LOIS MCMASTER BUJOLD
Strzępy honoru

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Las tonął w morzu mgły, miękkiej, szarej, lekko fosforyzującej. Na szczytach skał mgła zaczynała już jaśnieć w miarę, jak poranne słońce stopniowo ogrzewało kropelki wilgoci, jednak w jarze wciąż jeszcze zalegał chłodny, bezdźwięczny mrok przedświtu.

Komandor Cordelia Naismith zerknęła na towarzyszącego jej botanika, po czym poprawiła paski podtrzymujące sprzęt do badań biologicznych tak, by ulżyć nieco zbolałym ramionom i podjęła wyczerpującą wspinaczkę. Odgarnęła opadający na oczy kosmyk zwilgotniałych od mgły rudych włosów, niecierpliwym gestem wsuwając go w klamrę na karku. Następne próbki weźmiemy z miejsca leżącego zdecydowanie niżej, postanowiła. Ciążenie tej planety było nieco mniejsze, niż na ich rodzinnej Kolonii Beta, jednakże różnica ta nie rekompensowała wysiłku, towarzyszącego górskiej wspinaczce.

Na granicy lasu pojawiła się bujniejsza roślinność. Podążając szemrzącym szlakiem górskiego strumyka, z trudem przecisnęli się przez żywy tunel gałęzi i wydostali na otwartą przestrzeń.

Poranny wietrzyk rozwiewał długie pasma mgły po złocistych halach, wznoszących się niezliczonymi falami aż ku szarym zboczom centralnego szczytu, zwieńczonego błyszczącą lodową koroną. Słońce tego świata lśniło na turkusowym niebie, a jego promienie przydawały bogactwa barwom złocistych traw, maleńkich kwiatków i kępek srebrzystych roślin, rozsianych hojnie wokół niczym grochy na koronkowej woalce. Dwójka badaczy jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wyrastającą nad nimi górę, oszołomiona spowijającą wszystko ciszą.

Botanik, podporucznik Dubauer, obejrzał się przez ramię i posłał Cordelii szeroki uśmiech, po czym ukląkł obok jednej z kępek srebrnych mietlic. Cordelia bez wysiłku wspięła się na najbliższe wzniesienie, aby spojrzeć na rozciągającą się za nimi panoramę. Rzadki las gęstniał w miarę obniżania się kolejnych łagodnych grzbietów. Pięćset metrów niżej widniało sięgające horyzontu białe morze chmur. Daleko na zachodzie młodsza siostra ich góry wynurzała się nieśmiało spośród poszarpanych strzępów obłoków.

Cordelia przeniosła się w marzeniach na równiny, pragnąc na własne oczy ujrzeć niezwykłe zjawisko — wodę padającą z nieba — nagle jednak coś wyrwało ją z zamyślenia.

— Co, do diabła, Rosemont tam pali? Paskudnie śmierdzi — mruknęła.

Zza następnego garbu, wyrastającego na zboczu góry, unosił się słup czarnego, tłustego dymu. Wyżej wiatr rozwiewał gęste kłęby, które rzedły, rozpływały się, by wreszcie zniknąć bez śladu. Źródło dymu niewątpliwie leżało gdzieś w pobliżu ich bazy wypadowej. Cordelia wpatrywała się przez moment w dziwne zjawisko.

Nagle ciszę przeszył odległy jęk silników, po sekundzie przechodzący w głośny ryk. Ich ładownik wypadł zza wzniesienia i przemknął po niebie, pozostawiając za sobą błyszczącą smugę zjonizowanych gazów.

— Ale start! — wykrzyknął Dubauer, gwałtownie unosząc głowę.

Cordelia uruchomiła naręczny komunikator o krótkim zasięgu.

— Naismith do Bazy Jeden. Odezwijcie się, proszę.

Odpowiedział jej jedynie martwy szum. Jeszcze dwa razy wezwała bazę, z tym samym skutkiem. Podporucznik Dubauer nerwowo zaglądał jej przez ramię.

— Spróbuj użyć swojego — rozkazała. Posłuchał — bez powodzenia.

— Spakuj swoje rzeczy, wracamy do obozu — zdecydowała. — Migiem.

Truchtem pokonali najbliższy grzbiet i zdyszani wpadli do lasu. Wśród rosnących na tej wysokości smukłych, brodatych drzew leżało mnóstwo zwalonych pni, dodatkowo splątanych ze sobą gałęziami. Kiedy wspinali się na górę, wydały się im czarująco dzikie, obecnie przekształciły się w niebezpieczny tor przeszkód. W umyśle Cordelii pojawiały się kolejne wizje możliwych katastrof, każda dziwaczniejsza od poprzedniej. Tak właśnie w dawnych czasach lęk przed nieznanym zrodził smoki, upomniała się w myślach, opanowując panikę.

Przemknęli między ostatnimi drzewami i ujrzeli wyraźnie wielką łąkę, na której rozbili obóz-bazę. Cordelia zastygła, wstrząśnięta. Rzeczywistość przerosła jej najgorsze wyobrażenia.

Z pięciu bezkształtnych brył czarnego żużla, które kiedyś były starannie ustawionymi w krąg namiotami, unosił się dym. W trawie po drugiej stronie wąwozu ziała wypalona szrama — tam właśnie parkował ładownik. Wszędzie wokół walały się szczątki sprzętu. Nawet bakteriologicznie szczelne sanitariaty ustawione poniżej na zboczu zostały podpalone.

— Mój Boże — westchnął podporucznik Dubauer i ruszył przed siebie krokiem lunatyka. Cordelia powstrzymała go:

— Kryj się i osłaniaj mnie — poleciła, po czym skierowała się ostrożnie w stronę milczących ruin.

Trawa wokół obozu była zdeptana i wypalona. Ogłuszony umysł Cordelii usiłował zrozumieć przyczyny takiego zniszczenia. Nie zauważeni wcześniej tubylcy? Nie, nic poza łukiem plazmowym nie zdołałoby stopić materiału, z którego były uszyte ich namioty. Od dawna poszukiwana, lecz wciąż nie odkryta, obca, zaawansowana technicznie cywilizacja? Może jakaś niespodziewana epidemia, nie przewidziana mimo wielomiesięcznych badań i licznych szczepień — czyżby w ten sposób próbowano dokonać sterylizacji? Atak sił innego rządu planetarnego? Napastnicy chyba nie mogli dostać się tu odkrytym przez Betan korytarzem przestrzennym, ale przecież jej załoga zdążyła zbadać zaledwie dziesięć procent przestrzeni w promieniu roku świetlnego od tego układu. Czyżby więc obcy?

Zdesperowana, uświadomiła sobie, że jej myśli zatoczyły pełny krąg, zupełnie jak schwytane przez zespół biologów zwierzę, ganiające szaleńczo po swym kole w klatce. Z ponurą determinacją zaczęła grzebać w zgliszczach, poszukując jakiejkolwiek wskazówki.

Znalazła ją pośród wysokich traw w połowie wąwozu. Ciało wysokiego mężczyzny w workowatym brązowym kombinezonie Betańskiego Zwiadu Astronomicznego leżało rozciągnięte na ziemi z rozrzuconymi rękami i nogami, jakby śmiertelny cios dosięgną! go w biegu ku leśnemu schronieniu. Cordelia westchnęła głęboko, czując nagły ból. Rozpoznała ciało. Odwróciła je delikatnie.

To był sumienny porucznik Rosemont. Jego zamglone oczy spoglądały z lękiem, jakby wciąż stanowiły zwierciadło duszy. Cordelia zamknęła je ostrożnie.

Przeszukała zwłoki, usiłując ustalić przyczynę śmierci. Ani śladu krwi, oparzeń czy złamanych kości. Jej długie białe palce zaczęły obmacywać czaszkę zmarłego. Skórę pod jasnymi włosami pokrywały pęcherze — nieomylne piętno porażacza nerwowego. To wykluczało obcych. Złożyła głowę porucznika na swych kolanach i kołysała go przez moment, bezradnie gładząc znajome rysy niczym ślepa żałobnica. Nie było czasu na opłakiwanie zmarłych.

Na czworakach wróciła do poczerniałego kręgu i zabrała się do poszukiwania sprzętu łącznościowego. Natrafiała jednak jedynie na poskręcane odłamki plastyku i metalu, co dobitnie świadczyło o niezwykłej skrupulatności napastników. Większość najcenniejszego sprzętu w ogóle zniknęła.

Niespodziewanie usłyszała szelest trawy. Natychmiast chwyciła paralizator, wycelowała i zamarła. Z pożółkłej roślinności wyłoniła się napięta twarz podporucznika Dubauera.

— To ja, nie strzelaj — zawołał zduszonym głosem; w zamierzeniu miał to być szept.

— Mało brakowało. Czemu nie zostałeś na miejscu? — syknęła. — Zresztą nieważne. Pomóż mi znaleźć komunikator dalekiego zasięgu, żebyśmy mogli połączyć się ze statkiem. I schyl się, mogą wrócić w każdej chwili.

— Kto? Kto to zrobił?

— Mamy spory wybór, sam zdecyduj — Nuovo Brasilianie, Barrayarczycy, Cetagandanie. To mógł być ktokolwiek z nich. Reg Rosemont nie żyje. Porażacz nerwowy.

Cordelia podczołgała się do szczątków namiotu z próbkami i uważnie przyjrzała się zbrylonym zgliszczom.

— Podaj mi tamtą tyczkę — szepnęła.

Szturchnęła lekko najbardziej prawdopodobne wybrzuszenie. Namioty przestały już dymić, lecz wciąż unosiły się z nich fale gorąca, które owiały jej twarz, przywodząc na myśl letnie słońce ojczystej planety. Umęczony materiał złuszczył się niczym spopielały papier. Cordelia zahaczyła tyczką o na wpół stopioną szafkę i odciągnęła ją na otwartą przestrzeń. Dolna szuflada była wciąż cała, choć mocno pogięta i — jak Cordelia odkryła, kiedy owinąwszy dłoń rąbkiem koszuli szarpnęła uchwyt — zaklinowana.

Dalszych kilka minut zaowocowało odkryciem czegoś, co od biedy mogło zastąpić łom i młotek: płaskiego odłamka metalu i ciężkiej bryły, w której Cordelia rozpoznała ze smutkiem pozostałość delikatnego i bardzo kosztownego rejestratora meteorologicznego. Z pomocą tych iście jaskiniowych narzędzi i odrobiny siły ze strony Dubauera udało im się wreszcie poruszyć szufladę, która wyskoczyła ze szczękiem przypominającym wystrzał z pistoletu.

— Trafiony! — rzucił Dubauer.

— Zabierzmy go na skraj jaru i wypróbujmy — zaproponowała Cordelia. — Skóra mi cierpnie. Z góry widać nas jak na dłoni.

Nadal schyleni, pomaszerowali z powrotem, mijając ciało Rosemonta. Dubauer obejrzał się na trupa, niespokojny, gniewny.

— Ktokolwiek to zrobił, zapłaci za to.

W odpowiedzi Cordelia potrząsnęła tylko głową.

Uklękli wśród przypominającego paprocie poszycia i uruchomili komunikator. Urządzenie wydało z siebie tylko szum i smutne buczące pojękiwania, umilkło, po czym, potrząśnięte i poklepane, odezwało się dźwiękowym sygnałem, wizji jednak nie dało się włączyć. Cordelia odnalazła właściwą częstotliwość i zaczęła nadawać na ślepo.

— Komandor Naismith do statku zwiadowczego “Rene Magritte”. Odezwijcie się. — Po męce oczekiwania dobiegły ich słabe, przerywane zakłóceniami słowa:

— Tu porucznik Stuben. Wszystko w porządku, kapitanie?

Cordelia odetchnęła głęboko.

— Na razie tak. Jaki jest wasz status? Co się stało?

Odpowiedział jej głos doktor Ullery, po Rosemoncie najstarszej rangą w grupie badawczej.

— Żołnierze z barrayarskiego patrolu otoczyli obóz, domagając się kapitulacji. Oznajmili, że zajęli planetę prawem pierwszeństwa. Potem po ich stronie jakiś zwariowany zapaleniec wystrzelił z łuku plazmowego i rozpętało się piekło. Reg powstrzymał Barrayarczyków paralizatorem, dając czas reszcie na dotarcie do lądownika. Mamy tu ich statek klasy generalskiej. W tej chwili bawimy się z nim w kotka i myszkę, jeśli rozumiesz, co mam na myśli…

— Pamiętaj, nadajesz na kanale ogólnym — przypomniała jej ostro Cordelia.

Doktor Ullery zawahała się, po czym ciągnęła dalej.

— Jasne. Wciąż żądają kapitulacji. Wiesz może, czy schwytali Rega?

— Dubauer jest ze mną. Czy wiadomo o pozostałych?

— O wszystkich z wyjątkiem Rega.

— Reg nie żyje.

Trzask zakłóceń zagłuszył przekleństwo Stubena.

— Stu, teraz ty dowodzisz — przerwała mu Cordelia. — Słuchaj uważnie. Nie można, powtarzam, nie można zaufać tym nadpobudliwym militarystom. Nie poddawaj się pod żadnym pozorem. Widziałam tajne raporty dotyczące krążowników klasy generalskiej. Macie znacznie słabsze pancerze i uzbrojenie, ale co najmniej dwukrotnie większą szybkość. Jeśli będziesz musiał, wycofaj się aż do Kolonii Beta, ale nie ryzykuj życiem moich ludzi. Zrozumiałeś?

— Nie zostawimy cię!

— Nie możecie wystrzelić lądownika, aby nas zabrał, póki nie pozbędziecie się tego barrayarskiego ogona. Jeżeli zostaniemy schwytani, mamy większe szanse na powrót dzięki akcji dyplomatycznej, niż dzięki jakiejś szaleńczej misji ratunkowej — ale tylko wtedy, gdy dotrzecie bezpiecznie do domu i złożycie raport. Czy to dla ciebie jasne? Potwierdź odbiór — rozkazała.

— Potwierdzam — odparł niechętnie. — Ale, kapitanie — jak sądzisz, czy długo zdołacie utrzymać się z dala od tych zwariowanych sukinsynów? Wcześniej czy później was wypatrzą.

— Tak długo, jak będziemy mogli. Co do was — zjeżdżajcie stąd! — Od czasu do czasu wyobrażała sobie statek funkcjonujący bez niej, ale nigdy bez Rosemonta. Muszę powstrzymać Stubena przed zabawą w żołnierza, pomyślała. Barrayarczycy nie są amatorami. — Odpowiadasz za życie pięćdziesięciu sześciu ludzi. Umiesz chyba liczyć? Pięćdziesiąt sześć to więcej niż dwa. Miej to na uwadze, dobrze? Naismith bez odbioru.

— Cordelio… powodzenia. Stuben bez odbioru.

Usiadła na ziemi i spojrzała na miniaturowy komunikator.

— Uff. Co za dziwaczna sprawa.

— Spore niedomówienie — prychnął podporucznik Dubauer.

— Wcale nie. To jak najbardziej adekwatne określenie. Nie wiem, czy zauważyłeś…

Kątem oka dostrzegła poruszenie w cienistym poszyciu. Zerwała się na nogi, sięgając po paralizator. Wysoki, ubrany w brązowo-zielony mundur maskujący barrayarski żołnierz, z twarzą o ostrych rysach, poruszał się zwinniej, niż ona, lecz Dubauer zareagował jeszcze szybciej, wciągając ją za siebie. Usłyszała trzask porażacza nerwowego, po czym runęła w głąb jaru, wypuszczając z rąk broń i komunikator. Las, ziemia, strumień i niebo wirowały wokół niej. Głową uderzyła w coś z budzącym mdłości rozgwieżdżonym łoskotem, po czym pochłonęła ją ciemność.


Leśna ściółka napierała na policzek Cordelii. Wilgotna woń ziemi łaskotała ją w nos. Cordelia odetchnęła głęboko, napełniając powietrzem usta i płuca, i nagle jej żołądek ścisnął smród zgnilizny. Odwróciła twarz i w głowie eksplodowały jej oślepiające linie bólu.

Wydała z siebie nieartykułowany jęk. W oczach tańczyły migotliwe światełka. Po chwili ustąpiły i znów widziała normalnie. Zmusiła wzrok do skupienia się na najbliższym przedmiocie, jakieś pół metra od jej głowy.

Głęboko wbite w błoto tkwiły tam ciężkie czarne buciory, w które obute były stojące w lekkim rozkroku nogi, powyżej odziane w plamiste, szaro-zielone spodnie. Stłumiła jęk rozpaczy. Bardzo wolno złożyła głowę z powrotem w czarnej mazi i ostrożnie przekręciła się na bok, by przyjrzeć się barrayarskiemu oficerowi.

Jej paralizator! Spoglądała wprost w maleńki szary prostokąt lufy. Broń tkwiła pewnie w ciężkiej, szerokiej dłoni. Cordelia nerwowo poszukała wzrokiem porażacza nerwowego. Pas oficera był obwieszony przeróżnym sprzętem, jednakże kabura porażacza na prawym biodrze wisiała pusta, podobnie jak kieszeń łuku plazmowego na lewym.

Mężczyzna był zaledwie odrobinę wyższy od niej, lecz szeroki w barach i mocno zbudowany. Potargane, ciemne, muśnięte siwizną włosy, czujne szare oczy — biorąc pod uwagę surowe barrayarskie standardy wojskowe, cały mężczyzna sprawiał dość nieporządne wrażenie. Jego mundur był niemal równie wymięty, zabłocony i poplamiony sokiem roślin, co jej własny, na prawym policzku rozlewał się siniec. On najwyraźniej też miał parszywy dzień, pomyślała idiotycznie. W tym momencie znów ogarnęła ją fala roziskrzonej ciemności i Cordelia ponownie straciła przytomność.

Kiedy odzyskała zdolność widzenia, buty zniknęły. Chociaż nie, mężczyzna wciąż tu był, siedział wygodnie na zwalonym pniu. Próbowała skupić się na czymkolwiek poza swym zbuntowanym żołądkiem, jednakże ten zwyciężył, zaciskając się w gwałtownym spazmie.

Barrayarski kapitan drgnął odruchowo, kiedy zaczęła wymiotować, został jednak na miejscu. Cordelia podczołgała się do małego strumyczka, płynącego dnem jaru, przepłukała usta i obmyła twarz lodowatą wodą. Czując się odrobinę lepiej, usiadła i wykrztusiła słabo:

— I co teraz?

Oficer skłonił głowę, okazując jej przynajmniej cień szacunku.

— Kapitan Aral Vorkosigan, dowódca barrayarskiego cesarskiego krążownika “Generał Vorkraft”. Proszę podać swoje dane osobowe. — Mówił z nikłym śladem obcego akcentu.

— Komandor Cordelia Naismith. Betański Zwiad Astronomiczny. Jesteśmy wyprawą naukową — podkreśliła oskarżycielskim tonem. — Nieuzbrojoną.

— Zauważyłem — odparł cierpko. — Co się stało z twoimi ludźmi?

Oczy Cordelii zwęziły się.

— Czyżby cię tam nie było? Ja weszłam wyżej… Widziałeś może mojego botanika… podporucznika? — dodała z napięciem. — Kiedy wpadliśmy w zasadzkę, zepchnął mnie do jaru…

Vorkosigan zerknął w górę, ku krawędzi parowu, w miejsce, z którego runęła — jak dawno temu?

— Młody i ciemnowłosy?

Jej serce zamarło w oczekiwaniu najgorszego.

— Tak.

— Nic już nie możesz dla niego zrobić.

— To morderstwo! Miał tylko paralizator! — rzuciła mu miażdżące spojrzenie. — Dlaczego zaatakowaliście moich ludzi?

Mężczyzna z namysłem poklepał jej broń.

— Twoja załoga — odrzekł, starannie dobierając słowa — miała zostać internowana, w miarę możliwości pokojowo, za naruszenie barrayarskiej przestrzeni. Wywiązała się potyczka. Promień ogłuszający trafił mnie w plecy. Kiedy oprzytomniałem, ujrzałem twój obóz w stanie, w jakim go zastałaś.

— To dobrze — czuła w ustach gorzki smak żółci. — Cieszę się, że Reg dostał jednego z was, zanim i jego zamordowaliście.

— Jeśli chodzi ci o tego niemądrego, lecz niewątpliwie odważnego chłopca na polanie, to nie trafiłby nawet w stodołę. Nie wiem, po co wy, Betanie, zakładacie mundury. Wyszkoleniem dorównujecie dzieciom na pikniku. Trudno mi stwierdzić, jakie znaczenie mają wasze stopnie oficerskie, poza określaniem różnic w zarobkach.

— Był geologiem, nie wynajętym mordercą — warknęła. — A co do moich “dzieci”, wasi żołnierze nie zdołali ich nawet schwytać.

Vorkosigan ściągnął brwi. Cordelia gwałtownie zamknęła usta. Po prostu pięknie, pomyślała. Jeszcze nie zaczął wykręcać mi rąk, a ja już przekazuję mu cenne informacje.

— Naprawdę? — powiedział tylko, wskazując paralizatorem w górę strumienia. Leżał tam strzaskany komunikator, z jego środka wydobywała się wąska smużka pary. — Jakie rozkazy wydałaś załodze statku, kiedy poinformowali cię o swojej ucieczce?

— Kazałam im postępować wedle własnej inicjatywy — mruknęła ogólnikowo, desperacko poszukując pomysłów w spowijającej jej umysł bolesnej mgle.

— Typowo betański rozkaz — prychnął Vorkosigan. — Przynajmniej masz pewność, że cię posłuchają.

No, nie. Znowu jej kolej.

— Posłuchaj, wiem, dlaczego moi ludzie zostawili mnie tutaj — a co z tobą? Czy dowódca nie jest zbyt ważną osobą — nawet u Barrayarczyków — żeby tak po prostu o nim zapomnieć? — Wyprostowała się. — Skoro Reg nie umiałby trafić nawet w stodołę, to kto do ciebie strzelał?

To go ruszyło, pomyślała, widząc, jak paralizator, którym wcześniej bezmyślnie gestykulował, z powrotem celuje w jej stronę. Ale powiedział jedynie:

— Nie twoja sprawa. Czy masz zapasowy komunikator?

Oho — czyżby ten surowy barrayarski dowódca padł ofiarą buntu? Cóż, im więcej zamieszania w szeregach wroga, tym lepiej!

— Nie. Twoi żołnierze zniszczyli wszystko.

— To bez znaczenia — mruknął. — Wiem, gdzie szukać. Czy możesz już chodzić?

— Nie jestem pewna. — Dźwignęła się na nogi i natychmiast przycisnęła dłoń do skroni, czując przeszywający ból.

— To tylko stłuczenie — stwierdził Vorkosigan bez cienia współczucia. — Przechadzka dobrze ci zrobi.

— Jak daleko mam iść?

— Jakieś dwieście kilometrów.

Z powrotem osunęła się na kolana.

— Szerokiej drogi.

— Mnie zabrałoby to dwa dni. Przypuszczam, że ty, jako geolog czy coś takiego, trochę mnie opóźnisz.

— Astrokartograf.

— Wstań, proszę. — Tym razem posunął się aż do tego, by ująć ją pod łokieć. Dotknął jej z dziwną niechęcią. Była przemarznięta i sztywna, nawet przez grubą tkaninę rękawa czuła promieniujące z jego dłoni ciepło. Vorkosigan z determinacją wepchnął ją na szczyt jaru.

— Najwyraźniej jesteś zdecydowany — mruknęła. — Co zamierzasz począć z więźniem podczas wymuszonego marszu? A jeśli roztrzaskam ci czaszkę kamieniem, gdy będziesz spał?

— Zaryzykuję.

Dotarli na szczyt. Cordelia, wyczerpana, oparła się ciężko o jedno z młodych drzewek. Z ukłuciem zazdrości dostrzegła, że oddech Vorkosigana pozostał miarowy i ani odrobinę nie przyspieszył.

— Nie zamierzam nigdzie iść, dopóki nie pochowam moich oficerów.

Skrzywił się z irytacją.

— To strata czasu i energii.

— Nie zostawię ich na pożarcie padlinożercom, niczym jakieś padłe zwierzęta. Może twoi barrayarscy bandyci znają się lepiej na zabijaniu, ale żaden z nich nie mógłby polec bardziej żołnierską śmiercią.

Przez chwilę wpatrywał się w nią z nieodgadnioną miną. Wreszcie wzruszył ramionami.

— Zgoda.

Cordelia ruszyła wzdłuż krawędzi parowu.

— Myślałam, że to tutaj — stwierdziła zdumiona. — Ruszałeś go?

— Nie. Ale w jego stanie nie mógł odczołgać się daleko.

— Mówiłeś, że nie żyje!

— Owszem. Niemniej jego ciało wciąż się porusza. Promień porażacza musiał o włos minąć ośrodki ruchowe.

Cordelia, podążając śladem zgniecionej roślinności, pokonała niewielkie wzniesienie. Vorkosigan w milczeniu szedł za nią.

— Dubauer! — Podbiegła do odzianej w brąz postaci, skulonej w paprociach. Kiedy uklękła obok niego, Dubauer odwrócił się i wyprostował sztywno, po czym zaczął dygotać. Jego usta rozchyliły się w niesamowitym grymasie. Gorączka? — pomyślała z początku, nagle jednak uświadomiła sobie, co widzi. Wyszarpnęła z kieszeni chusteczkę, złożyła ją i wepchnęła mu między zęby. Jego usta były pełne krwi — efekt poprzedniego ataku konwulsji. Po jakichś trzech minutach westchnął i zesztywniał.

Cordelia odetchnęła głęboko i zbadała go, pełna najgorszych obaw. Dubauer otworzył oczy i spojrzał, jak się zdawało, prosto w jej twarz. Bezskutecznie próbując złapać ją za rękę, zaczął jęczeć i bełkotać. Starała się uspokoić jego zwierzęce podniecenie, łagodnie gładząc dłoń chłopca i ocierając z jego twarzy krwawą ślinę. Wreszcie ucichł.

Ze łzami bólu i wściekłości w oczach odwróciła się do Vorkosigana.

— Kłamca! On wcale nie umarł! Jest tylko ranny! Musi zająć się nim lekarz.

— Komandorze Naismith, zachowujesz się nierozsądnie. Obrażenia zadane przez porażacz są nieuleczalne.

— I co z tego? Z zewnątrz nie da się określić rozmiaru szkód, jakie wyrządziła wasza obrzydliwa broń. Dubauer wciąż widzi, słyszy i czuje — nie możesz dla własnej wygody zdegradować go do poziomu zwłok!

Jego twarz przypominała maskę.

— Mogę zakończyć jego cierpienia — powiedział powoli. — Mój nóż jest dostatecznie ostry. Jeżeli posłużę się nim szybko, niemal bezboleśnie podetnie mu gardło. Chyba że uznasz to za swój obowiązek, jako dowódcy. W takim przypadku oddam ci nóż, abyś sama mogła to zrobić.

— Czy tak właśnie postąpiłbyś z jednym z twoich ludzi?

— Oczywiście. A oni zrobiliby to samo dla mnie. Nikt nie chciałby żyć w takim stanie.

Cordelia wstała i spojrzała na niego przeciągle.

— Bycie Barrayarczykiem musi przypominać życie wśród kanibali.

Zapadła długa cisza. W końcu Dubauer przerwał ją jękiem. Vorkosigan poruszył się lekko.

— Co zatem proponujesz?

Znużonym gestem potarła skroń, poszukując słów, które zdołałyby przeniknąć beznamiętną fasadę jego twarzy. Jej żołądek zadygotał, język sztywnością dorównywał kołkowi, nogi drżały z powodu wyczerpania, obniżenia poziomu cukru we krwi i reakcji pobólowej.

— Gdzie właściwie zamierzasz się udać? — spytała wreszcie.

— Znam pewne miejsce — kryjówkę z zapasami. Zamaskowaną. Znajduje się w niej sprzęt łącznościowy, żywność, broń. Przejęcie tych zapasów umożliwiłoby mi — no, cóż — rozwiązanie problemów dowódczych.

— Czy są tam też lekarstwa i środki opatrunkowe?

— Tak — przyznał niechętnie.

— Doskonale. — I tak nic ją to nie kosztuje. — Będę z tobą współpracować — dam słowo, że pozostanę twoim więźniem — pomogę ci we wszystkim, co nie narazi na niebezpieczeństwo mojego statku — jeśli pozwolisz mi zabrać ze sobą podporucznika Dubauera.

— To niemożliwe. On nie może chodzić.

— Sądzę, że da radę, jeżeli mu pomogę.

Vorkosigan spojrzał na nią z irytacją, wyraźnie zbity z tropu.

— A jeśli odmówię?

— Wówczas możesz albo zostawić nas oboje, albo od razu nas zabić. — Odwróciła wzrok od jego noża, dumnie uniosła podbródek i czekała.

— Nie zabijam jeńców.

Cordelia z ulgą przyjęła fakt, iż użył liczby mnogiej. Najwidoczniej w dziwnym umyśle Barrayarczyka Dubauer z powrotem awansował w szeregi ludzkości. Uklękła, aby pomóc mu wstać, modląc się w duchu, by ten, jak mu tam, Vorkosigan, nie postanowił zakończyć całej sprawy, ogłuszając ją i zabijając botanika na miejscu.

— Zgoda — skapitulował, rzucając jej osobliwe, czujne spojrzenie. — Zabieraj go. Ale musimy poruszać się szybko.

Cordelia zdołała podnieść podporucznika na nogi. Zarzuciwszy sobie na ramiona jego ciężką rękę, poprowadziła go. Z początku szedł chwiejnie i niezdarnie. Odniosła wrażenie, że Dubauer słyszy, lecz nie potrafi wyłuskać znaczenia z szumu mowy.

— Sam widzisz — broniła go rozpaczliwie — Wciąż potrafi chodzić. Potrzebuje tylko nieco pomocy.


Kiedy dotarli na skraj łąki, ostatnie, niemal poziome promienie wieczornego słońca pokryły ją długimi pasmami czarnego cienia, przypominającymi tygrysie pręgi. Vorkosigan przystanął.

— Gdybym był sam — stwierdził — przez całą drogę do kryjówki żywiłbym się żelaznymi racjami z mojego wyposażenia. Ponieważ jednak macie mi towarzyszyć, musimy podjąć ryzyko przeszukania waszego obozu. Potrzebna nam żywność. Możesz pochować swojego oficera. Ja tymczasem rozejrzę się wokół.

Cordelia skinęła głową.

— Poszukaj też czegoś do kopania. Najpierw muszę zająć się Dubauerem.

Skinieniem głowy potwierdził, że usłyszał jej prośbę, po czym ruszył w stronę kręgu największych zniszczeń. Cordelia zdołała wkrótce wydobyć z ruin kobiecego namiotu parę na wpół spalonych śpiworów. Nie znalazła jednak żadnych ubrań, leków, mydła, nawet wiadra, w którym mogłaby przynieść albo podgrzać wodę. Ostatecznie udało jej się doprowadzić podporucznika do źródła i obmyć samego Dubauera, jego rany i spodnie najlepiej, jak potrafiła, w czystej, zimnej wodzie. Następnie wytarła go jednym śpiworem, założyła mu podkoszulek i kurtkę mundurową, a potem owinęła całego drugim śpiworem, niby sarongiem. Podporucznik dygotał i jęczał, ale nie opierał się.

Tymczasem Vorkosigan natrafił na dwie skrzynki racji żywnościowych. Ich etykiety spłonęły, same opakowania nie zostały jednak uszkodzone. Cordelia rozdarła srebrzystą torebkę, dodała do niej źródlanej wody i otrzymała wzmocnioną soją owsiankę.

— Mamy szczęście — zauważyła. — Dubauer z pewnością będzie mógł to przełknąć. Co jest w drugiej skrzynce?

Vorkosigan dodał wody do swojej torebki, zamieszał, naciskając palcami i powąchał uzyskaną w rezultacie substancję.

— Nie jestem pewien — przyznał, podając jej opakowanie. — Pachnie raczej dziwnie. Może się zepsuło?

Była to biała pasta o ostrej woni.

— Wszystko w porządku — uspokoiła go Cordelia. — To tylko syntetyczny sos do sałatek z pleśniowego sera. — Z powrotem usiadła na ziemi, zastanawiając się nad ich jadłospisem. — Przynajmniej to jedzenie wysokokaloryczne — pocieszyła się i zapytała: — Nie przypuszczam, abyś miał przy sobie łyżkę?

Vorkosigan odpiął od pasa jakiś przedmiot i podał go jej bez słowa. Okazało się, iż jest to kilka użytecznych narzędzi, złożonych razem — w tym łyżka.

— Dzięki — Cordelia czuła absurdalną radość, jakby spełnienie jej drobnego życzenia było możliwe wyłącznie dzięki magicznej sztuczce.

Vorkosigan wzruszył ramionami i powędrował w mrok na dalsze poszukiwania, ona zaś zaczęła karmić Dubauera. Podporucznik był najwyraźniej okropnie głodny, ale sam nie potrafił zaspokoić swego apetytu.

Vorkosigan wrócił w pobliże źródła.

— Znalazłem coś takiego — podał jej małą geologiczną łopatkę, długą na jakiś metr; zazwyczaj służyła ona do pobierania próbek gleby. — To marne narzędzie do twoich celów, ale na razie nie natrafiłem na nic lepszego.

— Należała do Rega. — Cordelia wzięła łopatę. — Powinna wystarczyć.

Zaprowadziła Dubauera w miejsce tuż obok zaplanowanego miejsca pochówku i posadziła go na ziemi. Zastanawiała się, czy nie przykryć go paprociami z lasu, i postanowiła, że później ich nazbiera. Zaznaczyła kształt grobu na ziemi nie opodal miejsca śmierci Rosemonta i zaczęła dziubać łopatką gęstą darń.

Vorkosigan wynurzył się z mroku.

— Znalazłem kilka zimnych świateł. — Złamał rurkę szerokości długopisu i położył ją na ziemi, skąd promieniowała niesamowitym, choć jednocześnie mocnym błękitnozielonym blaskiem. Cały czas krytycznym wzrokiem przyglądał się usiłowaniom Cordelii.

Z nową wściekłością zaatakowała darń. Wynoś się, pomyślała, i pozwól mi w spokoju pogrzebać przyjaciela. Nagle zaniepokoiła ją nowa myśl — może nie da mi skończyć? Zbyt wolno to idzie… Zaczęła pracować ze zdwojoną siłą.

— W tym tempie będziesz kopać do przyszłego tygodnia.

Gdyby poruszała się dostatecznie szybko, czy zdołałaby rąbnąć go w twarz łopatą? Choć jeden, jedyny raz…

— Idź, posiedź z tym twoim botanikiem. — Wyciągnął do niej rękę. Dopiero po chwili zrozumiała, że zaoferował pomoc.

— Och… — oddała mu łopatę. Vorkosigan wyjął wojskowy nóż, przeciął darń w zaznaczonych przez nią miejscach i zabrał się za kopanie, znacznie sprawniej niż ona.

— Jakie gatunki padlinożerców tu odkryliście? — spytał między kolejnymi machnięciami łopatą. — Ile to ma mieć głębokości?

— Nie jestem pewna — odparła. — Jesteśmy tutaj dopiero od trzech dni. Ale to bardzo skomplikowany ekosystem i zdaje się, że większość możliwych nisz pozostaje wypełniona.

— Hm.

— Porucznik Stuben, nasz główny zoolog, natrafił na kilka trawożernych sześcionogów. Nie żyły już i były częściowo pożarte. Raz dostrzegł przy nich coś, co nazwał puchatymi krabami.

— Duże? — zapytał z ciekawością Vorkosigan.

— Nie powiedział. Widziałam kiedyś zdjęcia ziemskich krabów. Nie wyglądały na duże — może wielkości twojej dłoni.

— Zatem metr powinien wystarczyć.

Kontynuował kopanie, wymachując mocno niezbyt odpowiednią łopatą. Jego twarz, oświetloną leżącym na ziemi zimnym światłem, pokrywały cienie, rzucane przez masywną szczękę, prosty szeroki nos i grube brwi. Cordelia zauważyła starą, ledwie widoczną bliznę w kształcie litery L po lewej stronie podbródka. W jej oczach przypominał krasnoludzkiego króla z jakiejś północnej sagi, grzebiącego w bezdennej otchłani.

— Obok namiotów jest tyczka — stwierdziła. — Mogłabym powiesić światło tak, żebyś lepiej widział.

— Z pewnością ułatwiłoby mi to pracę.

Opuściwszy krąg światła, wróciła do namiotów i znalazła tyczkę w miejscu, gdzie rzuciła ją rano. Przywiązała do niej zimne światło kilkoma mocnymi źdźbłami trawy, po czym ustawiła pręt pionowo i wbiła go w ziemię, powiększając znacznie oświetlony obszar. Przypomniawszy sobie, że zamierzała nazbierać paproci i okryć Dubauera, skierowała się w stronę lasu, nagle jednak przystanęła.

— Słyszałeś to? — zapytała Vorkosigana.

— Co? — Nawet on zaczynał już ciężko dyszeć. Przerwał kopanie, zagłębiony w ziemi po kolana, i razem zaczęli nasłuchiwać.

— Coś w rodzaju tupotu, z lasu.

Vorkosigan odczekał minutę. Wreszcie potrząsnął głową i wrócił do pracy.

— Ile mamy zimnych świateł?

— Sześć.

Tak mało. Nie chciała ich marnować, zapalając drugie. Zamierzała właśnie zapytać, czy nie miałby nic przeciw temu, by przez chwilę kopać w ciemności, kiedy znów usłyszała ów dźwięk, tym razem zdecydowanie wyraźniej.

— Tam coś jest.

— Od początku o tym wiemy — odparł. — Pytanie brzmi…

Nagle w krąg światła wpadły trzy stworzenia. Cordelia dostrzegła niskie, poruszające się błyskawicznie korpusy, stanowczo zbyt wiele włochatych czarnych nóg, czworo maleńkich czarnych oczu w pozbawionych szyi głowach i żółte, ostre jak brzytwy dzioby, które otwierały się i zamykały z sykiem. Zwierzęta były wielkości świni.

Vorkosigan zareagował natychmiast, wymierzając najbliższemu stworzeniu cios ostrzem łopaty prosto w głowę. Drugie zwierzę rzuciło się na ciało Rosemonta, wgryzło głęboko w jedno ramię i zaczęło odciągać trupa w ciemność. Cordelia złapała tyczkę i zamachnąwszy się, mocno dźgnęła stwora między oczy. Dziób zwierzęcia kłapnął, odgryzając kawałek aluminiowego pręta. Stworzenie syknęło i cofnęło się.

Do tej chwili Vorkosigan zdążył już dobyć noża. Błyskawicznie zaatakował trzeciego drapieżnika, wrzeszcząc, zadając niezliczone pchnięcia i kopiąc ciężkimi buciorami. Z rozoranej pazurami nogi trysnęła krew, ale Barrayarczyk bez wahania pchnął nożem. Po tym ciosie zwierzę zaskowyczało i z sykiem umknęło do lasu wraz ze swymi towarzyszami. Zyskawszy chwilę oddechu Vorkosigan wyciągnął paralizator Cordelii ze zbyt obszernej kabury porażacza — mamrotane pod nosem przekleństwa świadczyły o tym, że broń wpadła zbyt głęboko i uwięzła w środku — po czym rozejrzał się uważnie.

— Puchate kraby, co? — wydyszała Cordelia. — Stuben, uduszę cię. — Jej głos zabrzmiał piskliwie. Zacisnęła zęby.

Vorkosigan wytarł o trawę pokryte ciemną krwią ostrze, po czym schował nóż.

— Lepiej chyba, żeby grób miał co najmniej dwa metry głębokości — powiedział z powagą. — Może nawet więcej.

Cordelia przytaknęła i z westchnieniem umieściła nieco krótszą tyczkę na poprzednim miejscu.

— Jak twoja noga?

— Sam ją opatrzę. Ty zajmij się swoim podporucznikiem.

Dubauer, wyrwany z drzemki, znów usiłował odczołgać się na bok. Cordelia próbowała go uspokoić, najpierw jednak musiała poradzić sobie z kolejnym atakiem drgawek, po którym, ku jej uldze, mężczyzna zasnął.

Tymczasem Vorkosigan sporządził opatrunek, posługując się niewielkim zestawem pierwszej pomocy, wiszącym u pasa. Następnie powrócił do kopania, jedynie nieznacznie zwalniając tempo pracy. Kiedy zagłębił się po ramiona, zatrudnił Cordelię do wyciągania ziemi z grobu. Używała do tego opróżnionego pojemnika na okazy botaniczne. Zbliżała się północ, kiedy zawołał z ciemnego dołu:

— To już ostatni ładunek — i wygramolił się na powierzchnię. — Łukiem plazmowym mógłbym to zrobić w pięć sekund — wykrztusił, oddychając ciężko. Był brudny i mimo nocnego chłodu zlany potem. Z jaru i okolic źródła wznosiły się smużki mgły.

Razem przyciągnęli ciało Rosemonta na krawędź grobu. Vorkosigan zawahał się przez moment.

— Czy chciałabyś wziąć ubranie dla twojego podporucznika?

Była to niezwykle praktyczna propozycja. Cordelia ze wstrętem myślała o zbezczeszczonych, nagich zwłokach Rosemonta, jednocześnie jednak pożałowała, że sama nie wpadła na ten pomysł wcześniej, kiedy Dubauer dygotał z zimna. Zsunęła mundur ze sztywnego ciała z makabrycznym uczuciem, jakby rozbierała gigantyczną lalkę, po czym zepchnęła je do grobu. Trup z głuchym tąpnięciem wylądował na plecach.

— Chwileczkę! — Wyciągnęła z kieszeni munduru Rosemonta chusteczkę i wskoczyła do dołu tuż obok ciała. Starannie zakryła mu twarz. Był to drobny, nic nie znaczący gest, ale i tak poczuła się lepiej. Vorkosigan złapał ją za rękę i wciągnął na górę.

— W porządku. — Wzięli się za zasypywanie dołu. Szło im to znacznie szybciej, niż kopanie. Najlepiej jak mogli, ubili ziemię, mocno ją udeptując.

— Czy chciałabyś odprawić jakąś ceremonię? — spytał Vorkosigan.

Cordelia potrząsnęła głową. Nie czuła się na siłach, by recytować mętną oficjalną formułę pogrzebową. Zamiast tego uklękła obok grobu i przez kilka minut odmawiała w duchu mniej może przepisową, lecz bardziej szczerą modlitwę za zmarłego członka załogi. Jej wypowiedziane w myślach słowa wzlatywały w górę i znikały w otchłani nieba, bezszelestne jak piórka.

Vorkosigan czekał cierpliwie, póki nie wstała.

— Jest już dość późno — zauważył — a przed chwilą widzieliśmy trzy przekonujące powody, dla których lepiej nie błąkać się po ciemku. Równie dobrze możemy zostać tu aż do świtu. Obejmę wartę pierwszy. Czy nadal chcesz roztrzaskać mi głowę kamieniem?

— Nie w tej chwili — odparła szczerze.

— Doskonale. Obudzę cię później.

Vorkosigan rozpoczął wartę od obchodu łąki, zabierając ze sobą zimne światło, migoczące w jego dłoni niczym schwytany świetlik. Cordelia leżała na wznak obok Dubauera. Za gęstniejącą zasłoną mgły słabo połyskiwały gwiazdy. Czy jedna z nich mogła być jej statkiem — albo Vorkosigana? Mało prawdopodobne, zważywszy dystans, na jaki bez wątpienia zdążyły się już oddalić.

Czuła się wypalona. Energia, wola, pragnienia — wszystko prześlizgiwało się jej przez palce niby świetlista ciecz i znikało wessane w głąb bezkresnej pustyni. Zerknęła na Dubauera i gwałtownie otrząsnęła się z kuszącej, jakże łatwej rozpaczy. Nadal jestem dowódcą, upomniała się ostro. Odpowiadam za innych. Wciąż mi służysz, podporuczniku, choć w tej chwili nie jesteś w stanie słuchać nawet własnego instynktu…

Myśl ta zdawała się prowadzić ku jakiemuś wielkiemu oświeceniu, jednakże ów trop rozpłynął się nagle i Cordelia zasnęła.

Загрузка...