ROZDZIAŁ 4

Reszta nocy w żadnym wypadku nie postawiła spraw znowu w takim świetle, w jakim Georg Wassenberg powinien je czysto rozumowo postrzegać i chętnie by to zresztą uczynił. To było tak przygnębiające, leżeć samemu w łóżku, w tym nędznym mieszkanku, nie mając przed sobą żadnej innej perspektywy niż ta, że jeszcze przez lata wszystko pozostanie właśnie tak.

Z jednej strony rozsądek. Piękna kobieta, jaką Betty Theissen niewątpliwie była. Kobieta, która nie uczyniła nic ponadto, że się do niego pouśmiechała. Głupotą byłoby uzurpowanie sobie na tej podstawie jakichkolwiek praw. Przecież i w przypadku Lehnerera nie skąpiła dowodów swej przychylności. I czemu by miało być inaczej? Długoletnia troska o firmę nieuchronnie musiała silnie ich ze sobą związać. Tylko mężczyzna, dla którego stało się to raptem osobistą sprawą, mógł im z tego ukręcić powróz na szyję. Z drugiej strony uczucia, te wszystkie wrażenia i wiele obiecujące przeczucia.

Nie mógł się uspokoić, przewracał się z boku na bok, drzemiąc jedynie. Tak wyraźnie słyszał w głowie jej głos i widział ostatnie, lękliwe spojrzenie. Raz widział pomiędzy lustrami jej sypialni siebie, to znów Thomasa Lehnerera. Wściekłość wrzała w nim jak garnek z kipiącym na gorącej kuchni mlekiem. Jeśli coś ją łączyło z Lehnererem, coś, co wykraczało poza czysto przyjacielskie i zawodowe stosunki, to był to powód, aby nieco intensywniej naświetlić śmierć jej męża.

Nie było wątpliwości co do jej wersji. Motywy Herberta Theissena miał jak na dłoni. Hazardzista, labilny, hedonista i do tego skończony. Chodziło tylko o to, żeby ją i tego jej dobrego człowieka, o którym nie była w stanie powiedzieć nic złego, nieco podenerwować. Zakładając oczywiście, że jej męża nie odnajdą jednak żywego albo sam się raptem nie pojawi. Tą wersją wolał się jednak nie zajmować, bo nie pozostawiała mu ona żadnej nadziei, nawet tej, że ponownie ją ujrzy.

Chętniej bawił się wyobrażeniem dokładnego dochodzenia, w którego trakcie można by było wykryć, że pan prokurent jak należy oszukiwał swoją zatroskaną Margot, zdradzając ją z szefową. Jemu osobiście nie dawało to wprawdzie żadnych korzyści, ale przynajmniej i pozostali nie mogli się już cieszyć swoim bajecznym szczęściem. Było to infantylne pragnienie zemsty, w końcu i do niego samego to dotarło. Świadomość tego ostudziła nieco wrzenie w jego wnętrzu. Mimo to nie mógł się tak całkiem uspokoić.

O wpół do szóstej zrezygnował z prób zapadnięcia chociaż w krótką drzemkę, oszukał zmęczenie mocną kawą i letnim prysznicem. W kabinie prysznicowej poczuł się już prawie normalnie, niemal tak jak w ciągu minionych miesięcy. Po prostu jak przegrany człowiek, który po raz setny chciał zdobyć przekonanie, że jest w wyższym stopniu mężczyzną niż chuchrowaty właściciel butiku. Ostatecznie to jego przekonanie było jedynym, co mu pozostało. Zwyczajnie musiał się postarać sam dać sobie radę.

„Śniłem o białych rumakach, białych rumakach na plaży”. Albo o pięknej kobiecie. Tak czy owak, sny nie zmieniały nic w fakcie istnienia pleśni w kabinie ani w tym, że ta piękna kobieta miała teraz co innego w głowie niż zapominanie o całym świecie i rzucanie się w ramiona policjanta.

Już przed siódmą był w biurze, a o ósmej wziął udział w naradzie komisji specjalnej. Czterech martwych mężczyzn na ławkach w parku. Badania kryminologiczne dotyczące ostatniej sprawy nie były jeszcze ostatecznie zakończone. Brakowało nadal wyników laboratorium Urzędu Kryminalnego Landu w Dusseldorfie. Ślady włókien na ubraniu Jensa-Dietera Rasche. Zapowiadał się znowu bardzo obszerny raport. Wręcz trudno uwierzyć, co można znaleźć na ubraniu mężczyzny, który przebywał prawie wyłącznie na dworze, utrzymywał niezliczone kontakty z podobnymi sobie i niekiedy obejmował obcych ramieniem, żeby coś wyżebrać.

Wbrew oczekiwaniom pojawiła się informacja wskazująca na środowisko radykalno-prawicowe. Bardzo wygadany, obcięty na jeża, mikroskopijny podrostek w ciężkich glanach rzucił odpowiednią uwagę w jednej z knajp. Prawdopodobnie chciał tylko poczuć się ważny, nikt tak naprawdę nie wierzył, że może stać za tym coś więcej. Mimo to odpowiedzialni za dochodzenie koledzy chcieli pójść tym tropem. Nie pozostawało im zresztą nic innego.

Dina Brelach, jego młodsza koleżanka, na którą Georg jak dotąd nie zwracał właściwie uwagi, poprosiła o głos. Odnalazła krewnych Jensa-Dietera Rasche, rozwiedzioną z nim żonę i dorosłą córkę. Nawet mieszkały nadal w mieście. Żona pracowała w sklepie z alkoholem.

Dina podkreślała to tak, jakby chciała zwrócić uwagę wszystkich kolegów właśnie na ten punkt. W każdym razie pani Rasche w dowolnej chwili mogła się zaopatrzyć w ekskluzywne trunki. Dina była zdania, że należałoby przeprowadzić dogłębną rozmowę z tą kobietą.

Kilku obecnych krzywo się uśmiechnęło. Szef komisji specjalnej zadał kilka pytań. Od kiedy małżeństwo Rasche było rozwiedzione? – Od ponad dwudziestu lat – musiała przyznać Dina i natychmiast dodała: – Ale jego żona nie może przedstawić żadnego sprawdzonego alibi na czas zdarzenia. Tę sprawę już wyjaśniłam.

Nawet jeśli tak, to podejrzewanie rozwiedzionej żony było co najmniej śmieszne. Po dwudziestu latach! Jakie mogłaby mieć motywy? A co z trzema pozostałymi ofiarami? Dina niezdecydowanie wzruszyła ramionami, a szef komisji stwierdził, że jeśli Dina uważa to za istotne, to może porozmawiać z panią Rasche. Być na bieżąco, nawet jeśli nikt sobie wiele po tym nie obiecywał. Zabrzmiało to jak odsunięcie od sprawy, jak gdyby odesłano dziecko, żeby się pobawiło w piaskownicy.

Dina Brelach miała niewiele ponad trzydziestkę, ale wyglądała znacznie młodziej. Jakby dopiero co opuściła szkolną ławę, jak ktoś kiedyś powiedział. Jak małolata, którą można sobie raczej wyobrazić na obściskiwanej randce w ciemnym kinie niż na miejscu znalezienia zwłok. Była w policji od niecałych czterech lat, przedtem studiowała i urodziła syna, którego ojca nie chciała czy nie mogła poślubić. Dzieckiem zajmowała się jej matka.

W komisji do spraw zabójstw Dina była od blisko pół roku. Była ambitna i pracowita, inteligentna. Bolało ją, że dla niektórych starszych kolegów była raczej maskotką niż poważną partnerką. To, co teraz przedstawiła, zdawało się potwierdzać opinię tych panów.

Ale uśmieszki w ostatnich rzędach wkrótce ucichły. Zapanowało przygnębienie. Wszyscy byli zdenerwowani. Cztery dni upłynęły od morderstwa dokonanego na Jensie-Dieterze Rasche. Niektórzy koledzy byli święcie przekonani, że już bardzo niedługo mogą się spodziewać piątego trupa na ławce w parku. Nikt jednak nie wyraził głośno tych myśli.

Psycholog policyjny po raz kolejny postarał się stworzyć portret sprawcy, który był tak rozmyty i nic niemówiący, że pasowałby do każdego przechodnia. Następnie podyskutowali o środkach bezpieczeństwa. O nasilonych kontrolach w parkach i innych odosobnionych miejscach – i o braku ludzi, żeby rzeczywiście móc wszystko kontrolować.

O wabikach, jednym czy dwóch mężczyznach, którzy na kilka dni czy tygodni weszliby w to środowisko. Ale kto, proszę, miałby być tą przynętą? I w jakie środowisko miałby wejść? Nie było najmniejszych wskazówek, gdzie morderca nawiązał kontakt ze swoimi ofiarami.

Mówili też o jeszcze jednym meldunku prasowym. Dotąd prasa okazywała się bardzo wstrzemięźliwa, jakby fakt, że uśmiercono kilku włóczęgów, nie był wart wzmianki. W innych wypadkach chłopcy dziennikarze byli chciwi każdego szczegółu. A tu szczegółowa relacja byłaby dokładnie tym, czego teraz potrzebowali, wyraźnym ostrzeżeniem skierowanym do wszystkich, których dotyczyła. Nie chodzić samemu, być bardzo ostrożnym wobec nowych znajomości, jeśli jest możliwość, nie odłączać się od grupy, szukać bezpiecznych miejsc do spania.

Dina Brelach mruknęła: – Jens-Dieter Rasche miał bezpieczne miejsce do spania. Tylko nie na wiele mu się to zdało.

Wyszła z pomieszczenia razem z Georgiem. Za drzwiami zapytała: – A co pan sądzi o koncepcji, że chodzi o kobietę. Nie sprawca, ale sprawczyni?

– Nic – odpowiedział.

– A co przemawia przeciwko temu? – nie ustępowała Dina.

– W zasadzie nic – powiedział Georg. – W tym szczególnym przypadku wszystko. Dwadzieścia lat. I trzy pozostałe ofiary.

– A czy te trzy pierwsze przypadki nie mogą być zasłoną dymną? – Dina nie dawała za wygraną, zdawała się jak najbardziej poważnie traktować to pytanie. Georg obdarzył ją spojrzeniem, w którym wyraźnie można było ujrzeć palec, z którego jego zdaniem była wyssana ta teoria, potrząsając przy tym dobitnie głową. Dina wydęła usta i odeszła.

Poszedł do siebie do biura i zadzwonił do szefa policji prewencyjnej. O świcie rozszerzono akcję poszukiwania lamborghini. Ludzie z psami przeczesywali okoliczne lasy i parki. Policja autostradowa została poinformowana jeszcze w nocy i skontrolowała parkingi w bliższej i dalszej okolicy. Nikt nie potrafił dokładnie powiedzieć, jak daleko mógł dojechać Herbert Theissen. A całe to zamieszanie powstało tylko dlatego, że jakiś lekarz był zdania, iż trzeba poważnie potraktować każdą próbę samobójczą. W gruncie rzeczy było to śmieszne i Georg zadawał sobie pytanie, czy choćby jeden z tych ludzi, którzy teraz poszukiwali Herberta Theissena, zadałby sobie podobny trud w przypadku jakiegoś miejskiego włóczęgi.

Po telefonie poinformował swojego przełożonego o sprawie. Prawdopodobnie nie pojawi się tu nic nowego, stwierdził, w każdym razie nic takiego, czym musiałaby się zająć policja kryminalna. Jeśli chodzi o prowadzenie po pijanemu, to mogli się tym zająć koledzy z prewencji. Gdyby wbrew oczekiwaniom pojawił się jednak trup, byłby to tylko samobójca. Można by to załatwić tak przy okazji, nawet trzeba by, z konieczności, bo brakowało ludzi do szczegółowego badania rutynowej sprawy.

On sam się tym zajmie, dodał, skoro już zaczął badać tę sprawę. Na pewno nie zajmie mu to wiele czasu i z pewnością nie oderwie od ważniejszych rzeczy. Wszystko już przecież było, zeznania żony, motywy męża. Trzeba to wszystko jeszcze sprawdzić i spisać protokół. Nie było wątpliwości. Jego prywatne uczucia i obawy nie miały tu znaczenia.

Kochanek! Dla Theissena jeszcze jeden powód, by odwrócić się od świata. Mógł sobie po stokroć odbijać to na młodych dziewczynach, a we własnej żonie dostrzegać jedynie maszynę do pracy. Nie zmieniało to faktu, że ta maszyna miała decydujący głos w firmie, była w zmowie z prokurentem, stale czyniła z niego człowieka przegranego w jego własnych oczach, a tym bardziej w oczach jego ojca, który po tym weekendzie najprawdopodobniej przetrąciłby mu kark. Naprawdę, powodów było mnóstwo.

Potem usiadł przy swoim biurku i kontynuował pracę, którą przerwał poprzedniego wieczora, żeby pojechać do domu Betty. Komisja specjalna została podzielona na wiele grup, on odpowiadał za kryminologię i zabezpieczanie śladów. Poza tym na jego biurku wylądowały obydwa niewyjaśnione morderstwa kobiet z poprzedniego roku.

Wolałby być w grupie dochodzeniowej. Mógłby teraz objeżdżać knajpy, odnaleźć tego podrostka w glanach. Z tymi radykalno-prawicowymi typkami nie trzeba było się cackać, jeśli się im chciało zadać kilka pytań. Niekiedy można było wyładować na nich własną frustrację. To by go przejściowo oderwało od myśli o tej kobiecie. – Do widzenia – powiedział jej w nocy. Nawet to było wątpliwe. Do tego potrzebował najpierw jednego nieboszczyka.

Późnym przedpołudniem we wtorek odnaleziono Herberta Theissena. Nie uczyniła tego policja ani żadna z osób biorących udział w akcji poszukiwawczej. Kobieta, która miała tylko posprzątać resztki tego, co pozostało po burzliwej imprezie w weekend, odkryła lamborghini i ciało leżące do połowy w stawie. Ponieważ leżało ono twarzą w wodzie, a więc osobnik musiał być martwy, pośpiech nie był już konieczny.

W chacie nie było telefonu. Kobieta musiała wrócić do miasta, żeby zawiadomić policję. Koło południa pierwsi umundurowani funkcjonariusze zjawili się na miejscu. W towarzystwie lekarza z pogotowia, a nie lekarza sądowego. Ten jedynie ogólnie określił przyczynę śmierci. Nie miał doświadczenia jako koroner.

Symptomy zdawały się przemawiać za tym, że Herbert Theissen utonął. Na powiekach, u nasady nosa, na czole i policzkach miał też typowe krwawe wybroczyny, krwawe punkciki. Te jednak ostatecznie dowodziły jedynie tego, że w jakiś sposób się udusił. Brakowało zwykle występującego u topielców pienistego grzyba na ustach i pod nosem. Ten jednak mógł zostać usunięty przez wodę w stawie. Kolor skóry także nie prowadził do żadnych wniosków.

Lekarz z pogotowia nie chciał wiążąco podać czasu zgonu. Szacunkowo przed co najmniej dwunastoma godzinami, a więc około północy, stwierdził. Dokładniejsze dane uzyska się po obdukcji, o ile prokurator uzna ją za konieczną.

Zaraz po wpłynięciu meldunku Georg Wassenberg pojechał do chaty. Towarzyszyła mu Dina Brelach. Nie było konieczne, by aż dwie osoby jechały na miejsce zdarzenia, ale Dina przypadkiem przechodziła korytarzem, kiedy on wychodził z biura. Koniecznie chciała z nim porozmawiać. A ponieważ w danej chwili nie miał dla niej czasu, dobrowolnie się zaoferowała, że będzie mu towarzyszyć.

W drodze do samochodu Georg poinformował swoją młodą koleżankę o tym, co zdarzyło się wieczorem i nocą. Nie będzie wielkiego dochodzenia, tylko kilka formalności. Raport policyjny, powiadomienie prokuratury. I na tym sprawa by się zamknęła. Żartobliwie dodał, że tym razem z pewnością nie będzie wybitnie podejrzanej żony.

Dina Brelach zadowoliła się jego informacjami. Ale tę wybitnie podejrzaną żonę powinien był raczej przemilczeć. Tym samym Dina znowu wsiadła na swojego konika. Zrezygnowała z wprowadzenia, od razu przechodząc do rzeczy, bo przed południem wykopała dalsze szczegóły z życia Raschego.

– Wie pan, że Rasche zostawił swoją żonę na lodzie jeszcze przed narodzeniem ich córki? – A skąd niby miał to wiedzieć?

– Dużo zrobiła, żeby zapewnić dziecku przyjemne życie. Ubóstwia swoją córkę – stwierdziła Dina. To jednak było raczej normalne, że matka kocha swoją jedyną córkę. Do tego jeszcze w sytuacji, kiedy przez te wszystkie lata sama mieszkała z dzieckiem i dziewczyna nie dawała jej najmniejszego powodu do narzekań.

Córka Jensa-Dietera Rasche skończyła tymczasem dwadzieścia pięć lat, ukończyła studia, pracowała w koncernie chemicznym, a czas wolny często spędzała w towarzystwie swojego chłopaka. Z tego powodu jej matka często wieczorami i w weekendy zostawała sama.

– A Rasche dostawał zasiłek socjalny! – wyjaśniła Dina tonem sugerującym, że tym samym sprawa została rozwiązana. Georg skupił się na ożywionym ruchu ulicznym i powoli dochodził do wniosku, że jego koleżanka goni za jakąś idee fixe.

– Rozwiedli się jeszcze według starego prawa – kontynuowała Dina, kiedy nie zareagował na jej ostatnie zdanie. – Jego żony urząd nie mógł uderzyć po kieszeni, ale mógł za to córkę. Musiała mu płacić już od ponad pół roku. Nie pełną stawkę, ale dużą część. Pod wpływem matki złożyła zażalenie, nawet wzięła adwokata, ale nic jej to nie pomogło.

Tego wszystkiego Dina dowiedziała się w ciągu ostatnich kilku godzin. Tym samym stało się jasne, czemu się oferowała towarzyszyć Georgowi. Szukała kolegów, którzy daliby się zarazić jej entuzjazmem do tej teorii. Gdy dojeżdżali do peryferii miasta, stwierdziła: – Nie chcę się stawiać w centrum uwagi, panie Wassenberg. Sama wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie. Ale ta kobieta miała motyw. Decyzja urzędu do spraw socjalnych musiała oznaczać dla niej katastrofę. Urzędniczka zajmująca się tą sprawą powiedziała, że Rasche wielokrotnie z nią o tym rozmawiała. Przy czym „rozmawiała” to zbyt łagodnie powiedziane. Szalała. Padło tam zdanie, że takie świnie, niech pan zwróci uwagę na liczbę mnogą, panie Wassenberg, należy likwidować.

– No, nie wiem – powiedział Georg, przyspieszając nareszcie, kiedy pozwoliły mu na to warunki – jak się jest wściekłym, to się mówi różne rzeczy.

– Ona była nie tylko wściekła – wyjaśniła Dina. – Przez lata czyniła wszystko, by zdjąć z córki ciężar posiadania takiego ojca. A teraz ze swoimi staraniami rozbiła się raptem o mur. Po prostu mamy takie ustawy, które zobowiązują do płacenia na utrzymanie. Nikogo nie interesuje, czy istnieją podstawy moralne takiego działania. Rasche nigdy nie wydał na córkę ani feniga. Ale ona miała na niego łożyć – do końca jego życia.

Szosa przed nimi była prawie pusta, po obu stronach wznosił się las. Georg nacisnął mocniej pedał gazu, jeszcze piętnaście czy szesnaście kilometrów do miejsca zdarzenia.

– Trzeba jednak czegoś więcej, żeby zabić człowieka. A zamordować od razu czterech ludzi – dodał – to nie lada wyczyn dla kobiety. Czy jest pani zdania, że pani Rasche skorzystała tylko z okazji?

Kątem oka zauważył, że Dina wzruszyła ramionami. – Nie mogę jeszcze tego stwierdzić, ale tak naprawdę w to nie wierzę. Pani Rasche jest bardzo inteligentna. Może pomyślała, że podejrzenie automatycznie musi paść na nią, jeśli dostanie się tylko jej byłemu mężowi. Jest jak góra lodu. Zapatrzona wyłącznie w córkę, poza nią nikt się nie liczy. Założę się o wszystko, panie Wassenberg, że miałby pan na ten temat inne zdanie, gdyby choć raz porozmawiał pan z tą kobietą. Ja miałam przy tym bardzo specyficzne odczucia.

On także miał dziwne uczucie, kiedy dotarli do chaty. Jakby spełnił się niesamowity sen, w którym człowiek się nie liczył. Wszystko było tak, jak się spodziewał.

Nikt nie wezwał specjalistów od zabezpieczania śladów ani fotografa. Młody funkcjonariusz z policji prewencyjnej zrobił kilka zdjęć i czynił to, co konieczne. Był jedną z pierwszych osób na terenie, gdzie znaleziono zwłoki, i zaraz po przyjeździe zwrócił uwagę na zaschniętą już kałużę koło lamborghini.

Krwawy śluz na źdźbłach trawy. Jego uwadze nie uszedł też nadgryziony i nasiąknięty wilgocią kawałek chleba. Podejrzewał, że istnieje tu bezpośredni związek. Mimo że kobieta, która znalazła Theissena i nadal tu siedziała, opowiedziała o imprezie i nawet lekarz z pogotowia, chudy i raczej milczący typ, zdobył się na komentarz: – Ten to się zaprawił czymś zupełnie innym niż kanapki.

Kiedy Georg Wassenberg i Dina Brelach doszli do samochodu Herberta, młody policjant ponowił swe wysiłki. Kęs chleba umieścił już jako ważny dowód rzeczowy w przezroczystej torebce. Georg rzucił krótkie, Dina dłuższe spojrzenie na rozgniecioną i maziowatą kupkę. A potem to właśnie Dina powiedziała: – Niech pan o tym zapomni. Nawet gdyby to ugryzł, to od razu by zwymiotował. A tego nie zrobił. Nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że policjant mimo to zapakował torebkę z kanapką razem z butelką po wódce i nożem.

Herberta Theissena jeszcze nie zabrano. Wyciągnięto go tylko z wody i przykryto plandeką. Georg poszedł nad staw i postał tam kilka minut, spoglądając w dół na ciemny tłumok. Nie mógł się przemóc, żeby podnieść plandekę i rzucić spojrzenie na twarz zmarłego.

Uczyniła to Dina Brelach, ukucnęła i obejrzała go dokładnie. Potem stwierdziła: – Niech pan spojrzy na jego skórę. Wygląda, jakby ostatnie godziny spędził w solarium. – Georg tylko skinął głową.

Dina przeszukała ubrania zmarłego. Marynarka była przemoczona i pobrudzona szlamem. Za to spodnie były mokre jedynie na brzuchu. Dina ponownie się wyprostowała, krytycznym okiem zmierzyła teren aż po wznoszącą się wyżej chatę. Po czym wyraziła spostrzeżenie dotyczące tłustej plamy z zielonymi drobinkami. – Musiał upaść już tam, z tyłu. Wygląda, jakby najpierw leżał na tym chlebie.

I znowu Georg przytaknął. Dina wskazała buty i nogawki, mówiąc: – Musiał tu przylecieć na skrzydłach, na podeszwach nie ma nawet źdźbła trawy. Może się czołgał, na to wskazywałyby jego kolana. Ale dlaczego w ogóle wysiadł?

To akurat leżało jak na dłoni względnie obok drzwi kierowcy. Jednak argument, że Herbert miał mdłości, nie został przez Dinę tak od razu zaakceptowany. – Jeśli mam ochotę się zabić, to nie interesuje mnie już przecież, czy pobrudzę sobie samochód. To nietypowe dla samobójcy. Ten, kto się truje, nie biega ani nie czołga się potem po okolicy. Albo się gdzieś kładzie, albo nadal siedzi w swoim samochodzie.

Tutaj Dina miała w pewnym stopniu rację. Było to nietypowe, a przynajmniej dziwne. Tak samo dziwne jak mały nożyk. Śmieszna rzecz. Ale z pewnością nie śmieszna, jeśli nim komuś grożono czy samemu raniło się w rękę. W drewnianym bloku koło ekspresu do kawy na szafce tkwiły jednak całkiem inne noże.

A mężczyzna, który wbiegł do kuchni, żeby się uzbroić, sięgnąłby po pierwszą lepszą rzecz, która by mu wpadła w oko. Taki mężczyzna nie wysuwałby szuflad, mając przed oczami pięć pięknych, dużych noży. Georgowi nie spodobało się to, co mu przemknęło przez myśl. Było tak samo nieprzyjemne i dręczące jak kwestia kochanka.

Dina Brelach mówiła dalej. Nie zwracał już na nią uwagi. Okropnie było tak stać nad tymi zwłokami. Te mieszane uczucia. Z jednej strony niemal ulga. Zadawał sobie pytanie, czy Betty Theissen zareaguje z taką samą ulgą, gdy przyniesie jej tę „szczęśliwą nowinę”. Teraz mogła sprzedać lamborghini, opłacić pracowników. I nie musiała się już obawiać, że ktoś sięgnie do kasy i przyczyni kłopotów firmie.

Z drugiej strony się wstydził. Wstyd wypełniał go od czubka głowy po pięty. Zdawało mu się, że jego głowa płonie jak sygnał alarmowy. Nie zmieniał tego fakt, że Herbert Theissen, jak to się pięknie mówi, zginął z własnej ręki. Właściwie to nie. Był tylko do nieprzytomności pijany. A do tego naszpikowany lekami.

Herbert Theissen musiał, zataczając się, przejść kawałek, nawet jeśli było to nietypowe. A z tych około tysiąca metrów kwadratowych, które miał do dyspozycji na tym terenie, wyszukał sobie akurat tych kilka, by stracić przytomność, gdzie musiał się udusić. Tym samym niewątpliwie uczynił swojej żonie wielką przysługę.

Godzinę później Georg Wassenberg był już w drodze do niej, i znowu sam. Dina zabrała się policyjnym wozem do komisariatu. Praca komisji specjalnej była ważniejsza. Aby powiadomić krewnych samobójcy, wystarczał jeden człowiek.

Podczas jazdy nadal miał ambiwalentne uczucia. Nie mógł sobie darować, że wyobrażał sobie śmierć tego biedaka. Herbert Theissen nie był nikim więcej, jak tylko jednym z tych, którzy nie czują gruntu pod nogami. Theissen różnił się od tych czterech zamordowanych w parku jedynie tym, że miał bogatego ojca i pracowitą żonę.

W uszach zabrzmiał mu znowu jej głos. – Dla mnie liczy się jedynie to, czy ktoś potrafi pracować. A jeżeli nie chce…

Pewnie by nie pojęła, że może człowieka zdenerwować fakt, że sprzątnięto kilku pijaków, którzy żebrali albo kradli swoją tanią gorzałkę, albo tak jak Jens-Dieter Rasche siedzieli w kieszeni u swojej córki, gdy tej udało się tylko stanąć finansowo na nogi. Pieniądze zawsze były najlepszym motywem, zaraz za nimi szła miłość. A kiedy w grę wchodziło jedno i drugie… Romans z własnym prokurentem…

Podjechał pod jej dom. Kiedy nikt nie otwierał, przeżył moment grozy, która usunęła w cień wszystko inne. Krwotok mózgowy, przeleciało mu błyskawicą przez myśl. Lekarz ją ostrzegał, dobrze wiedząc, co mówi. Ale była przecież tak ożywiona, opowiadała, nawet się śmiała. A przedtem wzięła cztery z tych cholernych tabletek! Uśmierzyła tym ból, usuwając po prostu symptomy grożącego jej niebezpieczeństwa.

Była też inna, niegroźna możliwość – jej poczucie obowiązku. Ta myśl wpłynęła na niego uspokajająco, wrócił do samochodu. Gdyby teraz zawiadomił centralę i kazał sprawdzić wszystkie okoliczne szpitale, to by potrwało. W tym czasie mógł się osobiście przekonać, jak sprawy stoją. Adres firmy wielokrotnie padał z jej ust tej nocy.

O wpół do trzeciej dotarł na teren firmy i zatrzymał wóz przed prostym, płaskim budynkiem, jedynym obiektem na przestronnym obszarze. Był imponujący, mimo że stały tu tylko trzy większe maszyny i dźwig, który wyraźnie był za stary, by go jeszcze używać. W płaskim budynku mieściły się biura. Zaraz przy wejściu była recepcja, młoda kobieta w przeszklonym okienku przed czymś w rodzaju tablicy z przyrządami, z telefonem oraz licznymi przyciskami i lampkami.

Georg się wylegitymował, życzył sobie mówić z panią Theissen. Poproszono go, żeby usiadł. Młoda kobieta uśmiechała się do niego, nieco zbita z tropu jego legitymacją. – Pani Theissen jest na naradzie. Zadzwonię po nią, ale może to chwilę potrwać.

Potrwało prawie dziesięć minut, dostatecznie długo, by się rozejrzeć. Na ścianie, przy której stały oba fotele wskazane przez recepcjonistkę, wisiało kilka fotografii dużego formatu. Wieżowiec, fragment mostu i małe osiedle z lotu ptaka.

Obejrzał zdjęcia, policzył maleńkie domki. Okrągły tuzin, a każdy na zielonym czworokącie. Marzenie zwykłego człowieka, osiągalny nawet dla niego własny domek z ogródkiem. To musiało być piękne uczucie, takie spełnianie marzeń zwykłych szarych ludzi. A jeśli komuś takiemu stale rzucał kłody pod nogi taki, który wolał mieć wszystko z przepychem…

Wreszcie usłyszał za plecami jej kroki. Nadeszła korytarzem z tylnej części budynku. I była tak inna niż tej nocy. Wyglądała na wycieńczoną. Bandaż na lewej dłoni był przybrudzony. Opatrunek z głowy już zdjęła, miała tylko gazik zatknięty we włosy.

Gdy tak przed nim stała, zauważył cienie pod jej oczami. Nie miała makijażu, była blada i zmęczona. A mimo to wzruszająco piękna. Jakaś jego część mogłaby od razu wziąć ją w ramiona. Inna część starała się zachować zdystansowane i obiektywne spojrzenie, miał nadal przed oczami ten śmieszny mały nożyk, a w uszach głos Diny: „Musiał tu chyba przylecieć na skrzydłach…”.

W żadnym wypadku nie chciał się w nią tak wpatrywać jak w nocy. Najpierw trzeba sprawdzić, jak zareaguje na nowinę. To było bardzo dogodne miejsce, ta część brzegu stawu. Dogodne dla niej, ale nie dla jej męża.

– Przykro mi, że musiał pan czekać – powiedziała zamiast powitania. Nie spytała, dlaczego przyszedł, patrzyła tylko na niego, jakby mogła to wyczytać z jego twarzy. Sprawiała wręcz wrażenie wystraszonej.

I tak też było. Diabli wiedzą, czym pan komisarz zajmował się przez resztę nocy i jaką koncepcję stworzył, jeśli wyniki sekcji nie były jednoznaczne. Czuła się potwornie, znowu, czy może nadal, bolała ją głowa. Od rana już dwukrotnie łykała tabletki, nie czując niemal żadnej ulgi, tylko od czasu do czasu zawroty głowy.

Wstrząs mózgu, była tego niemal pewna, bo już dwa razy wymiotowała. Powinna była leżeć w łóżku, ale na to nie mogła sobie pozwolić.

Czuła się chora, bezradna i słaba. Zdana na łaskę innych! Na to, co się teraz działo, nie miała wielkiego wpływu. Zależało to tylko od innych. Na przykład od takich jak on. Czy już znalazł włos w rosole, zastanowił się nad nią i Thomasem oraz motywami, które się tu jawiły, oprócz tych i tak już istniejących? Z całą pewnością! I jak się w nią wpatrywał. Ta nieruchoma, nieprzenikniona twarz. Ani odrobiny żaru w spojrzeniu, obecnego tam wczoraj.

– Chodźmy do mojego biura – powiedziała, czując serce w gardle, a zarazem w piętach. Ta sama pustka jak na widok wyciągów z konta. To paraliżowało jej ruchy. Strach! Byłoby szaleństwem się nie bać, zwłaszcza jego. Zdradził jej wiele na swój temat kilkoma zdaniami, opowiadając o porażce swego małżeństwa, a jeszcze bardziej trzeźwym, sugerującym dystans podejściem.

Mógł sobie być dobrym znawcą ludzi, mającym rutynę z racji wykonywanego zawodu, wyposażonym dodatkowo w niemal nieomylny instynkt. Ale w zdolnościach oceniania ludzi biła go na głowę. Był jednym z tych raptusów, szybko popadał w gniew, szybko stawał się nieufny, szybko popadał w entuzjazm dla jakiejś sprawy. A tego, co mu raz wpadło w ręce, nie dawał sobie wyperswadować ani odebrać. Jeśli wczoraj wieczorem rzeczywiście czynił sobie jakieś nadzieje… Zraniony w swoich uczuciach i dumie mężczyzna mógł być potwornym przeciwnikiem.

Wytrzymać! Trzymać się raz obranej roli, nie zrozpaczonej, ale opanowanej żony, walczącej ze swoimi uczuciami. Zupełnie nieświadomej tego, co się zdarzyło po tym, jak straciła przytomność. Odwróciła się i poszła przodem w głąb korytarza. Zastanawiała się przy tym, czy ma spróbować doprowadzić tak daleko jak minionej nocy. Mężczyzna pełen nadziei byłby może w stanie przymknąć oko, gdyby się natknął na jakieś nieścisłości.

Jej biuro znajdowało się na końcu korytarza, po prawej stronie. Było to duże, jasne pomieszczenie, urządzone oszczędnie i racjonalnie. Nic nie wskazywało na to, że korzysta z niego kobieta. Wskazała ręką narożny komplet mebli do siedzenia. Proste meble ze stali i sztucznego tworzywa. Dopiero kiedy zajął miejsce, spytała cicho przerywanym głosem: – Znaleźli go?

Sama jeszcze stała. Kiedy przytaknął, obróciła głowę w kierunku okna, z którego był dobry widok na stary dźwig. Georg mógłby jednak przysiąc, że nic nie widziała. Jej usta drżały, jakby miała się rozpłakać i z trudem jedynie powstrzymywała łzy. Głośno przełknęła ślinę, zanim zadała kolejne pytanie: – Jak on się czuje?

Zabrzmiało to tak, jakby wychodziła z założenia, że mąż jeszcze żyje. Tym można było pewnie wytłumaczyć drżące usta i głośne przełykanie śliny.

– On nie żyje – spokojnie powiedział Georg, obserwując ją przy tym. Czekał, że odetchnie, na cień uśmiechu, na widoczną ulgę. Jednak nie zaszło nic w tym rodzaju. Początkowo stała jeszcze całkiem nieruchomo, niemal jak skamieniała, potem zaczęła potrząsać głową, zwracając znowu twarz w jego stronę i szepnęła: – A więc lekarz miał jednak rację, z jego…

Przerwała, nadal jeszcze potrząsając głową, sztywnym krokiem podeszła do jednego z foteli, usiadła na brzegu. Mocno zacisnęła prawą dłoń na obitej sztucznym tworzywem stalowej poręczy, aż zbielały jej kostki. Głowę trzymała spuszczoną, szepcząc: – Powinnam była brać go na poważnie. Powinnam była bardziej się postarać, by mu odebrać tabletki. Trzeba było zacząć zupełnie inaczej, nie krzyczeć i narzekać, ale porozmawiać z nim spokojnie i…

– Nie zmarł na zatrucie – przerwał jej Georg. – Prawdopodobnie utonął.

Otworzyła szeroko oczy. – Co?

O samochód jednak nie spytała. Mimo że po tej informacji powinna była założyć, iż lamborghini leży albo leżał gdzieś w wodzie. Szeroko otwarte oczy, brak tchu, niedowierzające zdumienie i przerażenie w jej głosie dokonały swego. Ale Georg pojął już w nocy, że ona tylko odgrywa chłodną kobietę interesu. Teraz, siedząc na brzegu fotela, zdawała się znowu walczyć ze łzami. A to, że powstrzymała łzy, że nie dała im popłynąć na jego oczach po tym, jak wczorajszego wieczora oznajmiła mu, że jej mąż już jej nie interesuje, też przemawiało tylko na jej korzyść.

Po chwili spytała cicho: – Czy moi teściowie już wiedzą?

– Nie.

Krótko, z rezygnacją skinęła głową. – To powinnam ich chyba powiadomić. Pojedzie pan ze mną?

– Oczywiście – powiedział.

Wstała z fotela. Zobaczył, jak drży. Jego nadal jeszcze neutralna mina, niemal jak przy sekcji i rzeczowy głos grały na jej i tak już napiętych nerwach. Przez kilka sekund stała w miejscu, nie czyniąc ani kroku w kierunku drzwi. Dopiero kiedy sięgnął po jej ramię, uczyniła krok, ale nie do drzwi, lecz w jego stronę, szepcząc: – Przepraszam, ale to takie… takie niewyobrażalne, takie ostateczne.

Jej głos się załamał, głowa opadła w przód, aż czoło oparło się o jego ramię, a ona mówiła dalej: – A ja myślałam, że wszystko by było łatwiejsze, gdyby nie żył.

To podziałało! Słusznie go oceniła. Mimo że pozostał w nim cień wahania, gdy tylko ponownie nadarzyła się okazja, natychmiast ją wykorzystał. Objął ją ramieniem w talii i przyciągnął do siebie. Ulga uczyniła ją miękką i uległą. On odczuwał to samo co nocą, tylko jeszcze trochę intensywniej.

Po kilku sekundach Betty szepnęła: – Co się z nim teraz stanie? Co się w ogóle stanie?

– Niewiele – odpowiedział. – Pewnie będzie śledztwo, by ustalić dokładną przyczynę zgonu. To czysta formalność.

Czuł jej przytakiwanie na swoim ramieniu. Po chwili odsunęła się od niego. Kiedy podnosiła głowę, jej czoło musnęło jego policzek, przyprawiając go o lekki dreszczyk. Spojrzała mu w twarz: – Czy to pan poprowadzi dochodzenie?

– Tak – powiedział, bo tak było prościej.

Uśmiechnęła się, jeszcze raz krótko skinęła głową. – To dobrze – powiedziała.

Skwapliwość, z jaką ponownie wziął ją w ramiona, i sposób, w jaki ją trzymał, blisko siebie, tak blisko, że nie dałoby się wcisnąć pomiędzy nich nawet kartki, z jednej strony ją uspokajał, a z drugiej stwarzał pewien problem. Samo wzbudzanie w nim nadziei nic nie dawało. Tym nie dało się na długo zadowolić żadnego mężczyzny. Gdyby nie Thomas, nie byłoby się nad czym zastanawiać. Jeden uśmiech, kilka spojrzeń, a potem pozostawić mu inicjatywę. To, że by ją przejął, nie ulegało wątpliwości. Wyglądał całkiem nieźle, sprawiał wrażenie zadbanego. Myśl o pójściu z nim do łóżka nie miała w sobie nic odstręczającego.

Pomysł, by zacząć z nim romans, był podniecający, a do tego rozsądny. Mieć stale pod bokiem funkcjonariusza prowadzącego śledztwo, to mogło przynieść same korzyści. Zanim pojawią się pierwsze wątpliwości! A istniało kilku ludzi, którzy ani przez sekundę nie będą potrafili uwierzyć, że Herbert z własnej woli zażył dobre dwa tuziny tabletek paramedu, popijając je butelką wódki. Na przykład jego matka! Albo ta mała, którą ostatnio uszczęśliwił swoją namiętnością i swoim wdziękiem. Może jeszcze kilka pracownic z biura, które potajemnie marzyły o tym, by jako następne znaleźć się na jego liście.

Na tym to on się znał, jak robić wrażenie na młodych dziewczętach, im młodszych, tym lepiej. Musiały być młode i naiwne, oczywiście ładne i głupie jak but. Można było tylko zgadywać, ile ich zaciągnął w ostatnich latach do hotelowych łóżek. Jeśli się okazywało, że pomylił się co do domniemanej głupoty dziewczyny, to zaraz z nią zrywał. Gdy tylko kobieta zdradzała oznaki inteligencji, opadał jego zapał, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Od pewnego stopnia inteligencji stawał się praktycznie impotentem.

Już nie pamiętała, kiedy ostatnio z nią spał. Było to przed wypadkiem jego ojca, a więc co najmniej przed ośmiu laty. A i przed tym ostatnim razem niewiele się działo pod tym względem. Oddzielne sypialnie, w którymś momencie zaczął się przy tym upierać. Przez pewien czas musiał jej pewnie nienawidzić. Ona jego nie. Może od jakiegoś stopnia inteligencji nie można było nienawidzić, ponieważ pojmowało się relacje, mogło przeniknąć charakter i rozpoznać, kto go uczynił takim, jakim był. Jego matka!

Niekiedy go z tego powodu żałowała. Innym razem była na niego wściekła. Ale nie chciała go zabić w rewanżu, czy żeby odzyskać wolność jako kobieta. Tylko po to, by uratować firmę. Wyłącznie z tego powodu. A stwarzanie po fakcie zagrożenia dla tej akcji ratunkowej w postaci nieufnego, zazdrosnego i wściekłego policjanta byłoby bezsensowne.

Jej samej nie mógł wiele zaszkodzić, jej historyjka była spójna. Nawet jeśliby sekcja wykazała, że Herbert o szóstej wieczorem nie był już w stanie sam prowadzić samochodu. Nigdy nie twierdziła, że on o tej porze wyszedł z domu i odjechał. Specjalnie poczekała, aż mogła być pewna, że Margot Lehnerer nie usłyszy przez telefon dźwięku silnika.

Czysto teoretycznie Herbert mógł zasiąść w fotelu, gdy ona uderzyła głową o kant stołu i straciła przytomność. A on mógł ją obserwować leżącą na podłodze. Może zażył tabletki, a może nie. Może stracił przytomność, a może nie. Może był zadowolony, założył, że Betty nie żyje. A wtedy mógł ktoś przyjść. Thomas!

Jeśli komuś przyszło do głowy, że nie wszystko było w porządku; jeśli ktoś zadawał sobie pytanie, kto miałby możliwość i motywy, by dopomóc w tym samobójstwie, to pozostawał tylko Thomas. Wszyscy rzuciliby się na niego. A ten policjant jako pierwszy. Czy Thomas to wytrzyma?

Pół nocy przeleżała z na wpółprzymkniętymi oczami na sofie, obserwując go, jak tak siedział w fotelu. Zgrzany, wyczerpany, a przy tym tak zadowolony, promieniejący siłą i spokojem. – Widzisz duchy, duszko.

To nie były duchy, tylko ten policjant, jego ostatnie, spojrzenie, przelotny uścisk ręki. Thomas po prostu czuł się zbyt pewnie, nie podobało jej się to. Nie umiała sobie tego wytłumaczyć. Dopiero co był jeszcze trzęsącym się kłębkiem nerwów, a tu raptem – taki bohater.

Thomas był zawsze nieco niestabilny. Ale raczej miał tendencje, by zostać słabeuszem. Przez te wszystkie lata obawiał się, że Margot albo stary Theissen mogliby odkryć, że z szefową łączyło go coś więcej niż troska o interesy. A przy tym jej teścia niewiele to obchodziło dopóty, dopóki nie cierpiała na tym firma. A jego żona… Margot Lehnerer nie była głupia. Stale okazywała Betty uprzejmość i dystans.

Można było z tego wywnioskować, że Margot przynajmniej coś przeczuwała. Nawet anioł z lodu mógł mieć od czasu do czasu tęsknoty, a wówczas sięgał po to, co sprawdzone. Ponieważ było to praktyczne, chociaż niezbyt emocjonujące. Brakowało czegoś decydującego. Twardości, niezłomnej woli, poczucia posiadania mężczyzny. Prawdziwego mężczyzny! Takiego, który w ciągu dnia pozwoliłby jej wykonywać pracę, ale wieczorem diabelnie mało by go obchodziło, czy jest zmęczona. A to pytanie Thomas zawsze zadawał jako pierwsze, a jeśli powiedziała tak, to wracał do domu, do Margot. Zamiast przycisnąć ją do najbliższej ściany, czy rozłożyć na najbliższym stole.

Jak najbardziej miała swoje tęsknoty. A ten policjant wyglądał jak mężczyzna, dawał jej poczucie, że jest mężczyzną i zachowywał się w ten sposób. W każdym razie nie miał zahamowań, albo niewiele. Nie miał też kobiety, której musiałby okazywać jakieś względy. I realizował się w swoim zawodzie, a co za tym szło, wiedział, że trzeba zakładać pewne priorytety. Byłaby to dogodna konstelacja, gdyby nie Thomas.

Ale Thomas po prostu był. I nie spojrzałby przez palce na fakt, że poszła do łóżka z policjantem. W swoim nowo rozbudzonym poczuciu własnej wartości nie uznałby jej argumentów. W żadnym wypadku nie chciała ściągać sobie na głowę nowych kłopotów. Może najpierw poczekać, jak się rozwinie sytuacja? Czekanie nie było jej najmocniejszą stroną.

Była bardzo milcząca, gdy tak siedziała w wozie obok Georga Wassenberga, tylko na samym początku wyjaśniła mu, gdzie znajduje się dom jej teściów. Była mu wdzięczna za propozycję, że ją podwiezie i za to, że pozwolił jej milczeć. Nie mogłaby rozmawiać podczas tej jazdy. Usiłowała zignorować ból głowy, odsunąć myśli o Thomasie i o tym, co będzie potem, i przygotować się na to, co czekało ją teraz. Rozhisteryzowana teściowa, wyrzuty, prawdopodobnie nawet bezpośrednie oskarżenie. Musiała go potem koniecznie jeszcze przez chwilę zatrzymać, żeby zobaczyć, jak na to zareaguje.

Dotarli na miejsce po dobrej półgodzinie jazdy. Był to duży dom, ponury i surowy. Tego wrażenia nie mógł zatrzeć nawet rozległy trawnik. Georg wjechał samochodem na obszerny podjazd, zatrzymując wóz bezpośrednio przed schodami wiodącymi do domu.

Betty już stała na zewnątrz, zanim jeszcze poczynił jakiekolwiek kroki, by pomóc jej wysiąść z auta. Z kamienną twarzą pokonała nieliczne schodki i nacisnęła przycisk dzwonka. Drzwi niemal natychmiast zostały otwarte przez starszą kobietę w białym kitlu, najwidoczniej gospodynię.

Betty zamieniła z nią kilka słów, przedstawiając go: – Pan Wassenberg z policji kryminalnej. Proszę powiedzieć ojcu, że przyszliśmy.

Kobieta skinęła tylko głową, gestem zapraszając ich do środka. Za drzwiami rozciągał się obszerny hol, z którego prowadziły liczne, nadmiernie szerokie drzwi do poszczególnych pomieszczeń. Równie szerokie schody wiodące na piętro były wyposażone w fotel na szynach. Betty stanęła w drzwiach, wpatrując się w podłogę. Starsza kobieta znikła za jakimiś drzwiami. Po niecałej minucie wróciła, zostawiając otwarte drzwi i wskazując ręką pokój rozciągający się za nią.

Georg usłyszał głębokie westchnienie towarzyszące pierwszym krokom Betty, ujrzał, jak podnosi głowę i prostuje ramiona. Potem na jej twarzy pojawił się uśmiech, spokojny, opanowany, bardzo chłodny uśmiech. Powoli poszedł za nią. Dochodząc do drzwi, wyciągnęła do przodu obie dłonie, ale zaraz cofnęła lewą, opatrzoną lekko przybrudzonym bandażem. – Cześć, tato – powiedziała.

Kiedy Georg Wassenberg ujrzał mężczyznę na wózku, miał wrażenie, że wiele zrozumiał. Nie był to człowiek z krwi i kości, tylko kamienny kloc. Jeśli chciała mu dogodzić, musiała wiele przełknąć i udawać, że sama też jest z kamienia. Był wysoki, mniej więcej tej samej postury co jego syn. Nawet wózek inwalidzki nie był w stanie ukryć jego imponującej postawy. I ten wiek – na jesieni skończył siedemdziesiąt lat, rzuciła przy okazji podczas nocnej rozmowy – nie było go po nim widać. Gęste, nawet nie siwe jeszcze włosy, kanciasta twarz, ciężkie dłonie. Jedną z nich wyciągnął ku niej, schwycił jej rękę i mocno przytrzymał w swojej. Przez chwilę po jego twarzy przemknęło coś w rodzaju zadowolonego uśmiechu.

– Cześć, Betty.

Potem zwrócił się w stronę Georga. – Policja kryminalna? Macie go więc. – Nie powiedział, że go znaleźli, tylko krótko przytaknął, jakby zadowolony, jak gdyby szło o to, by ująć zbiegłego przestępcę.

– On nie żyje, ojcze – wyjaśniła Betty.

Stary ponownie skinął głową, niemal obojętnie. Jej dłoń wciąż mocno trzymał w swojej.

Drzwi do holu nadal stały otworem. Georg usłyszał lekkie kobiece kroki. Ociągając się, podeszła bliżej. Teściowa Betty. Przystanęła przy drzwiach, jakby nie ważąc się wejść do pokoju bez specjalnego wezwania. Ale nie sprawiała przy tym wrażenia zastraszonej, raczej nieprzystępnej. Jej oczy krążyły pomiędzy mężczyzną na wózku a Betty, usta miała mocno zaciśnięte. Bystre oczy, pełne nienawiści, bardzo aroganckie spojrzenie, wąskie usta.

– No wejdź – zażądał Theissen i wskazując wolną ręką na Georga, powiedział: – To jest funkcjonariusz z policji kryminalnej. Mają go.

Kobieta przy drzwiach zaczęła się uśmiechać, wyniośle, a zarazem czule. Starzec mówił dalej, nie przerywając: – Betty powiedziała mi właśnie, że nie żyje.

Nie było nawet dosyć czasu, by zmrozić ten tkliwo-wyniosły uśmiech. Matka Herberta Theissena stała jeszcze przez sekundę czy dwie wyprostowana, ze wzrokiem skierowanym ku Betty. Jej usta się poruszyły. Był to tylko szept, ale mimo to dający się zrozumieć. – Ty potworze w kobiecej skórze, nareszcie ci się udało?

Potem wydała z siebie cichy dźwięk i zemdlała. Dosyć mocno uderzyła głową o podłogę. Georg znalazł się przy niej w dwóch skokach. Nie była ranna, po kilku sekundach wróciła jej przytomność, otworzyła oczy i natychmiast zaczęła zawodzić.

Georg chciał jej pomóc wstać z ziemi, odtrąciła jego rękę, usiadła. Z zaciśniętymi oczami, nadal wydając z siebie te jękliwe dźwięki, poczęła kołysać się w tył i w przód.

Zdawało się, że Betty musiała się bardzo przemóc, żeby zbliżyć się do swojej teściowej i ją objąć. Jej twarz była przy tym jak maska z gipsu, zupełnie sztywna, blada i zimna. Pomogła mu jednak przetransportować starszą kobietę z podłogi na fotel. Tam matka Herberta Theissena nadal kołysała się w tę i we w tę i jęczała, uderzając przy tym pięściami w poręcze fotela.

Starzec zadbał o to, żeby gospodyni zadzwoniła po lekarza. Następnie nakazał jej, by zajęła się jego żoną aż do przyjazdu doktora. On sam potoczył swój wózek w kierunku drzwi, mówiąc: – Przejdźmy do pokoju obok. Tam spokojnie porozmawiamy.

Rozpacz żony i śmierć syna zdawały się w żaden sposób go nie dotyczyć. W sąsiednim pokoju spytał najpierw: – I co teraz będzie? Kłopoty? Wspaniałe dochodzenie, mnóstwo pytań?

– Nie – odpowiedział Georg. – Będzie tylko sekcja zwłok. Kiedy już otrzymamy jej wyniki, prokuratura wyda ciało.

Starzec krótko skinął głową. – Thomas Lehnerer powiedział wczoraj wieczorem, że Herbert sporo połknął, tabletek i wódki. Ale powiedział też, że jest jeszcze dużo czasu. Czy powiedział to tylko dlatego, żeby ją uspokoić? – Skinął brodą w kierunku drzwi.

Georg potrząsnął głową, wyjaśniając sytuację, powiedział też, gdzie i jak znaleziono Herberta Theissena.

– Wysiadł i prawdopodobnie jeszcze kawałek przeszedł, zanim stracił przytomność. I upadł tak nieszczęśliwie, twarzą do wody…

Starzec przerwał mu z pogardliwym uśmiechem.

– To do niego podobne, utopić się w kałuży. Znam tę chatę i to bajoro. Byliśmy tam zeszłego roku.

Popatrzył na Betty. – Pamiętasz? Brat Margot coś tam obchodził. – Zanim jeszcze zdążyła odpowiedzieć na jego pytanie, zmienił temat i zarazem ton.

– Jak sobie dajesz radę? Thomas powiedział mi, że on znowu sięgnął po kasę i że tym razem nie była to błahostka.

Zabrzmiało to jak z ust inkwizycji. Uśmiechnęła się tym samym chłodnym i opanowanym uśmiechem jak na początku. – Jest parę problemów – wyjaśniła, jeszcze szerzej się uśmiechając – ale nic, czego bym nie była w stanie rozwiązać, ojcze. Mówiłam już dziś rano z ludźmi. Zapłacimy pensje kilka dni później, ale zapłacimy.

– Ale z czego? – chciał wiedzieć Theissen senior.

– Mam kilka osobistych rezerw – powiedziała.

– Mam nadzieję, ze względu na ciebie – dodał starzec jeszcze stonowanym głosem i ujął ją za rękę. A potem raptem krzyknął: – Dlaczego dowiedziałem się o tym dopiero wczoraj wieczorem? I nie opowiadaj mi tu, że to po raz pierwszy od dłuższego czasu. – Jego głos stał się jeszcze głośniejszy, ton odrobinę ostrzejszy: – Co ty sobie myślałaś, kryjąc tego drania? Prowizorycznie zatykać dziury za moimi plecami. Przecież rozsądek musiał ci nakazywać, żeby dać mu szlaban. I to odpowiednio wcześnie.

Była taka mała w tej chwili. Jej dłoń w dłoni starca wyglądała jak mysz w pułapce. Tylko jej głos pozostał mocny i pewny: – Sama dowiedziałam się o tym dopiero wczoraj, ojcze. I miałam co innego do roboty niż wypłakiwanie ci się w mankiet. Przedtem to były drobnostki. Po co miałabym cię tym niepokoić?

Starzec parsknął pogardliwie, puścił jej rękę i zażądał: – Masz mnie na bieżąco informować.

Skinęła tylko głową. To było pożegnanie. Georg miał wprawdzie poczucie, że powinien był zadać kilka pytań dla porządku lub żeby zachować pozory. Jakie motywy mogły kierować pańskim synem? Ale pytania tego typu okazały się zbędne.

Zdawała się odczuwać ulgę, ponownie wsiadając do jego samochodu. Gdy ruszyli, rzuciła, spoglądając przez ramię: – Bałam się tego.

– Pani teścia?

Kątem oka zauważył, że zaprzeczyła. – Jej. Jej reakcji. Herbert był jej całym światem. Nigdy nie pogodzi się z jego śmiercią.

Nie przebiegło to tak, jak sobie wyobrażała. Jedna uwaga i było wątpliwe, czy policjant ją właściwie zrozumiał. Poza tym żadnych oskarżeń, żadnych wyrzutów. Ale to jeszcze przyjdzie, tego była pewna, tak jak faktu, że po nocy nastaje dzień. I teraz nastąpi to pod jej nieobecność, kiedy nie będzie mogła swoim zachowaniem natychmiast dać do zrozumienia, że wszelkie oskarżenia są wyssane z palca. I on będzie miał czas, żeby to przemyśleć. Czy miała go na to przygotować? Lepiej nie! Już i tak o wiele za dużo powiedziała. Lepiej nie gadać, tylko działać.

Głowę miała skierowaną w przód, ale mimo to widziała, że ciągle spogląda na nią z ukosa. Jego wzrok częściej spoczywał na jej twarzy niż na szosie. No dobrze! Skoro nie da się tego uniknąć. Mężczyźnie, który właśnie opuścił łóżko kobiety, będzie trudno zaraz potem prowadzić przeciwko niej dochodzenie.

W zasadzie chodziło tylko o to, by połączyć przyjemne z pożytecznym. Atrakcyjny mężczyzna, który stał się twardy z powodu jakiegoś mięczaka, preferowanego przez jego żonę. Mieszanka w sam raz – agresja i pożądanie. Chcę cię i dostanę, czy tego chcesz, czy nie. Zupełne przeciwieństwo Thomasa.

Thomas by nie chciał zrozumieć, że było to konieczne. Ale on przecież nie musiał tego od razu zauważyć. Na początek istniały wiarygodne wymówki. Jeszcze kilka pytań, toczące się śledztwo. I była też podróż służbowa, planowana już od miesięcy. Właściwie sama miała pojechać. Tylko że obecnie była tu niezbędna. Thomas to zrozumie i będzie gotów pojechać zamiast niej. Na kilka dni do Holandii, żeby jeszcze raz się tam zorientować, jak wygląda budowa niezbyt drogich domków jednorodzinnych.

Z domu jej teściów Georg Wassenberg pojechał z nią do instytutu medycyny sądowej. Po drodze poprosiła go, żeby zatrzymał się przed apteką. Kupiła sobie środek przeciwbólowy, silniejszy niż paramed, poprosiła też od razu o szklankę wody. Stojąc jeszcze przy ladzie, połknęła dwie tabletki, zapłaciła, podziękowała i wróciła do wozu.

– To była pierwsza sprawa – powiedziała, wsiadając – a teraz druga. Miejmy to już z głowy.

Chętnie by jej tego oszczędził, zwłaszcza teraz, gdy stała się tak milcząca, sprawiała wrażenie tak zamyślonej i przygnębionej, i chyba nadal cierpiącej. Musiała jednak zidentyfikować ciało, mimo że nie było żadnych wątpliwości co do tożsamości zmarłego. Okropna biurokracja. Ale zarazem jeszcze jeden powód, by objąć ją ramieniem, przyciągnąć do siebie, potrzymać w ramionach, gdy krótkim przytaknięciem potwierdziła: – Tak, to mój mąż.

Jej twarz nadal blada i nieruchoma przez chwilę drgnęła. Wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć ramienia zmarłego. Ale zanim go dosięgła, cofnęła dłoń i spuściła głowę.

Georg wyprowadził ją na zewnątrz. Wrócił jeszcze raz, by się dowiedzieć, kiedy mogłaby się odbyć sekcja. Słyszała, jak rozmawia z lekarzem sądowym, jak uzgadniają termin na czwartek o dziesiątej przed południem. W jej uszach zabrzmiało to jak termin ogłoszenia wyroku.

Potem Georg wrócił i znowu objął ją w talii. Wychodząc na zewnątrz, wyszeptała: – Zdaje mi się, że śnię. Zaraz się obudzę, a on z łomotem będzie się wspinał po schodach. Nigdy bym go o to nie posądziła.

Georg podprowadził ją do samochodu, pozwolił wsiąść, a wówczas opadł z niej cały ten szok. Gdy ruszał, przemieniła się powoli w kobietę, którą poznał w nocy. Stawiającą czoło każdej sytuacji i życiu, akceptującą wszystko, co się jej przydarzy, zarówno w pozytywnym, jak i w negatywnym sensie. Chciał ją odwieźć do domu, ale poprosiła, żeby ją zawiózł z powrotem do firmy.

– Chyba nie chce pani jeszcze pracować? – spytał. Niewielki zegar na desce rozdzielczej pokazywał kilka minut po piątej.

– Nie – cicho się roześmiała. – O wpół do piątej mamy w biurze fajrant. To dotyczy także mnie. Ale mój samochód nadal tam stoi. – Jeszcze jeden uśmiech i krótkie westchnienie. – Dziś rano musiałam wziąć taksówkę. Nie mogę sobie pozwalać na to codziennie. – W ostatnim zdaniu brzmiał cień wyrzutu.

Lamborghini znajdował się już w komisji do badań technicznych. Czysta rutyna, może zdejmą odciski palców z drzwi i kierownicy, a może i to nie. Gdyby on albo prokurator tego zażądali, to by tak zrobili, w przeciwnym razie… Właściwie było to zbędne.

– Postaram się, żeby możliwie jak najszybciej odzyskała pani samochód męża – obiecał, zastrzegając przy tym: – Może to jednak potrwać parę dni. Decyzja należy do prokuratora.

Wzruszyła tylko ramionami.

Trzeba było przynajmniej poczekać na wyniki sekcji. Tego jednak nie chciał jej tak wyraźnie powiedzieć. Sekcja była dla bliskich zmarłego przeważnie gorsza niż sama śmierć.

Jechał powoli, rozkoszując się każdą sekundą, liczył się z tym, że pożegna się z nim przed firmą. Nie chciał się jej narzucać. Nie dziś, teraz mógł sobie spokojnie dać trochę czasu.

Nie wyciągnęła do niego ręki, zanim wysiadła, jak się spodziewał. Spojrzała na niego, rzuciwszy krótkie, ale demonstracyjne spojrzenie na zegarek. – Jest pan jeszcze na służbie? – spytała.

Wzruszył ramionami. – To zależy. – Chciał jeszcze pomówić z ich lekarzem domowym, dowiedzieć się o ogólny stan zdrowia Herberta. Ale równie dobrze mógł to zrobić następnego dnia.

Nie spytała, od czego to zależy, tylko: – Wypije pan jeszcze ze mną kawę? Może ją pan sam zaparzyć, jeśli obawia się ryzyka picia mojej kawy. Muszę przyznać, że pańska kawa bije moją na głowę. Może za bardzo oszczędzam na proszku. – Zabrzmiało to żartobliwie, ale zaraz spoważniała: – Z pewnością ma pan jeszcze do mnie kilka pytań.

Nie kilka, tylko jedno. Dlaczego pani mąż wziął ten mikroskopijny nożyk zamiast któregoś z tych dużych z bloku, który stoi na szafce? Nie powiedział tego głośno. Popatrzył za nią, jak idzie przez przestronny plac do małego czerwonego autka starszego modelu, wręcz rzęcha. Ten lamborghini bardziej by do niej pasował.

Pojechał za nią do jej domu. A potem znowu stał u niej w kuchni i parzył kawę. Ona siedziała na krześle, patrząc na niego, uśmiechała się, niekiedy trochę zawstydzona, czasem nieco rozmarzona, a czasem z cieniem tęsknoty w oczach. Wszystko było prawie tak jak w nocy.

Kiedy wyjmował naczynia z szafki, podniosła się z miejsca.

– Powinnam coś przekąsić – wyjaśniła, wyjmując siatkę z pomidorami, pudełko margaryny i opakowanie pokrojonego chleba z lodówki. Nie było w niej zresztą wiele więcej ponadto.

– Nie będzie panu przeszkadzało? – spytała. – Zawsze przekąszam co nieco, kiedy wracam do domu. W biurze zazwyczaj nie mam na to czasu.

Potrząsnął głową. Dlaczego miałoby mu przeszkadzać, że coś zje? Na pewno była głodna. Z szuflady obok lodówki wyjęła mały kuchenny nożyk. Różnił się on od tego, który znaleziono w samochodzie jej męża, tylko kolorem trzonka – ten był jasnozielony.

Pokroiła nim pomidory na wąskie plasterki, położyła je na kromkę chleba, posypała solą. Nóż zostawiła potem obok zlewu. A był on zdecydowanie bliżej drzwi niż drewniany blok pełen noży.

Zostali w kuchni. Betty zjadła swoją kanapkę z pomidorami, popijając ją dwiema filiżankami kawy. Nie zadał jej żadnego pytania. Sprawa noża się wyjaśniła. Pewnie i wczoraj Betty musiała coś przekąsić, zanim połknęła tabletki i się położyła.

Starczy, jeśli w ciągu kolejnych dni zjawi się na komendzie i złoży zeznania. Powiedział jej to. I to, że najlepiej będzie, jeśli przedtem do niego zadzwoni, uzgodni termin, żeby nie musiała niepotrzebnie czekać. – Wprawdzie i zwykle się nie nudzimy, ale teraz jest szczególnie gorąco – powiedział.

Skinęła głową, jakby o tym wiedziała, bo tak zresztą było. – Tych czterech mężczyzn, prawda? Czytałam o tym w gazecie. Zajmuje się pan i tą sprawą?

Teraz on skinął głową, a ona stwierdziła: – Okropna historia. I taka bezsensowna. Kto coś takiego robi i co z tego ma? – Jej głos brzmiał szczerze, jakby rzeczywiście nie widziała tu sensu. Zaskoczyło go to nieco, w przyjemny sposób. Oczekiwał raczej obojętności.

Potem już wiele nie rozmawiali. Byłoby to zbędne, przeszkadzałoby. Nie mieli żadnego naturalnego tematu, tylko kilka myśli. On obserwował ją, a ona jego. Nie musiał nic mówić, wszystko miał wypisane na twarzy. A na czole mogła wyczytać, że czeka tylko na jej znak. Mogła mu go dać. Nie dziś, to by było za wcześnie. I sama nie czuła się jeszcze w pełni sił.

Krótko po siódmej rozległ się dzwonek do drzwi. Zdawała się tak samo niezadowolona, że im przeszkodzono, jak on. Westchnąwszy, z gestem żalu wstała z krzesła. Idąc w stronę korytarza, stwierdziła: – To może być tylko Thomas.

I to był Thomas Lehnerer. Georg usłyszał, jak rozmawiają w korytarzu. Najpierw ją: – Tak myślałam, że to ty.

A potem jego: – Ktoś jeszcze jest u ciebie? – Usłyszał w tym dziwny ton, mogła to być równie dobrze nieufność, jak zdenerwowanie.

– Przyszedł pan Wassenberg – wyjaśniła. – Był tak miły i dotrzymał mi towarzystwa.

Potem opowiedziała mu o wizycie u teścia, niczego nie opuściła, nie zapomniała nawet o urodzinach brata Margot, o którym przypomniał jej stary. Mówiła powoli, z namysłem i dosyć wyraźnie, by być dobrze zrozumiana w kuchni.

Prawdopodobnie nadal stała z Lehnererem koło drzwi wejściowych. Nie dało się nic zobaczyć. Mógł tylko słuchać. Że zadawała sobie pytanie, skąd Herbert mógł znać to miejsce. Że mógł trafić tam jedynie przypadkiem. Skoro był nieobecny podczas tej urodzinowej imprezy.

Lehnerer był lepiej zorientowany. Oczywiście, że Herbert tam był, co prawda tylko przez kilka minut, razem z jakąś dziewczyną. Egzotyczne stworzenie. Ciemna skóra i kędzierzawe włosy. Nie widziała tych dwojga tylko dlatego, że była z teściem wewnątrz chaty. A kiedy Herbert się dowiedział, że wśród gości jest również jego ojciec, wolał wziąć swoją przyjaciółeczkę pod ramię i z nią zniknąć.

– Ach tak – powiedziała. – Ależ wejdź, Thomas. – Potem stuk zamykanych drzwi, kroki w korytarzu. Jej głos: – Do kuchni.

Thomas Lehnerer wszedł, kiwając głową, co miało pewnie oznaczać powitanie. I on również usiadł przy stole. Nie chciał kawy, wyjaśnił nieco skomplikowanie, że dowiedział się od sekretarki, jakoby przyszedł jakiś pan z policji i odjechał z szefową. – Tak sobie pomyślałem, że pewnie znaleziono Herberta.

Tak jak poprzedniego wieczoru Lehnerer był ubrany w dres, granatowy, z białymi pasami, tamten był jasnoszary i o wiele starszy.

Georg zadał dla formalności kilka pytań, zanotował odpowiedzi Thomasa. Powtórzył tylko to, co już powiedział poprzedniego wieczora. Kiedy odwiózł ją do domu, kiedy sam wyszedł z firmy, kiedy usiłował się do niej dodzwonić, kiedy wszedł do jej domu i co dokładnie tam zastał. I jeszcze coś. To, co już nie dawało Georgowi spokoju.

– Jak właściwie wpadł pan na to, że Herbert Theissen pobił swoją żonę? Tak pan powiedział funkcjonariuszowi z policji prewencyjnej. Ale pani Theissen była nieprzytomna, od niej nie mógł się pan tego dowiedzieć.

Lehnerer wzruszył ramionami i chciał odpowiedzieć. Ale zanim z jego ust padło pierwsze słowo, rozległ się śmiech Betty. – Nie mógł tego wiedzieć, ale mógł się domyśleć. Przecież nikt inny nie wchodził w grę. Na włamanie to naprawdę nie wyglądało. A kiedy przed południem zobaczyliśmy, jak wygląda stan firmowego konta, to Thomas mógł sobie z pewnością dośpiewać, jak dalej rozwinęła się sytuacja.

Uśmiechnęła się. – Jeśli dobrze pamiętam, powiedziałam nawet, że jeszcze popamięta, jak tylko wróci do domu. Przypuszczam, że Thomas nie starał się dodzwonić do mnie, żeby mnie spytać o ból głowy, tylko żeby się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja finansowa firmy. Mogłoby się zdarzyć, że Herbert wyjątkowo nie przepuścił wszystkiego. Czy nie tak, Thomas?

Lehnerer potwierdził skinieniem głowy. A potem zrobił się rozmowny. Opowiedział, jak się martwił o firmę i o nią. O nią szczególnie, bo czekała ją przecież poważna scysja. I mimo że normalnie była w stanie przeforsować swoją wolę, to co mogła zrobić, jeśli rzeczywiście poszliby na noże i mąż przeszedłby do rękoczynów? Thomas Lehnerer nie zaznał ani chwili spokoju, biegnąc tak jak co dzień przez las, czynił sobie wyrzuty, że z nią nie został, że w takiej sytuacji zostawił ją samą.

Z każdym słowem wypowiadanym przez Thomasa ożywały okropne podejrzenia i zazdrość. Z każdego jego zdania przemawiały uwielbienie i potrzeba chronienia tej kobiety.

Georg pożegnał się krótko przed ósmą. Potem przez kilka minut siedział w aucie, zanim ruszył. Znowu czuł gniew, obserwował dom i tak jak w nocy zadawał sobie pytanie, co tam się teraz dzieje. W kuchni. O sypialni i tych wszystkich lustrach nawet nie myślał. Kuchnia była w jakiś sposób bardziej erotyczna. Tam się skrzyło, tam jej uśmiech roztaczał blaski. Tam się wszystko zaczynało, gdzie się potem przenosiło, nie było już tak istotne. Liczyło się, że się toczyło dalej. Ale nie z naszym leśnym sprinterem, w każdym razie nie bez przeszkód. Już on się o to postara. A co mógł zrobić, to sobie już obmyślił poprzedniej nocy.

Загрузка...