ROZDZIAŁ DWUNASTY

Pierwszy etap podróży do domu odbyła na pokładzie taucetańskiego statku pasażerskiego, pospiesznie przystosowanego do przewozu byłych jeńców. W sumie na pokładzie znajdowało się około dwustu osób, które większość czasu poświęcały wysłuchiwaniu swych historii i wspomnień. Cordelia szybko zorientowała się, że owe nieformalne sesje są subtelnie kierowane przez sporą gromadę escobarskich psychiatrów, przysłanych razem ze statkiem. Po pewnym czasie milczenie Cordelii zaczęło wyróżniać ją z tłumu. Szybko nauczyła się dostrzegać zręczne manewry lekarzy, organizujących z pozoru tylko naprędce sklecone sesje terapii grupowej. Odtąd unikała ich, jak mogła. To jednak nie wystarczyło. Wkrótce zauważyła, że stale towarzyszy jej Irene, młoda kobieta o żywej twarzy. Cordelia domyśliła się, że zajmuje się ona specjalnie jej przypadkiem. Irene pojawiała się na posiłkach, w korytarzach, salonach, zawsze z nowym pretekstem do rozpoczęcia rozmowy. Cordelia starała się jej unikać, a kiedy w żaden sposób jej się to nie udawało, stanowczo, czasem nawet niegrzecznie, zmieniała temat rozmowy.

Po upływie kolejnego tygodnia dziewczyna rozpłynęła się w tłumie, lecz kiedy pewnego dnia Cordelia wróciła do swojej kabiny odkryła, że jej współlokatorka zniknęła, zastąpiona przez sympatyczną, opanowaną starszą niewiastę w cywilnym ubraniu, nie należącą do grupy byłych więźniarek. Cordelia z ponurą miną położyła się na łóżku, obserwując rozpakowującą się nieznajomą.

— Cześć, jestem Joan Sprague — przedstawiła się pogodnie kobieta.

Czas skończyć z owijaniem w bawełnę.

— Dzień dobry, pani doktor Sprague. Chyba nie mylę się zakładając, iż jest pani szefową Irene.

Sprague zawahała się przez moment.

— Masz rację, ale osobiście wolę pozostać na gruncie towarzyskim.

— Wcale nie. Chcesz jedynie zachować pozory pozostania na gruncie towarzyskim, a to ogromna różnica.

— Jest pani bardzo interesującą osobą, pani kapitan Naismith.

— Owszem, a was jest więcej. Przypuśćmy, że zgodzę się z tobą pomówić. Czy odwołasz resztę sfory?

— Jestem tu po to, abyś miała z kim porozmawiać — kiedy będziesz gotowa.

— Pytaj zatem. Co chcesz wiedzieć? Skończmy z tym szybko, żebyśmy obie mogły się odprężyć. — Prawdę mówiąc, przydałaby mi się odrobina terapii, pomyślała z pewnym żalem Cordelia. Tak paskudnie się czuję…

Sprague usiadła na łóżku. Jej usta uśmiechały się łagodnie, lecz oczy spoglądały z niezwykłą czujnością.

— Chciałabym spróbować pomóc ci przypomnieć sobie, co się stało w czasie, kiedy byłaś jeńcem na pokładzie barrayarskiego okrętu flagowego. Uświadomienie sobie wszystkiego, choć może sprawić ci ból, stanowi pierwszy krok ku wyzdrowieniu.

— Cóż, i tu nasze cele zaczynają się różnić. Pamiętam wszystko, co mnie wówczas spotkało, z największą dokładnością. Nie mam problemów z uświadomieniem sobie tamtych faktów. Zależy mi jedynie na tym, aby się ich pozbyć, przynajmniej na dość długo, bym od czasu do czasu mogła się przespać.

— Rozumiem. Mów dalej. Może po prostu opiszesz, co się stało.

Cordelia zrelacjonowała jej wszystkie wydarzenia od momentu skoku przestrzennego z Kolonii Beta, aż do zabójstwa Vorrutyera. Zakończyła jednak opowieść na chwilę przed wejściem Vorkosigana, dodając ogólnikowo:

— Przez parę dni stale zmieniałam kryjówki na statku. W końcu jednak mnie schwytali i z powrotem wsadzili do więzienia.

— Ach, tak. Nie pamiętasz zatem, jak admirał Vorrutyer torturował cię i gwałcił? Nie pamiętasz też, jak go zabiłaś?

— Nikt mnie nie torturował i nikogo nie zabiłam. Chyba opisałam to dostatecznie jasno?

Lekarka ze smutkiem potrząsnęła głową.

— Według otrzymanych przez nas raportów, Barrayarczycy dwukrotnie zabierali cię z obozu. Czy pamiętasz, co cię wówczas spotkało?

— Tak. Oczywiście.

— Możesz mi o tym opowiedzieć?

Cordelia wzdrygnęła się.

— Nie.

Sekret zabójstwa księcia nie miał dla Escobarczyków żadnego znaczenia — trudno by im było jeszcze bardziej znienawidzić Barrayarczyków — lecz jakakolwiek pogłoska o prawdziwym przebiegu zdarzeń oznaczałaby koniec pokoju na Barrayarze. Zamieszki, bunt wojskowy, upadek cesarza, któremu służył Vorkosigan — to tylko początki możliwych konsekwencji. Gdyby na Barrayarze wybuchła wojna domowa, czy Vorkosigan mógłby w niej zginąć? Proszę, Boże, pomyślała Cordelia ze znużeniem, żadnych więcej śmierci…

Sprague przyglądała jej się z ogromnym zainteresowaniem. Cordelia czując się jak bezbronna ofiara w obliczu drapieżnika, dodała pospiesznie:

— Jeden z moich oficerów został zabity podczas betańskich badań planety — mam nadzieję, że o tym słyszałaś. — Lekarka skinęła głową. — Na moją prośbę zgodzili się przygotować mu nagrobek. To wszystko.

Sprague westchnęła.

— Rozumiem. Mieliśmy już podobny przypadek. Tamta dziewczyna także została zgwałcona przez Vorrutyera, czy może jego ludzi i barrayarski personel medyczny zrobił wszystko, by wymazać jej wspomnienia. Przypuszczam, że chcieli ochronić jego reputację.

— Ach, tak. Mam wrażenie, że spotkałam ją na pokładzie okrętu flagowego. Była też w moim namiocie, prawda?

Zdumione spojrzenie Sprague potwierdziło domysły Cordelii, choć lekarka odpowiedziała jedynie nikłym skinieniem przypominającym o obowiązku zachowania tajemnicy służbowej.

— Masz rację co do niej — ciągnęła Cordelia. — Cieszę się, że zapewniliście jej opiekę, ale co do mnie zupełnie się mylisz. Nie masz też racji w sprawie reputacji Vorrutyera. Rozpowszechnili tę głupią historyjkę o moim udziale tylko dlatego, iż uznali, że śmierć z rąk słabej kobiety, a nie z rąk jednego z jego żołnierzy, zostanie uznana za bardziej kompromitującą. To był jedyny powód.

— Same wyniki twoich badań wystarczą, aby zakwestionować tę wersję wydarzeń — stwierdziła Sprague.

— Jakie wyniki? — zapytała Cordelia zdumiona.

— Ślady tortur — odparła lekarka z ponurą i wściekłą miną. Cordelia uświadomiła sobie, że gniew ten nie miał nic wspólnego z jej osobą.

— Co takiego? Nigdy mnie nie torturowano.

— O, tak. Doskonale to zamaskowano. Oburzające — ale nie udało im się ukryć śladów natury fizycznej. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że miałaś złamaną rękę, dwa pęknięte żebra, liczne urazy na szyi, dłoniach, głowie, rękach — w istocie na całym ciele? Do tego twój metabolizm; ślady głębokich stresów, deprywacji sensorycznej, znacznego spadku wagi ciała, zakłóceń działania nadnerczy — czy mam ciągnąć dalej?

— Ach — odparła Cordelia. — To.

— Ach, to? — powtórzyła lekarka unosząc brwi.

— Mogę to wyjaśnić — powiedziała z zapałem Cordelia i zaśmiała się lekko. — W pewnym sensie przypuszczam, iż mogę winić za to was, Escobarczyków. Podczas odwrotu umieszczono mnie w celi na okręcie flagowym, który został trafiony. Wszystko na pokładzie latało jak żwir w kuble, włączając w to mnie samą. Stąd właśnie połamane kości i tak dalej.

Lekarka zanotowała coś.

— Dobra robota, bardzo dobra robota. Subtelna, ale nie wystarczająco. Twoje kości zostały złamane przy dwóch różnych okazjach.

— Och — mruknęła Cordelia. W jaki sposób mam wyjaśnić obecność Bothariego nie wspominając o kwaterze Vorkosigana? “Przyjaciel usiłował mnie udusić”…

— Chciałabym — powiedziała ostrożnie doktor Sprague — abyś pomyślała nad możliwością poddania się terapii lekowej. Barrayarczycy wykonali na tobie kawał naprawdę dobrej roboty. Jeszcze lepszej, niż na tamtej dziewczynie, a już u niej trzeba było naprawdę głębokiego sondowania pamięci. Uważam, że w twoim przypadku jest to absolutnie koniecznie. Musisz jednak sama wyrazić zgodę.

— Dzięki Bogu — Cordelia położyła się na łóżku i zakryła twarz poduszką. Na samą myśl o terapii lekowej ogarnął ją gwałtowny chłód. Zastanawiała się, jak długo znosiłaby badania podprogowe, poszukujące nie istniejących wspomnień, zanim sama zaczęłaby je produkować, aby zaspokoić życzenia lekarzy. Co gorsza zaś, pierwszym efektem sondowania byłoby wydobycie na powierzchnię dręczących ją sekretnych wspomnień — tajemnych ran Vorkosigana… Westchnęła, zsunęła z głowy poduszkę i przytuliła ją do piersi. Unosząc wzrok ujrzała Sprague przyglądającą się jej z głęboką troską.

— Wciąż tu jesteś?

— Zawsze tu będę, Cordelio.

— Tego się właśnie obawiałam.

Sprague nie wydobyła już z niej nic więcej. Od tej chwili Cordelia lękała się spać w obawie, że zacznie mówić albo nawet, że przesłuchają ją we śnie. Ucinała sobie krótkie drzemki, budząc się gwałtownie na każde poruszenie w kabinie, nawet gdy jej towarzyszka wstawała w nocy, aby pójść do łazienki. Cordelia nie uznawała wprawdzie zasadności tajnych planów Ezara Vorbarry w od niedawna zakończonej wojnie, ale przynajmniej cesarz osiągnął swój cel. Myśl, aby cały ten ból, wszystkie śmierci, zostały zmarnowane, nie dawała jej spokoju. I Cordelia przysięgła sobie, że nie pozwoli, by za jej sprawą wszyscy żołnierze Vorkosigana, nawet Vorrutyer i komendant obozu, oddali swe życie za nic.

Pod koniec podróży była w gorszym stanie niż na jej początku. Znajdowała się na krawędzi prawdziwego załamania; nękały ją nieznośne bóle głowy, cierpiała na bezsenność, tajemnicze drżenie lewej ręki i zaczynała się jąkać.


Podróż z Escobaru na Kolonię Beta okazała się znacznie łatwiejsza. Trwała jedynie cztery dni w betańskim pospiesznym statku kurierskim, który — jak odkryła ze zdumieniem Cordelia — przysłano specjalnie po nią. Na holowidzie w swej kabinie przejrzała najnowsze wiadomości. Była śmiertelnie znużona wojną, przypadkiem jednak usłyszała wzmiankę o Vorkosiganie i nie mogła oprzeć się pokusie śledzenia programów informacyjnych, pragnąc przekonać się, jak ocenia go opinia publiczna.

Przerażona odkryła, iż fakt jego współpracy z Komisją Sprawiedliwości spowodował, że betańska i escobarska prasa obciążyła go winą za złe traktowanie więźniów, jakby od początku za nie odpowiadał. Ponownie wyciągnięto też na światło dzienne starą fałszywą historię Komarru i imię Vorkosigana otaczała powszechna nienawiść. Niesprawiedliwość tego faktu rozwścieczyła Cordelię, która z niesmakiem wyłączyła dziennik.

W końcu statek wszedł na orbitę wokół Kolonii Beta i jedyna pasażerka powędrowała do kabiny nawigacyjnej, aby na własne oczy ujrzeć dom.

— Jest nasza stara piaskownica. — Kapitan z wesołym uśmiechem włączył ekran. — Wysyłają po panią lądownik, ale nad stolicą szaleje burza, toteż start nieco się opóźni. Muszą zaczekać, aż wiatr ucichnie na tyle, by mogli opuścić osłony portu.

— Równie dobrze mogę zawiadomić moją mamę już po lądowaniu. Prawdopodobnie w tej chwili jest w pracy. Nie ma sensu zawracać jej głowy. Szpital nie leży zbyt daleko od portu. Zanim zejdzie ze zmiany i zjawi się, aby mnie odebrać, zdążę napić się drinka i odpocząć.

Kapitan obdarzył ją osobliwym spojrzeniem.

— Ach, tak.

W końcu pojawił się lądownik. Cordelia uścisnęła dłonie całej załodze, dziękując za wspólną podróż i weszła na pokład. Po krótkim powitaniu stewardesa wręczyła jej naręcze nowych rzeczy.

— Co to jest? O nieba, w końcu dostałam mundur Sił Ekspedycyjnych! Cóż, lepiej późno niż wcale.

— Proszę, niech go pani założy — zachęcała stewardesa, uśmiechając się promiennie.

— Czemu nie? — Cordelia od dłuższego czasu nosiła pożyczony escobarski mundur i miała go już powyżej uszu. Rozbawiona wzięła do ręki błękitny strój i błyszczące czarne oficerki. Na miłość boską, skąd te oficerki? W Kolonii Beta trudno znaleźć konia, chyba że w zoo. Choć przyznaję, że wyglądają groźnie.

Zorientowawszy się, iż jest jedyną pasażerką, przebrała się na miejscu. Stewardesa musiała pomóc jej z butami.

— Tego, kto je zaprojektował, powinno zmusić się do noszenia ich w łóżku — mruknęła Cordelia. — A może już to robi?

Lądownik zaczął opadać i Cordelia podbiegła do okna, nie mogąc doczekać się chwili, gdy po raz pierwszy ujrzy swe rodzinne miasto. Rdzawa mgiełka rozwiała się i lądownik opadł po spirali, celując wprost w przygotowany dla niego dok.

— Wygląda na to, że w porcie jest dziś sporo ludzi.

— Tak. Prezydent zamierza wygłosić przemówienie — wyjaśniła stewardesa. — To bardzo podniecające. Choć osobiście na niego nie głosowałam.

— Wieczny Freddie zdołał ściągnąć na swój występ aż tylu ludzi? Może to i dobrze, przynajmniej zgubię się w tłumie. Te rzeczy są dość jaskrawe, a ja wolałabym chyba zostać niedostrzeżona.

Czuła ogarniającą ją desperację i zastanawiała się, jak długo to potrwa. Escobarska lekarka, choć myliła się co do faktów, wyciągnęła słuszne wnioski. Cordelia miała jeszcze do spłacenia wielki uczuciowy dług. Czuła, jak żołądek ściska jej się w bolesną kulę.

Silniki lądownika zawyły po raz ostatni i umilkły. Cordelia wstała i czując coraz większy niepokój podziękowała uśmiechniętej stewardesie.

— Tam na dole nie cz-czeka na mnie żaden, eee… komitet powitalny, prawda? Nie sądzę, abym dziś zdołała znieść coś podobnego.

— Będzie miała pani pomocnika — zapewniła stewardesa. — O, właśnie idzie.

W drzwiach lądownika stanął szeroko uśmiechnięty mężczyzna w cywilnym sarongu.

— Jak się pani miewa, pani kapitan Naismith? — zagadnął. — Jestem Phillip Gould, sekretarz prasowy prezydenta.

Informacja ta wstrząsnęła Cordelia. Sekretarz prasowy był stanowiskiem rangi ministerialnej.

— Poznanie pani to prawdziwy zaszczyt.

Zasypała go gradem słów.

— Nie p-planujecie chyba żadnej de-defilady? N-naprawdę chcę tylko wrócić do d-domu.

— Cóż, prezydent zamierza wygłosić przemówienie. Ma też dla pani pewien drobiazg — wyjaśnił Gould kojąco. — W istocie ma nadzieję, że będzie mu pani towarzyszyć w kilku innych wystąpieniach. Ale o tym możemy pomówić później. Oczywiście, trudno byłoby oczekiwać, że bohaterka Escobaru może mieć jakąkolwiek tremę, na wszelki wypadek jednak przygotowaliśmy dla pani krótki tekst. Przez cały czas będę pani towarzyszył i w razie czego podpowiem, co ma pani robić, i pomogę w kontaktach z prasą. — Podał jej miniaturową przeglądarkę. — Proszę spróbować udawać zaskoczoną, kiedy wyjdzie pani z lądownika.

— Ależ ja jestem zaskoczona. — Przebiegła wzrokiem tekst. — To s-stek k-kłamstw!

Spojrzał na nią, zatroskany.

— Czy zawsze miała pani tę wadę wymowy? — spytał ostrożnie.

— Nie. To pamiątka po kontaktach z escobarskimi psychologami. P-pozostałość wojny. Kto napisał te ś-śmiecie? — Fragment, który szczególnie przyciągnął jej wzrok, wspominał o “tchórzliwym admirale Vorkosiganie i jego bandzie wyrzutków” — Vorkosigan to najodważniejszy człowiek, jakiego znam!

Gould ujął ją stanowczo pod ramię i poprowadził do włazu.

— Musimy już iść. Ekipy holo czekają. Może po prostu opuści pani ten fragment, dobrze? A teraz proszę się uśmiechnąć.

— Chcę się widzieć z moją matką.

— Czeka na zewnątrz z prezydentem. Ruszamy.

Przy wylocie korytarza wychodzącego z włazu lądownika, czekał skłębiony tłum mężczyzn, kobiet i sprzętu. Wszyscy natychmiast zasypali ją gradem pytań. Cordelia zaczęła się trząść, dreszcze nadchodziły falami, rodząc się gdzieś w głębi brzucha i promieniując na zewnątrz.

— Nie znam tu nikogo — syknęła do Goulda.

— Idź dalej — odsyknął, ani na moment nie przestając się uśmiechać. Oboje wspięli się na mównicę, ustawioną na balkonie, z którego widać było aleję prowadzącą do portu, w tej chwili wypełnioną ściśle barwnym tłumem w świątecznym nastroju. Setki twarzy zlewały się w oczach Cordelii. Wreszcie dostrzegła kogoś znajomego — swoją matkę roześmianą i płaczącą jednocześnie. Padła jej w ramiona ku radości prasy, która wiernie rejestrowała każdy szczegół.

— Wydostań mnie stąd najszybciej, jak potrafisz — szepnęła ostro Cordelia do ucha matki. — Zaraz się załamię.

Matka odsunęła ją na długość ramienia. Najwyraźniej nie zrozumiała ani słowa; wciąż się uśmiechała. Jej miejsce zajął brat Cordelii, którego rodzina, wyraźnie podenerwowana i dumna, zebrała się tuż za nim.

Cordelia miała wrażenie, że wszyscy pożerają ją wzrokiem. Dostrzegła swoją załogę, także odzianą w nowe mundury, stojącą nie opodal w towarzystwie dostojników państwowych. Parnell posłał jej zachęcający uśmiech od ucha do ucha. Następnie czyjeś ręce popchnęły ją dyskretnie w stronę trybuny i po chwili stanęła obok prezydenta Kolonii Beta.

Wieczny Freddie wydał się jej oszołomionym oczom niezwykle imponujący, wielki i potężny. Może właśnie dlatego tak dobrze wyglądał na holowidach. Uścisnął jej rękę i uniósł ją przy wtórze wiwatów tłumu. Cordelia poczuła się jak kretynka.

Przemówienie prezydenta okazało się bardzo udane. Nie korzystał nawet z pomocy promptera. Jego mowę przepełniał ten sam szowinistyczny patriotyzm, którym ludzie upajali się jeszcze przed jej odlotem, zaś opis zdarzeń w żadnej mierze nie pokrywał się z tym, co rzeczywiście miało miejsce, nawet z betańskiego punktu widzenia. Prezydent z prawdziwym zacięciem aktorskim stopniowo budował nastrój, aby w końcu przejść do medalu. Orientując się wreszcie, co się dzieje, Cordelia poczuła, jak jej serce zaczyna szarpać się gwałtownie. Podjęła desperacką próbę uniknięcia tej wiedzy, odwracając się do sekretarza prasowego.

— Czy to dla całej załogi, w związku ze zwierciadłami plazmowymi?

— Oni dostali już swoje medale. — Czy kiedykolwiek przestanie się uśmiechać? — Ten jest wyłącznie dla ciebie.

— R-rozumiem.

Medal, jak się okazało, miał być nagrodą za jej śmiały samotny wyczyn — zabójstwo admirała Vorrutyera. Wieczny Freddie zdołał jednak uniknąć słowa “zabójstwo” wraz z co bardziej brutalnymi określeniami, takimi jak “morderstwo” czy “zamach”. Zdecydowanie wolał kwieciste frazy typu “uwolnienie wszechświata od węża grzechu”.

Mowa dobiegła końca i prezydent własnoręcznie założył jej na szyję błyszczący medal na kolorowej wstędze, najwyższe odznaczenie Kolonii Beta. Gould, popychając ją lekko, ustawił Cordelię na trybunie i wskazał jej błyszczące zielone litery promptera maszerujące w powietrzu przed jej oczami.

— Zacznij czytać — szepnął.

— Czy już? Eee… Ludu Kolonii Beta, mojej ukochanej ojczyzny — na razie wszystko w porządku. — Kiedy opuściłam was, aby stawić czoło siłom barrayarskiej tyranii, zagrażającej naszym przyjaciołom i sprzymierzeńcom z Escobaru, nie miałam pojęcia, iż los wyznaczył mi sz-szlachetniejsze p-przeznaczenie.

W tym miejscu odeszła od scenariusza, bezradnie patrząc, jak z każdym słowem tonie coraz bardziej, niczym strzaskany morski okręt opadający na dno.

— Nie widzę, co jest tak sz-szlachetnego w zarżnięciu tego sadysty Vorrutyera. Zresztą n-nawet gdybym to zrobiła, nie przyjęłabym medalu za za-zabicie bezbronnego mężczyzny.

Ściągnęła medal przez głowę — wstęga zaplątała się jej we włosy i Cordelia uwolniła ją wściekłym szarpnięciem, nie zważając na ból.

— Powtarzam ostatni raz. Nie zabiłam Vorrutyera. Zrobił to jeden z jego własnych ludzi. Zaszedł go od tyłu i poderżnął mu gardło od ucha do ucha. Byłam tam, do diabła. Całą mnie zakrwawił. Prasa z obu stron nabija wam głowy kłamstwami na temat tej g-głupiej wojny. Przeklęci podglądacze! Vorkosigan nie dowodził obozem jenieckim w czasie, kiedy zdarzyły się tam wszystkie potworności. G-gdy tylko przejął komendę, skończył z tym. K-kazał rozstrzelać jednego ze swych oficerów, aby zaspokoić waszą żądzę zemsty. I m-mogę was zapewnić, że zapłacił za to także swoim honorem.

Nagle odcięto wszelki dźwięk dochodzący z trybuny. Cordelia odwróciła się do Wiecznego Freddiego. Napływające do jej oczu łzy wściekłości sprawiły, że jedynie niewyraźnie dostrzegła jego zdumioną twarz. Z całą siłą, jaka została jej w ręku, cisnęła medal w stronę prezydenta. Order przeleciał tuż obok jego głowy i migocząc w promieniach słońca śmignął nad balustradą, po czym zniknął wśród tłumu.

Ktoś za plecami Cordelii złapał ją za ręce. Uruchomiło to jakiś ukryty odruch i Cordelia kopnęła rozpaczliwie.

Gdyby tylko prezydent nie próbował odskoczyć, wszystko byłoby w porządku. Niestety, dzięki temu, że się ruszył, czubek wysokiego buta Cordelii trafił go idealnie w sam środek krocza — czego bynajmniej nie planowała. Usta Freddiego otwarły się w bezdźwięcznym okrzyku i prezydent runął na ziemię.

Cordelia w stanie histerycznej paniki zaczęła krzyczeć, czując dziesiątki dłoni chwytające jej ręce, talię, nogi.

— P-proszę, nie zamykajcie mnie! Nie zniosłabym tego! Chciałam tylko wrócić do domu! Zabierzcie ode mnie tę przeklętą ampułkę! Nie! Nie! Żadnych leków, błagam! Przepraszam!

Pielęgniarze wynieśli ją pospiesznie i prasowa sensacja roku runęła w gruzy niczym reputacja Wiecznego Freddiego.


Natychmiast po tych wydarzeniach Cordelia została zabrana do cichego pomieszczenia jednego z biur administracji portu. Po jakimś czasie pojawił się osobisty lekarz prezydenta i przejął kontrolę nad sytuacją. Kazał wyjść wszystkim poza jej matką, aby Cordelia mogła odetchnąć i odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy już raz zaczęła płakać, dopiero po godzinie zdołała się uspokoić. Huśtawka jej nastrojów, wahających się od oburzenia po głębokie zakłopotanie, ustała i Cordelia zdołała usiąść.

— Proszę, przeproście ode mnie prezydenta — powiedziała; jej głos sprawiał wrażenie, jakby cierpiała właśnie na ostry katar. — Gdyby tylko ktoś uprzedził mnie wcześniej albo o cokolwiek zapytał. Ja n-nie jestem w tej chwili w najlepszej formie.

— Powinniśmy byli sami się w tym zorientować — odparł potulnie lekarz. — Ostatecznie pani przeżycia były znacznie bardziej osobiste, niż to zazwyczaj bywa u żołnierzy. To my musimy przeprosić za to, że naraziliśmy panią na niepotrzebne wstrząsy.

— Myśleliśmy, że to będzie miła niespodzianka — dodała jej matka.

— Niespodzianka to dobre określenie. Mam tylko nadzieję, że nie zamkną mnie w celi bez klamek. Chwilowo mam dosyć cel. — Na tę myśl gardło Cordelii ścisnęło się nagle. Odetchnęła kilka razy, aby się uspokoić.

Zastanawiała się, gdzie jest teraz Vorkosigan, co robi? Z każdą chwilą pomysł upicia się coraz bardziej przypadał jej do gustu. Pożałowała, że nie ma jej u jego boku. Przycisnęła do nosa dwa palce, usiłując ukoić skołatane nerwy.

— Czy teraz mogę już wrócić do domu?

— Nadal jest tam tłum? — spytała jej matka.

— Obawiam się, że tak. Spróbujemy ich powstrzymać.

Idąc pomiędzy lekarzem i matką, Cordelia przez całą długą drogę do wozu naziemnego wspominała pocałunek Vorkosigana. Tłum wciąż na nią napierał, lecz czynił to w cichy, pełen szacunku sposób, jakby ich przerażała. Poprzedni ludyczny nastrój ulotnił się bez śladu. Cordelii było przykro, że zepsuła im zabawę.


W kolumnie mieszkalnej matki także zgromadził się tłum, który czekał w korytarzu obok szybu windy, a nawet przed drzwiami mieszkania. Cordelia uśmiechnęła się i ostrożnie pomachała ręką, jednak zasypana pytaniami pokręciła jedynie głową, nie ufając własnemu głosowi. Wreszcie przepchnęły się przez zbiegowisko i zamknęły za sobą drzwi.

— Uff! Przypuszczam, że mieli dobre chęci, ale, Boże, czuję się, jakby chcieli pożreć mnie żywcem.

— Ludzie byli bardzo podekscytowani wojną, Siłami Ekspedycyjnymi — każdy, kto ma na sobie błękitny mundur, jest traktowany jak gwiazda. A kiedy więźniowie wrócili do domu i opowiedzieli twoją historię — to było wspaniale dowiedzieć się, że już jesteś bezpieczna. Moje biedactwo!

Cordelia z radością przyjęła kolejny uścisk matki.

— Cóż, to wyjaśnia, skąd wzięły się te bzdury. Wszystko to jedynie plotki. Pierwsi zaczęli Barrayarczycy, a reszta kupiła je bez wahania. Nie dali mi nic sprostować.

— Co z tobą zrobili?

— Bez przerwy łazili za mną i nękali propozycjami podjęcia terapii — uważali, że manipulowano moją pamięcią. A, rozumiem, masz na myśli Barrayarczyków. Niewiele. V-vorrutyer miał pewnie ochotę mnie skrzywdzić, ale zanim zdążył cokolwiek przedsięwziąć, spotkał go mały wypadek. — Postanowiła nie niepokoić matki szczegółami. — Jednakże zdarzyło się coś ważnego — zawahała się. — Znów natknęłam się na Arala Vorkosigana.

— Tego potwora? Kiedy usłyszałam jego nazwisko w wiadomościach, zastanawiałam się, czy to ten sam, który w zeszłym roku zabił twojego porucznika Rosemonta.

— Nie. Tak. To znaczy nie zabił Rosemonta, zrobił to jeden z jego ludzi. Ale to ten sam.

— Nie pojmuję, czemu żywisz do niego jakąkolwiek sympatię.

— Teraz powinnaś go docenić. Ocalił mi życie. Ukrywał mnie w swojej kabinie przez pierwsze dwa dni po śmierci Vorrutyera. Gdyby schwytano mnie przed zmianą dowódcy, zostałabym zabita na miejscu.

Matka sprawiała jednak wrażenie bardziej zaniepokojonej, niż wdzięcznej.

— Czy on… zrobił ci coś?

Cóż za ironia, pomyślała Cordelia. Nie śmiała wspomnieć nawet matce o nieznośnym brzemieniu prawdy, które złożył na jej barkach. Matka źle zrozumiała udrękę na twarzy córki.

— O Boże, tak mi przykro.

— Słucham? Nie, do diabła. Vorkosigan nie jest gwałcicielem. Ma obsesję na punkcie więźniów. Nie dotknąłby żadnego nawet kijem. Poprosił mnie… — urwała, spoglądając w zatroskane i przepełnione miłością oczy matki. — Wiele rozmawialiśmy. Jest w porządku.

— Nie ma zbyt dobrej reputacji.

— Tak. Też o tym słyszałam. To wszystko kłamstwa.

— Zatem nie jest mordercą?

— No, cóż — Cordelia zmagała się z prawdą. — Przypuszczam, że z-zabił wielu ludzi. Jest przecież żołnierzem, to jego praca. Nie da się tego uniknąć. Wiem tylko o trzech osobach, których śmierć nie była związana ze służbą.

— Tylko trzech? — powtórzyła słabo matka. Po chwili dodała: — Nie jest więc przestępcą seksualnym?

— Z całą pewnością nie! Choć słyszałam, że po tym, jak jego żona popełniła samobójstwo, nastąpił dość dziwny etap w jego życiu. Nie sądzę, aby sam zdawał sobie sprawę z tego, ile o nim wiem. Choć z drugiej strony nie można traktować tego wariata Vorrutyera jako godne zaufania źródło informacji, choć był naocznym świadkiem. Podejrzewam, że jego słowa są co najwyżej częściowo prawdziwe. Przynajmniej te dotyczące ich wzajemnych związków. Vorrutyer miał bez wątpienia obsesję na jego punkcie, zaś Aral, kiedy go o to zapytałam, natychmiast zmienił temat.

Spoglądając na pełną odrazy minę matki, Cordelia pomyślała, “Jak to dobrze, że nigdy nie chciałam być adwokatem. Wszyscy moi klienci na zawsze wylądowaliby w szpitalu”.

— Wszystko to nabiera sensu, kiedy pozna się go osobiście — dodała z nadzieją.

Matka Cordelii zaśmiała się niepewnie.

— Ciebie niewątpliwie oczarował. Co w nim jest takiego? Styl rozmowy? Wygląd?

— Nie jestem pewna. Najczęściej mówi o barrayarskiej polityce. Twierdzi, że ma do niej awersję, ale dla mnie bardziej wygląda to na obsesję. Nie potrafi o niej zapomnieć nawet na pięć minut. Zupełnie jakby tkwiła w nim samym.

— Czy to bardzo interesujący temat?

— Okropny — odparła szczerze Cordelia. — Jego opowieści do poduszki wystarczą, by przez kilka tygodni nie móc zasnąć.

— To nie może być kwestia urody — westchnęła matka. — Widziałam go w wiadomościach.

— Zachowałaś je może? — spytała natychmiast Cordelia. — Gdzie?

— Jestem pewna, że znajdziesz ten materiał w archiwum. — Matka spojrzała na nią. — Ale naprawdę, Cordelio, twój Reg Rosemont był dziesięć razy przystojniejszy.

— Chyba tak — zgodziła się Cordelia. — Wedle wszystkich obiektywnych standardów.

— Co więc w nim widzisz?

— Sama nie wiem. Może to zalety jego wad? Odwaga. Siła. Energia. W każdej chwili potrafi mnie pokonać. Ma władzę nad ludźmi. Nie chodzi tu tylko o zdolności dowódcze, choć tych także mu nie brak. Ludzie albo go wielbią, albo nienawidzą. Najdziwniejszy człowiek, jakiego poznałam, czuł do niego jedno i drugie. Ale kiedy Vorkosigan jest w pobliżu, nikt nie zaśnie z nudów.

— A do której kategorii ty się zaliczasz, Cordelio? — spytała oszołomiona matka.

— No cóż, nie nienawidzę go. Nie mogę też powiedzieć, abym go wielbiła. — Milczała długą chwilę, po czym uniosła wzrok, spoglądając wprost w oczy matki. — Ale kiedy jest ranny, krwawię.

— Och — mruknęła bezbarwnie matka. Jej usta uśmiechnęły się, oczy uciekły w bok i natychmiast zakrzątnęła się, ze zbędnym zapałem porządkując skromny dobytek córki.


Czwartego popołudnia jej urlopu dowódca Cordelii przyprowadził ze sobą niepokojącego gościa.

— Pani kapitan Naismith, to jest doktor Mehta ze służb medycznych Sił Ekspedycyjnych — przedstawił swą towarzyszkę komodor Tailor. Doktor Mehta była szczupłą opaloną kobietą mniej więcej w wieku Cordelii. Ciemne włosy nosiła spięte z tyłu, w błękitnym mundurze wyglądała chłodno i sterylnie.

— Tylko nie kolejny psychiatra — westchnęła Cordelia. Mięśnie karku napięły jej się nagle. Kolejne przesłuchania, następne wykręty, uniki, coraz bardziej chwiejna sieć kłamstw, pokrywających luki w jej opowieści, miejsca, w których kryły się gorzkie prawdy Vorkosigana…

— Wreszcie dotarły do nas raporty pani komodor Sprague. Trochę to trwało. — Usta Tailora zacisnęły się ze współczuciem. — Coś potwornego. Bardzo mi przykro. Gdybyśmy dysponowali nimi wcześniej, oszczędzilibyśmy ci ostatniego tygodnia. Oraz wszystkim innym.

Cordelia zarumieniła się.

— Nie chciałam go kopnąć. Sam mi się podstawił. To się już nie powtórzy.

Komodor Tailor z trudem powstrzymał uśmiech.

— Cóż, ja na niego nie głosowałem. Wieczny Freddie nie jest moim największym zmartwieniem. Choć — odchrząknął — osobiście zainteresował się twoją sprawą. Jesteś teraz osobą publiczną. Czy ci się to podoba, czy nie.

— Bzdura.

— To nie bzdura. Masz pewne zobowiązania.

Kogo cytujesz, Bill?, pomyślała Cordelia. To nie twój głos. Potarła szyję.

— Sądziłam, że wypełniłam już wszystkie zobowiązania. Czego jeszcze ode mnie chcą?

Tailor wzruszył ramionami.

— Uważa się — dano mi do zrozumienia — że masz przed sobą świetną przyszłość jako rzeczniczka rządu. W związku z twoimi przeżyciami wojennymi. Kiedy już wydobrzejesz.

Cordelia prychnęła.

— Najwyraźniej żywią osobliwe złudzenia co do mojej kariery wojskowej. Posłuchaj, jeśli o mnie chodzi, Wieczny Freddie może założyć sztuczny biust i lecieć do Quartz zbierać głosy hermafrodytów. Ja jednak nie zamierzam odegrać roli propagandowej krowy, dojonej przez kolejne partie. Żeby zacytować przyjaciela, “mam awersję do polityki”.

— Cóż… — ponownie wzruszył ramionami, jakby uznając, że wypełnił już swój obowiązek, po czym dodał bardziej stanowczo: — Niezależnie od wszystkiego, moim zadaniem jest dopilnować, abyś wróciła do służby.

— Po miesięcznym urlopie wszystko powinno być w porządku. Potrzebuję tylko wypoczynku. Chcę wrócić do Zwiadu.

— Oczywiście. Gdy tylko lekarze uznają cię za sprawną.

— Och. — Dopiero po chwili zrozumiała wszystkie implikacje tego stwierdzenia. — Chwileczkę, miałam drobny problem z panią doktor Sprague. Miła, rozsądna kobieta, jednak jej wnioski opierały się na fałszywych podstawach.

Komodor Tailor spojrzał na nią ze smutkiem.

— Sądzę, że lepiej będzie, jeśli przekażę sprawę w ręce doktor Mehty. Ona wszystko ci wyjaśni. Będziesz z nią współpracowała, prawda Cordelio?

Cordelia, zmrożona, ściągnęła usta.

— Wyjaśnijmy to sobie. Mówisz mi, że jeśli nie zadowolę waszych psychiatrów, nigdy już nie postawię nogi na statku zwiadowczym. Koniec z dowodzeniem. — W istocie koniec z jakąkolwiek pracą.

— Bardzo szorstko to ujęłaś. Ale sama doskonale wiesz, że w Zwiadzie, przy małych grupkach ludzi poddanych długotrwałej izolacji, profile psychiatryczne mają najwyższą wagę.

— Tak, wiem — wykrzywiła usta, naśladując uśmiech. — B-będę w-współpracować. J-jasne.

Загрузка...