Rozdział czwarty

W którym malarz goni dziewczynę, a dziewczyna bieży za psem.


Jerzy Zawidzki przyjechał z Zakopanego zaspanym pociągiem o godzinie szóstej rano, zarzucił na plecy tobołek, w którym tkwiło malarskie pudło z farbami, i zdążał piechotą z dworca do domu. Nie chciał ani swojego młodego wieku, ani też swojej malarskiej godności zhańbić użyciem mechanicznego pojazdu. Poranek był zresztą prześliczny i rzeźwy, na ulicach jeszcze był pusto, droga niedaleka, a tęcze ukryte w pudełku były lekkie. Ponieważ każdemu malarzowi jest zazwyczaj lekko i na duszy, przeto pan Jerzy kroczył raźno uśmiechając się do słońca, które – jako malarz – haniebnie okradał z blasków. Uśmiechał się tez i do spotykanych ludzi, mało który jednak odpowiadał mu uśmiechem, podejrzewając słusznie, że indywiduum, które o szóstej rano okazuje przyjaźń całemu światu, musi być albo oszustem, albo też pozbawione jest zdrowych zmysłów.

Malarz wszedł w cichą boczną uliczkę, na której – nie licząc siedemnastu wróbli – nie było widać żywego ducha. Uliczka była tak senna i cicha, że wesoły pan Jerzy przestał pogwizdywać. Gdyby był tego nie uczynił z troski o spokój śpiących Polaków, byłby musiał to uczynić z innego dziwnego powodu. Przystanął i patrzył z nagłym zajęciem na tajemnicze sprawy, rozgrywające się w szarym, liszajowatym, sennym domu. Jedno z okien na parterze otwarto ostrożnie i bez szmeru. Ukazała się w nim głowa dziewczęca, nakryta uczniowską czapeczką. Malarz zdołał dojrzeć bystrym wzrokiem, że rozczulającą ozdobą tej głowy był zadarty nosek.

Znane są wypadki w dziejach ludzkości, że czasem ktoś o godzinie szóstej rano otwiera okno, dlatego też w nikim nie budzi to już zdumienia. Zazwyczaj jednak ukazuje się w oknie postać ludzka niezupełnie odziana, ziewająca i rozgoryczona, że ją zmuszono do wczesnego powstania. Musiało to przeto zdumieć roztropny umysł malarza, że osoba, która przed chwilą otworzyła okno, jest odziana, a – sądząc z ożywienia na obliczu – wcale nie jest senna. Ponieważ jednak ludzie miewają nieoczekiwane pomysły, byłby malarz po krótkiej chwili machnął ręką i poszedłby swoją drogą, gdyby osoba w uczniowskiej czapce nie poczęła wyprawiać zdumiewających awantur. Przez okno spuściła na chodnik najpierw zawiniątko, a potem – o dziwo! – śmiesznego psa. Położyła ostrożnie palce na ustach, dając znak kundlowi, aby pary nie puścił z gęby, potem rzuciła się w objęcia jakiejś drugiej żeńskiej istoty, co w białym obleczeniu wyglądała jak widmo nagłe zjawione.

– Co to wszystko znaczy? – zagadał malarz sam do siebie.

Ukrył się we wnęce bramy i patrzył ciekawie.

Obie żeńskie istoty ściskały się rozpaczliwie przez dłuższą chwilę, po czym "zadarty nos" wyjrzał na ulicę i pilnie patrzył, czy kto nie nadchodzi, wreszcie siadł okrakiem na oknie i zaczął przełazić ostrożnie.

"To jakaś nieczysta sprawa!" – pomyślał malarz.

Dziewczyna aż przysiadła skoczywszy na chodnik, raz jeszcze skinęła ręką w stronę białego widma, porwała szybko zawiniątko, gwizdnęła cicho na psa i poczęła oddalać się szybkim spłoszonym krokiem.

Nagle stanął na jej drodze Zawadzki, który spojrzał posępnie i również posępnie zapytał:

– Przepraszam bardzo, ale chciałbym wiedzieć, co to wszystko znaczy?

Panna Ewa Tyszowska wydała okrzyk bardzo cichy i tak okrągły, że w druku można go wyrazić okrągłą literą "o", która wykrzyknięta w odpowiedniej tonacji oznacza: zdumienie, nieoczekiwaną trwogę lub też oburzenie pomieszane z jedną trzecią pogardy. Mniej więcej to samo usiłowało wyrazić jej spojrzenie. Młodzieniec jednakże wcale go się nie uląkł, z czego można było wyprowadzić nieomylny wniosek, że jest to młodzieniec zuchwały.

Ponieważ panienka nie chciała odpowiedzieć na pytanie, więc je powtórzył, już groźniej. Wtedy dopiero odpowiedziała:

– A co to pana obchodzi?

Tyle było słuszności w tych słowach, że młodzian stropił się, ale nie na długo.

– Osobiście wcale mnie to nie obchodzi – rzekł po namyśle. – Nawet gdyby pani zlazła po rynnie z dachu, jednak skoro obywatel widzi tajemnicze historie, może słusznie przypuszczać…

– Proszę mi zejść z drogi! – rzekła Ewcia cicho, ale dobitnie.

Z niewielkim trudem, przy odrobinie mizernego czarodziejstwa można było każde jej słowo zmienić w niewielki kamień. Równocześnie kundel pilnie przysłuchując się rozmowie dał warczeniem znak, że czuwa i że rozdarcie spodni zuchwałego zawalidrogi nie będzie dla niego zbytnim wysiłkiem. Zawalidroga jednak był uparty.

– Uciekamy z domu? – zapytał "przez pół drwiąco, przez pół serio".

– To nie jest pańska sprawa! Proszę mnie nie zatrzymywać…

– Rozumiałbym, gdyby to robił chłopak, który chce uciec na okręt do Gdyni, ale panienka… Czy pani nie myśli, że to będzie z korzyścią dla pani, jeśli i panią, i tobołek, i tego kundla zawiodę z powrotem "na ojczyzny łono"?

Ewcia spojrzała na niego z mieszaniną rozpaczy i gniewu. Na oczach miała siedem błysków, tyle właśnie, ile wedle przepisów mody powinien ich mieć świetnie wyprasowany cylinder, słynne nakrycie głowy dyplomatów i kominiarzy w Poznańskiem. Bezczelny młodzieniec uśmiechał się jednakże i nie zląkł się spojrzenia, przed którym byłby zadrżał człowiek nieco mniejszego ducha. Z właściwą mężczyznom chytrą przewrotnością zmienił drwiący ton na ton niby przyjazny i dobrotliwy:

– Niech pani nie robi głupstw – mówił cicho. – Niech pani wraca… Siostra czy też przyjaciółka otworzy okno, a ja pani pomogę wejść z powrotem. Niech pani pomyśli, co się będzie działo w domu, skoro spostrzegą pani ucieczkę! Po co mamusię przyprawiać o rozpacz i łzy? Tego psa niech pani wyprawi na koniec świata, a pani niech wraca… Proszę mi dać ten tobołek!

Ewcia nie słuchała tej świetnej i fałszywej przemowy, lecz bystrze badała sytuację. Nagle, zbadawszy wszystkie możliwości, gwizdnęła na kundla i uczyniła skok antylopy na brzeg chodnika, po czym zaczęła biec niezrównanym krokiem długodystansowca podczas "biegu narodowego na przełaj". Kundel, we wszelkich sztukach zaprawny, przemyślnie uskoczył w drugą stronę, aby zmylić napastnika, który jednakże okazał całkowitą obojętność wobec jego kosmatej osoby.

– Ach, więc to jednak nieczysta sprawa! zakrzyknął malarz i wprawił w ruch swoje długie nogi.

Panienka zdołała znacznie go wyprzedzić i biegła jak sarna. Sarny jednakże mało kiedy dźwigają ciężkie zawiniątko, dlatego już po niedługiej chwili świetnie to porównanie zaczęło tracić wartości. Dobiegła jednak do najbliższego skrzyżowania ulic i zginęła za węgłem domu. Rolmops dreptał z gwałtownym i zdyszanym pośpiechem w jej ślady.

Malarz uczynił kilkanaście ogromnych kroków ponad miarę wyrośniętego dryblasa, lecz nagle zatrzymał się na moment, nieco oszołomiony, że się przez niemądre wścibstwo stał przyczyną jakiejś smutnej awantury. Ujrzał scenę niespodzianą: uciekająca z tobołkiem Ewcia wpadła w gościnnie rozwarte ramiona policjanta, który dlatego może być z odrobiną słuszności przyrównany do kwitnącej jabłoni, że jak ona zawsze wyrasta spod ziemi. Należy przy tym zauważyć, że policjant odznacza się niezdrową ciekawością, która o wczesnych godzinach rannych jest szczególnie zaostrzona. Wprawdzie panienka z zadartym noskiem nawet o tej dziwnej porze mało przypominała potężnego włamywacza wracającego z wyprawy na bank i nie było dość poważnych powodów do mniemania, że wybiera się wraz ze śmiesznym kundlem na urządzenie społecznego przewrotu, jednakże wybujała ciekawość stróża porządku publicznego pragnęła za wszelką cenę zaspokojenia. Policjant miał wprawdzie łagodne spojrzenie na świat i minę raczej rozbawioną wesołym spotkaniem, lecz bystry obserwator byłby łacno zauważył, że pod Ewcią ugięły się nogi i chwila jeszcze, a padnie " jak kwiat kosą podcięty". Tak zawsze padały wszystkie uciśnione dziewice w dawnych romansach i autor musiał sobie zadać wiele trudu, aby je za pomocą soli trzeźwiących lub rozsądnych perswazji znowu przywrócić do życia.

– A czemu to tak prędko? – zapytał ciekawy posterunkowy.

Zanim Ewcia miała czas na odpowiedź, że bieży do najbliższej trzystumetrowej przepaści, aby się w nią rzucić głową na dół, zadudniły szybkie kroki pierwszego jej prześladowcy, który – widać – osłupiał jedynie na krótką chwilę. Zwróciła się przeto szybko ku niemu i rzekła mu mało czułym spojrzeniem: "Widzisz teraz, cos narobił, idioto!" – Ostatnie to słowo, którego nie używa się nigdy jako wyrazu gorącej pochwały i oznacza w greckim oryginale "człowieka nie piastującego żadnego urzędu", Zawidzki zobaczył, bo go nie mógł usłyszeć, co zresztą na jedno wyszło, było bowiem skierowane niechybnie pod osobistym jego adresem.

Zadyszany zwrócił się do posterunkowego z uprzejmym zapytaniem:

– Czemu pan zatrzymuje moją siostrzenicę? Biegniemy na dworzec kolejowy…

Rzecz była oczywista, że dwoje młodych ludzi, objuczonych tobołkami, spieszy do pociągu. Posterunkowy spojrzał na wszelki wypadek w oczy malarza, a spotkawszy wesoły uśmiech, doszedł w zacnej duszy do przekonania, że chociaż czasem słynni opryszkowie przybierają chytrze postać niefrasobliwą i ujmującą, jednakże w tym młodym człowieku mało jest ze zbrodniarza. Chyba że się z czasem wyrobi. Szósty zmysł granatowego policyjnego koloru powiedział mu, że śmieszną tę parę, i psa na dodatek, może puścić spokojnie, toteż pożegnał ich życzliwym uśmiechem.

– Do widzenia! – zawołał malarz. – Irka, bierz nogi za pas, bo późno!

Ewcia mimo niezgłębionych starań uśmiechnęła się z uznaniem i zaczęła biec truchcikiem, a wesoły dryblas podążał za nią.

– Nie tak prędko – rzekł półgłosem – bo następny policjant zakuje panią w kajdany.

– Ale teraz może się pan już odczepi! – odpowiedziała Ewcia nie odwracając głowy.

– Nie mogę. Nie ulega wątpliwości, że posterunkowy patrzy za nami i bardzo by się zdziwił, gdyby wuj opuścił siostrzenicę. Ja wprawdzie sprawiłem na nim wrażenie miłe i dodatnie, lecz na moim osobistym kredycie nie można polegać. Niech pani skręci w tę ulice na prawo… Pani chce w tę na lewo? Doskonale! Możemy pójść na lewo… Tam łatwiej o policjanta… A!… Więc przecie na prawo! Widzę, że moje rady są roztropne…

Ewcia szła szybko, nie odpowiadając. Zajęta była rozmyślaniem, w jaki sposób pozbyć się tego jegomościa. Jegomość nie był wprawdzie opryszkiem i sądząc po wesołej gębie, był może nawet człowiekiem przyjemnym, lecz gmatwał wszystkie jej plany głębokie i śmiałe. I wciąż gadał.

– Niech pani posłuch jeszcze jednej uczciwej rady i niech pani wróci tam, skąd pani wyszła. Brama jest już otwarta, więc nie trzeba będzie włazić przez okno. Radzę to pani z całego serca… Panienki nie są stworzone do awanturniczych przygód. Wprawdzie mają swój urok, a pogoda jest brylantowa, ale wreszcie wakacje się skończą i zacznie padać deszcz… Czy pani słucha, o czym ja mówię?

Ewcia nie odpowiadała.

– Bardzo mi smutno, że pani jest uparta. Widzi pani, moje dziecko…

– Nie jestem dzieckiem! – zawołała Ewcia z różowym gniewem.

– A jednak pani słucha… Oczywiście, nie jest pani dzieckiem, ale nie jest pani kobietą dorosłą. W tym wieku – niech się pani nie gniewa! – miewa się jeszcze tak zwane "kiełbie we łbie"… Łatwo się coś zacznie, a kończy się ze łzami… Ale, ale… Czy nie mógłbym prosić, aby pani tak nie biegła, bo ja dźwigam ciężki plecak, a poza tym wiele ciężkich zmartwień i ołowiany dowcip. Możemy sobie powoli skręcić w tę stronę, w której jest dom pani i gdzie nieszczęśliwa mamusia pani woła w tej chwili z rozpaczą: "Gdzie jest moja córka?"

Ewcia przystanęła i spojrzała mu w oczy.

– Od matki nigdy bym nie uciekła – rzekła cicho, lecz dobitnie.

– Ach, przepraszam – odpowiedział Zawidzki, zgasiwszy światełko uśmiechu. – Bardzo panią przepraszam.

Jak gdyby im od tych słów przybyło ciężaru, zaczęli oboje iść powolnej i w milczeniu.

Zawidzki rozmyślał nad tym, co smętnego mogło się przydarzyć tej miłej dziewczynie, co wybrała tak niezwykłą drogę ku wolności? Wstyd mu było, że dręczył jakieś biedactwo i że się sam mianował niepowołanym jej stróżem. – "Od matki nie uciekłaby nigdy". – Przeto albo nie ma matki, albo znajduje się ona gdzieś daleko. Nie śmiał o to pytać. Najwłaściwsze by było pozostawić tu dziewczynę w spokoju wraz z jej tajemniczymi sprawami, Zawidzki jednak po szybkiej chwili rozwagi doszedł do przekonania, że jednak nie powinien tego uczynić. Dziewczyna ma jakąś ciężką zgryzotę. Czyni wskutek tego dziwne historie, a przez dumną zapalczywość młodości gotowa uczynić coś, co się nie da naprawić. Ileż ona może mieć lat? Piętnaście najwyżej szesnaście. Jest to wiek nieoczekiwanych pomysłów. Wprawdzie panienka ma w oczach wyraz hardy i twardy, bywały jednak i takie cudy, że z najtrwalszej skały wytryskała woda. Nie… Nie można jej zostawić samej. Wprawdzie gdyby los szukał opiekuna dla biednej samotnej dziewczyny, wybrałby z braku kogoś lepszego raczej niedźwiedzia niż malarza, przypadek jednak ma w sobie często coś z krotochwili. Lepszy malarz niż nikt. Zawidzki postanowił przeto, że z pozwoleniem dziewczyny lub wbrew jej woli nie opuści jej przynajmniej do czasu, w którym będzie pewny, że nic jej nie grozi. Niemal się rozkrzewił swoją rolą. Spojrzał na dziewczynę ukradkiem i spotkał jej również ukradkowe spojrzenie.

– Proszę pani! – zaczął mówić z jakąś serdecznością wesołością. – Czy pani nie może przystanąć choćby na krótką chwilę?

– Po co? – odrzekła Ewcia sucho.

– Bo chciałbym się przedstawić…

– Mógł pan to zrobić już dawno.

– Nie było czasu, bo pani biegła, ja biegłem, więc jak? Proszę teraz przystanąć, bo muszę zdjąć kapelusz, podać pani rękę i głośno, wyraźnie wygłosić moje nazwisko.

Dojrzał uśmiech w okolicach zadartego noska, a po chwili Ewcia spojrzeniem spojrzała w jego oczy, nic nie mówiąc.

– Nazywam się Jerzy Zawidzki i jestem ku rozpaczy ludzi rozumnym malarzem.

– Ach, to dlaczego… – zawołała Ewcia nie kończąc zdania.

– Co dlaczego? Proszę mówić śmiało!

– …to dlaczego tak gładko zełgał pan przed policjantem, że jestem pańską siostrzenicą.

– Proszę nie obrażać szlachetnego zawodu! To moja osobista sprawa… A teraz, kiedy mnie pani już zna, czy mogę panią prosić o rękę?

– Co takiego? – wykrzyknęła Ewcia zdumiona. – Pan mnie prosi o rękę?

– Broń mnie, Panie Boże! Chciałem jedynie, abyśmy sobie podali ręce. Tak mi się tylko uroczyście powiedziało.

Ewcia miała przez krótką chwilę taką minę, jak gdyby w nią piorun trzasnął, ale w tymże samym momencie cofnął się z okrzykiem: "Przepraszam, ale chciałem trzasnąć w kogo innego! Niech pani to trzaśnięcie uważa za niebyłe". – Z trudem pokryła bladoczerwone zmieszanie i nadrabiając miną wyciągnęła ku niemu rękę.

– Nazywam się Ewa Tyszowska.

– Ewa! Patrzcie… patrzcie – zaśmiał się malarz. – A ja nazwałem panią Irką, a wie pani czemu? Mam naprawdę kuzynkę Irkę, podlotka, który łazi po drzewach sprawniej niż małpa. Kiedy zobaczyłem panią gimnastykującą się na podstawie okna, wtedy ni się to przypomniało. Aha! Irka ma też taki nosek, że mogłaby bez charakteryzacji grać naczelnika Kościuszkę w amatorski teatrze… O, przepraszam…

– Mój nos nie jest piękny, ale wcale go się nie wstydzę.

– Słusznie! Ja mam nogi jak czapla i też sobie nic nie robię. – Panno Ewo! Pogadajmy teraz jak dwaj przyjaciele. Dokąd pani idzie?

Ewcia walczyła przez chwilę sama z sobą.

– Na dworzec kolejowy – rzekła cicho. – Muszę wyjechać.

– A wolno…


– Na co panu ta wiadomość?

– Bo to widzi pani… Ja jestem malarzem, trudno… Żadna praca nie hańbi. Każdy malarz ma jednakże takie śmieszne serce, że nie może patrzeć obojętnie na cudze zmartwienie, a pani ma jakieś wielkie zmartwienie. Byłbym ostatnim łapserdakiem, gdybym pozwolił, aby się pani czymś gryzła. Widać to los tak chciał, skoro mnie o godzinie szóstej rano zawiódł przed pani okno. Bo to ze mną jest tak…

Nagle przerwał i uderzył ręką w czoło z takim rozmachem, jak gdyby chciał na nim zatłuc uporczywą muchę.

– Co się panu stało? – zdumiała się Ewcia.

– Co się stało? Nic. Przywołuję zmysły do porządku. Moje przypominają często gromadkę wróbli, kiedy na nią wpadnie rozbiegany pies. Niech pani przystanie raz jeszcze! Na chwileczkę… I niech pani odpowiada wyraźnie; jakie pani powiedziała przed chwilą nazwisko?

– Tyszowska…

– Odpowiadać proszę powoli i z namysłem. Wyskoczyła pani przez okno z domu, w którym mieszka głośny uczony Hieronim Tyszowski. Tak czy nie?

– Tak! – odpowiedziała Ewcia coraz bardziej zdumiona.

– Hieronim Tyszowski, znany "człowiek- dżuma"?

– Tak.

– Więc: Tyszowska wyskakuje oknem z domu Tyszowskiego. To nie ulega wątpliwości. Jak to jednak być może, skoro Tyszowski, "człowiek – dżuma", mieszka, o ile dobrze pamiętam, na drugim piętrze, że Tyszowska wyskakuje z parteru? Jeśli Tyszowska, powinna była wyskoczyć z okna drugiego pietra. Czy rozumuje logicznie?

– Najzupełniej!

– Bo ja mam rozum, tylko że tak na oko to spostrzec. Wracajmy jednak do rzeczy. Czemu pani nie wyskoczyła z drugiego piętra?

– Bo za wysoko! – roześmiała się Ewcia.

– Też racja! – zawołał malarz z zapałem.

– A czy pan zna Hieronima Tyszowskiego? – zapytała Ewcia z nagłym zajęciem.

– Znam go i błogosławię. Przed kilku laty matka moja, którą ubóstwiam, była śmiertelnie chora. Tyszowski czynił takie jakieś dziwy, takie jakieś preparował szczepionki, że nikt inny, tylko on ocalił mi matkę.

– To mój ojciec! – powiedziała Ewcia gorąco.

– Boże miły! Dziewczyno, i pani teraz mi dopiero o tym mówi?! A cóż za spotkanie! Gdyby to można uczynić na ulicy, odtańczyłbym pewien taniec radosny, którym zawsze czczę chwile osobliwe. Uczynię to później, bo i tak ludzie na nas patrzą. Ale jednak ojciec pani mieszkał wyżej.

– Tak, ale wyjechał do Chin, a mnie umieszczono na parterze.

– O, arcykardynale! Przecie od własnej matki słyszałem o tym, a ona wyczytała to w gazecie. Panno Ewo!

– Słucham… – rzekła Ewcia przyjaźnie.

– Nie możemy tak chodzić dookoła miasta, tym bardziej że ja niedługo zacznę mocno krzyczeć i wymachiwać rękami. Czy pani wierzy, że jestem uczciwym człowiekiem?

– Wierzę, nawet bardzo wierzę!


– A czy pani już jadła śniadanie?

– Nie było czasu. Najpierw uciekłam, a potem pan mnie gonił…

– Prawda. Wobec tego zanim odbędziemy naradę nad tym, jak pokierować losami, pójdźmy na śniadanie do jakiejś mleczarni. Gorące mleko niezwykle zaostrza wyobraźnię. Najlepsze byłoby kozie mleko, bo Jowisz wykarmiony przez kozę nie tylko zrobił karierę, ale i niezwykłym zajaśniał rozumem. Czy pani widzi, jaki ja jestem wykształcony?

Ewcia zaśmiała się głośno. Po godzinie awantury okazało się, że straszliwy prześladowca jest wybornym towarzyszem i najmilszym zawalidrogą. Schwytał ją za kołnierz i wydobył z dna rozpaczy na jasność słoneczną. Oczy mu się śmieją i nieustannie gada. Śmiech jego jest wyraźny i wesołość szczera. Wprawdzie ma nieco zbyt długie nogi, lecz poza tym jest niepospolicie przystojny. Posiada jakieś nakrycie głowy, lecz to coś w rodzaju czapeczki wystaje mu z kieszeni, a poranny rzeźwy wiatr rozwiewa mu włosy mocno wybujałe. Zasadniczo posiadają one kolor jasny, lecz nad prawą skronią grają wielu barwami, których poważna przyroda nie używa do barwienia głów ludzkich. Nie ulega przeto wątpliwości, że pan malarz w pośpiechu pracy ociera pędzle o własne uwłosienie. Stąd zapewne pochodzi i tęczowa barwa jego myśli, wirujących jak kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. Od chwili, w której się dowiedział, kim jest Ewcia, wciąż powracał do hymnów na cześć jej ojca. Niebyły to hymny prawidłowo zbudowane, lecz strzeliste okrzyki połączone z tak gwałtownymi ruchami rąk, jak gdyby malarz podbijał każde słowo, aby wyżej poleciało. Ewci uczyniło sie ciepło w okolicach serca. Od czasu do czasu spoglądała ukradkiem na tę jasną, szczerą, uczciwa gębę, po której biegały słoneczne błyski, i wtedy przymykała oczy, jak gdyby własnym oczom uwierzyć nie mogła. Jakżeż to? Przed godziną uciekała przez okno, zrozpaczona, samotna, i bezradna, a po godzinie idzie wesoło w towarzystwie człowieka, którego spotkała po raz pierwszy w życiu i o którego istnieniu nigdy nie słyszała. Nie czuje żadnej trwogi, nie chce myśleć o tym, co się stanie. W tym długonogim dryblasie, mającym włosy pomalowane jak Indianin wstępujący na "ścieżkę wojenną", jest tyle pogodnej, radosnej siły i tyle pewności, że Ewcia nie waha się ani przez chwilę. Ufa człowiekowi, który wielbi jej ojca. Jeszcze dość będzie czasu, aby się zastanawiać nad tym, co ma uczynić za godzinę.

Gdy weszli do małej mleczarenki, zdawało się, że malarz napełnił sobą całe jej szczupłe pomieszczenie. Uśmiechnęła się do niego chmurna dotąd, posługująca panienka, a pokażnie gruba pani, licząca właśnie bułki za bufetem, spojrzała na niego z tkliwą życzliwością, rozumując słusznie, że jeśli ten wspaniały młodzian nie zje za jednym zamachem wszystkich nagromadzonych w mleczarence produktów, w takim razie należy wątpić o wszystkim i przekląć złudne pozory. Malarz uradował jednakże jej zatroskaną i mleczną duszę: jadł tak potężnie, że nawet jak na malarza było to zdumiewające. Z bujną wymową namawiał i Ewcię, aby "mlekiem zalała robaka". Ze szczodrą rozrzutnością nakarmił w przerwie kundla, który spojrzał na niego z gorącym uznaniem i mrugnął wrażliwie lewym okiem, jak gdyby chciał powiedzieć: "Pan jest pierwszym malarzem na świecie, przy którym może się pożywić pies, dotąd bowiem przy malarzach umierały z głodu nawet muchy!"

"Milcząc, żwawo jedli", lecz malarz zwracał większą uwagę na część drugą spostrzeżenia wieszcza Adama. W milczeniu nie wytrwał zbyt długo. Gadał o wszystkim do Ewci, do usługującej panienki, do grubej pani za bufetem, do psa, do obrazu na ścianie, wreszcie sam do siebie. Każde zdanie pokropił zawsze złotym deszczem śmiechu. Od czasu do czasu patrzył jednak bystro w twarz Ewci, jak gdyby własną gadaniną chciał ją zachęcić do mówienia.

Ewcia milczała. Widać było wyraźnie, że coś wazy w duszy i nad czymś rozmyślała. Kilka razy zdawało się, że już słowo jak złota pszczoła drżała na jej ustach, lecz natychmiast odlatywało jak pszczoła. Teraz dopiero poczuła znużenie po niezwykłych przejściach i po gorączce porannych godzin. Ze znużenia narodził się smutek i nieporadne przygnębienie. Myślała, że się rozpłacze. Niedawna podniecona wesołość zagasła jak nikłe światełko. Niezmiernie miły jest ten młody człowiek, lecz zbliża się chwila, kiedy on pójdzie swoją drogą, a ona swoją – tylko jaką? O, jak łatwo jest uciec, jak trudno jest uciekać!…

Nagle malarz spojrzał w jej oczy głębokim spojrzeniem i rzekł ściszonym głosem:

– Odwagi, dziewczyno!

Zdawało się jej, że malarskimi bystrymi oczami widziały każdą jej myśl.

A on mówił niemal szeptem:

– Skoro pani wyskoczyła przez okno, musiała pani mieć do tego ważne powody. Nie wygląda pani na taką, co skacze z pieca na łeb dla samej przyjemności skakania. Teraz jednak nie należy płakać…

– Przecie ja nie płaczę – odrzekła Ewcia niepewnie.

– W tej chwili nie, bo nie chce pani wlewać łez do mleka, ale dam sobie uciąć nikomu niepotrzebną głowę, że stanie się to niechybnie o siódmej trzydzieści trzy. Kobiety najobficiej plączą rano i o zmierzchu. Ja rozumiem doskonale, że pani się musi wypłakać, bo inaczej byłby to stracony dzień, ale niech to pani na jakiś czas odłoży. Ewo, córko Hieronima! Nic a nic mnie nie obchodzi to, co się stało, ale nie pozwolę, aby się miało stać coś, czego można uniknąć. Dokąd się pani wybiera?

Pytanie to wygłosił tonem tak groźnym i tak nagle, że Ewcia odrzekła bez namysłu jak przepłoszony uczeń odpowiadając nauczycielowi:

– Do Makowa…

– Przebóg! – zawołał malarz ze zgrozą. To niemożliwe! Tam pani nie pojedzie!

– Czemu?

– Bo w Makowie leje jak z cebra. Przecie ja wczoraj przejeżdżałem przez Maków. Do kogo pani chce jechać?

– Do ciotki… Do pani Halickiej…

– Nie mam przyjemności znać szanownej ciotki – rzekł malarz z serdecznym żalem. – Czy jednak przypadkiem owa szanowna, a w tej chwili zmokła ciocia nie będzie odrobinę zdziwiona nagłym przyjazdem?

– Będzie bardzo zdziwiona.

Ewcia odpowiadała jakby sennie, sama sobie nie zdając z tego sprawy, dlaczego odpowiada.

– Otóż właśnie!… Ciocia jest zapewne przekonana, że pani śpi na łabędzich puchach, spokojna i szczęśliwa, gdy wtem spadnie jej na głowę katastrofa w postaci panienki pełnej zwątpień i rozpaczy. Jeśli ciocia znajduje się w wieku dojrzałym, może jej pęknąć serce. Szlachetna Ewo, musimy wymyślić coś innego… Ratujmy dojrzałą ciotkę!

– Ja nie mam nikogo poza nią! – wybuchnęła Ewcia w nagłym podnieceniu. – Ojciec na drugim końcu świata, a tu…

Przestała mówić, jak gdyby oczekiwała pytania, ale chytry malarz nie zapytał o nic. Wiedział dobrze, ze w tej chwili jedynie trzęsienie ziemi mogłoby spowodować krótką przerwę w zwierzeniach dziewczyny. Odmierzone krople jej słów zaczęły przybierać i wkrótce popłynęły rwącą strugą.

Malarz słuchał bez drgnienia. Nie poruszał się nawet, aby nie spłoszyć roztkliwionego ptaka. Mogło się zdawać, że patrzy obojętnie na ogłoszenie wzywające naród do spożywania sera śmietankowego. Słuchał skarg na samotność, na oschłość serca obcych ludzi, na odtrącenie jej serca, które chciał ofiarować za odrobinę życzliwości, i dowiedział się wreszcie, ze dziewczyna wychowana w jasności nie mogła wytrzymać w mroku.

– Ja wiem, że zrobiłam głupstwo… – mówiła Ewcia, a słowa padały spokojnie jak ostatnie krople po nawale ulewy. – Ojciec mnie nie pochwali, a ciotce to chyba to chyba naprawdę serce pęknie… Ale ja już dłużej nie mogłam… Po tej awanturze z pamiętnikiem pani Szymbartowa zamknęła mnie na trzy dni w pokoju…

– A cóż na to pan Szymbart? – zapytał malarz po raz pierwszy.

– Nic nie mógł zrobić, bo także był zamknięty.

– Chwała mu, bo cierpiał za ludzkość… Spokojnie, dziewczyno, spokojnie! Ale, ale… Czy nie zjadłaby pani śmietankowego sera? Przypadkiem zauważyłem bardzo namawiające ogłoszenie. Niechże się pani Ewa uspokoi, albowiem w przeciwnym razie zmuszę panią do zjedzenia dwunastu jaj na surowo. Teraz wiem o wszystkim i wiem, co pani zrobi. Za pozwoleniem… Czy ten kundel zawsze tyle zjada? Niech mu idzie na zdrowie, ale i pies powinien mieć odrobinę taktu i pomiarkowania… Dziwaczna psina! Ale my już musimy iść, Ewuniu…

Powiedział ostatnie słowo tak tkliwie, tak serdecznie i ciepło, jak by je powiedział starszy brat do siostry bardzo kochanej. I po raz pierwszy powiedział: "Ewuniu". Nie miał najmniejszego prawa do tej poufałości, a jednak brzmiało to tak naturalnie, jak gdyby inaczej mówić mu nie wypadało.

– Dokąd? – spytała dziewczyna z zapartym oddechem.

– Jak to "dokąd"? Do nas!

– Do nas?

– Oczywiście. Do mojej matki i do jej syna, który mieszka razem ze swoją matką. Posłuchaj, kobieto: moja matka uwielbia pana doktora Tyszowskiego, jej syn znalazł na ulicy jego ukochaną córkę, która chciała pojechać do ciotki, wobec czego moja matka zawoła: "Dobrze zrobiłeś, mój synu, że przyprowadziłeś córkę ojca, który ocalił twoją matkę!" – Może doda jeszcze jakieś ciepłe słowo na temat psa, ale na to zbytnio liczyć nie należy. Pani nie ma pojęcia, jak cudowną kobietą jest moja matka! Prawie przez lat trzydzieści ma przy sobie takiego ananasa, jak ja, i tylko odrobinę posiwiała. Nie ma rzeczy, której by mi odmówiła, co zresztą nie jest jedynie jej zaletą, gdyż ja potrafię wszystko wycyganić, co zechcę. Mieszkamy sobie razem w małym domku w okolicach ulicy Wawelskiej i jest nam tak dobrze, że czasem anioły zagladają w lecie przez otwarte okno, bo myślą, że przez pomyłkę zaleciały do raju. Dopiero na widok mojej diabelskiej gęby cofają się w popłochu. Widzi pani, że nie będzie u nas źle. Posiedzisz, dziewczyno, dopóty, dopóki "ojciec – dżuma" nie powróci i wtedy oddamy mu córeczkę znacznie tłustszą, bo u nas się doskonale jada, i znacznie mądrzejszą, bo kto przebył czas jakiś w moim towarzystwie, nabiera niebywałej mądrości. Czemu się pani śmieje?

Ewcia śmiała się, ale dziwnie: z rozrzewnieniem. Słuchała radosnego hymnu na cześć matki, ułożonego wprawdzie oszalałym stylem, lecz pełnego nieprzebranej tkliwości, i serce w niej drżało. To ponad przyzwoitą miarę wyrośnięte malarzysko zmieniło się w serdecznego chłopca, kochającego wszystko, co jest jasne i uczciwe. O, jacy dziwni są ludzie… Od jednych ucieka, bo ściął ją wśród nich dotkliwy mróz oschłości, a na ulicy, przypadkiem, spotyka takiego, od którego bucha życzliwość i przyjazna wzruszająca dobroć.

– Śmieję się – odpowiedziała Ewcia po chwili – bo panu się pali w głowie.

– Woda rzadko kiedy się pali! – zawołał malarz. – A poza tym, co to ma znaczyć?

– To, że się panu roją zabawne historie. Jakże pan może przyprowadzić do domu kogoś z ulicy i do tego, że tak powiem, "na dłuższą wizytę", nie zapytawszy przedtem matki o pozwolenie?

Malarz przymrużył lewe oko jak ulicznik, niezmiernie czymś ubawiony.

– Proszę pani! – rzekł ze śmiechem. – Jednego razu wróciła moja złota matka do domu po dłuższej nieobecności. Patrzy, a przy stole siedzi trzech dzikich ludzi i pożera potrawy mocno tłuste i mocno korzenne. Ja wyszedłem po papierosy. Dżentelmeni, widząc dostojną osobę, zapytali gościnnie: "Może szanowna pani też coś przekąsi?" – "Z przyjemnością!" – odrzekła dostojna osoba. A oni dalej: "A szanowna dama też nie ma mieszkania, że się zjawiła w tym wybornym hotelu?" – A dama na to: "Mam wprawdzie w tym domu miły pokoik, ale nie wiem, czy nie zajęty?" – "A który to pokój?" – pytają. – "Na dole!" – odpowiada dama. – "Wolny, wolny!" – zakrzyknęli. – "Jurek wszystkie pozwolił zająć, ale do tamtego nie wolno nawet wejść, bo to pokój pani mamy!"- "W takim razie pójdę się tam przebrać po podróży!" – Wtedy w nich trzasnął jasny piorun, bo zrozumiały buszmeny, że to sama pani Zawidzka, ale wkrótce przyszli do przytomności, zaczęli śpiewać "sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam!" i chcieli moją rodzoną matkę podnieść do góry, ale na szczęście ja wróciłem w sam czas. A mama mnie zwymyślała, że zostawiłem gości samych, a goście mogli czegoś potrzebować. Słyszy pani? Zostawiłem trzech malarzy samych, a oni – mili barankowie, dzieciaki nieporadne – nie wiedzieli, co począć. A potem czyniła mi wyrzuty, że przytuliłem tylko trzech, bo znalazłoby się i miejsce dla czwartego, bo gdyby go tylko dobrze wykąpać, mógłby w czasie jej nieobecności zamieszkać w jej pokoju.

– To nadzwyczajne! – zawołała Ewcia z entuzjazmem.

– To nic nadzwyczajnego. Moja matka wie, że biedny malarzyna też musi czasem pomieszkać. Powiadam pani, że moi koledzy tak ją kochają, jak to tylko malarz potrafi. Rodzicielka ma ze sześćdziesiąt swoich portretów i na każdym jest coraz młodsza, a pod każdym mogłaby napisać, jak to uczynił jeden ojciec święty, co pod swoim kiepskim konfesjonałem napisał: "nie bójcie się, to ja!" Złoto moje kochane! I pani może przypuścić choćby, że nie przytuli biednej dziewczyny, córki takiego człowieka… Co to? Łzy? O, niewieścia kreaturo! Proszę w tej chwili wytrzeć ten zadarty nos, bo będzie nieszczęście! I niech młoda osoba zbiera manatki. Bez żadnego gadania, bez łez, bez jęków i szlochów… Hej, kundlu, zbieraj się i ty! Niech pani patrzy, ten potwór jeszcze je… Dziwny pies… Chętnie bym go namalował, ale jako martwą naturę. Żywy jest okropny… Otarła pani nos?

– Już! Pan jest straszny…

– Może być. Ale gdy wpadnę w gniew, jestem jeszcze straszniejszy, bo kąsam ludzi. Czego pani szuka?

– Pieniędzy… Przecie trzeba zapłacić… O mój Boże!

Ewcia zaczęła gorączkowo potrząsać kieszonkę.

– Zgubiłam pieniądze! – jęczała z rozpaczą.

– Dużo?

– Mało, ale zgubiłam… Kiedy pan mnie gonił.

– Nigdzie nie ma?

– Nigdzie… O Boże!

– Niech pani przeszuka jeszcze kundla, bo temu psu nie można dowierzać. Ale ja się strasznie cieszę, że pani je zgubiła. Do Makowa już pani nie pojedzie i musi pani pójść do nas. Zbierać się do pochodu! Będziemy sobie po drodze śpiewali: "Choć burza huczy wkoło nas!"

I zaśmiał się tak głośno, że mucha łażąca po stoliku zerwała się przerażona.

– A właśnie że znalazłam! – zawołała Ewa grzebiąc w tobołku.

– Ten kundel musiał je nieznacznie podrzucić!

Загрузка...