Rozdział szósty

W którym nieustraszona dziewoja czyni wyprawę do jaskini smoka.


Ewcia siedząc przy otwartym oknie swojego pokoju, który się znajdował na tej samej wysokości geograficznej co i pracownia Jerzego, zanurzyła się w zadumę jak w ciemne stylowe wody, Smętny stan jej ducha nie miał wprawdzie wpływu na lekkomyślny i zuchwały zarys jej nosa, na czole jednak usiłował wyorać dwie bruzdy. Starzy filozofowie mają zawsze poorane czoła, młode panny jednakże ulegają tej katastrofie jedynie w najwyższej rozterce ducha, gdy na nie pada jastrząb troski, czad melancholii, sadza smutku, puchacz rozpaczy i gdy owego niewyrośniętego ducha gryzie szczur rozterki. Zwyczajny kmiotek rzekłby, że Ewcia miała ciężkie zmartwienie. Było to jednakże zmartwienie tak zagmatwane, splątane i wymyślne, że byle jak, skróconym sposobem wyrazić tego nie podobna. Od trzech dni pociemniało w jasnym domu, wszystko w nim zblakło i ścichło. Tak nagle cichnie wszystko w domu, w którym ktoś jest śmiertelnie chory. Pani Zawidzka wychodziła rano, wpadała z powrotem w okresie obiadu, znowu wychodziła i powracała dopiero wieczorem, znękana, straszliwie znużona i jak gdyby poszarzała. Długo w noc wiodła jak gdyby na nagłe wyprawy, czasem coś rozmawiał przez telefon głośno wykrzykując początek rozmowy, niezmiennie jednak kończył je głosem złamanym. Wczoraj sprowadził dorożkę, umieścił w niej sześć obrazów (Ewcia policzyła je pilnie) i wyjechał z nimi na całą połowę dnia.

"Pan Jerzy jedzie sprzedać obrazy…" – pomyślała Ewcia.

Gdy powrócił, pomyślała z rozpaczą:

"Pan Jerzy nie sprzedał ani jednego obrazu. Nawet tej cudownej brzozy…"

Zrozumiała w sprytnym rozumie, że jakaś pieniężna klęska wisi nad domem. Uczyniło się jej strasznie. Przecie ona ma korzystać z niewysłowionej dobroci tych ludzi, a oni się szamocą i zmagają niedostatkiem. Sprawa musi być ciężka. Widziała niejednokrotnie wspaniałe szalbierstwa cioci Halickiej, kiedy w pięcie pończochy używanej jako skarbonka ukazało się dziurawe dno. Było to smutne, lecz nie było straszne. Sprawa Zawidzkich wygląda nawet we mgle domysłów na tragedię, spod której nie podźwignąłby się nawet finansowy geniusz cioci.

Co robić? Jak się zachować w tym rozpaczliwym położeniu? Przecie nie można siedzieć wygodnie i bezmyślnie patrzeć, jak się ci najlepsi ludzie miotają niespokojnie jak ryby w sieci. Pani Zawidzka przy spotkaniu gładzi ją po głowie i usiłuje się uśmiechnąć, czyni to jednak jakby mimowiednie, krążąc myślą gdzieś daleko. Pan Jerzy chciał wczoraj zagadnąć do niej swoim zwyczajem wesoło, lecz słowa mu się cokolwiek pomieszały, nie dokończył zdania i zagłębił się w grubej książce telefonicznej. Nie wolno Ewci zapytać go wprost, co się dzieje. Gdyby chcieli, powiedzieliby jej sami. Nie są to jednakże ludzie, którzy się chętnie dzielą swoimi zmartwieniami. Radością podzieliłby się w tej chwili.

Pani Zawidzka wyszła rano i nie powróciła na obiad. Jerzy jest w domu, gdyż słychać jego kroki. Chodzi i chodzi po pokoju. Zatrzymał się na chwile w swoim pochodzie, bo zajął go widocznie zgiełk przed sąsiednim domem, przedzielony od willi Zawidzkich niskim muren, zarosły dzikim winem. Ewcia też spojrzała. Zajechał wóz meblowy wielkości arki Noego. Ktoś się sprowadzał do sąsiedniej willi. Niech się sprowadza… Mamy nieco większe zmartwienia niż przyglądanie się ludziom wnoszącym meble.

Ewcia rozpoczęła nowy okres gwałtownych rozmyślań i "robiła głową" – jak mówił pan Zagłoba. Po dłuższej chwili bardzo wytężonej pracy ducha powzięła jakieś rozpaczliwe postanowienie. Poczęła grzebać w swoim zawiniątku, niezmiernie poważna i wielce zatroskana. Zaszła ociągając się na dół, przystanęła przy drzwiach, poza którymi słychać było kroki Jerzego, i lekko zapukała.

– Kto tam do stu tysięcy! – krzyknął Jerzy.

– Oj! – jęknęła Ewcia i chciała uciec.

W tej chwili Jerzy otworzył gwałtownie drzwi.

– Ach, to Ewa… Proszę wejść.

Dziewczyna weszła cisnąc do chudej piersi jeszcze chudszą torebkę.

– Ja tylko na chwileczkę, proszę pana. Ja chciałam tylko…

– Niech pani siada. Czy Ewci słabo?

– Troszeczkę… Proszę pana! – powiedziała głosem, w którym było równie tyle panieńskiego pisku, co dorosłej rozpaczy. Ja muszę się z panem omówić.

Jerzy spojrzał ciekawie.

– Bardzo proszę. Czy to coś ważnego?

– To jest śmiertelnie ważne!

Jerzy uśmiechnął się blado i wskazał jej ręką krzesło.

– Może jednak łatwiej będzie na siedząco.

– Mnie wszystko jedno! – rzekła Ewcia wcale prężnie. – Mogę usiąść…

– No? I cóż się stało?

– A właśnie, że coś się stało, a ja nie wiem co. Wiem to jedynie, że i mamusia pana, i pan mają jakieś okropne zmartwienie, a ja na to nie mogę patrzeć, bo mi się serce kraje.

– Dobre dziewczynisko! – rzekł Jerzy serdecznie cichym głosem. – Trudno zaprzeczyć… Mamy oboje małe zmartwienie, ale Ewcia na to nie poradzi…

– A może…może chociażby w części…

– Nie rozumiem!

– Ale ja rozumiem. Panie Jerzy kochany! Czy ja mogę mówić otwarcie?

– Bardzo proszę, ale cóż Ewcia…

– Więc będę mówiła… Bo ja nie mogę patrzeć… Płakać mi się chce na widok pani Zawidzkiej.

– Może i na mój widok też? – usiłował Jerzy mówić żartobliwie.

– A żeby pan wiedział! Wygląda pan jak po ciężkiej chorobie. Panie Jerzy! Ja wiem, że idzie o pieniądze! – wykrzyknęła Ewcia niemal z rozpaczą.

– Przypuśćmy, to i cóż z tego? Niech Ewcia idzie do ogrodu i policzy róże. Albo niech zobaczy, kto się tam sprowadza. Widziałem jakąś pannicę…A o tamtych sprawach nie mówmy!

– A właśnie że będziemy mówili. Chyba że mnie pan wyrzuci za okno… Niech się pan tak nie marszczy, bo ja się nie boję i jest mi wszystko jedno. Słyszy pan, mnie jest wszystko jedno!

– Niechże Ewcia tak nie krzyczy, bo słychać na całą ulicę. Więc o cóż idzie? – dodał nieco opryskliwie.

– Idzie o to, że ziarnko do ziarnka…

– Czy Ewcię głowa boli? Co znaczy to "ziarnko do ziarnka"?

– To znaczy, że ja nie wiem, ile państwu trzeba pieniędzy. Ale pomyślałam sobie, że jeśli się wszyscy złożymy…że jeśli każdy razem z kucharką da, ile może, to się coś z tego zrobi… Przecie ja wyraźnie mówię…Niech się pan na mnie nie gniewa… ja mam trzydzieści siedem złotych… Pamięta pan? Myślałam, że zgubiłam, ale się znalazły. Ach, i ten zegarek! Na co mi w lecie zegarek? Dobrze, że sobie przypomniałam ten zegarek… O, niech pan tak na mnie nie patrzy… Przysięgam, że nie mam więcej! Ja wiem, że to śmiesznie mało, ale gdyby tak grosz do grosza… Aha! ja mam bardzo zamożną koleżankę, która mi chętnie pożyczy nawet dwadzieścia złotych. Mogę sprzedać książki… A wie pan co? To będzie naprawdę świetnie! Nasze meble są na składzie do powrotu tatusia. ja sprzedam te meble! nie są one wprawdzie zbyt wspaniałe, ale jest tego mnóstwo. Zrobione! A tymczasem niech pan weźmie te pieniądze i niech pan sprzeda ten zegarek.

Szybkim ruchem położyła na stole biedniutką portmonetkę i jeszcze szybszym ściągnęła z przegubu ręki mizerny przyrząd wieczności.

Jerzy słuchał zdumiony i z równym zdumieniem patrzył. Obiema rękami oparł się o stół i spoglądał na nią dziwnym spojrzeniem. Ewcia była czerwona ze wzruszenia i bliska płaczu z wielkiej trwogi. Rzekła cichutko:

– Może mnie pan nawet zabić, ale to pan wziąć musi.

– Dziecko drogie… – mówił Jerzy głębokim głosem. – Dziecko drogie…

Słowa te były takie jakieś okrągłe jak łzy.

– Więc pan się na mnie nie gniewa? – spytała śmiało.

Jerzy usiłował uśmiechnąć się, lecz nie mógł i wyprawiał z miłą gębą rozmaite sztuki. Czynił to przez dłuższą chwilę, zanim powiedział:

– Niech ci, boża kreaturo, Bóg zapłaci… Strasznie Ewcia jest dobra. Taka jak i ojciec…Wzruszyłaś mnie, kobieto… Weź jednak, cudowny małpiszonie, i te pieniądze, i ten śliczny zegarek, nie sprzedawaj książek i nie sprzedawaj mebli, bo ci tego nie wolno. Gdyby można sprzedać twoje złote serce, można by za to kupić najmniej połowę świata, ale tą ofiarą, droga dziewczyno, niczego nie dokonasz.

– Jezus Maria! – jęknęła szeptem Ewcia.

– Tak, tak… – mówił Jerzy zamyślony. – Sto takich zegarków też by było mało. Chociaż widać czemu? Dobrze! Należysz do rodziny…

– O Boże!

– Teraz tym bardziej, po tym co uczyniłaś, Ewuniu. Powiem ci wszystko. Otóż widzisz, dziewczyno, znalazłem się z matką w srogich tarapatach. Chciałem, żeby moja matka miała ten dom. Harowałem śmiertelnie, więc postanowiłem, że będzie miała spokój, słońce i kilka róż. Przeceniłem jednak siły. Był czas, że sprzedawałem mnóstwo obrazów, wiec mi było łatwo, od dłuższego czasu jednakże pies nawet nie zapyta o obraz. Cudami boskimi trzymałem tę chałupę w garści… Teraz jednak nie dam rady… Nie piję, nie palę, nie gram w karty, tylko pracuję, a wszystko na nic. Widziałaś moją pracownię… zamalowałem wiele kilometrów płótna i żywię nimi muchy. Muszę do końca roku zapłacić dziesięć tysięcy, a z tego dwa do dnia pierwszego lipca. Za dni pięć.

– W banku?

– Otóż właśnie, że nie w banku. Kto inny nas naciska…

– Pan Mudrowicz… Ja słyszałam niechcący…

– Tak, pan Mudrowicz. Ten człowiek wykupił nasz dług od naszych przyjaciół. Robił to w tajemnicy, a dlaczego w tajemnicy i dlaczego to uczynił, nie wiem. Było mi to zresztą obojętne, komu mam płacić, a że pan Mudrowicz jest jakimś dalekim krewnym mego ojca, zdawało mi się nawet, że w razie jakiegoś nieszczęścia łatwiej będzie krewnemu pójść nam na rękę niż bankowi, który nie ma zwyczaju rozczulać się nad kimkolwiek. Niestety, pomyliłem się, pan Mudrowicz ma twarde serce i ciężką rękę. I słusznie. Jest w swoim prawie. A ja nie czasy. Któż się mógł spodziewać? Znalazłem się w potrzasku. Pan Mudrowicz zabierze dom.

– O Boże! Naprawdę?

– A dlaczegóż by nie? Jeśli mu do pięciu dni nie przyniosę dwóch tysięcy, a potem ośmiu, trzeba będzie… Nie ma o czym mówić… Trudno! Mierzyłem siły na zamiary i dostałem po łbie.

– Czy nie można by uprosić tego pana?

– Nie. Ze mną nie chce gadać, a mojej matki wczoraj też nie przyjął. To naprawdę twardy człowiek.

– I bogaty?

– Bardzo bogaty i sam jeden na świecie. Zgorzkniały i smutny. Ma jakiś żal do całego świata i tak jest wpatrzony w pieniądze, że nigdy nie spojrzy na coś, co ich nie przypomina. W tym wypadku jednak tkwi jakiś mroczny zamysł. Czasem na ten temat nachodzą mnie złe myśli. Nie chciałbym krzywdzić nikogo niesłusznym posądzeniem, czasem jednak takie mam wrażenie, że on kupił nasz dług w nadziei, że nie będziemy mogli oddać, jak gdyby chciał, nas mieć w ręku… Zawsze był niemile zdziwiony, ile razy przynosiłem mu część długu. Ale to chyba moje przywidzenie…

– I co teraz będzie?

– Czy ja wiem? Mama biega w poszukiwaniu pieniędzy, ja dzwonię do wszystkich handlarzy znajomych i nieznajomych. Nikogo już prawie nie ma, bo lato się zaczęło. U kilku byłem osobiście z obrazami…

– Wiem. Pan woził sześć obrazów… I tej ślicznej brzozy nikt nie chciał kupić?

– Nie chciał. Ten obraz jest wart między braćmi tysiąc złotych, gdyby bracia kupowali obrazy. Chciałem go sprzedać za trzysta. Nie udało się…

– O Boże jedyny! To jest straszne… A może pan Mudrowicz wziąłby obrazy?

– A jemu to na co? W jego mieszkaniu wisi litografia, którą sobie wyciął z jakiegoś pisma, i dwie stare fotografie. Teraz, Ewuniu, wiesz wszystko. Ha, trudno… Mamy mi tylko strasznie żal. Ten dom to jej cała radość, a wiele radości w życiu nie miała, biedactwo. Od razu nas stąd nie wyświęcą, ale wreszcie trzeba będzie wziąć kij pielgrzymi.

– Żadnej, żadnej nadziei?

– Odrobina. Trochę pieniędzy już mamy, poza tym może się jeszcze matce uda dzisiaj coś pożyczyć. Pojechała na wieś do przyjaciółki.

Ewcia zmarszczyła czoło już wedle maniery najtęższych filozofów. Ważyła coś we wspaniałej duszy, wreszcie powiedziała dotkliwym szeptem spiskowca:

– Czy pan mi powie, jak się mamie udało?

– Mogę dziewczynce powiedzieć. Ale czy to dobrze, że ja to w ogóle powiedziałem?

– Bardzo dobrze! Ja sobie teraz pójdę i będę myślała…

– Nad czym?

– Wszystko jedno. Będę bardzo myślała. Potem się będę modliła… Do widzenia, panie Jerzy!

– Do widzenia, drogie dziecko. Podaj mi rękę. Jesteś zacna kobiecina. Wiedziałem, kogo gonić po ulicy. Aha! jutro będzie Ewunia sama w domu, bo oboje z mamą pójdziemy na dalsze poszukiwania.

– Doskonale!

Z wypiekami na twarzy i ze srogą ciężką tajemnicą w duszy wymknęła się Ewcia do swojego pokoiku, aby mroczne sprawy w mrocznej rozważać samotności.

Pod wieczór usłyszała skrzyp furtki i kroki na ogrodowej ścieżce.

"Pani Zawidzka wraca!" – pomyslała gorączkowo. – "O Boże!"

Zobaczyła ją dopiero wieczorem i spojrzawszy na jej twarz, drgnęła. Nie potrzeba już było beznadziejnego znaku Jerzego, aby pojąć, że wyprawa była daremna. Pani Zawidzka była bardzo zmęczona i niemal wyczerpana, starała się jednak uśmiechnąć. Ewcia czuła, że coś ją ciśnie za gardło i że się za chwilę rozpłacze. Nie mogła przełknąć jedzenia, które się jej wydawało gorzkie. Widziała, jak Jerzy spoglądał na matkę ze wzruszoną troską i z przejmującym smutkiem. Rozmowa chwiała się niepewnie, jakby słowa były bezsilne.

Niespodziana wizyta przyniosła im nieco ulgi. Przyszedł pan Szymbart, który przyniósł Ewci list od ciotki. Bardzo był przejęty i wciąż się kłaniał. Ciągnąc za włosy wyrazy zdołał wypowiedzieć, że pani Szymbartowa wynalazła dla Zosi nowe wyborne lekarstwo, które jej doradziła pewna roztropna przekupka. Lekarstwo jest niepospolicie proste, gdyż należy posiekać drobno dwa śledzie, rozgrzać tę ingrediencję na patelni i przykładać na noc do chorych piersi dziewczyny. Ma ono wybornie działać na prężność płuc i wywołuje gwałtowne poty, sól zawarta w śledziowych zwłokach posiada też moc dobroczynną.

– Czy nie lepiej by było zawezwać lekarza? – rzekła pani Zawidzka.

– Oczywiście – rzekł nieśmiało pan Szymbart. – Ale żona boi się lekarzy. Powiada, że naturalne środki mogą zdziałać cuda, a dopiero z lekarzem wchodzi do domu choroba.

– A cóz pan na to?

– Ja? – zdumiał się pan Szymbart. – Ja się nie liczę. Moja żona ma nade mną niejaką przewagę wymowy.

– Ale tak nie można… Przecie zgubicie dziecko…

– Bóg je ocali – rzekł z powagą pan Szymbart. – A ja czekam takiej chwili, w której bym mógł zawezwać lekarza. I uczynię to! Uczynię! Używałem już dziesięć sposobów, aby żonę wyprawić z domu na czas dłuższy, ale mi się dotąd nie udało. Ja wiem, że to straszne, proszę pani. Na zaślepioną miłość nie ma jednak rady. Nikt by nie uwierzył, aby to wszystko było możliwe, a jednak tak jest…

– Ja panu pomogę – rzekła z nikłym uśmiechem pani Zawidzka. – W tych dniach uczynić tego nie mogę, ale w najbliższej przyszłości zaproszę żonę pańską do siebie i do Ewci, a pan niech wtedy…

– Rozumiem! – zawołał pan Szymbart. – Tak się stanie! Czy to nie śmieszne, żeby w dwudziestym wieku leczono biedne dziecko posiekanym śledziem? Ale ja się postawię! Daję pani słowo, że się postawię. Mam tego dość!

– Nareszcie! – mruknął Jerzy.

Pan Szymbart odchodził pokrzepiony na zwiędłym duchu i z gorącym zarzewiem buntu w zapadłej piersi. Ewcia odprowadzała go za rękę i zaczęła szeptać:

– Panie Szymbart! Mam do pana wielką prośbę, ale niech się pan nie zdziwi! -- Mnie już nic nie zdoła zdziwić na tym świecie. Skoro mnie nie zdziwił śledź na gorąco…

– Niech pan mówi ciszej. Nie trzeba, żeby nas słyszano.

– O! – zdumiał się pan Szymbart niezwykle treściwie.

– Czy pan ma czas jutro rano?

– Ja mam zawsze czas. Gdyby czas był naprawdę pieniądzem, byłbym milionerem.

– To dobrze. Pan mi musi jutro pomóc.

– Jestem do usług. Co mam czynić?

– Nic wielkiego. Niech się pan tu zjawi o dziesiątej rano.

– Z rewolwerem? Ja nie mam rewolweru.

– Obejdzie się. Potem coś stąd zabierzemy i pójdziemy razem.

– Przez drzwi czy przez okno? Bo jeśli znowu przez okno…

– Przez drzwi. Ja sama nie dam rady.

– Czy to pachnie kryminałem?

– Albo ja wiem?

– Ty, dziewczyno, masz czasem straszliwe pomysły.

– To uczciwa sprawa! – szepnęła Ewcia z oburzeniem.

– Dzięki Bogu! Wprawdzie w więzieniu miałbym odrobinę spokoju, ale lato zapowiada się upalne. Więc o dziesiątej! Dobrze! Gdybym w nocy nawet umarł, to na rano zmartwychwstanę. Do widzenia!

Ewcia miała noc niespokojną, bo myśli jej latały obłąkanym lotem nietoperzów. Leżała z otwartymi oczami, gadając sama ze sobą ściszonym głosem, jak ktoś, co przygotowywóje wielką mowę, którą ma wygłosić nazajutrz. Póżno już było, lecz na dole jeszcze się nie ułożono do snu, na ogrodowej ścieżce bowiem jaśniała blada smuga światła z oświetlonych okien. Ewcia usnęła wreszcie z myslą o dwojgu najlepszych, nad którymi w dzień kryształowobłękitny zawisła ciężka chmura.

Obudziło ją ciche pukanie do drzwi.

– Ewciu! – mówił Jerzy za drzwiami stłumionym głosem. – Czy Ewcia śpi?

– Nie, nie! Słucham.

– Ewcia wie, że się nie udało… Teraz ja z mamą wychodzę i nie wiem, kiedy powrócimy. Proszę pilnować domu i odbierac telefony. Gdyby dzwonił pan Mudrowicz… Ale to nie możliwe… W każdym wypadku proszę zapisać, kto dzwonił. Dobrze?

– Dobrze, panie Jerzy!

– Więc do widzenia.

– Zaraz, zaraz, jeszcze jedno. Niech pan poczeka!

Uchyliła drzwi i szepnęła:

– Proszę pana, a co ja mam robić, gdyby kto przyszedł i chciał kupić obrazy?

– Co takiego? – zaśmiał się Jarzy smutno. – Sprzedaj wszystkie!

– Pan mi pozwala?

– Pozwalam, obłąkana dziewojo, pozwalam! Bądź zdrowa, bo mama woła.

Ewcia poczęła odziewać się gorączkowo i szybko zbiegła na dół. Porwała książkę telefoniczną i szybko przerzucała kartki.

– Aha, jest! – szepnęła.

Przeczytała kilka razy bardzo uważnie, jak gdyby chciała sobie zapamiętać jakiś adres. Poszła potem do kuchni, gdzie dobrotliwa z zatłuszczonym sercem kucharka tłumaczyła gorączkowo Rolmopsowi, że tak złodziejskiego psa nie spotkała w wędrówce żywota, jednakże z zadowolonego jej oblicza i z przyjemnie uśmiechniętej psiej mordy można było wywnioskować, że para ta żyje w przykładnej zgodzie, albowiem łajdacki i nad wielki podziw mądry kundel wniósł wiele urozmaicenia w nudny żywot kuchni. Ewcia oznajmiła dobrotliwie niewieście, że musi wybiec w pilnej sprawie i pozostawia dom na jej roztropnej głowie; ponieważ zaś dobrotliwa niewiasta zgodziła się chętnie na ułożenie tego ciężaru na wskazanej części ciała, Ewcia pobiegła na górę do pracowni. Zastanawiała się długo i głęboko. Napracowała się ciężko, przestawiając obrazy, wybrała wreszcie dwa dużych rozmiarów: ową brzozę, którą uwielbiała, i huculską dziewczynę, co odziana w przebogaty barwny strój patrzy w dal wzrokiem pełnym słodkiej tęskniącej za czymś zadumy.

– To są arcydzieła! – powiedziała sama do siebie. Zawiązała je i z trudem zniosła na dół.

Za jakąś godzinę miał się zjawić pan Szymbart, godzina ta jednak dłużyła się Ewci nieprawdopodobnie. Dziewczyna biegała od okna do okna, siadała i wstawała. Usiłowała zjeść śniadanie, ale nie mogła.

"A może by się pomodlić?" – pomyślała.

W chwilę po tym klęczała przed obrazkiem św. Tereski i modliła się jakąś dziwną modlitwą, która było krótką i pogmatwaną historią zmartwień pani Zawidzkiej i gorącym wyrazem nadziei, że przecie taka cudowna święta, jak św. Tereska, nie dopuści do niesłychanej niepoprawności, którą chce urządzić niejaki pan Mudrowicz. Nazwisko to wyszeptała dobrotliwie i wyraźnie, aby nie było pomyłki, gdyż pani Zawidzka mogła mieć inne zmartwienia, to jednak było na pierwszym planie, inne mogą poczekać. Na wszelki wypadek powtórzyła tę niezwykłą modlitwę kilka razy. Co pewne, to pewne. Podniosła się z klęczek znacznie spokojniejsza i za chwilę pobiegła otworzyć furtkę panu Szymbartowi, który z punktualnością pośpiesznego pociągu zajechał przed dom.

– Jestem, jak widzisz! – rzekł zgoła niepotrzebnie, bo i on był, i Ewcia to widziała.

– Bardzo panu dziękuję. Bardzo! Teraz musimy sprowadzić auto.

– Auto? Patrzcie, patrzcie… To my mamy jechać? Doskonale? Czy zastanowiłaś się jednakże, Ewciu miła, że tylko Pogotowie wozi ludzi za darmo, a tak się jakoś złożyło, że ja w tych czasach…

– Ja mam pieniądze – rzekła Ewcia z pośpiechem. – Zresztą nie pojedziemy daleko.

– A dokąd to my mamy jechać? – pytał pan Szymbart ostrożnie.

– To jest wyprawa tajemnicza! – odpowiedziała Ewcia cicho.

– Oho! Może trzeba było nałożyć maskę na twarz? Mówiłem ci już wczoraj, że za twoje pomysły mogłabyś dostać złoty medal od stowarzyszenia wariatów. Gadajże, dziewczyno, co i jak?

– Wszystko panu powiem po drodze. Teraz weźmiemy z domu dość ciężki pakunek, wsadzimy do auta i pojedziemy na Stare Miasto.

Pan Szymbart wzruszył ramionami.

– Jedźmy na Stare Miasto. Uprzedzam cię jednak, że jeśli mnie wciągniesz w jakąś kabałę, wrzucę cię do Wisły, a ze Starego Miasta do Wisły niedaleko.

– Dobrze, ale teraz ja pobiegnę po auto, a pan niech tu czeka.

– A skoro wyjdzie ktoś z domu, co mam robić?

– W domu nikogo nie ma! – zawołała Ewcia wybiegając na ulicę.

"To wszystko razem jest mocno podejrzane" – myślał pan Szymbart ponuro. – "Ale to mądra dziewczyna…"

Mądra dziewczyna wydawała po chwili gorączkowe polecenia, które pan Szymbart wykonywał w posłusznym milczeniu. Umieścił obrazy w wozie i dzierżył je pieszczotliwie, bo szczególnie na zakrętach okazywały skłonności burzliwe.

– Proszę pana – mówiła Ewcia ściszonym głosem. – To, co robię, robię z wiedzą pana Zawidzkiego. Jadę, aby sprzedać te obrazy.

– Aha!

– Ale to nie takie proste… Ten, komu chcę je sprzedać, wcale ich nie chce kupić.

– To ciekawe! To musi być dziwak…

– Wszystko jedno. Otóż pan mi pomoże wnieść te obrazy aż do drzwi jego mieszkania.

– Które piętro?

– Nie wiem. Zresztą to wszystko jedno. Potem ja wejdę, a pan stanie po przeciwnej stronie ulicy i będzie patrzył w okna.

– A po cóż ja mam patrzeć w okna?

– Na wszelki wypadek. Muszę się panu przyznać, że ja się tego pana trochę boję. Może mi wyrządzić jakąś krzywdę. Gdybym przeto nie wyszła z tego domu po upływie godziny, niech pan woła o pomoc i sam prędko przybiegnie.

– A mówiłem, że bez rewolweru się nie obejdzie! – mruknął pan Szymbart – Więc mam czekać przez godzinę?

– Tego nie wiem. Jeśli będę pewna już po krótkim czasie, że nic mi nie grozi, wtedy dam panu znak chusteczką przez okno, trzykrotny znak.

– A wtedy co?

– Wtedy pan może pójść do domu.

– Bardzo ładnie. Powiedz mi jednak, co ja mam zrobić, jeśli cię ów jegomość z miejsca udusi, o czym ja nie będę wiedział, bo dowiem się o tym dopiero po upływie godziny?

– Prawda, o tym nie pomyślałam…Ale chyba tego nie zrobi… Zaraz, zaraz, niech pomyślę… Aha! tak będzie najlepiej. Gdy będę rozmawiała z tym panem, będę wciąż w pobliżu okna, w ten sposób będzie mnie pan wciąż widział.

– Niezupełnie. Okno może być od podwórza albo na bardzo wysokim piętrze. To też źle. Powiadam ci raz jeszcze, że mi się to wszystko nie podoba. Po co ty to wszystko robisz?

– Aby ratować dobrych ludzi od nieszczęścia.

– Ach, to tak? W takim razie wszystko w porządku, moje dziecko. A teraz ja wiem, co zrobię.

– Co, co?

– Od czasu do czasu zadzwonię do mieszkania tego pana pod byle jakim pozorem i spenetruję jak i co.

– Doskonale!

– Musisz mi jednak powiedzieć, jak się ów jegomość nazywa?

– Mudrowicz. Stanisław Mudrowicz.

– Co takiego? – zawołała pan Szymbart. – Każ zawracać!

– Czemu? – spytała Ewcia z niepokojem. – Czy pan go zna?

– Wiem o nim dość, by ci oświadczyć uroczyście, że szkoda każdego twego słowa. To ponura osobistość – mówił pan Szymbart powoli, jak gdyby sobie coś przypomniał. – Odludek i człowiek dziwny, któremu zdaje się jedyną sprawia przyjemność, jeśli on może komuś innemu uczynić nieprzyjemność. Zdaje się, że to jedyne jego zajęcie. Kiedyś podobno był inny, lecz od wielu lat zamknął się w swojej skorupie i dyszy nienawiścią do całego świata.

– Skąd pan o tym wie?

– Miałem przyjaciela, który był z nim spokrewniony. Przyjaciel mój wpadł w ruinę, chociaż pan Mudrowicz mógł go uratować jednym kiwnięciem palca. Mój przyjaciel błagał go i prosił…

– Ja mam zrobić to samo. O Boże! On jest też krewnym państwa Zawidzkich.

– Z tego widać, że doprowadzenie do ruiny krewnych jest jego szczególną zaletą. I ty jeszcze masz siłą wetknąć te obrazy? Biedna dziewczyno…

– Nie mam innego sposobu. Tak postanowiłam i tak zrobię. To jedyny ratunek dla pani Zawidzkiej, jeśli mi się nie uda wybłagać trochę litości u tego człowieka. Gdyby był inny sposób, wróciłabym natychmiast, ale go nie ma. Wszystko mi jedno, proszę pana! Przecie mnie nie zabije. A może to wszystko nieścisłe, co o nim mówią.

– Dałby Bóg! Więc się nie cofniesz?

– Nie!

– Dobrze. Jesteś dzielna dziewczyna. Powiadają filozofowie, że gdzie diabeł nie może tam ciebie pośle. Zrobione! Ja będę stał na straży i gdyby ten bandyta śmiał cię obrazić chociaż jednym słowem, ciężki będzie jego los. Ja, uważasz, Ewciu, tylko w domu jestem cokolwiek nieśmiały, lecz poza domem… Wszystko jedno… Dojeżdżamy…

– O Boże! Serce mi bije… Proszę pana, a jeśli go nie będzie w domu?

– Ślimak zawsze jest w domu – odrzekł niezwykle roztropnie pan Szymbart. – On podobno nie wychodzi ze swej pieczary. To już tutaj… Wyłaźmy! Trzymaj się, dziecko, bo cokolwiek zbladłaś. Myślę, że na takiego najlepiej od razu z gębą, a sądzę, że to potrafisz.

Wynieśli obrazy z auta, Ewcia stanęła na straży przy skarbie, a pan Szymbart poszedł na zwiady.

– Pierwsze piętro od frontu – szepnął powróciwszy. Ja sobie tam stanę przed tym sklepikiem. Czy mam cię pobłogosławić? A pamiętaj o chustce. Nie bój się! Uważaj tylko, aby obrazów nie zabrał, a ciebie nie wypchnął na schody. Wtedy krzycz: "ratunku! bandyci!" – albo coś w tym stylu. Gdybyś go mogła łagodnie zakatrupić, każdy sąd cię uwolni. Jazda! Ja poniosę obrazy…

– Potem pana ucałuję!

– Obejdzie się, jestem dzisiaj nie ogolony. Pan Szymbart poniósł obrazy po drewnianych schodach sędziwego i mrocznego domu aż pod drzwi, na których widniała tabliczka z nazwiskiem Mudrowicza. Położył palec na ustach Ewci, jakby jej chciał dodać odwagi, po czym zszedł cicho, stąpając ostrożnie, jak gdyby uciekał z więzienia.

Ewcia oddychała ciężko. Kilka razy chciała nacisnąć dzwonek, lecz cofała rękę. Pan Jerzy mówił o Mudrowiczu jedynie, że to twardy człowiek, pan Szymbart ją jednak przestraszył. To jakiś ponury człowiek. Ponury i złośliwy. Zdziwaczały i zły. Trudno! Niech będzie nawet najgorszy, a cofać się nie należy.

"Nic się gorszego stać nie może" – myślała Ewcia – "skoro się nie uda. Nikt nie będzie wiedział o niczym… W imię Ojca i Syna…"

Dotknęła dzwonka leciutko, tak że ledwie zabrzęczał. Nikt nie otwierał i nie było słychać z mieszkania żadnego głosu. Zadzwoniła śmiało po raz drugi. Coś słychać. Skrzypnęły jakieś drzwi, wreszcie dały się słyszeć jakieś posuwiste kroki. Ewcia oparła się ręką o ścianę, bo się nogi pod nią zachwiały. Po długich zmaganiach się z drzwiami zabrzęczał łańcuszek ochronny. Ktoś uchylił nieco drzwi i starczy głos zapytał przez szparę:

– Kto tam?

– Do pana Mudrowicza – odrzekł niepewny i dziwnie cienki głos.

Niezwykła jego cienkość musiała zdumieć osobę poza drzwiami, osoba bowiem zapytała po chwili zdumienia:

– Panienka? Do pana Mudrowicza?

– Tak, w bardzo ważnej sprawie.

– Pan Mudrowicz chory, nikogo nie przyjmuje.

– Mnie musi przyjąć! – zawołała Ewcia głosem już nieco grubszym. – Zresztą ja coś przyniosłam – dodała szybko kusząc niewidzialnego czarta.

Ów rozważał coś przez chwilę, po czym rzekł:

– Mogę pójść zapytać…

– Niech pan pójdzie, mój złocienki! – poprosiła Ewcia gorąco.

Tamten musiał po raz pierwszy w życiu usłyszeć tak cudownie pieszczotliwe słowo, bo wydało się Ewci, że poszedł nieco szybciej, niż się zbliżał ku dzwiom.

Po długiej, bardzo długiej chwili powrócił i otworzył dzwi szeroko.

"Raz kozie śmierć!" – pomyślała Ewcia i chwyciła obrazy.

Загрузка...