Przy którego czytaniu oczy się łzawią jak przy obieraniu cebuli.
Gdybym opisał pożegnanie Ewci z ciocią, mogłoby "na pęknięcie serca" zginąć siedemdziesięciu siedmiu czytelników. Gdybym się lekkomyślnie ważył na opisanie sceny rozłąki Ewci z ojcem, zginęłoby w ten sam żałosny sposób siedemset siedemdziesięciu siedmiu czytelników, którzy mi nieopatrznie zaufali. Byłoby przeto rzeczą słuszną, gdyby władze, powołane do ochrony zdrowia i życia obywateli, kazały spalić tak żałosną książkę, a przy jednym ognisku jej autora. Zamilknij przeto serce moje!
Zdławiwszy boleść moją powiedzieć to jedynie, że Ewcia Tyszowska wraz z kundlem Rolmopsem została przeniesiona do państwa Szymbartów, mieszkających w tym samym domu w którym mieszkał Tyszowski, tylko że nie na wysokim parterze, przy bardzo cichej bocznej uliczce.
Mieszkania w warszawskiej kamienicy niczym się od siebie nie różnią; w każdym z nich pokój tzw. "stołowy" jest należycie ciemny z tego zapewne powodu, aby nikt nie mógł dojrzeć, co zjada, bo czasem, gdyby ujrzał, odeszłaby go ochota do jedzenia. Ów "pokój stołowy" posiada balkon wiszący nad studnią podwórza, a rangę mieszkania poznaje się po tym, co wisi lub leży na tym balkonie: przeto w zimowym czasie na balkonie pysznego pierwszego piętra wiszą trzy zmarzłe na kość zajęcze zwłoki, na drugim piętrze wiszą głowami na dół już tylko dwa zające, a na trzecim piętrze nie wisi żaden zając. W lecie natomiast następuje przedziwna zmiana dekoracji: na trzecim piętrze płoną na balkonie trzy pelargonie, na drugim stoi beczka z kiszonymi ogórkami, a na wspaniałym pierwszym piętrze balia do prania. Ewcia została przeniesiona z "balkonu dwóch zajęcy" na sam dół czeluści, na balkon, na którym ze względu na pobliże ziemi i ludzi żaden zwierz martwy i jadalny nie mógłby się zachować. Skromne meble pana Tyszowskiego oddano na skład, Ewcia zaś zabrała ze sobą książki, odzież, fotografie i złamane serce. Mądry kundel szedł również jak na ścięcie, podkuliwszy pod siebie kosmaty ogon i jęczał bezgłośnie w kosmatej duszy.
Poczciwa i dobra ciocia z drugiego piętra utrzymywała sąsiedzkie stosunki z panią Szymbartową z parteru. Zdarzało się czasem, ze owa pani pożyczała od cioci wałka do ciasta, a ciocia, od pani Szymbartowej pół cytryny w nagłych wypadkach bólu głowy, gdyż – jak to z medycyny wiadomo – dwa plasterki wybornego tego owocu, przyłożone do skroni, "wyciągają" migrenę. Był to początek zażyłości bardzo sprytnej pani Szymbartowej z bardzo łatwowierną panią Halicką spod Makowa. Obie damy spędzały czasem długie godziny na wytwornie olśniewającej wymianie damskich myśli, na rozważaniu zawiłych zagadnień politycznych i bolesnym narzekaniu, że cielęcina podrożała wskutek tajnych machinacji cechu rzeźnickiego. Primadonną w tym duecie była zawsze pani Szymbartowa, znająca złośliwość świata i ohydne praktyki życia. Ciocia wzdychała jedynie do wtóru lub podnosiła ręce ku niebiosom ruchem zbolałej rozpaczy. Zdarzyło się jednak ku cichej jej radości, że pani Szymbartowa zdawała się mówić: "tobie przed sobą dank w poezji dawan!" – Działo się to wtedy mianowicie, gdy pani Szymbartowa miała nagłe zmartwienie z mężem i nie umiała sobie dać rady na własną rękę z jego bujną i nieokiełznaną indywidualnością. Ciocia która miała dwóch mężów, zdobyła w tej mierze większe doświadczenie i chętnie wyjaśniła pani Szymbartowej tajemnice hodowli wąsatego potwora. Pan Wacław Szymbart nie był – prawdę powiedziawszy – naturą nazbyt złożoną i trudną do przeniknięcia, było w nim jednak coś, co nawet roztropną i mądrą jak siedmiu szatanów jego prawowitą małżonkę doprowadziło do głuchej rozpaczy. Wykoncypował on sobie ponurą metodę reakcji na małżeńskie przeżycia. Pani Szymbartowa rozumiała, że w uczciwym i kochającym się małżeństwie koniecznie są bujne i hałaśliwe starcia, inaczej bowiem małżeństwo będzie sennym stawem, a nie zajmującą instytucją. Wedle spostrzeżeń największych filozofów i znakomitych myślicieli tak jak drobne upominki utrwalają przyjaźń, tak drobne walki czynią to samo z małżeństwem. Nagła, niespodziana, huczna, burzliwa utarczka powinna być "kwadransem dla zdrowia" w uczciwym małżeństwie, z tym oczywiście warunkiem, żeby mąż zawsze schodził z placu boju pognębiony, a żona ostatnie dzierżyła słowa, tryumfalne i zwycięskie. Musiał jednak walczyć, bo tak czynić powinien mężczyzna. Tymczasem dziwaczny ten człowiek, pan Szymbart, usłyszawszy pierwszy pomruk burzy, pierwszy – jeszcze cichy – głos lwicy, zamiast się nasrożyć i stanąć przeciwko piorunom twarzą w twarz – uśmiechał się głupkowato i słowa nie wypowiedziawszy patrzył tępo w tępa ścianę albo w szafę, albo w okno. Pani Szymbartowa usiłowała szaleństwem i okrutnością zniewag obudzić w nim tygrysa. On na to nic. Gadała jak dziad do obrazu. Ta niepojęta metoda napełniała ją żalem i goryczą. Dlatego szukała rady u cioci, co czynić należy, albo tchnąć w niego wściekłość i krzykliwe szaleństwo.
Do powierzenia Ewci opiece pani Szymbartowej skłoniło ciocię wiele powodów, a ten był najważniejszy, że pani Szymbartowa miała córkę w wieku Ewci. Była to dziewczyna blada, zabiedzona i cicha. Patrzyła na świat wielkimi szklanymi oczami, pełnymi zdumienia i trwogi. Ponieważ ojciec trwał zazwyczaj w milczeniu, na poły wzniosłym, na poły pogardliwym, a mama gadała sama do siebie, panna Zosia Szynbartówna wiodła dziwny żywot we własnym świecie, pełnym wojen i widzeń. Ukryta w najciemniejszym kącie, przesiadywała godzinami rojąc o tym czego nie było nigdy i nie będzie na tym smutnym świecie. Dziewczynie tej wciąż się coś śniło w biały dzień. Wciąż jej się coś malowało na ścianie, coś w jej urojeniu łaziło po pułapce, spało w cieniu, drżało w smudze światła. Zdawało się, że nie widzi ludzi z ciała i kości, nie słyszy ich gadaniny, a czasem wrzasków, lecz wpatrzona jest nieustannie w widma, snujące się dookoła niej. Chorobliwie blada, sama była podobna do chudego zabiedzonego ducha. Pani Szymbartowa karmiła ją surowymi jajami i poiła tranem w takiej znakomitej ilości, że płynne te smakołyki zmieniały się w kości, a ta kość stawała w gardle nieszczęsnej dziewczyny. Straszliwe te zabiegi znosiła z pokorą i poddaniem. Matka chroniła ją przed przeciągiem i najlżejszym zefirkiem, kazała jej natomiast wdziewać na noc mokre pończochy co wpływać miało znakomicie na szybkie krążenie krwi. Pani Szymbartowa kochała córkę tą okrutną miłością, która wymyśliła najdziwniejsze tortury, mające uszczęśliwić ofiarę. Nieprzyzwoicie i chorobliwie skąpa, nie żałowała nigdy niczego, byle zdobyć uśmiech swego jedynego dziecka. Dziecko jednak nie uśmiechało się nigdy. Chyba wtedy, kiedy tego nikt nie widział kiedy dziewczynka leżała z otwartymi oczami przyglądając się cieniom. Zbudzona z zadumy ostrym zapytaniem, co się z nią dzieje nie umiała nigdy odpowiedzieć od razu, potem zaś opowiadała niestworzone historie, których pani Szymbartowa słuchała ze zgrozą i trwogą. Wtedy po tajemnej naradzie z duszą matka dała córce na przeczyszczenie, przenikliwie rozumując, że chorobliwa wyobraźnia rodziła się w żołądku, żołądek bowiem "uderza na mózg".
Pani Szymbartowa ze skwapliwym zadowoleniem zgodziła się na pobyt Ewci w swoim domu w nadziei, że jej córka znajdzie w Ewci towarzyszkę. Drugim powodem, równie pociągającym była dość pokaźna suma, z góry zapłacona przez pana Tyszowskiego. Układy trwały jednak przez dwa tygodnie, pani Szymbartowa bowiem nie chciała w żaden sposób zgodzić się na przyjęcie do domu psa.
Demokrata, który rozumiał mowę zwierząt, mógłby dowiedzieć się snadnie, zamieniwszy kilka krótkich słów z Rolmopsem, że i on wcale nie pragnie pobytu w domu, w którym kość wygotowywało się do ostatniego tchnienia, a jemu na pociechę zostawi pani Szymbartowa tylko muchy, dlatego tylko, że są dla ludzi niejadalne. Ciocia stanęła jednak twardo przy warunku: "Albo Ewcia z psem, albo ani Ewcia, ani pies!" – Pani Szymbartowa spojrzała na kundla ponurym spojrzeniem, które go oburzyło i ubodło, po czym jęknęła na temat: " Niechże będzie moja krzywda!".- wreszcie uśmiechnęła się tkliwie i rzekła głośno:
– Ach, droga pani, czego bym ja nie zrobiła dla tego dobrego dziecka!
"Dobremu dziecku" oznajmiła pani Szymbartowa już nazajutrz, że je spotkało największe szczęście, o jakim mogło marzyć. Głosem ani zimnym, ani gorącym, lecz letnim i takim mdłym jak deszczowa woda, wyjaśniła Ewci, dostała się do szanownego domu, w którym mieszka uczciwość, pobożności i powaga. Nad domem tym polatuje jak różowy obłok wspomnienie dawnej chwały i świętości.
– Musisz wiedzieć, że moja babka miała wyjść za hrabiego i już wszystko gotowe było do ślubu. I ja byłabym dziś z domu hrabianką, gdyby nie straszne nieszczęście. Hrabia spiesząc do narzeczonej spadł z konia i w trzy dni potem go pochowali. Ha! Co wyprawia ten pies?
Zdumiony ten okrzyk wybujał jak cyprys na żałobnym grobie hrabiego, lecz był rozumnie uzasadniony. Kosmaty Rolmops, mądry ponad psie pojęcie, otworzył sprytnie łapą dolne drzwi Kredensu, w którym zwietrzył woń przyjazną i tłustą.
– Zdaje mi się, że zjadł kotlet – rzekła Ewcia z wesołym podziwem.
Pani Szymbartowa z trudem schwytała powietrze jak karp, który się dowiedział, że się zbliża Boże Narodzenie i przez chwilę nie mogła wydać głosu, co jej się zdarzyło po raz pierwszy od lat czterdziestu dziewięciu. Wiadomo jest z dziejów ludzkości, że człowiek, który z nagła zaniemówił, używa gwałtownej wymowy rąk. Pani Szymbartowa wiedząc, że w kredensie leżą trzy kotlety, zatrwożona o los dwóch, co dotąd ocalały, chwyciła w szaleństwie trwogi ciężki przycisk i cisnęła nim z furią w stronę łajdackiego psa. Zdumiewające jest jednak, jak rzadko kobiety, istoty słodkie i mało wojownicze, trafiają do celu! Zamiast dobrze obliczyć parabolę, pani Szymbartowa trafiła pociskiem o dwa rumby w lewo, czyli w szklane naczynie, w którym pławiły się dwie złote rybki. Niepomierna kruchość szkła nie zdzierżyła potężnego naporu żelaza, szkło przysnęło jak tęczowe marzenie, złote rybki, zdumione ponad wszystkie pojęcie, znalazły się na dywanie, a kundel, który jadł już śledzia, lecz nigdy wytwornych rybek, rzucił się na nie z nieprzyzwoitą łapczywością.
Zwabiony szklanym hałasem pan Szymbart stanął we drzwiach i przyglądał się figlarnie niezwykłemu widowisku. Ewcia rzuciła się na ratunek złotych rybek, groźnym krzykiem przywodząc Rolmopsa do opamiętania.
Tymczasem pani Szymbartowa odzyskała głos, przetykany piorunami:
– Wacławie! Zabij natychmiast tego psa!
Pan Szymbart wykonał w odpowiedzi mnóstwo dziwacznych i wymownych ruchów: najpierw zmarszczył brwi, potem kiwaniem głowy od strony lewej ku prawej oznajmił światu, że namawianie go do zbrodni i morderstwa jest i będzie usiłowaniem daremnym, potem rozłożył szeroko ręce, czym powiedział, że nie on rzucał pociskiem w ryby, wreszcie wzruszył ramionami, co u ludów dzikich, że nie myślą sobie mącić spokoju cudzymi sprawami, wreszcie się odwrócił i wyszedł z miną granda obrażonego na hiszpańską królowę. Wtedy pani Szymbartowa, z domu niemalże hrabianka, wyszła też, ale z siebie. Jest to czynność bardzo złożona i polega na chwilowym odłączeniu rozsrożonego ducha od bezsilnego ciała. Ciało trzęsie się oniemiałe, a duch bardzo krzyczy i nie przebiera w słowach. Chwyta każde, które mu się nawinie pod rękę, i zmienia je w trzaskającą petardę. Pani Szymbartowa zapomniawszy, że mogła przez babkę być spokrewniona z arystokracją, zapomniawszy, co przyrzekła pani Halickiej i panu Tyszowskiemu, zapomniawszy o tym, co przystoi damie, wymierzyła działo swojego gniewu w stronę Ewci, jako prawnej właścicielki straszliwego psa.
Z serdecznie rozżalonym zdumieniem wysłuchała Ewcia wielkiej mowy, która, choć źle i nieskładnie zbudowana, odznaczała się jednak niepospolitą siłą wyrazu i dobitnością porównań. Wynikało z niej jasno i niewątpliwie, że pani Szymbartowa musiała stracić zdrowy rozum w owym dniu, w którym się zgodziła na przyjęcie pod swój uczciwy i blachą kryty dach dziewczyny z psem; że dziewczyna jest krnąbrna, zuchwała, źle wychowana, pomylona, a pies wcale nie ustępuje swojej pani; że pobyt w jej domu dziewczyny z psem skończy się smutno dla dziewczyny, a zgoła tragicznie dla psa; że ona (pani Szymbartowa) nie pojmuje, jak mogła się dać usidlić kobiecie tak przewrotnej jak "ciocia" (pani Halicka). I do tego za jakie pieniądze?! Za grosze! A ten złodziejski pies sam więcej zje, niż to wszystko warte. Całe szczęście, że srebra nie zje ani porcelany.
"Trzeba by lutni Homera" – aby wyśpiewać w krótkim streszczeniu wielką mowę pani Szymbartowej. W Ewci zamarło serce. Wiedziała coś niecoś o potężnej indywidualności swojej obecnej opiekunki, nic się bowiem ukryć nie mogło w ciasnym i mrocznym ulu warszawskiej kamienicy. Gadano to i owo, dość tkliwie wspominając dolę pana Szymbarta i pojonej tranem panny Zosi. Dość często słychać było przez mury lub przez otwarte okno gwałtowne pokrzykiwania pani Szymbartowej, grożącej niewieście służebnej wszystkim mękami piekła i nie dającej jej nawet odrobiny nadziei na czyściec. Z oddalenia nie było to jednak zbyt groźne, ponurą niespodzianką stało się dopiero z bliska. Ewcia, wychowana w jasnej i najtkliwszej atmosferze dobroci, poczuła zamęt w głowie. Zawsze garnęła się do ludzi i tak im otwierała serca uśmiechem, jak się zamek otwiera kluczem. Pani Szymbartowa na uśmiech była nieczuła. Minęło zaledwie kilka dni, ciocia zdążyła dopiero zajechać pod Maków, ojciec nie dojechał jeszcze do Suezu, Ewcia zaś zdążyła już dojechać do jakiejś mrocznej i smutnej krainy. Wesoło i z radosną ufnością patrząc na świat byłaby i złe humory pani Szymbartowej przerobiła na radość, a ocet zmieniłaby w jakie takie wino. Przyszła tutaj z taką samą ufnością, z jaką zjawiłaby się wszędzie. Gdyby pani Szymbartowa otoczyła ją ramieniem, gdyby ją ucałowała i rzekła miękko: "Zastąpię ci matkę, drogie dziecko!" – zyskałaby od razu drugą córkę, najlepszą i najwierniejszą. Ewcia była honorowym człowiekiem, płacącym miłością za miłość, wiernością za wierność. Tymczasem pani Szymbartowa uczyniła z psiej historii brzydką historię. Zawiodła i obraziła śmiertelnie jej ciepłą ufność. Twardo, nielitościwie i bez namysłu.
– Może się rozpłaczesz? – zapytała.
– Nie, proszę pani – odrzekła Ewcia.
Rozmyślała nad tym w swoim mizernym pokoiku, że będzie miała ciężkie życie. Postanowiła jednak unikać wszystkiego, co by mogło rozjątrzyć lub rozgniewać panią Szymbartową; ponieważ nie ulegało wątpliwości, że ona wytrwa w szlachetnym zamiarze, nikt jednak nie może przewidzieć, co uczyni pies, postanowiła rozmówić się z nim poważnie.
– Rolly! – rzekła w wielkim zaufaniu. – Jesteś opryszkiem, jakiego świat nie widział. Mogłeś nim jednak być na własnych śmieciach, ale tutaj nie wolno. Pani Szymbartowa to nie ciocia, którą mogłeś ocyganić. Błagam cię, bądź przyzwoity i zachowuj się nie jak świnia, lecz jak uczciwy pies. Wcale nie pragnę, aby z twojego powodu wybuchały awantury. Rozumiesz?
Kundel nie spuszczał z niej oczu i słuchał z ludzką niemal roztropnością. Zrobił skruszoną minę potakującego złoczyńcy i polizał rękę Ewci, która poświadczyła później uczciwie, że odtąd przez cały czas pobytu u państwa Szymbartów nie zdarzyło się nic zdrożnego, co by można było zapisać na jego rachunek. Żył na dobrej stopie z całym domem, unikał jedynie pani Szymbartowej. Spotkawszy ją na swej drodze znikał jak duch i potrafił przeleżeć przez dwie godziny pod kanapą, wyczekując sposobnej chwili do zniknięcia. Jeśli kradł, czynił to z niebywałą przezornością i nie można mu było niczego udowodnić. Był, ale jakby go nie było. Nigdy nie zaszczekał w domu. Wychodził z Ewcią z domu, odprowadzał ją do szkoły i znalazł się zawsze przed szkołą, oczekując jej wyjścia. Ewcia karmiła go, sama nie dojadając, zresztą pies ten był przedziwnym oryginałem, który prócz rzeczy ze szkła, drzewa, żelaza i stali zjadał wszystko, zbytnio nie przebierając. Pani Szymbartowa, która mu zaprzysięgła zemstę, zdumiona była jego magiczną zdolnością znikania. Wiedziała, że jest w jej domu, czasem bowiem mogła go ujrzeć wymykającego się z Ewcią o bardzo wczesnej porannej godzinie. Poczęło ją to gniewać, że nie może znaleźć żadnego pewnego powodu do wystąpienia.
Ewci okazywała całkowitą obojętność, chociaż dziewczyna czyniła nieraz jeszcze próby pozyskania jej życzliwości. Stanęło wreszcie na tym, że wzajemna wymiana słów ograniczała się do uprzejmych powitań i pożegnań Ewci, połączonych z uprzejmym ukłonem, i do mrukliwych odpowiedzi pani Szymbartowej. Zdawało się, że zanim pani Szymbartowa odpowie: "Dzień dobry!" – kładzie przedtem te dwa słowa na lodowni, aby je odpowiednio ochłodzić. Nie dowiadywała się, co się dzieje z Ewcią w szkle i co dziewczyna robi poza domem. Nie obchodziło jej zdrowie Ewci, co zresztą nie było zbytnim przestępstwem, bo Ewcia promieniała zdrowiem rumianym i bujnym. Zdarzyło się czasem, że pani Szymbartowa patrzyła długo na bladą, wymizerowaną twarzyczkę córki, po czym przenosiła spojrzenie na rumianą jak rzodkiewka gębę Ewci i wtedy wydawała ciche westchnienie. Ewcia wiedziała dobrze, co oznacza ten cichutki głos matczynego serca. Ujrzawszy pewnego razu niezwykle zatroskany wzrok pani Szymbartowej, zebrała się na odwagę i rzekła:
– Proszę pani, to przejdzie…
– O czym mówisz? – zapytała szybko pani Szymbartowa.
– O Zosi…
– Pilnuj swojego nosa! – mruknęła pani Szymbartowa, ale jakoś ciszej niż zwykle i jakoś niepewnie.
Natomiast pan Szymbart spojrzał na Ewcię z wdzięcznością. Zdawało się, że jeszcze chwila, a coś do niej powie, bo było widać, jak miętosi wargami jakieś słowo, lecz w czas się opamiętał i nie dokonał bohaterskiego czynu.
Bystrym rozumem Ewcia odgadła, że te kwasy, co się pienią w sercu pani Szymbartowej i w jej słowach, pochodzą ze zgryzot i troski matki, drżącej o zdrowie jedynego dziecka. Gdyby miała dość odwagi lub gdyby żyła z panią Szymbartową na serdecznej stopie, byłaby jej powiedziała, że nie należy biednej Zosi karmić tranem i jajkami, lecz słońcem i powietrzem; nie ogrzewać jej jak pisklęcia, nie trzymać w wacie i w dusznym pokoiku, lecz pozwolić jej na ruch, na bieganinę i na te wszystkie awantury, które sprawiają, że podlotek zachłannymi ustami pije zdrowie i życie. Pani Szymbartowa jednakże nie chciała nawet słyszeć o tym. Trwoga jej o dziecko była tak wielka, że nie posyłała go do szkoły, obawiając się, że z wielką pewnością przyniesie stamtąd "zarazę". Zosia uczyła się w domu. Uczyła się z wielkim trudem, niechętnie i z wyraźnym smutkiem. O oznaczonej godzinie zjawiła się zdyszana zabiedzona nauczycielka, siwa dobra kobiecina ze zmęczonymi oczami. Na inteligentnej twarzy miała wypisane wszystkie udręki, jakie tylko istnieją na świecie. Usiadłszy przy stole z Zosią przymykała na chwilę oczy i przez krótki moment trwała w bezruchu, jak gdyby czekała, aż ucichną w jej znużonej głowie wszystkie brzęki i szumy. Po chwili zaczynała mówić głosem równym i jednostajnie ściszonym, jak gdyby go chciała oszczędzać, bo go musi starczyć na długie jeszcze godziny tego dnia. Nauczała roztropnie i mądrze. Przy małym stoliku siedziały obok siebie dwie smutne, udręczone, ciche istoty, przyjazne i tkliwe.
Nauczycielce pomagał z własnej pilności pan Szymbart, który jako emeryt miał wiele czasu. Czynił to z przyjemnością, nie tylko dlatego, że bardzo kochał córkę, lecz i dlatego, że lekcje z nią były wyborną sposobnością do używania wspaniałej ludzkiej mowy, której posiadanie uparcie ukrywał przed panią Szymbartową. Umiał wiele i jasno wykładał swoją umiejętność. Czasem, kiedy ogarniały go wątpliwości albo gdy jakieś szkolne zagadnienie nowoczesne było dla niego zbyt zawiłe, prosił Ewcię.
– "Pomoc dajcie mi rodacy!" – wołał strapiony – bo jestem bałwan.
– Niech czcigodny rodak powie, co trapi jego i to polskie dziewczę! – mówiła Ewcia.
Czasem wolną schwytawszy chwilę sama zjawiła się w pokoiku Zosi, gdzie Rolmops przyjmowany był na prawach przyzwoitego gościa. Pomogła biednej dziewczynie z całej duszy. Zosię jednak wszystko męczyło. Tak była bledziutka, że już bardziej zblednąć nie mogła, lecz zaczynały jej drżeć ręce i grube krople potu ukazywały się na jej czole. Ewcia ścierała go miękkim dotykiem chusteczki i czym prędzej zamykała książkę.
– Nie męcz się, Zosieńko…Może otworzyć okno, bo tu duszno?
– Nie można. Mama będzie się gniewała, bo może być przeciąg.
– A może dać ci szklankę wody?
– Wody, nie… Och, jak bym się napiła mleka!
– Więc czemu się nie napijesz?
– Mama nie pozwala…
– Mama nie pozwala ci pić mleka? Czemu?
– Bo mleko robi kwasy w żołądku i dlatego jest szkodliwe.
– A cóż ty pijesz, nieszczęsna dziewczyno?
– Tran. Ja już nie mogę patrzeć na tran.
– A dzisiaj piłaś?
– Już piłam, a wieczorem muszę wypić jeszcze trzy łyżki. O, tam stoi flaszka! Och, Ewciu, ja bym chciała umrzeć…
– I co ci z tego przyjdzie? – zapytała Ewcia z niezwykłą roztropnością. – Pewnie, że lepiej jest umrzeć, niż pić tran, ale umieranie nie ma sensu. Nie chcesz tranu?
– Nie, nie!
Ewcia myślała przez chwilę, głęboko coś rozważając.
– Czy mama jest w domu?
– Nie. Mama poszła do apteki.
– Po nowy tran?
– Nie. Po sól morszyńską, bo ja muszę zawsze w dni nieparzyste…
– Słuchaj, Zosiu! Daruj mi ten tran…
Zosia spojrzała na nią z bezmiernym podziwem.
– Wypijesz go?
– Ja nigdy! Nie cierpię tranu, ale Rolmoops zje i wypije wszystko. Od razu mu wszystko nie dam, bo mi się jeszcze psina wykopyrtnie, ale przez trzy dni da temu radę. A ty napijesz się mleka! Czy u was w domu jest mleko?
– Jest, bo tatuś bardzo lubi. Ale skoro ja wypiję, a dla tatusia nie będzie, mama od razu spostrzeże – mówiła Zosia ze strachem.
– Jakoś się to zrobi! – rzekła Ewcia. – Wrócę za chwileczkę.
Mogła powiedzieć panu Szymbartowi, że Zosia pragnie napić się mleka i żeby on wziął je na swoje sumienie, nie uległo jednak wątpliwości, że pan Szymbart nie ulegnie panience i nie zgodzi się ze strachu na taką awanturę. Trzeba to będzie urządzić inaczej. Ewcia znalazła w spiżarni naczynie z mlekiem, pokrytym kożuchem jak woda w stawie. Przyjrzała mu się srodze zamyślona, jak człowiek, który ma za chwilę wiekopomny uczynić wynalazek.
– Mam! – zakrzyknęła cicho.
Zabrała naczynie i zaniosła je do pokoiku Zosi, patrzącej na to wszystko zastrachanymi oczami.
– Nie pij! szepnęła.
Pobiegła do swojego pokoju i powróciła ze szklaną rurką, używaną w cielęcych dniach do puszczania baniek z mydła, a przeniesioną z pamiątkowymi rupieciami na nowe mieszkanie. Z wielką ostrożnością wetknęła rurkę tuż przy brzegu naczynia, przebiwszy grubą powłokę kożucha.
– Teraz sobie pociągnij – szepnęła jak spiskowiec – Śmiało!
– Kiedy się boję – mówiła również szeptem Zosia.
– W takim razie ja wypiję!
– Dawaj! – zawołała Zosia z determinacją. Poczęła łakomie wyciągać napój przez rurkę, ku niebywałej radości Ewci. Rolmops patrzył zdumiony i oczarowany, zrozumiawszy, że chytrość ludzka jest niepojęta.
Zosia odjęła na chwilę usta od rurki.
– To świetnie! – szepnęła z przejęciem. – Może jeszcze?
– Może, ale ostrożnie. Uważaj, kobieto, abyś nie zniszczyła powłoki!
– Uważam…
Policzki jej zaróżowiły się i z radości, i ze zbytniej gorliwości. Piła długo i łakomie.
– Oj! – zawołała, spojrzawszy z trwogą w naczynie.
– Co się stało?
– Zdaje mi się, że wysączyłam do ostatniej kropelki.
– To źle, trzeba było coś zostawić. A może rurka się zatkała? Spróbuj!
Zosia "wyciągnęła w głąb pół brzucha" jak Wojski w Panu Tadeuszu grający na myśliwskim rogu, a w rurce zabulgotało powietrze.
– Widać, że dawno nie piłaś mleka – rzekła Ewcia wcale ponuro.
– Co my teraz zrobimy?
– Postawimy garnek tam gdzie stał…- Co innego można zrobić? Czy ci przynajmniej smakowało?
– O Boże!
Ewcia odniosła do spiżarni puste naczynie, niosąc je niezmiernie ostrożnie, aby zbyt nagłym ruchem nie rozerwać powłoki kożucha, mizernej w tej chwili dekoracji zakrywającej pustkę.
"Dzisiaj będzie koniec świata!" – pomyślała z trwogą. – "Ratuj się, kto może!"
Obie dziewczyny oczekiwały z biciem serca najpierw powrotu pani Szymbartowej, potem nasłuchiwały każdego odgłosu, kiedy się zbliża pora wieczerzy. Pan Szymbart dostawał na kolację resztki z obiadu i szklankę mleka, który o, nieszczęsny samobójca! – nie dbał o kwasy w żołądku.
Dziewczęta siedziały przy stole wymieniając ostrożnie spojrzenia. Pani Szymbartowa postawiła na stole jakieś mizerne jadło, pokrajała cienkie kromki chleba i smarowała je masłem, czyniąc to w sposób przedziwny: nabierała odrobinę masła na koniec noża i tym końcem dotykała chleba ostrożnie i ruchem powolnym, po czym szybko wysuwała nóż tak, że jego "omaślony" koniec znajdował się poza chlebem, a kromki "smarowała" gwałtownymi ruchami środkiem noża.
"Ciocia ze wstydu wyskoczyłaby przez okno" – myślała zawsze Ewcia patrząc na tę operację.
Dzisiaj jednak nie myślała wcale o cioci Halickiej. Patrzyła pilnie na zwyczajne, dokonane powtarzające się praktyki pani Szymbartowej, obliczając dokładnie, kiedy dojdzie do nalewania mleka.
"Bomba pęknie za minut pięć… Za trzy… Za dwie minuty…"
Pani Szymbartowa zmąciła jednak zwykły porządek rzeczy, gdyż w pewnej chwili spojrzała na córkę i coś ją w jej widoku zastanowiło.
– Czemu jesteś taka podniecona? – zapytała powoli.
– Nie, mamusiu…
– Źle się czujesz?
– Lepiej niż kiedykolwiek. Czemu mamusia pyta?
– Bo ci oczy błyszczą. Piłaś tran?
– Jeszcze nie…
Ewcia kopnęła ją lekko pod stołem, dając jej znak, aby czuwała i aby "zgasiła oczy".
Pani Szymbartowa uspokojona przecięła zimny siekany kotlet z obiadu, w którym były trzy czwarte rozmoczonej bułki i jedna czwarta mięsa, jedną połowę położyła przed Ewcią, a drugą przed małżonkiem.
– Trzeba to przytrzymać, aby tego wiatr nie porwał – mruknął sam do siebie pan Szymbart.
– Co powiedziałeś?
– Że nie przełknę tego bez mleka! – odrzekł on odważnie.
Pani Szymbartowa siedziała przez chwilę nieruchomo, chcąc dać do poznania, że rozdzierający krzyk mężowskiego serca domagającego się napoju nie czyni na niej najmniejszego wrażenia, po czym z własnej i nieprzymuszonej woli podniosła się z westchnieniem i poszła do spiżarni.
– Tatusiu, ratuj! – szepnęła Zosia.
– Przed czym? – zdumiał się spokojny pan Szymbart.
Nie było jednak czasu na odpowiedz, bo na mrocznej scenie ukazała się pani Szymbartowa, stąpająca jakoby w śnie somnambulicznym. Tak zawsze kroczy lady Makbet, patrząc nieruchomym spojrzeniem na swe okrwawione ręce. Pani Szymbartowa natomiast patrzyła jak urzeczona w garnek. Miała wyraz taki, jak gdyby się jej coś pomieszało w rozumie, albowiem dnia onego przestały działać wszystkie prawa fizyki: oto trzyma w ręku garnek pełen mleka, a garnek jest przedziwnie lekki. Dlaczego jest taki lekki? Przecie kożuch jest nienaruszony, przeto powinno pod nim być mleko. Postawiła naczynie na stole, nie odwracając od niego zdumionego spojrzenia. Obydwie dziewczyny czyniły to samo. Zdawało się, że najgłupszy z głupich garnków z jednym uchem stał się ni stąd ni zowąd największym dziwem świata. Jedynie Pan Szymbart, rzeczy nieświadom, zachował rozumne spojrzenie na świat i na garnek. Chwycił go gwałtownym ruchem za ucho, jak to czasem czyni majster szewski z uchem terminatora, i przechylił naczynie nad szklanką. W tej chwili król Salomon, siedzący na chmurze i przyglądający się tej scenie, zawołał zapewne: "Z próżnego i ja nawet nalać nie mogłem, kochany panie Szymbart!".
Zakwilił cicho pan Szymbart i rozumne jego spojrzenie przybrało ciemną barwę nagłego ogłupienia.
– Czary, czy co? – mruknął zdumiony.
– Czarownice zwykle wypijają mleko…- odezwała się Ewcia głosem tak chwiejącym, aż się zataczał.
Pani Szymbartowa odegrała gwałtownym ruchem mgłę majaków, co owiły jej głowę, i powróciwszy do życia krzyknęła:
– Kto wypił mleko?!
Wysunęła palce w stronę męża.
– Ty?!
– Obrażasz mnie! – odrzekł pan Szymbart z bezmleczną godnością.
– Dobrze… Zosia nie wypiła, ja nie wypiłem…
– Może Rolli? – podszepnęła nieśmiało Zosia.
– Nie! – wołała pani Szymbartowa. – Jest to pies złodziejski, lecz nawet on takiej sztuczki nie potrafi, aby wypić mleko, a zostawić kożuch. Zostaje tylko jedna podejrzana osoba… Ewcia poczuła, jak ją policzek zaczyna piec od gorącego spojrzenia pani Szymbartowej. Przymknęła na chwilę oczy i skoczyła w ciemną przepaść.
– To ja wypiłam… – powiedziała potężnie.
– Ewciu! – krzyknęła Zosia.
Pan Szymbart spojrzał ciekawie na Ewcię, a blady uśmiech usiadł mu na wąsach jak senna mucha.
"I była chwila ciszy. I powietrze stało głuche, milczące, jakby z trwogi oniemiało" – jak w Panu Tadeuszu przed burzą.
Potem twarz pani Szymbartowej przybrała barwę szkarłatną; grały na niej nagłe i przemijające błyski zdumienia, gniewu, oburzenia, rozpaczy i bezmiernej pogardy.
– Ładny przykład dla mego dziecka! – krzyknęła wreszcie z boleścią. – Miłą dziewczynę przyjęłam pod swój dach!… Ale zrobi się porządek z miłą dziewczynką! Przede wszystkim panienka nie dostanie jutro śniadania…
– Oho! – zawołał pan Szymbart.
Nikt jednak nie zwrócił uwagi na ten szlachetny głos protestu.
– Poza tym trzeba będzie zaprowadzić inne środki ostrożności przed włamywaczami…
– Oho! – zawołał pan Szymbart po raz drugi, pragnąc przywieść żonę do należytego umiaru w wytrysku straszliwych słów.
– A teraz spać! – zakomenderowała pani Szymbartowa.
Okazało się jednak, że głupie mleko wygnało z tego domu sen spokojny. Pani Szymbartowej nie pozwoliło zasnąć oburzenie, Ewci odrobina strachu, co to będzie jutro, Zosi wyrzuty sumienia, a panu Szymbartowi zdumienie, pomieszanie z podziwem.
Raniutko czatował na Ewcię i zapytał ją szeptem:
– Ewciu, jak ty to zrobiłaś?
– Przez rurkę, proszę pana. Ale to nie ja wypiłam mleko…
– Tylko kto?
– Zosia…
– I nie umarła? – zaśmiał się pan Szymbart. – To nadzwyczajne!
Nagle coś mu musiało przyjść do głowy, gdyż zmarszczył czoło i ściszył głos jeszcze bardziej.
– Powiedz mi, dziewczyno… ale tak w zaufaniu… czy nie dałoby się w ten sam sposób z butelką?… Z koniakiem na przykład… bo to, widzisz, czasem człowiek jest zaziębiony… Ty masz wyborne pomysły!
Bardzo żałośnie był zawiedziony, gdy mu Ewcia odmówiła pomocy w zbrodni, lecz nie umniejszało to jego podziwu jej wynalazczości.
Sprawa z "kroplą mleka" stała się początkiem okresu przedziwnie burzliwego. Pani Szymbartowa byłaby odżałowała wszystkiego, tego jednak nie mogła przeboleć, że ją okpiono. Wielki jej rozum nie przewidział tak misternego cygaństwa i to ją zabolało najwięcej. Stała się przeto czujna i była wiecznie na czatach. Zbierała pilnie ziarnko do ziarnka i zapisywała wszystko w pamięci. Odkryła tłuste ślady tranu na murze za oknem izdebki Ewci; przypatrywała się z niepokojem niepokojowi swej córki; z uśmieszków męża wywnioskowała, że o czymś wie i że jest cichym wspólnikiem niezwykłych zbrodni. Poczęła wychodzić z domu głośno, a po krótkiej chwili powracała cicho i wpadała do pokoiku Zosi. Po takiej jednej zasadzce zdarzyła się awantura druga, zgoła piekielna. Nie chciała wierzyć własnym oczom otworzywszy cicho drzwi: Ewcia stała na łóżku i trzymała nogi Zosi, stojącej na głowie. Krzyknęła pani Szymbartowa rozdzierającym głosem i rzuciła się na pomoc jedynemu dziecku.
– Zbrodniarko! – zawołała ostatnim tchem, – Zamordujesz mi dziecko!
Ze straszliwego sądu, odbytego na miejscu przestępstwa, okazało się, że Ewcia postanowiła wyleczyć Zosię z ustawicznej bladości przez zabieg prosty i na pierwszy rzut oka jedyny. Rozum chłopski dawno doszedł do nieodpartego przekonania, że jeśli kto stanie na głowie, ten się zaczerwieni, gdyż wtedy krew z całego ciała spływa ku głowie. Nie należy, oczywiście, dopuszczać się w tym kierunku przesady, albowiem krew dobroczynna może się zmienić w tak zwaną "nagłą krew", zalewa nieszczęśliwca z kretesem i na amen. Jedynie lotnicy umiejąc latać przez dłuższy czas głową na dół, nie należy jednak zalecać tego panienkom. Ewcia nie żądała od swej przyjaciółki niezwykłości, pilnym ćwiczeniem doprowadza ją jednak do tego, że w pewnych chwilach, po kilku minutach utrzymywania się w pozycji zgoła przeciwnej naturze, blada Zosia przypominała buraka i dojrzały pomidor. Wierząca jednak tylko w tran i sól morszyńską pani Szymbartowa nie mogła pojąć świetnej metody Ewci, przeto i ją, i jej wyborny pomysł obrzuciła słowami wielkości kurzego jaja, jak się zwykle mówi o straszliwym gradzie. W następstwie tych okropności zostały zakazane wszystkie stosunki towarzyskie obydwóch panienek i Ewcia została skazana jako wybitnie "trędowata" na samotność gorzką i smutną. Ponieważ Rolmops, choć tak wybitnie mądry, był dość tępy w rozmowie, Ewcia snuła swoje samotne godziny jak pajęczynę. Czasem pan Szymbart dodał jej ukradkiem otuchy i szepnął jej przy spotkaniu: "Czuj duch, dziewczyno!" – nieznaczną jednak było to pociechą.
Ewcia przycichła w swoim kącie jak mysz i rozmyślała nad zawiłością życia. Z Zosią utrzymywała łączność przez listy, podsuwane pod drzwi, nagłe bowiem wmieszanie się pani Szymbartowej do dziewczęcych spraw przerwało brutalne jej szorstkie i śmiałe zamysły, by z bladej i wynędzniałej dziewczynki uczynić hożą dziewoję z twarzą koloru świeżej polędwicy. W jednym z tajnych listów zaklina ją na honor, przyjaźń i solidarność kobiecą, by się postarała o przedmiot należycie ciężki, najlepiej srogi kamień, i by kładła go sobie na brzuchu, po czym oddychała miarowo i głęboko. Jest to wyborny sposób, używany przez śpiewaków na wzmocnienie przepony brzusznej. Zosia dała jej znak przy obiedzie, że rada jest wspaniała i zostanie wprowadzona w czyn. Dziewczętom wolno było rozmawiać jedynie w obecności pani Szymbartowej, czasem zaś poczciwy pan Szymbart był posłem i powiernikiem, lecz czynił to tak niezręcznie, że został przyłapany i wieczorem miał minę taką, jak gdyby go utłuczono w moździerzu jak cynamon.
Jeden dzień Ewci tak był do drugiego podobny, jak dwie łzy z tego samego oka. Za żadne jednak skarby świata nie byłaby się przyznała w listach do pani Halickiej, że ją cokolwiek trapi. Uspokaja w nim ciotkę, że czuje się jak w raju i że jeśli brak jej jedynie ptasiego mleka, to tylko dlatego, że wróble są zbyt ruchliwe i trudno wróbla wydoić jak spokojną kozę. Trzeba było jednakże poskarżyć się komuś na smutną samotność. W tym dobrym celu wymyśliły panienki tak zwane "pamiętniki", w których zapisują wieczorem wszystkie uśmiechy i łzy, wszystkie radości i smutki, nadzieje i tęsknoty. Pamiętnik jest tajemną księgą zamkniętą na siedem pieczęci. Jedynie właścicielka i autorka pamiętnika ma prawo odczytania go pośród głębokiej nocy, kiedy nawet Anioł Stróż się zdrzemnął. Tak czyniła i Ewcia ze swoim pamiętnikiem, w którym zostało zapisane wszystko aż do najcichszego westchnienia. Przypominał on wiosenny ogródek, kolorowy i śliczny, na który czasem padał deszcz. Deszcz ten nie padał jednak nigdy z nieba, lecz zawsze spływał z oczów. Książeczka ta była najserdeczniejszym, największym skarbem dziewczyny. Ukryty był głęboko i przemyślnie dobywany z zachowaniem niezmiernych ostrożności, odczytywany ze wzruszeniem, pisany z wypiekami na twarzy. Gdy ojciec powróci, odczyta w nim "dzieje samotnego żywota", niezmierną miłość i tęsknotę, dowie się o cichych utrapieniach i o każdej myśli córki. Tylko dla własnego serca i dla niego pisana była ta książeczka.
Dnia jednego, na samym początku wakacji, kiedy już wszystko w domu ucichło, Ewcia otworzyła okno, aby spojrzeć na majowe niebo. Potem przekonawszy się, że drzwi zamknięte, poczęła grzebać na dnie szafy, aby spod rupieci wydobyć swój skarb.
Serce zaczęło w niej łopotać. Ręce drżały. Poczęła szukać gorączkowo, szybko, coraz szybciej. Pamiętnika nie było.
Wtedy stało się z nią coś dziwnego: zdawało się, że jej ktoś zimną ręką wyrwał serce z piersi i że musi umrzeć, bo nie może przecież żyć bez serca.
Przeminęły długie chwile, zanim poczuła, że jednak żyje, z czego postanowiła skorzystać w sposób gwałtowny. Zapukała zuchwale do drzwi pani Szymbartowej i weszła nie czekając na odpowiedź. Pani Szymbartowa zerwała się z krzesła i usiłowała zasłonić sobą leżący na stole kajecik. Ewcia spojrzała na nią dziwnym wzrokiem, rzuciła się ku stołowi i porwała swój skarb.
Potem rzekła z trudem:
– Niech Bóg pani przebaczy!
Jedynie Szekspir mógł opisać tę burzę, która się rozpętało owej nocy. My możemy jedynie oznajmić niezdarnie, że pan Szymbart cucił panią Szymbartową, lejąc na nią kubły zimnej wody. Czynił to bez zbytniego pośpiechu, ze wzniosłym spokojem, i nie da się tego ukryć, że nie żałował wody. Można by nawet przypuszczać, że się uśmiechał jak szatan.