Rozdział dziesiąty

w którym Ewcia przysparza stolicy dwóch elegantów najwyższej klasy


Jerzy nie uszanował świętej niedzieli i rozpoczął dzień od awantury.

– Gdzie jest mój czerwony jedwabny krawat? – wołał, wsadziwszy zatroskaną głowę w głąb szafy.

Ponieważ szafa nie odpowiadała, powtórzył pytanie, zwróciwszy się w stronę matki i Ewci, siedzących przy śniadaniu. Pani Zawidzka wyraziła domysł, że może Jerzy zgubił krawat w podróży do Zakopanego. Malarz oświadczył w tonie rozjęczanym, że najwspanialszego swojego krawata nie zabierał w góry. Ewcia nie złożyła żadnego oświadczenia.

– Ha! – zawył Jerzy. – A gdzie jest moja jedwabna koszula?

Ponieważ i tego nikt nie mógł odgadnąć, poczęto snuć śmiałe przypuszczenia, wśród których najśmielszym było posądzenie Rolmopsa o kradzież, było to jednak posądzenie oczywiście niesłuszne, bo chociaż mogło się zdarzyć, że kundel w przystępie nagłego obłędu mógł zjeść krawat, nie mógłby jednak pożreć i strawić koszuli. Wobec tego Jerzy był bliski zrozpaczonego zamiaru rozwalenia głową twardej szafy, zanim to jednak wykonał, krzyknął po raz trzeci, zauważywszy brak jednej pary pończoch, jednej pary rękawiczek odświętnych i jednej chustki do nosa. Wtedy dopiero osłabnął, zatoczył się, jak gdyby na szlachetną jego głowę spadła z piątego piętra cegła, usiadł na krześle i głucho jęczał. Jawnym się stało, że niepojęta strata najwytworniejszych części garderoby musiała mu coś pomieszać w rozumie.

Pani Zawidzka zawezwała Honorcię, która przysiągłszy na cienie ojców i dziadów, że nie ma pojęcia, kto mógł poczynić te straszliwe spustoszenia, poradziła życzliwie Jerzemu, żeby odmówił gorącą modlitwę do św. Antoniego, patrona rzeczy zgubionych. Malarz zamiast usłuchać dobrej rady, łypał oczami i od czasu do czasu chwytał się rękami za głowę mołojecką. Nagle znieruchomiał, bo ostatnim błyskiem świadomości zauważył, że milcząca Ewcia nasypała do herbaty trzy łyżeczki soli, a na jajko na miękko, z którego nie odtłukła skorupki, sypie cukier. Czujny jak szatan czyhający na zbladła z trwogi duszę, począł patrzeć pilnie i spostrzegł jeszcze bardziej zdumiony, że Ewcia zaczęła mieszać herbatę widelcem, co mu się wydało wynalazkiem całkowicie nowym.

– Oho! – mruknął. – W tym coś jest…

Ale co mogło być? Przecie Ewcia nie mogła zabrać ani krawata, ani potężnie rozrosłych rękawiczek, za obszernych nawet na jej nogi. Coś jednak wie! Jerzy postanowił nie spuszczać z oka tej zbrodniczej duszy. Przyszło mu na myśl, że Ewcia mogła ukryć jego odświętne stroje, aby mu urządzić psotę. Gdyby jednak tak było, uśmiechałaby się „pod wąsem”, a nie posypywałaby skorupki jajka cukrem, co dowodziło niewątpliwej rozterki ducha.

Czując na sobie świdrujący wzrok Jerzego, Ewcia zaczęła mówić bez ładu i składu o wczorajszej awanturze u Szymbartów i o dzisiejszych odwiedzinach u pana Mudrowicza. Zwracała się tylko do pani Zawidzkiej i ani razu nie spojrzała w stronę Jurka.

„Coś ty kręcisz, małpiszonie!” – pomyślał Jerzy, a głośno złożył uroczyste oświadczenie: – Jeżeli moje rzeczy nie znajdą się do wieczora, zapowiadam mamie, że podpalę dom! Czy wszyscy słyszeli? W tej chwili jest godzina dziesiąta piętnaście. O godzinie ósmej wieczorem stanie się nieszczęście. Ktoś sobie żarty ze mnie stroi!

– Ani ja, ani Ewcia! – rzekła pani Zawidzka. – Poszukaj jeszcze w pracowni.

– W pracowni byłem przed godziną. Nie widziałem tam żadnej koszuli. Jedwabnej koszuli! Kogo tam znowu przyniosło? – zakrzyknął, usłyszawszy dzwonek.

Honorcia oznajmiła, że niejaki pan Rogalik zapytuje z ukłonem, czy może być przyjęty, chociaż o tak wczesnej porze, na minut pięć? Zanim Jerzy zdołał odpowiedzieć, że gotów jest udzielić nadzwyczajnego posłuchania panu koledze Rogalikowi, stało się coś niezwykłego: Ewcia zerwała się z krzesła i uciekła pędem sarny, która otrzymała wiadomość, że wilk jest w pobliżu.

– Czemu ona uciekła? – zapytała zdumiona pani Zawidzka.

– Furie ją gonią! – odrzekł jej syn głosem z grobu. – Za chwilę się dowiemy. Niech Honorcia poprosi pana Rogalika.

Do pokoju nie wszedł pan Rogalik. Do pokoju weszło słońce. Do pokoju wszedł królewicz z bajki. Wszedł arbiter elegantiarum, świetny dandys, kawaler d'0rsay, książę Walii. Pan Rogalik, lecz jakże odmieniony: w pięknym, brązowym ubraniu, z czerwonym jedwabnym krawatem na niezłomnej szyi, w koszuli jedwabnej w czerwone paski i we wspaniałych, niezwykłej cienkości pończochach. Z kieszonki na piersi jak płomień wychylała się jedwabna chusteczka. Musiało być coś płomieniście olśniewającego w tej wybornej postaci, bo Jerzy zaniemówił ze zdumienia, albowiem kolega Rogalik pysznił się jego krawatem, jego koszulą itd., itd. Przywitawszy się dwornie z panią Zawidzką, wyszczerzył w uśmiechu niesłychaną ilość zębów (zęby nie były własnością Jerzego) i rzekł nieśmiale:

– Przyszedłem się panu pokazać w tych wszystkich wspaniałościach… Nigdy nie marzyłem o czymś podobnym… Bo to, proszę pani, pan Jerzy ofiarował mi i to ubranie, koszulę, i to wszystko…

Pani Zawidzka uśmiechnęła się do świetnego dandysa, na syna jednak spojrzała z odrobiną smutku, słusznie rozumując, że jej syn pierworodny zwariował od samego rana najpierw bowiem ofiarował miłemu Rogalikowi rozmaite rzeczy, a potem groził spaleniem domu, jeżeli się nie znajdą do wieczora. Po czym pozostawiła młodzieńców samych i poszła szukać Ewci, aby jej oznajmić, co i jak się stało.

Kolega Rogalik uśmiechnął się raz jeszcze, jeszcze raz uścisnął dłoń Jerzego i rzekł:

– Proszę pana! Pan jest najzacniejszym człowiekiem na tym złym świecie. Ja zaś długo się wahałem, czy mogę przyjąć rzeczy tak kosztowne, lecz pomyślałem sobie, że nie wolno mi odmową robić panu przykrości. Jednego jednak przyjąć nie mogę!

– Czego pan nie może przyjąć? – zapytał Jerzy głosem, który i ciemną barwą, i niską temperaturą przypominał mrożoną kawę.

– Pieniędzy – rzekł cicho Rogalik. – To już za wiele. I ubranie, i koszula, i krawat, i jeszcze do tego pieniądze

– Ja panu dałem pieniądze?

– Niech pan nie udaje – zaśmiał się serdecznie Rogalik. – Włożył pan do kieszeni kamizelki trzydzieści jeden złotych… Byłbym już onegdaj je odniósł, ale dopiero dziś znalazłem… Dlatego przyszedłem o tak wczesnej porze.

– Trzydzieści jeden złotych! – krzyknął Jerzy. – O żmijo!

– Co pan mówi? – zdumiał się Rogalik.

– Nic, nic… Ja tak do siebie… Panie Michałku kochany! Przyjął pan ubranie, musi pan przyjąć i to, co było w ubraniu.

– Ależ to niepodobieństwo!

– Musi pan! Żadne niepodobieństwo… Między nami malarzami… Daję słowo, że gadać z panem nigdy już nie będę, jeśli pan nie weźmie tych parę groszy.

Tak długo prosił, że Rogalik rzekł wreszcie:

– Dobrze, wezmę je, ale tylko jako pożyczkę. To rzekłszy, poprawił nabożnym ruchem jedwabny czerwony krawat, wygłosił siedem słów górnie brzmiących i pełnych uwielbienia dla Jerzego, ukłonił się również siedem razy i wyszedł na ulicę, na której przechodnie tylko dlatego nie padali przed nim na twarz, że właśnie nikt ulicą nie przechodził.

Jurek zaś schwycił się raz jeszcze tego dnia rękami za głowę i wył cicho, a boleśnie:

– Stracony na wieki mój przecudny krawat, stracona na wieki moja jedwabna koszula!

– Czemu tak zawodzisz? – spytała wchodząc pani Zawidzka.

– Czemu tak zawodzę? Posłuchaj tylko…

I opowiedział, jak to ten potwór, ten wąż, ten czort, ta młoda czarownica, słowem: ta Ewcia miała na jego prośbę przygotować dla Rogalika ubranie i jak samowolnie dodała do ubrania najwytworniejsze części jego garderoby, żeby zaś Rogalik wspaniale wystrojony mógł wieść życie ponad stan, włożyła do kieszeni ubrania cały swój majątek.

– Już mnie coś tknęło, kiedy wczoraj pożyczyła ode i mnie osiemdziesiąt groszy na tramwaj! Słyszała mama o czymś podobnym? Trzydzieści jeden złotych ofiarowuje biednemu chłopcu, którego widziała przez pięć minut, a sama pożycza na tramwaj.

– Ona oddałaby biednemu ostatnią koszulę – rzekła pani Zawidzka.

– Niech oddaje, ale czemu przy sposobności oddaje i moje? Jak chciała zrobić kawał, mogła wybrać inną, ale ona – ziółko! – starannie wybrała wszystko najlepsze.

Zaraz na ten temat z nią pogadam, że jej oko zbieleje. Gdzie ona jest?

– Jureczku! – rzekła pani Zawidzka. – Tylko bez awantur! Tobie zostało jeszcze wiele i koszul, i krawatów, a ona oddała ostatni swój grosz. Poza tym pojęcia nie mam, gdzie jest Ewcia. Chyba pod ziemię się zapadła!

– Nie może być! – zawołał Jerzy zaniepokojony. – Ależ trzeba szukać jej natychmiast… Wszędzie jej mama szukała?

– Wszędzie.

– Z domu chyba nie wyszła?

– Nie wiem. Musiała się ciebie przestraszyć…

– Ona mnie? – zaśmiał się Jerzy boleśnie. – Ona tak się mnie boi jak koza kapusty. Przecie ona wczoraj zmogła nawet panią Szymbartową. A nie ma jej przypadkiem na strychu?

– Strych zamknięty, piwnica też…

– Oj! – myślał Jerzy głośno. – Licho wie, co jej może strzelić do głowy… Przez ten głupi krawat i jeszcze głupszą koszulę.

Pani Zawidzka uśmiechnęła się.

– Nareszcie! Idź jej teraz szukać. Biedactwo miało wczoraj przejścia u Szymbartów, dzisiaj wybiera się do Mudrowicza, a w międzyczasie musi uciekać przed tobą.

Jerzy poskrobał się w głowę i poszedł na poszukiwania. Przetrząsnął cały dom, obszedł wszystkie zakamarki, wreszcie wyszedł – już naprawdę zatroskany – do ogródka, aby spojrzeć, czy jej nie ma na dachu, dość słusznie rozumując, że osoba tak sprawna i pomysłowa mogła tam wleźć po rynnie. Na dachu siedział jedynie wróbel.

– Ewciu! – zawołał Jerzy. – Ewuniu! Wróbel uciekł, a Ewcia się nie ukazała.

– Zdaje się, że narobiłem bigosu – mówił Jerzy sam do siebie. – Ewuniu! – wrzasnął dodatkowo, niemal z rozpaczą.

– Czy pan kogo szuka? – odezwał się głos poza nim. Jerzy obejrzał się szybko i zobaczył pannę z orzechowymi oczami, wyglądającą spoza niskiego muru, co dzieli dwie sąsiadujące wille. Musiała stać albo na drabince, albo na krześle.

– Tak, proszę pani! – odrzekł Jerzy kłaniając się. – Ewcia gdzieś mi się zapodziała… Nie widziała jej pani przypadkiem?

– Niedawno widziałam jedynie wychodzącego od państwa jakiegoś świetnego młodzieńca, który miał prześliczny, czerwony krawat…

Jerzy spojrzał szybko na panienkę, badając, czy z niego nie kpi, panienka jednak uśmiechała się tak niewinnie, jak gdyby próbowała przed chwilą doliczyć do trzech i nie zdołała dokazać tej wspaniałej sztuki. Chciał krzyknąć wniebogłosy: „To był kiedyś mój krawat!” – ale zdławił w sobie boleść tego okrzyku i zapytał podejrzliwie:

– Czy pani dawno siedzi na tym murze?

– Dość dawno… Albo co?

– I nie widziała pani Ewci?

– A czemu pan jej szuka? Czy pan ją chce zabić? – mówiła śmiejąc się.

„Ta też kręci… – pomyślał Jerzy. – Oho! Baby zrobiły spółkę…” – Potem rzekł głośno: – Gdyby pani przypadkiem zobaczyła Ewcię, niech jej pani powie, że wszystko się wyjaśniło i że moja matka bardzo jest zaniepokojona jej zniknięciem.

– A pan?

– Ja to jakoś przeżyję – odrzekł Jerzy ponuro.

– A czemu pan zaglądał aż na dach? I czemu pan wołał tak ślicznie: „Ewuniu”?

– Kobiety są strasznym wynalazkiem! – jęknął Jerzy w głębi duszy.

– Widać, że i pan jest zmartwiony – mówiła panienka z takim uśmiechem, że zdawało się: złoty promyczek spływa z prześlicznych jej oczów. – Ale niech się pan nie martwi! Ja jestem upoważniona do rozmów na temat wieczystego pokoju… Czy pan złoży na moje ręce przyrzeczenie, że pan nie pociągnie Ewci do odpowiedzialności za krawat, koszulę…

Zawahała się na chwilę, jak gdyby zapomniała roli, lecz gdy następne słowa podszepnął jej niewidzialny sufler, dodała szybko:

– …aha! Za pończochy i rękawiczki? Czy pan przyrzeka? Jerzy zaśmiał się głośno:

– Niech pani powie temu potworowi, co tam siedzi za murem i zapewne ciągnie panią w tej chwili za nogę, że na razie ujdzie z życiem, do następnej awantury oczywiście. Aha! I niech jej pani powie, że zawdzięcza to jedynie pani, Ewciu, słyszysz?

Na murze ukazały się dwie ręce, a za chwilę ponad murem zadarty nosek, wreszcie z małpią zręcznością wygramoliła się na mur cała osoba, po lewej stronie oblicza jeszcze zatrwożona, po prawej już uśmiechnięta.

– Panno Basiu! – zawołała. – Pani jest aniołem! A ty szatanie, łap mnie, bo skaczę!

Jerzy nie miał czasu wyciągnąć ramion, a Ewcia już skoczyła. Wprawdzie Jerzy chwycił ją w locie, lecz pocisk był tak ciężki i z takim cisnął się rozmachem, że najpierw na trawę wykopyrtnął się Jerzy, a na niego, potem przez niego przekopyrtnęła się Ewcia.

– Widziała pani? – zawołał Jerzy podnosząc się z ziemi. – Tak się z nią zaczyna wieczysty pokój. Ewcia zaś już tłumaczyła pani Zawidzkiej, dlaczego tak rozrzutnie wystroiła Rogalika. Jerzy zbliżył się i słuchał.

– Proszę pani! Jerzy powiada do mnie najpierw, aby Rogalikowi dać ubranie. A potem to się zamyślił i dodał:

„Zróbmy tak, żeby wyglądał jak arcyksiążę!” – O, jesteś, Jureczku! Zaprzecz, że tak nie powiedziałeś.

– Powiedziałem i cóż z tego?

– Jak to „cóż z tego”? Czy arcyksiążę może mieć ubranie i nie mieć koszuli? Czy może chodzić bez krawata? Zrozumiałam, że pragniesz naprawdę go jako tako odziać. Jednego mi tylko żal… Tego mianowicie, że mu nie dałam butów, a już je miałam w rękach.

– Buty sobie kupi – odrzekł Jerzy zjadliwie. – Znalazł przecie w kamizelce trzydzieści jeden złotych.

– Och! – jęknęła Ewcia. – Skąd o tym wiesz?

– Rogalik jest honorowym człowiekiem. Przyszedł je zwrócić…

Na twarzy Ewci ukazało się nagłe przerażenie.

– I ty je przyjąłeś?

– Chciałem, pomyślałem sobie jednak, że nawet arcyksiążę bez pieniędzy byłby zwyczajnym łapserdakiem.

– Jureczku! – zawołała Ewcia. – Gotowa jestem powtórzyć za Basią, że jesteś znakomitym człowiekiem.

– Za jaką znowu Basią? – zdumiała się pani Zawidzka. – Co wy wygadujecie?

– Basią, proszę pani, jest to panienka z naprzeciwka – mówiła Ewcia niewinnie – do której Jurek robi wciąż oko i dlatego – pamięta pani? – chciała w niego rzucić butem.

– Jerzy, co to wszystko znaczy?

– To znaczy, proszę mamy, że ja tego brzdąca upiekę na rożnie, potem ją położę na lodzie, aby ostygła, i znowu będę piec.

– Wart Pac pałaca! – zaśmiała się pani Zawidzka. – Ewciu! Czy ty byłaś przed chwilą u tej Basi?

– Tak, proszę pani. To rozkoszna panienka i bardzo mądra. A oczy ma jak marzenie. Zdaje się, że będziemy w wielkiej przyjaźni…

– A cóż ona robi?

– Zdaje mi się, że studiuje historię polskiego malarstwa. Wciąż się wpatruje w jakiś obrazek.

– Oszaleję! – mruknął Jerzy i wyszedł z taką miną, jak gdyby szedł na własny pogrzeb.

Pani Zawidzka patrzyła i słuchała wszystkiego zdzwiona.

– Co jemu się stało? – spytała.

Ewcia zamyśliła się, pokręciła głową i rzekła z powaga:

– Proszę pani… Już wielki czas, aby Jurka ożenić!

– Co takiego?

– Ja wiem, co mówię… I chyba ja się tym zajmę, on sam nigdy się na to nie zdobędzie!

Pani Zawidzka wzruszyła ramionami, głęboko przekonana, że i jej synowi, i Ewci upał pomieszał coś w głowach. Nie mogła zastanowić się nad tym głębiej, gdyż przyszedł pan Szymbart z uroczystą wizytą do Ewci, aby jej podziękować za wczorajsze bohaterstwo i oznajmić, że Zosia wyjedzie za trzy dni i że sama nadzieja wyjazdu znacznie ją ożywiła. Zwierzył się następnie ściszonym głosem, że pani Szymbartowa przyszła wreszcie do siebie, wypłakała się serdecznie i obficie, a wspominając Ewcię, wznosi oczy w stronę nieba.

– Moja żona kazała ci powiedzieć, Ewuniu, że gdybyś chciała do nas powrócić, kwiaty rozsypie przed drzwiami.

– To na nic – odrzekła uszczęśliwiona dziewczyna – bo wyszłam oknem i wrócę przez okno, ale dopiero przed samym powrotem ojca.

– Zresztą – mówiła śmiejąc się pani Zawidzka – musiałaby i od nas uciekać przez okno, bo my jej nie wypuścimy.

– Siedem miast walczy o moją osobę! – zawołała Ewcia radośnie. – Panie Szymbart! Czy wie pan, dokąd ja idę dzisiaj po obiedzie? Niech się pan trzyma mocno krzesła, bo pan zleci: do pana Mudrowicza.

– Ha! – rzekł ów zdziwiony. – Czy mam stanąć na straży?

Ewcia poszła do pana Mudrowicza bez zbrojnej asysty, niosła natomiast kilka róż z ogródka pani Zawidzkiej, która szepnęła jej przy pożegnaniu:

– Ewciu, pamiętasz?

– Oczywiście! Niech Jurek przygotuje mowę.

Już z ulicy zauważyła Ewcia, że okna w mieszkaniu pana Mudrowicza są szeroko otwarte, czyli że do posępnej twierdzy obojętnego na wszystko smętku mógł wpłynąć świeży powiew. Ba! Z podstawy tych okien wytryskały płomienie: czerwone pelargonie.

„Jeżeli jeszcze ten wilkołak Paweł – pomyślała Ewcia – będzie miał kwiat w butonierce, nastąpi koniec świata”.

Człowiek-widmo nie przystroił się jednak kwiatem, lecz – co było dziwniejsze – usiłował z niebieskiej porcelany swoich oczów wykrzesać przyjemny błysk na widok dziewczyny. Wprawdzie z równym powodzeniem mogłaby krowa morska zaśpiewać neapolitańską piosenkę, Ewcia jednak oceniła w locie dobre chęci tego żałobnika, który – zdawało się – nosił w sobie wszystkie bóle, cierpienia i zmartwienia Starego Miasta.

– Jak się miewamy, panie Pawle? – rzekła Ewcia przyjaźnie. – Pan jest?

– A gdzieżby się podział? – odpowiedział ten żywy karawan i tak był głęboko przekonany, że udało mu się zrobić niesłychany dowcip, że z zachwytu zamknął oczy.

Ewcia weszła śmiało i z odrobiną hałasu do znanego jej pokoju, lecz przystanęła w drzwiach i zawołała:

– Panie Boże Wszechmogący!

Nie: – „Boże!” – ani nie: – „Ach Boże!” – bo taki wykrzyknik choć nabożny, byłby zbyt chudy na widok rewolucyjnych zmian poczynionych tu w przeciągu tygodnia. Przez pokój ten musiał przejść Herkules i dokonać w nim swojej trzynastej pracy. Musiał przez ten pokój przewiać tajfun, co wymiótł zakurzoną stęchliznę. Smutna pieczara smoka zmieniona została w przybytek wcale radosny: na ścianach wisiały wspaniałe obrazy Zawidzkiego; ceratowa kanapa została wyniesiona i zapewne spalona nad brzegiem Wisły; na miejscu rozkraczonego i zarzuconego szpargałami stołu pyszniło się biurko, na którym w srebrnych ramkach stały dwie fotografie i wazon z kwiatami; podłoga pokryta była wzorzystym dywanem; zniknęły stare krzesła; nawet sympatyczny piec został dokładnie wymyty jak komin w okresie Wielkanocy. Ewcia nie wierzyła własnym, w tej chwili bardzo szeroko otwartym oczom.

W tym pokoju nie było nikogo, lecz drzwi od sąsiedniego były uchylone. Ewcia czuła, że stoi za nimi pan Mudrowicz i wiedziała z całkowitą pewnością, że nie śmie wejść na jej przywitanie, sam zapewne zatrwożony swoją rolą króla Odnowiciela. Jest z pewnością wzruszony, a może, może nawet odrobinę szczęśliwy. Ewcia zaś była naprawdę wzruszona. Przecie ten stary, smutny człowiek uwierzył jej słowom zielonym, niedowarzonym słowom, lecz mającym kształt serca.

– Proszę pana, proszę pana!… – zawołała gorąco. Pan Mudrowicz wyszedł spoza drzwi, nieśmiały i jakby zawstydzony. Ją coś pchnęło, bo nie namyślając się rzuciła się w jego objęcia. A on mówił cichym, głębokim głosem:

– A co, Ewciu, a co?… Tak, jak mówiłaś… Witam cię drogie dziecko…

Tulił jej głowinę do piersi i gładził ją ręką.

– Co to? Przyniosłaś mi róże?… Co ci się stało?

Pytanie było uzasadnione, bo Ewcia nagle aż usiadła na nowym fotelu i patrzyła na niego jak na zamorskie dziwo. Pan Mudrowicz czy nie pan Mudrowicz? W ciemnogranatowym odzieniu niemal wytworny; krawat w złote prażki. Ogolony chyba najostrzejszą brzytwą świata. Wysoki, prosto się trzymający pan Mudrowicz był imponujący. Nowej twarzy kupić wprawdzie nie mógł, lecz na tej dawnej, starej i brzydkiej zjawiły się przebłyski radosnego zakłopotania. Uśmiechnął się wstydliwym uśmiechem i rzekł:

– Kapelusz też mam nowy…

– Nie może być!

– I laskę…

– Nie może być!

Pan Mudrowicz przykrył oczy powiekami i dodał bardzo cicho:

– Zdaje mi się też, że i duszę mam jak gdyby nową…

– A nie mówiłam? Tylko się ogolić! Usłyszawszy to, zaśmiał się głośno były pan Mudrowicz, a Ewcia za nim.

– Widzisz, Ewuniu – mówił on – rozmyślałem długo nad wszystkim… Nad tym, co było i co jest… To ty, dziecko, pokazałaś mi światełko… jedną iskierkę… Ale to wystarczyło. Zacząłem się zastanawiać, czy warto unikać słońca i ludzi? Gnuśnieć, obrastać mchem, oddychać stęchlizną, rozdrapywać rany… Ty nie znasz mego życia – (Ewcia przybladła) – wiedz o tym jedynie, że było ono bardzo, bardzo smutne… Przyszedłem do przekonania, że pławienie się w czarnej wodzie smutku jest sprawą nierozumną. Nie powiem ci od razu wszystkiego, co mi przyszło na myśl. Wiele, wiele rzeczy! Kiedyś może się dowiesz… Te wszystkie nowe graty i te kwiatki, i ten mój strój to drobiazg. To tylko teatr… Wiesz ty jednak, Ewuniu, czego ci się udało dokonać?… Udało ci się poruszyć we mnie coś…

Glos mu zadrżał i pan Mudrowicz przesunął ręką po czole.

– … Po co ja żyłem na tym świecie? – mówił gwałtownie, z nagle obudzoną namiętnością i jakby z żalem. – Byłaś tu przed tygodniem, a ja przez siedem nocy rozmyślałem nad tym: co ja czyniłem przez tyle, tyle lat?… Mówię o tym do ciebie, choć jesteś maleńka, choć masz dopiero szesnaście lat. Ale to przecie wszystko jedno! Zanim ty przemówiłaś do mnie, nie przemawiał do mnie nikt. Ja byłem zły czy oschły, czy jaki tam! Dlaczegóż ktokolwiek miał być inny wobec mnie? Może mi się uda teraz przekonać chociażby ciebie tylko, mała dziewczynko, że na coś się przydam jeszcze… Uwierzyłem ja tobie, teraz ty uwierz mnie…

– O, jak panu serdecznie wierzę!

– To dobrze, to dobrze… Nie mówmy już o tym… Stało się! Przenicowałaś mnie na stare lata… Może jednak wiedział Pan Bóg, co robi, że przystał do mnie takiego złotego pędraka… Nie wysłuchałbym zapewne pierwszego nawet słowa, gdyby ktoś inny przyszedł mnie gromić i nawracać. A z tobą, mała dziewczynko… Ale naprawdę nie mówmy już o tym! Powiedz mi, co ty robiłaś i co się z tobą działo?

Pan Mudrowicz, były odludek, mało – widać – znał kobiety, skoro tak nieopatrznym pytaniem odkręcił kurek wodociągu.

Ewcia, zaprawna w długodystansowym gadaniu, przeszła sama siebie. Jak Wojski zaczerpnąwszy oddechu, rozpoczęła opowieść siedmiu dni, zacząwszy ją od owego wspaniałego pokropionego winem wieczoru, podczas którego troje istot ponad miarę szczęśliwych wzniosło zdrowie pana Mudrowiecza.

– Doskonałym winem! – terkotała Ewcia. – Musiał pan mieć czkawkę… A pani Zawidzka miała łzy w oczach. Czy pan wie, że ile razy wspomni kto u nas pańskie nazwisko, to wszystkim oczy się śmieją?… My pana uwielbiamy, słyszy pan? – uwielbiamy! A ja panu przysięgam, że pani Zawidzka codziennie modli się za pana.

Pan Mudrowicz słuchał w oszołomieniu. Chciał coś rzec, lecz roztrajkotana Ewa nie raczyła go dopuścić do słowa, wobec czego dowiedział się: o portrecie i o wybitej szybie, o biednej Zosi Szymbartównie, o ślicznej pannie Basi i o Rogaliku, o stu rzeczach i jeszcze jednej. Każde słowo Ewci było maleńkim lusterkiem, co odbiwszy w sobie promień słoneczny, rzucało nagły błysk na twarz pana Mudrowicza. Z brzydkiej tej twarzy można było odczytać bardzo bystrymi oczami, że temu człowiekowi jest w tej chwili dobrze; że jeszcze nieśmiało się cieszy, lecz coraz więcej oswaja się z niespodziewanym szczęściem; że dziecinnej, śmiesznej i wesołej, i smutnej opowieści dziewczyny słucha zachłannie jak wielkiej nowiny. A dziewczyna ani myślała kończyć swojej opętanej gadaniny. W ten sposób dowiedział się stary samotnik, co dotąd jedynie wieczorami wychodził z domu i uciekał przed każdym spotkaniem, o wszystkim, co się działo o dwa kroki, za najeżonym murem jego samotności, wśród dobrych ludzi. Chcą oni być dobrzy nawet dla niego, nawet dla niego…

Ponieważ najbardziej wygadanej damie potrzebna jest chwila odpoczynku, przeto i Ewcia zatrzymała się w potężnym pędzie wymowy, którym można by przez miesiąc poruszać niewielki młyn lub elektrownię. Skorzystał z tego pan Mudrowicz, „wziął słowo i rzekł”:

– Czym ja się tobie, dziewczyno, odwdzięczę?

– Za co?

– Za wszystko… Chociażby za to, że tu jesteś… Ewcia zaśmiała się srebrzyście.

– Znam ludzi, którzy wiele daliby za to, aby mnie czasem nie było! Nagle zamyśliła się i dodała szybko:

– Chce mi się pan odwdzięczyć? Dobrze! Ale niech pan to weźmie pod uwagę, że jestem piekielnie chytra.

– Nie może być! – zawołał już naprawdę wesoło pan Mudrowicz.

– Może być, bo jest. W każdym razie w szkole w mojej klasie jestem najchytrzejsza. Proszę pana: zróbmy układ.

– Zrobione!

– Niech się pan nie śpieszy! Ostrzegam pana… Zróbmy tak: niech mi pan przyrzeknie, że pan nie odmówi dzisiaj mojej pierwszej prośbie.

– Jakaż to prośba?

– Otóż właśnie, że jeszcze nie wiem. Myślę jednak, że pana o coś poproszę. Na lody to mnie pan sam zaprosił przez telefon, więc to się nie liczy.

– Sama się zaprosiłaś! – zaśmiał się stary człowiek i patrzył wesoło na najchytrzejsza kobietę stulecia. – A co do tej twojej prośby – zgoda!

– Ręka?

– Ręka! – zawołał pan Mudrowicz. Uderzyli w dłonie, jak to czynią dwaj przemyślni Cyganie po ukończeniu targu o konia.

– Już szósta! – rzekła Ewcia. – Niech pan weźmie nowy kapelusz i laskę. Panie Pawle!

Czarne widmo ukazało się na zaklęcie.

– Proszę podać panu kapelusz i laskę! Ach… jeszcze jedno… Co Paweł przygotował na kolację dla pana?

Widmo odrzekło, że kwaśne mleko z kartoflami jest zwyczajnym pożywieniem wieczorowym i pana, i sługi. A gdyby i panienka zapragnęła wybornej tej potrawy, znajdzie się i dla panienki.

– Dzisiaj będzie Paweł jadł sam kwaśne mleko z kartoflami. Pan nie będzie dzisiaj jadł w domu.

– Dlaczego? – zdziwił się pan Mudrowicz, wobec czego Paweł nie powtórzył tego pytania, lecz zdziwił się też na rachunek własny.

Ewcia uśmiechnęła się najpierw de patrona, następnie do jego famulusa i rzekła wesoło:

– Jeden Pan Bóg wie, gdzie my dzisiaj będziemy jedli. Idziemy? Zaraz, zaraz…

Wyjęła z wiązki jedną różę i wspiąwszy się na palcach, włożyła ją w klapę ubrania pana Mudrowicza. Widok ten tak oczarował Pawła, że oparł się w zdumieniu o piec. Nie uczynił tego pan Mudrowicz jedynie dlatego, że starym zwyczajem w pokoju był jeden tylko piec. Bąknął tylko:

– Ależ, Ewuniu! Ona jednak, nie zwracając na nic uwagi, wetknęła swoje ramię pod jego ramię i mrugnąwszy wesoło w stronę nieruchomego jeszcze Pawła, wywiodła lekko opierającego się starego swego przyjaciela „z ziemi egipskiej, z domu niewoli”.

Mogłoby się wydawać, że pan Mudrowicz szedł jak na ścięcie. Gdyby był damą, mógłby powtórzyć: „I chciałabym, i boję się”. Ewcia czuła wyraźnie, że dla tego nieszczęśnika, co żył jak puchacz w swojej mrocznej dziupli i bał się dziennego światła, wyprawa ta w biały dzień jest udręką. Poczęła gadać niezmordowanie o wszystkim i o niczym, byle tylko odwrócić jego uwagę od śmiałego czynu. Widziała kącikiem oka, jak pan Mudrowicz patrzy dokoła siebie spode łba, jak gdyby badał, czy ktoś się na jego widok nie wzdrygnie. Przechodnie jednak mijali tę dziwną parę obojętnie.

„Widać, że na świecie jest pokaźna ilość brzydkich ludzi”- pomyślał pan Mudrowicz i zaczął stąpać raźniej.

– Pojęcia pan nie ma, jaki pan jest elegancki! – szepnęła Ewcia.

Stary dziwak wyraźnie się zarumienił.

– Tylko niech pan nie stawia takich potężnych kroków, bo ja będę musiała biec. Proszę pana! Idziemy naprawdę na lody, czy to było tylko takie lodowate gadanie?

– Idziemy, oczywiście, że idziemy – odrzekł on szybko. – Tylko dokąd? Nie chciałbym…

Ewcia spojrzała na niego spod oka. Wiedziała, czego by nie chciał: wielkiej cukierni i tłocznej ludzkiej ciżby.

– Ja znam – mówiła Ewcia – taką świetną mleczarenkę, w której zjadłam niedawno cztery bułki, a mój pies siedem. Jureczek Zawidzki mnie tam zaprowadził, kiedy mnie schwytał na ulicy. Tam muszą być też i lody!

W mleczarence istotnie były lody, natomiast całe szczęście że tym razem nie było psa, gdyźby ich zabrakło. Okazało się natomiast, że nawet wyborne lody „w trzech smakach”, z których jeden niczym nie różnił się od drugiego, a drugi od trzeciego, chyba barwą, nie zdołały zamrozić ognistej wymowy Ewci. Dziewczyna była szczęśliwa, ale i ten siwy, sterany, brzydki człowiek promieniał na swój sposób. Dwa razy zaśmiał się głośno, a trzy razy cicho. Patrzył na dziewczynę z takim gorącym rozrzewnieniem, że lody topniały.

Siedzieli w ciemnym kąciku, lecz tam było w tej chwili najjaśniej.

Nagle Ewcia chwyciła pana Mudrowicza za rękę.

– Oj, bo skonam! – szepnęła.

I nieznacznie pokazała panu Mudrowiczowi ruchem głowy świetnego młodziana, który z pięknym ukłonem poprosił o szklankę czystej wody sodowej.

– To Rogalik! – szepnęła Ewcia. – Pamięta pan, co panu opowiadałam? To ten kochany biedaczyna, syn szewca, co chce zostać malarzem. Prawda, jaki śliczny wycyganiłam dla niego krawat? Ależ szaleje nieboraczek! Musiał się długo namyślać, nim się odważył na tę wodę sodową za dziesięć groszy…

– Ewuniu! – również szeptem mówił szybko pan MUdrowicz. – Zaproś go na lody.

– Naprawdę?

Miły Rogalik byłby wypuścił szklankę z ręki, gdyby nie straszliwa moc jego ducha. Stanął cały w płomieniach, jak stóg siana podczas pożaru, i wciąż się kłaniał.

– To jest – mówiła Ewcia ze wzruszoną powagą – pan Rogalik, malarz, a to jest… to jest mój najukochańszy wujaszek…

Dwaj wspaniale wytworni panowie skłonili się sobie i – o, dziwo! – uśmiechnęli się wzajemnie. Ewcia zaś wołała o największe lody, jakie ludzkość widziała kiedykolwiek.

Rogalik, na skrzydłach wichru niespodziewanie wyniesiony aż pod sam pułap siódmego nieba, nawet nie zauważył, że Ewcia do rodzonego i najukochańszego wuja mówi wciąż: „proszę pana!” – bo najpierw zajął się niebiańskim smakołykiem „o trzech smakach”, a następnie począł się pilnie wpatrywać w twarz pana Mudrowicza. Stary człowiek poczuł niepokój, a Ewci uczyniło się przykro.

Nagle wniebowzięty Rogalik rzekł gorąco:

– Och, jakżebym ja chętnie pana namalował, gdybym umiał!

– Czemuż to? – zapytał sucho stary człowiek.

– Bo pan ma tak wspaniale wyrazistą twarz! Strasznie wyrazistą! Bardzo męską… A oczy niebywale przenikliwe!

„Niech ci Bóg da zdrowie. Rogaliku!”- pomyślała Ewcia, głęboko odetchnąwszy.

A pan Mudrowicz wpił się spojrzeniem w jasną, szczerą, cudownie chłopięcą, otwartą twarz chłopca i długo patrzył. Ale nie znalazł w niej zdrady.

– Dobrze! – rzekł cicho. – Pogadamy o tym. A czy pan ma jakieś swoje obrazy?

– Mam, oczywiście! – zdumiał się Rogalik.

– W takim razie niech je pan do mnie przyniesie… Rad je zobaczę… Mam już dwa obrazy Zawidzkiego…

– W takim razie ma pan dwa arcydzieła! – wykrzyknął malarzyna. – Gdzie mnie do Zawidzkiego!

„Chłopcze drogi!” – pomyślała Ewcia.

Musiało i panu Mudrowiczowi podobać się pokorne oświadczenie Rogalika, bo spojrzał na niego życzliwie.

– Przyniesie pan obrazy! – rzekł z uśmiechem.- Ewcia powie panu dokąd. Ewuniu, czemu patrzysz na zegarek?

– Bo na mnie już czas…

Wyszli z cukierenki, za czym Rogalik ukłonił się dwa razy panu Mudrowiczowi, a trzy razy Ewci i poszedł pokazać swój krawat tej reszcie mieszkańców Warszawy, która go jeszcze dotąd nie widziała.

– A teraz pan mnie odprowadzi… – mówiła Ewcia jakoś dziwnie niepewnie. – To niedaleko… To już bardzo niedaleko… Miły chłopak, prawda?

– Bardzo miły!

– Tędy… tylko przez tę ulicę jeszcze… Pan Mudrowicz spojrzał na nią uważnie, bo Ewcia stała się jakaś niespokojna, ale nic nie powiedział.

– To już tu…- mówiła ona cicho. – O, ten dom, który pan ocalił… Prawda, jaki przyjemny dom?…

– Ewuniu! – szepnął stary człowiek. – Zrobiłaś mi dziś wielką, wielką przyjemność… Dziękuję ci z całego serca. Kiedy się znowu zobaczymy?

– Alboż my się już żegnamy? Proszę pana…

– Co moje dziecko?

– Czy pan pamięta, co mi pan przyrzekł?

– Pamiętam…

– I dotrzyma pan?

– Zapewne…

– W takim razie… Oj, jak mi w gardle zaschło!… Ja mam do pana jedną szaloną prośbę… Gwałtu, jak mi serce bije… Pan wie, jak ja pana kocham… Otóż jest taka sprawa… Pani Zawidzka…

– Co pani Zawidzka?

– Pani Zawidzka błaga pana przeze mnie… błaga pana, aby pan był tak dobry… Bo widzi pan, pani Zawidzka chce panu podziękować osobiście… Więc powiada do mnie: „Uproś pana Mudrowicza, niech dzisiaj w niedzielę…”

Pan Mudrowicz cofnął się w zdumieniu.

– Co w niedzielę?

– „…niech odwiedzi nasz dom… Jako największy przyjaciel… Przyjmiemy go całym sercem…” To pani Zawidzka tak powiedziała… A ja jeszcze serdeczniej proszę… Proszę pana! Pan mi przyrzekł… Ja nie mam żadnej innej prośby, tylko tę jedną. Pojęcia pan nie ma, jak panu będzie dobrze! O, drogi panie!

Pan Mudrowicz patrzył w twarz Ewci i zdaje się, że sam nie wiedział, czy śmiać się, czy gniewać? Ujrzawszy jednak jej minę i zastrachaną, i pełną nadziei, i smutną, i wesołą, rzekł:

– Istotnie! Tak chytrej kobiety, jak ty, dotąd jeszcze nie widziano. Czy nie zwolnisz mnie z przysięgi?

– Nigdy! – zawołała Ewcia.

– I to jest wdzięczność za lody! – zaśmiał się pan Mudrowicz niepewnie.

– A czy pan wie, co u nas dzisiaj będzie na kolację? – rzekła Ewcia z dumą.

Pan Mudrowicz nie słyszał jednak tej zachęty, bo się sam z sobą mocował.

– Chodźmy! – rzekł cicho. – Jestem przekonany, że mnie kiedyś zaprowadzisz do piekła.

– Mnie nawet w piekle nie przyjmą! – krzyknęła Ewcia straszliwie szczęśliwa.

Загрузка...