ROZDZIAŁ 3

Kilka minut przed dwunastą ciemnozielone volvo wjechało na parking przed chatą do grilla. Tak dużo czasu potrzebował Thomas Lehnerer, żeby podjąć kilka profilaktycznych kroków na wszelki wypadek, by stworzyć sobie wiarygodne, chociaż niedające się sprawdzić alibi. Nie był aż tak tchórzliwy, jak sądziła Betty. Już w jej domu jasno zdał sobie sprawę z tego, że teraz wszystko zależy tylko od niego. Tak samo zdawał sobie sprawę z faktu, że podejrzenie bardzo szybko padnie na niego, jeśli tylko pojawią się jakieś wątpliwości.

Dojechał do końca parkingu, gdzie znajdował się zasłonięty krzewami dojazd do chaty. Tam wyłączył motor, zgasił światła i wysiadł. Miał ze sobą latarkę, ale jej nie włączył.

Dwadzieścia godzin, powiedział lekarz, to było jak cios w żołądek. Nawet Betty wpadła w panikę, wyczytał to z jej twarzy. Dwadzieścia godzin. Ryzyko, że Herbert Theissen zostanie znaleziony żywy przy takim przedziale czasowym, było po prostu zbyt duże. Betty zakładała cztery czy pięć, w najgorszym razie sześć godzin. Z tego upłynęły już niemal cztery, zanim został poinformowany ktokolwiek postronny. I jeszcze dwie, zanim rozpoczęło się poszukiwanie.

Dwadzieścia godzin! Thomas Lehnerer był teraz nieco lepiej poinformowany. Lekarz zadzwonił przy nim do centrali nagłych przypadków zatrucia w Bonn i dowiedział się wszystkiego dokładniej. Podano mu krótszy termin, dziesięć do dwunastu godzin, zależało to od ogólnego stanu organizmu danej osoby. A ten był z pewnością mizerny. Mimo to nadal był to zbyt długi okres.

Za wielu ludzi brało udział w poszukiwaniach. Każdy dyspozycyjny wóz policyjny był w akcji. Włączono członków straży pożarnej, wielu z nich w prywatnych samochodach. Theissen senior, do którego domu Thomas Lehnerer najpierw posłał policjantów i lekarza, pod naciskiem żony zmobilizował kilku robotników. Czysty horror.

Mimo że noc była dosyć chłodna, Thomas porządnie się spocił. To były nerwy, decyzja, którą musiał podjąć. I strach, że przy całej ostrożności ktoś mógł go śledzić w ciągu ostatniej godziny albo że kogoś teraz spotkał, kto rozpoznał jego samochód. Mimo późnej pory na szosie był jeszcze spory ruch. W lusterku wstecznym nie mógł rozpoznać, kto za nim jechał. Nie dało się wykluczyć, że był tam też jakiś wóz policyjny. Albo któregoś z robotników. Wystarczyło, żeby jakiś żartowniś pomyślał, że w skręcającym volvo jest para zakochanych i zechciał napędzić im strachu.

Lehnerer odczekał kilka minut, po cichu licząc, że za chwilę pojawi się między krzewami para reflektorów. Dopiero gdy nic takiego się nie stało, przeszedł przez leżący na ziemi łańcuch i poszedł, ociągając się i nasłuchując, wąską ścieżką. Doszedłszy do trawnika, znowu przystanął. Mimo ciemności chatę było dobrze widać. Za to samochodu Herberta nie dało się od razu odkryć, bo stał po drugiej stronie.

Na drodze za nim nadal było cicho. Thomas podszedł w stronę chaty, dopiero kiedy do niej doszedł, włączył na krótko latarkę. Krąg światła przeszukał ziemię, na chwilę wyłowił z ciemności ślady opon na trawie, poszedł tym tropem do zakrętu. Dwukrotnie oświetlił drogę za sobą. Na trawie nie było jednak widać śladów jego stóp. Za wiele osób pozostawiło odciski swoich stóp na trawniku w miniony weekend. W ogóle nic się nie dało rozpoznać, nie było nikogo, kto zbliżyłby się do niego po otwartej przestrzeni porośniętej trawą. Latarka nie sięgała skraju lasu, a więc i ujścia drogi. A stanie tu i czekanie nie miało sensu.

Obszedł chatę, kierując światło przed swoje stopy. Zatrzymał się bezpośrednio przy leżącej na ziemi postaci i ukląkł. Światło przesunęło się po marynarce. Thomasowi zdawało się, że widzi, jak osłonięte nią plecy unoszą się i opadają. Nie był całkiem pewien, mogło to być złudzenie optyczne, wywołane drżeniem jego ręki i odbiciem światła.

Musiałby sprawdzić puls, ale nie mógł się przemóc, by to uczynić. Ale jeśli się założyło najkrótszy czas wymieniony przez centralę w Bonn, dziesięć godzin, to plecy musiały się jeszcze unosić i opadać. I będą to jeszcze robić przez co najmniej cztery kolejne godziny, jeżeli nic się nie przedsięweźmie.

Lehnerer dokładnie wiedział, co może przedsięwziąć. Miał już taki zamiar, kiedy przywiózł tutaj Herberta, ale wtedy zrezygnował. Teraz się za to przeklinał. Staw! Dobrych czterdzieści metrów było do jego brzegów. Czterdzieści metrów na otwartym terenie, po trawniku dobrze widocznym ze skraju lasu nawet w ciemności.

Było tak cicho, tak potwornie cicho. Tylko lekki wietrzyk w koronach drzew. Ale w każdej chwili mogło się to zmienić. Odgłos silnika dochodzący z parkingu, kroki na ścieżce. A potem głosy radosnego zaskoczenia: „Hurra, mamy go, jeszcze żyje!”.

Thomas stał jak wrośnięty w ziemię, sztywny i wyprostowany. A światło jego latarki skakało po marynarce, sprawiało wrażenie, jakby krzepki sportowiec głęboko oddychał. A on nie mógł! Nie mógł się schylić ani poruszyć palcem. Po prostu nie był w stanie się przemóc, by jeszcze raz dotknąć leżącego u jego stóp mężczyzny.

Mięczak! Tylko ostatnia niemota mogła się tak zachowywać. Mówić i planować, wszystko sobie ułożyć w myśli, a potem stchórzyć. Zostawić w potrzebie kobietę, którą…

Kochał Betty. Był to szczególny rodzaj miłości, diametralnie się różniący od tego, co czuł do swojej żony. Betty była jego obsesją, triumfem, nieprzerwaną huśtawką uczuć pomiędzy rozkoszą a bólem. Rozkoszą sypiania z nią, posiadania kogoś, kto obwarował się murem, którego normalnie nikt nie był w stanie przeskoczyć. On mógł, mimo że za każdym razem tylko na kilka minut. Bólem, że nie można tego pokazać całemu światu. Niekiedy było to szaleństwem.

I tak już było od ponad dwudziestu lat. Od kiedy wówczas zaczęła naukę zawodu w firmie Theissena. Widział ją jeszcze, jak stoi w biurze starego przed masywnym biurkiem. Nie poświęciła mu ani spojrzenia. Jej oczy jakby przyssały się do kanciastej, nieprzeniknionej twarzy starca. Drganie jej twarzy, powstrzymywane siłą łzy.

– Wiem, że mój ojciec przysporzył pańskiej firmie wielkich strat. Wiem też, że mój brat woli pić niż pracować. Ale ja chcę pracować. Chcę panu dowieść, że nie wszyscy tacy jesteśmy. Dlaczego nie da mi pan szansy? Jeśli zawiodę, może mnie pan przecież jeszcze wyrzucić.

Dostała swoją szansę, dowiodła staremu, czego chciała, rzuciła się do maszyny do pisania i do stenografowania, jak gdyby poza nimi nie istniał świat. Tego, że w biurach są też mężczyźni, zdawała się nie dostrzegać.

A potem pewnego wieczoru stała obok roweru, patrząc bezradnie i z troską na przedziurawioną tylną oponę. Jak zwykle była ostatnią osobą wychodzącą po pracy do domu. Oprócz niej w biurze był jeszcze tylko on, żeby pozamykać drzwi.

– Zdaje mi się, że ktoś mi spuścił powietrze z koła. Byłby pan tak uprzejmy, panie Lehnerer, i podwiózł mnie do miasta? Próbowałam już napompować oponę, ale nie trzyma powietrza. Na pewno jest dziura w dętce. Może dałoby się włożyć rower do bagażnika, wówczas zajęłabym się tym w domu.

Naturalnie był tak uprzejmy i zanim wysiadła, podziękowała mu spontanicznie za jego uprzejmość i pomoc całusem w policzek. Niewinny szczegół, bo w tym momencie był już niemal od roku z Margot i myślał o wspólnej nocy poślubnej.

Z pewnością nie było zamiarem Betty zawrócić mu w głowie jednym całusem. Wiedziała, że praktycznie jest już zaręczony. Chciała być tylko miła. Dla wszystkich była miła. Miła, pracowita, zawsze uprzejma młoda dziewczyna z ubogiej, aspołecznej rodziny. Dziewczyna, która robiła wszystko, by zatrzeć wrażenie, które jej ojciec i brat pozostawili w firmie Theissena. Dwóch pijaków, którzy do momentu zwolnienia z pracy nie byli warci nawet połowy tego, co zarobili. Przede wszystkim jej ojciec! A Betty koniecznie chciała dowieść, że dzieci niekoniecznie muszą iść w ślady rodziców. Nigdy jej nie przeszkadzało, jeśli wieczorem musiała godzinę dłużej zostać w biurze, by przepisać na maszynie jeden czy drugi list dla przyszłego prokurenta. Nawet w weekend była gotowa przyjść, musiał jej tylko wyjaśnić, że to ważne dla firmy i niecierpiące zwłoki. Często korzystał z tego wyjaśnienia. To było jak narkotyk. Musiał ją mieć, czy tego chciała, czy nie.

Na początku nie chciała, była zawstydzona i nieśmiała. – Nie, panie Lehnerer, proszę, nie.

– Skończ już z tym kretyńskim „panie Lehnerer”. Mów mi Thomas.

– Nie, Thomas. Trzymała mocno jego rękę, którą wsunął pomiędzy jej uda, odwracała w bok głowę, tak że jego usta jedynie muskały jej policzek. I przy tym te jej oczy, to spojrzenie, tak odległe, nieco zamglone, oporne, a zarazem pełne podniecenia. Spojrzenie uwidoczniające tylko jedno, to, że sama się waha pomiędzy rozkoszą, którą obudził w niej kilkoma pocałunkami i paroma dotknięciami, a strachem czy sumieniem, czy co to tam było.

– Tylko raz, Betty, bo oszaleję. Przecież też tego chcesz, czuję, że tak. Czego się boisz? I będę uważał, żebyś nie zaszła w ciążę.

Pierwszy raz na krześle przy jego biurku. Objął obydwoma rękami jej talię i pociągnął ją powoli na swoje kolana. Ten krótki krzyk, kiedy wszedł w nią, pokonując jednym ruchem jej niewielki opór. Jak wstrzymała powietrze i otworzyła szeroko oczy. A potem odrzuciła głowę, dostosowując się do jego rytmu. Jej tłumione jęki, jej drżenie. To, że jedno i drugie mogło być jedynie wyrazem bólu, na to nie wpadł. Dla niego to była namiętność. Potem już nic ich nie powstrzymywało.

Inicjatywa wychodziła wówczas jednoznacznie od niego. Margot mogła sobie sto razy powtarzać, że tkwiło za tym zimne wyrachowanie, że Betty go usidliła, oczarowała tym swoim niewinnym uśmieszkiem, tą rzekomą niewinnością. Betty mogła przecież tylko przez niego dojść do Herberta Theissena, on po prostu nie przejrzał jej strategii.

Margot była zwyczajnie zazdrosna i do dzisiaj przekonana, że przez wszystkie te lata był dla Betty jedynie środkiem do celu. Betty od pierwszego dnia nie miała podobno żadnego innego celu niż firma Theissen. Ta firma, która jej ojca doprowadziła do tego, że założył sobie stryczek na szyję. Tego celu nie dałoby się osiągnąć przez prokurenta, a jedynie przez szefa juniora. A ten leżał teraz u jego stóp.

Przez wiele minut Thomas Lehnerer stał jak sparaliżowany, a potem nagle wszystko stało się proste. Podobnie jak wcześniej w jej domu raptem rozwiązał się problem, kiedy stało się jasne, że ona jest gotowa na wszystko i że on ma tylko dwie możliwości. Pomóc jej, jak się umawiali, albo podjąć ryzyko, że ją straci. Strzelić sobie w brzuch! To nie była czcza pogróżka, była do tego zdolna. Gdy chodziło o firmę, Betty była zdolna do wszystkiego.

Już dłużej nie zwlekając, wyłączył latarkę i schował ją do lewej kieszeni spodni. Potem zdjął buty i skarpetki. Skarpetki wetknął do prawej kieszeni spodni, buty postawił koło samochodu Herberta. Następnie ściągnął przez głowę bluzę, położył ją na butach, to samo zrobił ze spodniami.

Było zimno, ale nie czuł tego, działał jak w gorączce. Teraz brakowało mu rękawic i czepka do kąpieli. Uważał za mało prawdopodobne, by mógł zostawić odciski palców na ubraniu Herberta Theissena. Ale włosy! Istniała tylko jedna możliwość, by tego uniknąć. Ściągnął jeszcze slipy i wciągnął je na głowę jak czapkę. I nawet przez sekundę nie przyszło mu do głowy, że musi w nich wyglądać jeszcze bardziej idiotycznie niż w czepku.

Po podjęciu tych środków ostrożności znowu się schylił i obrócił nieruchome ciało na plecy. Nawet mu nie przyszło na myśl, by sprawdzić puls. A kałuży, w której Herbert Theissen leżał dotąd twarzą, nie zauważył od razu. Kiedy jednak podnosił go do pozycji siedzącej, dotknął ramieniem jego policzka. Był zimny i kleisty. Opuścił go ponownie na ziemię, wygrzebał z kieszeni latarkę. W kręgu światła potwierdziło się jego podejrzenie. A Betty wyraźnie mówiła: – Połóż go na plecach.

Przegapił najlepszą okazję! Bo raz się zdobył na samodzielne myślenie! Teraz już nie dało się tego zmienić. Nie musiał się więcej troszczyć o obrzydliwą kałużę. Znajdowała się w dogodnym miejscu, bezpośrednio obok drzwi kierowcy. Gdyby ktoś zwrócił na to uwagę, to musiałby założyć, że Theissen wychylił się z samochodu, kiedy zrobiło mu się niedobrze. A to, co przykleiło mu się z tego do twarzy, usunie słonawa woda ze stawu.

Thomas nie mógł złapać tchu. Miał uczucie, jakby wokół piersi zawiązano mu płonący sznur. Przed oczami skakało kilka skrzących się iskierek. Pot ściekał mu z czoła, wilgotna skóra chłodziła się pod wpływem lekkiego, stale wiejącego wietrzyku. Było to przyjemne uczucie. Uszła jego uwadze tłusta plama z resztkami pietruszki pozostawiona na jego nogawce przez nadgryziony kawałek chleba. Nie z powodu zdenerwowania, ale dlatego, że w ciemnościach nie dało się tego zauważyć.

Podciągnął w górę ciężkie ciało, z pewnym trudem zarzucił je sobie na ramiona i wyruszył w drogę. Głowa Herberta ocierała się przy każdym kroku o jego piersi, jedno ramię plątało się pomiędzy nogami. Za każdym razem, gdy jego ręka ocierała się o wrażliwą skórę na jego udzie, wzdragał się.

Była to nieskończenie długa droga. Szedł wyprostowany jak świeca z tak potwornym ciężarem na barkach i uczuciem trwogi w piersi. Po raz kolejny przeklinał się za swoje niezdecydowanie wczesnym wieczorem. Ale Betty wyraźnie powiedziała, koło samochodu. Zapewne nie bez powodu. Może się gdzieś poinformowała i wiedziała dokładnie, że człowiek z taką ilością trucizny w organizmie nie może chodzić po okolicy. Teraz jednak ta śmierdząca dziura z wodą była ostatnią deską ratunku. Niech sobie policja łamie głowę, jak dał radę tam dotrzeć.

Błotnisty pas nadbrzeżny stanowił pewne ryzyko. I ten obrzydliwy zapach dochodzący znad wody, zapierający mu dech. A przecież i tak mu było trudno oddychać. Wniósł Herberta Theissena kawałek dalej do zatęchłej wody. Nie była głęboka, nawet po uczynieniu czterech kroków obmywała mu jedynie podeszwy stóp. Potem złożył swój ciężar na brzuchu, tak że twarz i górna połowa ciała były zanurzone w wodzie.

Zawrócił do samochodu Herberta, po raz pierwszy czując zimny, nocny powiew na wilgotnej skórze. Poczuł dreszcze i nie wiedział, czy pochodzą one z zimna, wysiłku, czy ze strachu. Jeszcze podczas marszu zerwał z głowy slipy, błyskawicznie wskoczył w spodnie i bluzę.

I znowu do stawu, jeszcze raz bosymi stopami. Na skarpety i buty przyjdzie czas później. Najpierw oświetlił ślady swoich stóp, które odcisnęły się w nadbrzeżnym szlamie i wypełniły wodą. Ziemia na nadbrzeżu miała konsystencję gumy. Trwało dobrych parę minut, zanim odciski stóp nareszcie znikły.

Mimo smrodu raz głęboko odetchnął, powiódł latarką po plecach Herberta Theissena, zatrzymał światło dokładnie pomiędzy obojczykami, starając się trzymać latarkę w całkowitym bezruchu. Przymrużonymi oczami obserwował przez całą minutę to miejsce. Aż był zupełnie pewny, że ustało wznoszenie się i opadanie klatki.

W tym momencie czuł jedynie ulgę. Betty będzie zadowolona. I wdzięczna. Nigdy nie zapomni, co dla niej uczynił. A kiedyś, może za pół roku, kiedy firma podźwignie się z poniesionych strat, spowodowanych przez Herberta, będą mogli pomówić o jego rozwodzie.

Ta myśl po raz pierwszy zaświtała w jego głowie. Wizja ta od razu opanowała go z taką siłą, że przez kilka sekund czuł bicie swego serca nawet w kolanach. Wtedy przed laty przestraszył się ostatecznego rozstania z Margot. Wówczas coś go powstrzymało przed tym, by całkowicie zwrócić się ku Betty. Był wtedy głupim młodzikiem, który po prostu przeszedł do porządku dziennego nad faktem, że jego przyjaciel wszedł mu w paradę i Betty podjęła inną decyzję. Dzisiaj wszystko było inaczej.

Margot będzie stwarzać problemy. Naturalnie nie przyjmie tak po prostu do wiadomości faktu, że ma jeszcze raz, teraz ostatecznie, stracić go na rzecz Betty. Może i Betty nie zgodzi się tak bez oporów. Ale do przekonania Betty zyskał teraz dobry argument. A co się tyczyło Margot, to po przejściu tego tutaj nic nie było w stanie go wzruszyć. Będzie płacił jej i dzieciom dużą sumkę na utrzymanie i wreszcie pokaże światu, że szefowa należy do niego, że to on jest tym mężczyzną, który zrobił wyłom w jej murze i się przez niego przedarł.

Zatracił się w marzeniach, przyniósł buty, ale zostały one w ręku. Boso poszedł z powrotem na parking. Dopiero po dojściu do samochodu, kiedy mógł usiąść, założył znowu buty i skarpetki. Posiedział tak jeszcze przez kilka minut, nim zapalił silnik volvo i pozwolił autu powoli potoczyć się przez ciemny parking ku szosie. Na krótko przed wyjazdem na szosę ponownie się zatrzymał.

Na drodze nie było już prawie ruchu. Przepuścił trzy samochody, potem szosa zrobiła się zupełnie pusta. Tak więc nikt nie mógł obserwować, jak opuszczał to miejsce. Włączył reflektory i wyjechał.

Poczekamy jeszcze pół godziny, powiedział policjant, dodając, że nie spuści jej z oka. Podtekst był jak najbardziej przyjacielski, zdawał się naprawdę o nią troszczyć. A ona wyobraziła sobie, co by powiedział, gdyby go zawiozła do Herberta i poprosiła: – Byłby pan tak uprzejmy mi pomóc? Przecież dokładnie panu wyjaśniłam, czemu musi umrzeć.

Gdyby nie było to tak potworne, gdyby przeżycie Herberta nie oznaczało wyroku śmierci dla firmy, to mogłaby się z tego teraz pośmiać.

Z każdą minutą robiło się coraz potworniej. Bóle właściwie zupełnie zanikły, oprócz tępego, ale znośnego ucisku. Mogła znowu myśleć, szybko, pospiesznie, chaotycznie, jej myśli były jak splątany kłębek wełny, w którym nikt nie mógłby znaleźć początku nitki, a już z pewnością jej końca.

Wszystko na próżno?

Jednak zanim jeszcze upłynął ten termin, Thomas ją wyzwolił, uwolnił za jednym zamachem od wszelkich problemów. Kochany, dobry Thomas. Nie doceniła go. Odezwał się telefonicznie z drogi. Betty wręcz rzuciła się do telefonu, będąc w stanie wykrztusić jedynie bez tchu: – Tak? – Spodziewała się obcego głosu, który optymistycznym i zadowolonym tonem usunie jej grunt pod nogami.

Głos Thomasa coś jej odebrał. I to, co tam zostało jej odebrane, czujność, instynkt czy samoobrona, ulga porwała w jednej chwili ze sobą i usunęła z tego świata. Nie pomyślała o błędach, które mogły umknąć Thomasowi podczas jego akcji. Nie przedstawił jej szczegółowej relacji. Jednak niezwykła pewność, z jaką mówił, staranny dobór słów, które nawet w przysłuchującym się policjancie nie wzbudziłyby zdziwienia, oznaczały spolegliwość.

Georg Wassenberg obserwował ją w napięciu, sam zesztywniały w oczekiwaniu, miotany w tę i we w tę sprzecznymi uczuciami. Nie mógł sobie na poważnie życzyć, żeby jej mąż zginął. Ten człowiek nie zrobił mu nic złego. W porównaniu z nim miał tylko tę zaletę, że miał kobietę. Tę kobietę. Ale tak naprawdę nie życzył sobie śmierci Herberta Theissena. Była to tylko mała gra myśli.

Po krótkiej wskazówce: – To Thomas – słuchała przez kilka sekund, zamknąwszy oczy, tak jak to często czyniła z powodu bólu, i powiedziała tylko jedno słowo: – Dobrze.

Georg Wassenberg założył, że Lehnerer zapytał o jej samopoczucie. Tego, co Lehnerer mówił, nie był w stanie zrozumieć. Widział tylko, że zaczęła się uśmiechać, bolesnym uśmiechem, i słyszał jej odpowiedzi. Kilka razy „tak”, dwa razy „nie”. Potem powiedziała: – To miło z twojej strony. Naturalnie nie pójdę spać, nawet przez całą noc, jeśli to konieczne. Aż go znajdą.

Potem odłożyła słuchawkę, wzruszyła ramionami, cofnęła dolną wargę i potrząsnęła głową. Jasne było, co chce przez to powiedzieć, jak dotąd żadnych śladów. Raptem zaczęła sprawiać wrażenie zmęczonej, całkowicie wycieńczonej. Był zupełnie pewien, że teraz dopiero będzie obstawała przy tym, żeby wziąć udział w poszukiwaniach, ale wyszeptała jedynie: – Dokąd on mógł pojechać?

Kilka chwil w milczeniu, kilka głębokich oddechów. Była bardzo zadowolona i dokładnie wiedziała, że nie będzie umiała tego ukryć, wykorzystała więc zmianę nastroju. Harmonizowało to z odgrywaną przez nią rolą, rolą nieprzekonanej żony. – Po prostu w to nie wierzę – powiedziała. – I zobaczy pan, że mam rację. Owszem, miałby parę powodów, by to uczynić. Tak jak to przedstawił lekarz, w tym momencie mnie to rzeczywiście nieco zaszokowało. Ale…

Jeszcze jedno potrząśnięcie głową, bardzo energiczne. – Nie, naprawdę nie mogę sobie tego wyobrazić. Do tego potrzeba sporej odwagi, a on jest z natury tchórzliwy. Pewnie pojechał do jednej z tych swoich przyjaciółeczek, żeby go pocieszyła i odespać rausz. A jutro się tu zjawi, jak gdyby nigdy nic.

Uśmiechnęła się do niego, jakby chciała go przeprosić, że musi u niej tracić swój cenny czas zupełnie na próżno. – Thomas obleciał z pół tuzina barów i kilka dziewcząt – powiedziała. – Ja nie byłabym w stanie podać pana kolegom nawet kilku imion. To śmieszne. Osiemnaście lat jest się żoną człowieka, sądzi się, że się go dobrze zna. Ale gdzie się szwendał przez ostatnich kilka lat, tego się nie wie. Pomijając tylko może kilka kasyn. Po prostu przestało mnie interesować, po co wsiada do samochodu, jeśli pod względem finansowym nie przekraczał pewnych granic. Czy w pana wypadku też tak było?

– Mniej więcej – powiedział. Sonia nie wydawała jego pieniędzy, dostawała ich dostatecznie dużo od swojego ojca. Nawet jeszcze i teraz. A on nigdy nie był uzależniony od Soni.

Jeśli nie tylko własna egzystencja, ale jeszcze byt sześćdziesięciu pięciu robotników i pracowników były zagrożone przez tego człowieka, to było to z pewnością dostateczne uzasadnienie dla kolejnego jej zdania: – Może nie powinnam porzucać nadziei. Istnieje przecież minimalna szansa, że tym razem było to coś więcej niż puste słowa. Mój teść pokryłby koszty pogrzebu, jestem o tym przekonana.

Uśmiechnęła się przy tym. Zdumiewające, jak wiele istniało rodzajów uśmiechu. Ten, któremu towarzyszyły przeskakujące między nimi skry, z kuchni, pełen cierpienia, w którym dała ujście swojej rozpaczy. Teraz jej uśmiech był ironiczny i tak samo intensywny, jak jaskrawo świecąca lampa sygnalizacyjna. Sygnalizowała mu: – Dokładnie wiesz, że nie myślę tego, co mówię. Że staram się tylko uspokoić.

Naturalnie, że o tym wiedział, wiedział o tym od początku tego wieczora. Ale jej uśmiech coś w nim budził, kazał mu całkowicie zapomnieć o tym, jak to jest, kiedy się stoi przed ławką w parku. Przed osuniętą, podtrzymywaną jedynie przez stryczek kupką nieszczęścia, która niegdyś była człowiekiem. I przy tym ta wściekłość. Ta obłędna wściekłość skierowana ku temu, kto za to odpowiadał.

W przypadku pierwszych dwóch ofiar seryjnego mordu był osobiście na miejscu zdarzenia. I już przy drugim obawiał się, że nie będzie to ostatni taki wypadek. Że krąży w okolicy ktoś, kto nieważne z jakich tam powodów wbił sobie do głowy, iż należy trzebić „mało wartościowe” życie. Sformułował to tak jeden z jego kolegów, kierując w ten sposób podejrzenia w określoną stronę.

Jak dotąd podejrzenia te nie znalazły potwierdzenia, pewne rzeczy przemawiały nawet przeciw tym argumentom. Brakowało śladów brutalnej przemocy wobec ofiar, śladów pobicia, kopania. Więzy na rękach i nogach nie były szczególnie mocno zaciągnięte. Przy użyciu niewielkiej siły i zręczności dorosły mężczyzna mógłby się z nich z pewnością uwolnić.

Ale na to, by zastosować szczególną obronę czy inne akcje, ofiary były zbyt pijane. Pełne aż po kołnierzyk, jak wyraził to lekarz sądowy. I to nie jakiegoś taniego cienkusza, ale wyszukanych trunków. Odpowiednie butelki jego koledzy odkryli w koszach na śmieci w pobliżu ławek. W przypadku jak na razie ostatniej ofiary, Jensa-Dietera Rasche, nie była to butelka, ale kamienny dzbanek. Irlandzka whisky Tullamore Dew!

Trudno zakładać, że jakiś kierujący się przestarzałymi zasadami pomyleniec zaprosił najpierw swoje ofiary na łyk drogiego trunku. Nie, tu ktoś postępował bardzo systematycznie. Ktoś, komu się udawało wzbudzić zaufanie ofiar, przedstawić się jako ich kumpel. Poczciwiec. Ktoś, kto będzie to robił stale na nowo, w coraz krótszych odstępach czasu. Koszmar policjanta. Było to jak walka z wiatrakami.

Wczesnym wieczorem odczuwał jeszcze wściekłość. Teraz zdawało się, że wygasła ona pod wpływem jednego uśmiechu. Naprawdę piękna kobieta. Obdarzyła go jeszcze jednym uśmiechem, tym razem pewnym siebie, jak najbardziej świadoma swojego na niego wpływu.

Stwierdziła przy tym: – Życzenie komuś śmierci nie jest karalne. I jak to się mówi: diabli złego nie wezmą.

Potem zmieniła temat. – Ale teraz już naprawdę dosyć naopowiadałam. A może by mi się pan zrewanżował? To na pewno interesujące dowiedzieć się, jak żyje, jak myśli policjant. Może to odwróci nieco uwagę od tego, co się dzieje tam, na zewnątrz.

Uczynił jej tę uprzejmość. Nic to przecież nie przeszkadzało. Nie zdradzał jej ani tajemnic zawodowych, ani niczego, co by miało większe znaczenie. Krótko opowiedział o swoim małżeństwie i dlaczego się rozpadło. Brakowało mu czasu, jego zawód miał dla niego wielkie znaczenie, no i jeśli kobieta miała zupełnie odmienne zainteresowania.

Skinęła głową. W jej wypadku było podobnie. Potem znowu przyszła kolej na nią. Od telefonu Lehnerera zaszła w niej widoczna zmiana, była dużo swobodniejsza. Rzuciło mu się to w oczy, sprawiło mu przyjemność, ale nie miał czasu dłużej się nad tym zastanawiać.

Na razie nie było zresztą powodu, by się zastanawiać. Nie było żadnych zwłok ani najmniejszej wskazówki, że pomiędzy czwartą a szóstą po południu rozegrał się jakiś inny dramat niż ten opisany przez nią. Poza tym często już widział, jak ludzie po twardym ciosie pierwszego szoku popadali w niemal niefrasobliwą rozmowność. Wielu w ten sposób dodawało sobie odwagi. Jej zachowanie zgadzało się z ogólnie przyjętą normą.

Opowiedziała o swoich początkowych kłopotach, by przebić się w firmie. O pogardliwych uśmieszkach robotników, którzy zwyczajnie nie mogli uwierzyć, że stary Theissen sadza im przed nosem takie nieopierzone pisklę zamiast swojego syna. Jak to było, kiedy na początku zjawiała się na placu budowy, kiedy wydawała polecenia. A przede wszystkim polecenia, jak należy racjonalnie stosować maszyny.

Było kilka komicznych epizodów z operatorem dźwigu i podmajstrzym. Potrafiła to tak żywo opisywać. Wręcz widział ją, jak się stawia dwumetrowemu mężczyźnie i stara się całej załodze dowieść swojego autorytetu i kompetencji.

– Mówi się zawsze, że najgłośniej krzyczą ci, co nie mają racji – powiedziała – ale na budowie trzeba umieć wrzeszczeć i przeklinać, bo nic innego nie pomaga. A zwłaszcza w moim przypadku – wzruszyła ramionami. – Kilku starszych pracowników znało jeszcze mojego ojca i brata. Obydwaj pracowali w tej firmie. Mój brat jako niewykwalifikowany robotnik nie był w tej pracy długo, tylko dwa miesiące. Ale za to mój ojciec dobrych kilka lat. Był podmajstrzym i pijakiem, jak się patrzy. Przez jego niedbalstwo zginęło dwóch ludzi, już nie mówiąc o stratach finansowych. Został zwolniony bez wypowiedzenia. Kilka tygodni później się powiesił.

Pokiwała w zadumie głową. – Miałam wprawdzie dopiero czternaście lat, kiedy to się stało. Ale zawsze miałam poczucie, że coś muszę naprawić. Coś takiego idzie za człowiekiem. Grzechy ojców, nieprawda? Inni też o nich nie zapominają. Potrzeba czasu, żeby ludzie pojęli, że jabłko może upaść daleko od jabłoni.

Mógłby tak siedzieć godzinami i jej słuchać. Na razie tylko tyle. I to, co zaistniało pomiędzy nimi, kiedy robił kawę w kuchni. Z pewnością tego nie wymyślił, może nieco uprzedził fakty albo oddał się na chwilę myśleniu życzeniowemu. To nie było istotne, liczyło się całkiem co innego. Na przykład jej siła, to jak sobie poradziła z tą sytuacją w sposób naprawdę godny podziwu. Jej humor, temperament, zebrałoby się parę rzeczy.

Opowiadając, niemal zupełnie usunęła w niepamięć mroczny cień czarnego lamborghini, którego tak pilnie potrzebowała, by opłacić robotników. Cała rozkwitła, była teraz wyłącznie młodą kobietą, pracowitą, ambitną, żywotną i na swój sposób namiętną.

A on był – nieważne imaginacja czy myślenie życzeniowe – wolnym mężczyzną, któremu nikt nie mógł zabronić okazania jej, że mu się podoba. Tego, że w innych okolicznościach powiedziałby jej to dosłownie. Ale coś takiego można niekiedy o wiele lepiej wyrazić wzrokiem niż słowami. Jej zdawało się podobać to, że mówi o tym tak jasno. W każdym razie nie było jej to niemiłe.

Na początku ją to bawiło. Było tylko potwierdzeniem faktu, że właściwie go oceniła. I to mimo swojego okropnego stanu. Później uznała, że komisarz trochę przesadza. Nie przeszkadzało jej to jednak dopóty, dopóki była z nim sam na sam.

Od wieków nie grała już w te klocki. Bo niby z kim? Z Thomasem wszystko już było rutyną, przyzwyczajeniem. Dla obcych nigdy nie miała czasu. I w nadchodzących tygodniach i miesiącach nie będzie go miała. Jeszcze tylko tej nocy, przez godzinę czy dwie.

Kiedy spadł z niej ten ciężar, poczuła niejaką jasność myśli, panika nie zalewała już jej wnętrza jak woda z wiadra zbyt szybko niesionego wyboistą drogą i mogła nareszcie całkowicie się na nim skoncentrować. Uznała go za w pewien sposób sympatycznego z tą jego otwartością, czuła się nawet mile połechtana, że wywiera na nim takie wrażenie.

Zdawał się zupełnie nie pamiętać, po co tu jest, w ogóle się nie krępował. Zachowywał się tak, jakby siedzieli razem w jakimś barze i mieli do rozstrzygnięcia tylko jedną kwestię: Idziemy do ciebie czy do mnie. Jego wzrok taksował ją z góry na dół, od przedziałka po czubki stóp. W czasie tej wędrówki co i rusz napotykał miejsca, na których jego oczy zatrzymywały się dłużej.

Na nogach, tam wywiercał jej wręcz dziury w pończochach. Za tym szły łono, piersi, szyja, twarz. Czuła nacisk na swojej skórze, jego spojrzenia były jak obmacujące, drżące z podniecenia palce. A przy tym sprawiał wrażenie tak jowialnego, siedząc w tym fotelu, nieco korpulentny i dobroduszny. Ale tylko do nasady nosa, na oczach kończyła się ta jego jowialność. Od tego miejsca był mężczyzną, wyłącznie mężczyzną. Takim, którego nie obchodzi ani samochód za trzysta tysięcy marek, ani może już umierający człowiek, ale jedynie kobieta, którą ma przed oczami.

Uśmiechała się, gdy stawało się to nazbyt widoczne. Uśmiechała się dokładnie tak samo jak w kuchni. Wtedy znowu się między nimi jarzyło. I to nie tylko w jego głowie, teraz jarzyło się całe pomieszczenie naładowane napięciem, wszędzie tańczyły iskry.

Ale kilka minut po pierwszej zostali raptownie cofnięci do poprzedniego nastroju. Przed dom zajechał samochód. Betty przerwała w połowie zdania i zaczęła nasłuchiwać odgłosów od strony korytarza. Kiedy zamarł odgłos silnika, a zaraz potem trzasnęły drzwi auta, stwierdziła całkiem zbytecznie: – Ktoś przyjechał.

Z sekundy na sekundę popadła w apatię i zdawała się wyczerpana. Jak słomiany ogień, który na krótko się rozjarzył, a potem zaraz zgasł. Jak człowiek, który raptem zdaje sobie sprawę z tragedii. Spojrzała na niego prosząco.

– Czy będzie pan tak miły i otworzy drzwi?

Nie sądziła, że mógłby to być któryś z jego kolegów. Policjanci nie mieli powodu, by tu przychodzić, zanim ich misja nie dobiegnie końca. Z obecnością Thomasa także się nie liczyła. Przecież pot ściekał mu wręcz strumieniami w obliczu jakiegokolwiek zagrożenia albo na samą myśl o nim. To, że miałby na tyle silne nerwy, by jeszcze raz do niej przyjść, wiedząc, że jest w towarzystwie policjanta z komisji kryminalnej, było więcej niż nieprawdopodobne. Przecież Thomas dobrowolnie nie będzie jeszcze raz szukał konfrontacji z policjantem, pomyślała. Właściwie mógł to być tylko lekarz, chcący się przekonać, czy pacjentka jeszcze żyje. A w tej sytuacji lepiej, żeby nie była zbyt rześka, bo jeszcze na końcu doktor zacznie się dziwić.

Naturalnie, że Georg Wassenberg był tak miły, mimo że wyjątkowo niechętnie. Rzuciło jej się to w oczy. Podniósł się z fotela z taką miną, jak gdyby przy tych drzwiach miał pożegnać swoje osobiste szczęście. W tym momencie pożałowała, że posunęła się w swojej grze aż tak daleko. Tyle że na początku nie widziała w tym nic niebezpiecznego.

Mały, nieszkodliwy flirt na marginesie zdarzeń, by się oderwać od innych myśli, każdy rozsądny człowiek musiałby odebrać to w ten właśnie sposób. Nie mógł w żadnym razie potraktować go poważnie. Popatrzyła za nim, jak wychodzi na korytarz, na wszelki wypadek podciągnęła nogi na sofę. Ale to nie był lekarz.

Wbrew oczekiwaniom był to Thomas. Usłyszała, że rzuca kilka słów. Nic, co by miało znaczenie, jakiś frazes, który wypowiedział z zadziwiającym spokojem. Zaskoczyło ją to, ale była to miła niespodzianka.

Wrócili do pokoju. Pierwszy wszedł policjant, zaraz za nim Thomas. Źle wyglądał, był całkowicie wykończony. Jego cera, brązowa jeszcze tego wieczora, sprawiała teraz ziemiste wrażenie. Dres pokryły na piersi, plecach i pod pachami wielkie plamy potu. Policjant znowu podszedł do fotela, w którym siedział poprzednio przez cały czas, i ponownie zajął w nim miejsce. A Thomas nadal stał, jakby właśnie położono bezpośrednio u jego stóp świeże zwłoki.

Przy stoliku stały tylko dwa fotele oraz sofa, na której siedziała Betty. Miejmy nadzieję, że Thomas nie wpadnie na pomysł, żeby usiąść obok niej. Musiał przecież zauważyć, jak ten policjant krytycznie i niechętnie lustruje go wzrokiem. W ten sposób spogląda się na kogoś, kto zakłóca spokój, na rywala! To mogło się okazać zabawne.

– No usiądź, Thomas – powiedziała, wskazując mu wolny fotel. Thomas wlepił wzrok najpierw w nią, a potem w fotel, jakby pełzały po nim tuziny jakichś obrzydliwych stworzeń. Chyba jednak porwał się na zbyt wiele, pewnie nadal miał przed oczami ten rzężący, śliniący się tłumok.

Najpierw spróbowała uspokajającego uśmiechu, potem znaczących spojrzeń, by zatrzymać go z dala od sofy. On jednak, nie reagując na to, podszedł do niej – i usiadł obok! Nie bezpośrednio obok, ale nie pozostało pomiędzy nimi za wiele miejsca. Policjant zmarszczył brwi.

Thomas wyciągnął przed siebie nogi, prawe ramię oparł o tylne oparcie sofy, a tym samym położył praktycznie rękę na jej ramieniu. A policjant na chwilę zagryzł wargi w wąską kreskę.

Fantastycznie! Żeby teraz nie wpadł tylko na jakiś głupi pomysł. Wpadł, jego mina mówiła wszystko. Tylko nie stracić panowania! Odwrócić jego uwagę, wyraźnie mu pokazać, że Thomas to jedynie bliski przyjaciel. A potem postarać się go pozbyć.

– Thomas, masz ochotę się czegoś napić – spytała. I zanim jeszcze zdążył na to pytanie odpowiedzieć, już stała obok sofy, zbliżając się powoli do barku. – Może koniaku? Sądzę, że go jeszcze mamy.

Nie było już koniaku i dobrze o tym wiedziała. Wprawdzie stała tu cała kolekcja butelek, ale niemal wszystkie puste. W ostatnich miesiącach Herbert systematycznie niweczył ich zapasy alkoholu w ciągu tych nielicznych godzin, które spędzał w domu. A jej brakowało pieniędzy, żeby ponownie napełnić barek.

Wódka była chyba ostatnim trunkiem, który nabyła już kilka miesięcy temu, kiedy jej plan przybrał konkretne kształty. Aż do tego popołudnia trzymała tę butelkę w ukryciu.

– Wolałbym wodę mineralną – powiedział Thomas. Chciała pójść do kuchni, ale machnął ręką. – Nie zadawaj sobie trudu, daj mi koniaku.

Zaczęła szukać pomiędzy pustymi butelkami. Była jeszcze resztka sherry. Przelała ją do wielkiej lampki od koniaku i postała jeszcze chwilę przy barku, spoglądając ku Thomasowi. Naprawdę zdumiewające, jak spokojny się wydawał. Nie wyglądał dobrze, blady i przemęczony, ale zdenerwowany nie był. Uśmiechał się do niej uśmiechem zwycięzcy. Głupiec! Dlaczego od razu nie powie: – Zadanie wykonane, Betty. Uwolniłem cię od wszelkich trosk.

Aż do tego momentu Wassenbergowi nie rzuciło się w oczy nic ważnego. Był zdenerwowany, że mu ktoś przeszkodził. Nie pasowało mu też, że Lehnerer w tak oczywisty sposób demonstrował ich zażyłość. Ale mimo wszystko było to normalne. Znali się od dawna bardzo dobrze, byli bliskimi współpracownikami i również prywatnie przyjaciółmi. Dlaczego Lehnerer nie miałby w tej sytuacji usiąść przy niej na sofie i objąć ją ramieniem? Przecież było normalnie przyjęte wśród przyjaciół, by w takich razach się wspierać. Także i to, że tak bardzo troszczyła się o Lehnerera, zaraz zeskoczyła z sofy i zaproponowała mu coś do picia, sprawiało całkiem naturalne wrażenie.

Georg Wassenberg przyglądał się jej, jak napełnia kieliszek. Potem zauważył spojrzenie, jakie rzuciła Thomasowi znad barku. Było jak policzek, nawet towarzyszący temu bardzo bolesny uśmiech niczego tu nie zmieniał.

– Mam niestety tylko sherry.

– Przecież to nie szkodzi. Nawet je wolę.

A potem zauważył spojrzenie, jakim Lehnerer obserwował Betty. Była to mieszanka wyczerpania, oddania i radosnego oczekiwania. Jak u psa, który wielokrotnie aportował patyk ku zadowoleniu swojej pani, został serdecznie pochwalony i teraz czeka na kolejną komendę. I było jeszcze coś.

Georg Wassenberg nie był w stanie od razu tego zaklasyfikować. Dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że on sam wpatrywał się w nią przez połowę wieczoru prawdopodobnie dokładnie w taki sam sposób. Nie ulegało wątpliwości, że Lehnerer ją ubóstwia. Ale i to nie musiało niczego oznaczać. Po prostu ją cenił, szanował. Szefowa, osoba wzbudzająca respekt.

Powoli podeszła z powrotem do sofy, ale już nie usiadła, wyciągnęła tylko rękę z kieliszkiem. A Lehnerer nie tylko sięgnął po lampkę, ujął też jej dłoń. Zdawało się nawet, że za nią pociągnął. Było w tym coś zaborczego. Chciał, żeby ponownie usiadła. Koło niego! Ona jednak wcale nie miała takiego zamiaru.

– Jak się miewa twoja głowa? – chciał wiedzieć Lehnerer. Twarz mu przy tym drgnęła, jakby to on cierpiał, a nie ona.

– Trochę lepiej – odpowiedziała, zabierając swoją rękę z jego dłoni, nie pospiesznie, nie z poczuciem winy, jak przyłapana grzesznica, lecz spokojnie i chłodno. Po prostu, szefowa. I zatroskany o jej zdrowie prokurent.

Spojrzała na Georga, też całkiem spokojnie, z drobnym uśmieszkiem. Właściwie cieniem uśmiechu. Potem podeszła do wolnego fotela. I w zasadzie to było to. To był ten błąd, który popełniła.

W tym momencie, gdy siadała, z pytania, które Georg zadał sobie przed kilkoma godzinami niemal machinalnie, narodziło się okropne podejrzenie. Kochanek! Thomas Lehnerer?

Przemawiało za tym kilka faktów. Po pierwsze, nieuświadomione do końca poczucie, że od kiedy wszedł Lehnerer, on przestał się liczyć jako mężczyzna. Że i przedtem nie liczył się naprawdę, tylko został w pewnym stopniu nabrany. Po drugie, to nieprzyjemne uczucie tkwiące w ostatnim rzuconym mu spojrzeniu. Przesłanie, które przez nie przebijało. Tylko nie wyciągaj żadnych fałszywych wniosków, panie policjancie! Jeśli nie było żadnych wniosków do wyciągnięcia, to przesłanie było zbyteczne. Po trzecie, fakt, że Betty była młodą kobietą. Przy całej tej pracy i odpowiedzialności o wiele za młodą, by przez całe lata tak całkowicie rezygnować z męskiego towarzystwa. Tylko przy całej pracy i odpowiedzialności brakowało jej pewnie czasu, żeby rozejrzeć się poza firmą za jakimś mężczyzną, który by jej dał to, czego od czasu do czasu potrzebowała.

Lehnerer był przystojny, nawet teraz, z tym zmęczonym spojrzeniem i w przepoconym dresie. Atleta z przedmieścia. Kobiety to lubią, nieco muskułów i ani grama tłuszczu. Przy jego wzroście, prawie metr dziewięćdziesiąt jeden, nawet tak wysoka kobieta jak Betty mogła się na nim wesprzeć.

Jak to przed chwilą powiedziała? „Dobry człowiek. Jestem szczęśliwa, że go mam”. Na szczęśliwą w tym momencie nie wyglądała, jedynie na wyczerpaną. W każdym razie zadawała sobie wiele trudu, by sprawiać takie wrażenie. Tego jednak Georg nie kupił już tak bez zastrzeżeń. Jak na to zbyt demonstracyjnie odsunęła się od Thomasa.

Przypuszczał, że kryje się za tym dokładnie to, co rzeczywiście za tym stało, czyli chęć pozbycia się go. Poczuł się zdegradowany do roli widza, gdy tak dokładnie obserwował ich obydwoje, nie pozwalając, by jego uwadze umknęła żadna reakcja. Te drobne zdradzieckie gesty, te spojrzenia, z których dawało się wyczytać ścisłe związki i niemą zmowę. Tyle że więcej nie było już na co patrzeć.

Podając kieliszek, dała Thomasowi do zrozumienia, naciskając paznokciem na grzbiet jego dłoni, że tu oto ktoś pożera tę scenę oczami. Wreszcie to do niego dotarło. Mimo że nie pojmował, dlaczego Betty się tak denerwuje. Czuł się nadal silny. Ta siła wynikała z jego oceny, że wspaniale rozwiązał ich problem. A z tej siły z kolei narodził się pogląd, że żaden nawet najbardziej wyrafinowany policjant o nic się nie może do niego przyczepić.

Kiedy Betty usiadła, wyjaśnił w stronę Georga: – Zrobiłem, co mogłem. – Po prostu musiał to powiedzieć, właśnie w ten sposób. Podzielić się swoim sukcesem tak, żeby osoba postronna nie powzięła podejrzeń. Tylko on i Betty rozumieli dwuznaczność tego stwierdzenia.

– Dalsze jeżdżenie po okolicy nie miało żadnego sensu – kontynuował. – Oczy wręcz same mi się zamykały. I nie wiedziałem, gdzie jeszcze miałbym szukać. Przykro mi. Pańscy koledzy jeszcze się nie zgłosili?

Georg potrząsnął głową.

Thomas Lehnerer upił łyka. – Jeśli Herbert nie udawał, to mamy coraz mniej czasu. – Opowiedział o rozmowie telefonicznej z lekarzem w centrali pogotowia od zatruć, o barach i dziewczynach, które odwiedził. Łącznie trzy dziewczyny, ale otworzyła mu tylko jedna z nich.

Nie musiał dodawać, że najpierw upewnił się przez telefon, że obie pozostałe były w domu. Ale to, że obleciał ulice wokół ich mieszkań, poszukując czarnego lamborghini, oczywiście bez skutku, stanowiło jego alibi. Dopił jeszcze resztkę sherry, poobracał w ręku pusty kieliszek, obserwując go z opuszczoną głową.

– Teoretycznie rzecz biorąc – powiedział powoli, ale pewnym głosem – może już być martwy. Powiedzieli dziesięć do dwunastu godzin, ale ma to zależeć od wielu czynników. Przede wszystkim naturalnie od kondycji poszkodowanego i ilości alkoholu. Mogło tego być znacznie więcej niż tylko ta jedna butelka.

Ponownie podniósł głowę, utkwił wzrok w twarzy Betty, emanując przy tym zadziwiającą pewnością i spokojem, i również pewną troską. – Betty, powinnaś spróbować trochę pospać. Zostanę tu, jeśli się zgodzisz. Dam tylko krótko znać Margot, bo będzie się martwić, gdzie się tak długo podziewam. Ona przecież zupełnie nie wie, co się tu dzieje.

Mówiąc o Margot, miał zapewne na myśli żonę, jak przypuszczał Georg.

Kiedy Betty, rzuciwszy powątpiewające spojrzenie Georgowi, z ociąganiem skinęła głową i ponownym stwierdzeniem „To miło z twojej strony” dała do zrozumienia, jak chętnie przyjmuje propozycję Lehnerera, naprawdę Georg nie miał już żadnego powodu, by dłużej u niej zostać. Uczciwie biorąc, mógłby oznajmić, że teraz on zamiast Thomasa wybierze się na poszukiwania jej męża. Jednak również po temu nie było żadnych powodów. Wstał.

– Proszę się nie fatygować – powiedział, wychodząc już na korytarz – znam drogę do wyjścia.

Mimo to wstała, odprowadziła go do drzwi wyjściowych, gdzie podała mu rękę. – Dziękuję panu – powiedziała cicho – za pańską cierpliwość i rozsądek. Gdyby nie pan, siedziałabym pewnie teraz w moim wozie. A naprawdę nie jestem w stanie jeździć teraz po okolicy.

Pożegnalny uśmiech sprawiał wrażenie prośby o wybaczenie. Nie odegrał on jednak swojej roli, bo nie stała już przed tym człowiekiem, który widział w niej spełnienie niejednego marzenia, ale przed człowiekiem, który się czuł oszukany, wystrychnięty na dudka. Który tak wyraźnie czuł, że została oto odegrana przed nim mała komedyjka, jak gdyby sam wykupił bilet wstępu na przedstawienie. Wyczuwał jej niepewność i znał przyczyny tego uczucia.

Nie przypadło jej do gustu to raptowne wyjście. Jego wzrok, nieruchomy i pełen dystansu, jakim ją teraz mierzył, podobał się jej jeszcze mniej. I jej dłoń po przelotnym uścisku też zaraz wypuścił. – Najlepiej zrobię teraz to, co proponuje Thomas – stwierdziła Betty. – Położę się i spróbuję zasnąć. Jak się coś wyjaśni, na pewno mnie zbudzi.

– Do widzenia – powiedział krótko Georg.

A potem siedział w samochodzie. W korytarzu paliło się światło. Szeroką smugą padało przez oszklone drzwi wejściowe na stopnie schodów. Światła w salonie prawie nie było widać, tylko słabe jego odbicie na rogu domu. Zadawał sobie pytanie, czy Lehnerer nadal siedzi samotnie na sofie. Czy może zmienił tymczasem miejsce, żeby Betty się mogła położyć. Czy może też, kiedy się już położyła, postanowił jej potowarzyszyć na sofie, żeby nie była taka samotna.

Organy sprawiedliwości usunęły się z pola, nie trzeba więc już dłużej niczego ukrywać. Szefowa ze swoim prokurentem, pomyślał, i mąż, który do niczego się nie nadawał, przepijał, przegrywał w kasynach albo przepuszczał z młodymi dziewczętami pieniądze, rujnował firmę. Nie było to zanadto dziwne.

Z drugiej strony, odezwał się cichy wewnętrzny głos, noszący skromne miano nadzieja, Lehnerer miał żonę. A skoro dzwonił do niej, żeby się nie martwiła, to ich małżeństwo nie mogło być takie najgorsze. Człowiek łatwo coś sobie wmawia, zwłaszcza jeśli nie wszystko poszło po jego myśli.

Georg odczekał jeszcze kilka minut, zanim przekręcił kluczyk w stacyjce. Żeby nie siedzieć bezczynnie, wpatrując się w dom ze zwariowanym uczuciem, że zostawił tam w środku parę kochanków, połączył się przez krótkofalówkę z policyjną centralą, aby się czegoś dowiedzieć o dotychczasowych wynikach poszukiwań. Nie było żadnych wyników.

Czuł jakby wiertło w środku. Zazdrość! Rozczarowanie, że nie poprosiła go, żeby został. Byłoby to tak proste i o wiele bardziej skuteczne, niż to wymigiwanie się. – Bardzo ci jestem wdzięczna za propozycję, Thomas, ale zrobiłeś już dostatecznie dużo. Jedź teraz do domu i odpocznij. – Proste i całkiem naturalne. Nie mógł wiedzieć, że Betty poważnie rozważała możliwość powiedzenia właśnie tego i że był to dla niej wybór mniejszego zła.

Musiała się zdecydować. Albo pozostawić na razie policjanta, który dopiero co w bezwstydny sposób sygnalizował swoje pożądanie i raptem nabrał podejrzeń, sam na sam z jego podejrzliwością. Albo zbyć do jutra Thomasa, który co prawda na zewnątrz sprawiał wrażenie spokojnego, ale to według wszelkich jej wyobrażeń było niemożliwe. Z różnych przyczyn jej decyzja wypadła na korzyść Thomasa Lehnerera.

Po pierwsze, musiała się dowiedzieć, jak postąpił pod chatą do grilla. Przez telefon nie pisnął ani słowa o tym, w jaki sposób rozwiązał ich problem. Poza tym istotne było uświadomienie mu, że nie mogą w najbliższym czasie czuć się zbyt pewnie. Że szukanie w tak demonstracyjny sposób jej bliskości było niewybaczalnym błędem.

Chciała mu to wykazać zaraz, stojąc w oknie ciemnej kuchni. Zaparkowany jeszcze kilkanaście minut przed jej domem samochód był dowodem, że policjant powziął jakieś podejrzenia. Ale Thomasa figę to obchodziło. Nawet się nie zdenerwował.

– Zostaw go w spokoju. Jeśli o mnie chodzi, to może sobie tam stać i całą noc. Od lat jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Każdy, kogo spyta, mu to powie. Nie widzę powodu do zdenerwowania. Wszystko będzie w porządku, sama zobaczysz.

Nic nie było w porządku. Mężczyzna, który dotąd oszczędzał na szosie każdego pełzającego ślimaczka, zabił oto swojego jedynego przyjaciela i nie stracił przy tym opanowania, jakby się należało spodziewać. Nie! Thomas nabrał pewności siebie, jak ojciec pocieszający córkę położył jej ręce na ramieniu, głos zabarwił szczyptą rozsądku.

– Odejdź już od okna, Betty. Nie trać głowy, duszko. Nic nam nie może zrobić. Jeśli coś go tu napełniło podejrzliwością, to chyba tylko ty z tymi twoimi spojrzeniami jak strzały z karabinu. Ale jakoś to wyprostujemy, nie martw się. Połóż się teraz na sofie i spróbuj trochę pospać. Ja usiądę w fotelu. A on może sobie nawet i wejść przez taras, żeby zobaczyć, jak spędzamy razem czas.

Potem ona leżała na sofie, a Thomas siedział w fotelu i opowiadał wszystko po kolei. Najpierw o dziewczynach i o tym, że nikt nie będzie mógł mu dowieść czegoś innego. Potem o stawie. Zrobiło jej się niedobrze już od samego słuchania. Upłynęło dobrych siedem godzin pomiędzy ostatnim łykiem wódki a jego zgonem. A lekarz sądowy na pewno zbada też zawartość żołądka. Z drugiej strony, jeśli te tabletki potrzebowały niemal całego dnia, żeby zabić człowieka, to trwało też pewnie jakiś czas, zanim doprowadziły go do utraty przytomności. W każdym razie w normalnym przypadku! Ale Herbert tak szybko stracił przytomność, nie minął nawet kwadrans po wypiciu ostatniego łyka. Dlaczego? Co jeszcze zawierał jego organizm?

Do rana leżała na sofie, mając głowę tak pełną pytań, że zdawało się, iż od tego pęknie – i od ponownie napływających fal bólu. Thomas obstawał przy tym, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że nie popełnił żadnego błędu.

Загрузка...