ROZDZIAŁ 8

Margot Lehnerer bała się już od prawie dwóch tygodni. Był to żałosny strach kobiety, której raptem zawaliło się całe życie. Szalony strach, który całkowicie ją paraliżował, napełniał pustką, czynił niezdolną do walki. Aż do środy zeszłego tygodnia było źle. A potem zrobiło się nieznośnie.

Najpierw przyszedł ten policjant i zażądał szarego dresu do joggingu Thomasa. Po jego wyjściu do Thomasa zadzwoniła Betty. Jej mąż nie powiedział dużo, rzucił tylko: – I znowu miałaś rację. Najlepiej natychmiast wyjadę. – Posłuchał jeszcze przez dwie sekundy, co szefowa ma mu do powiedzenia i odłożył słuchawkę. Potem bez żadnego wyjaśnienia poszedł na górę do sypialni i spakował walizkę.

Margot wiedziała już od lat, że jest zdradzana. Tyle że zawsze sądziła, iż jego romans z Betty nie zagraża ich małżeństwu. Betty przecież nie potrzebowała mężczyzny, który stale byłby przy niej. Betty chciała tylko od czasu do czasu trochę seksu. Niedobrze było, że to musiał być akurat Thomas. Ale z tym Margot mogła żyć, jak długo on zadawał sobie wiele trudu, by ukryć przed nią swoje skoki w bok. Teraz, zdaje się, był zdania, że tyle trudu nie jest już konieczne.

Walizkę miał wziąć rzekomo w podróż służbową, o której wspomniał przelotnie już w poniedziałek. – Możliwe, że w najbliższym czasie będę musiał wyjechać na kilka dni do Roosendaal.

A potem zapakował jeden z tych wielkich plażowych ręczników i dwie pary kąpielówek. Margot stała przy nim, mając poczucie, że coś wewnątrz niej pęka. Jakoś udało się jej go zapytać, czy nie uważa, że jest jeszcze nieco za zimno, by pływać.

Spojrzał na nią takim umęczonym i pełnym winy wzrokiem. – Nie utrudniaj mi tego jeszcze bardziej, Margot. Porozmawiamy spokojnie po moim powrocie. Prawdopodobnie w poniedziałek. Zadzwonię do ciebie.

Dopiero wtedy zrozumiała, że walizka nie jest przeznaczona na jutro. – I musisz już teraz wyjechać? Wieczorem? Zaraz po tym, jak był tu ten policjant i zabrał twój dres?

– To nie ma z tym nic wspólnego – stwierdził, zmierzając do drzwi. Kiedy stanęła przed nim, zagradzając mu drogę i żądając wyjaśnień, powiedział: – To nie ma sensu, Margot. Teraz nic ci nie mogę wytłumaczyć. Daj mi czas do poniedziałku. To chyba niezbyt wygórowane żądanie.

A potem odsunął ją od drzwi, zszedł ze swoją walizką na dół i pożegnał się z dziećmi. Dla niej miał tylko spojrzenie rannego zwierza. Thomas nie potrafił ranić ludzi. A wiedział, jak bardzo ją w tym momencie zranił. Potem wyszedł z domu.

Podróż służbowa, zapoczątkowana w środowy wieczór, po telefonie Betty, ze strojem kąpielowym w walizce. Śmieszne, taka tania wymówka. Kiedy dzieci poszły do łóżek, Margot Lehnerer wyszła z domu. Thomas pojechał do Betty, była tego całkowicie pewna. Nie miała samochodu do dyspozycji. Wyprowadziła rower synka z garażu.

Dochodziła dziesiąta, kiedy dotarła do celu. Od strony ulicy dom Betty pogrążony był w ciemnościach. Brama od garażu była zamknięta. Małe autko Betty i lamborghini stały w całkowitej zgodzie, zaparkowane obok siebie na szerokim podjeździe. Margot ostrożnie oparła rower o ścianę, jak złodziej przekradła się koło garażu. Od tyłu oprócz drzwi znajdowało się tam też okno.

Niewiele się dało rozpoznać w ciemności. Nie wetknęła do kieszeni latarki, w tym całym pośpiechu nie pomyślała o tym. Ale i bez latarki można było rozpoznać masywne kontury samochodu. W każdym razie garaż nie był pusty. Margot gotowa była przysiąc, że w garażu stoi volvo jej męża.

Także tylna ściana domu pogrążona była prawie całkiem w ciemności. Tylko w jednym oknie na piętrze paliło się światło. Margot dobrze znała ten dom. Byli w dużej łazience. To potwornie zabolało, jak zbity pies przemknęła z powrotem, wsiadła znowu na rower.

Po przyjeździe do domu sięgnęła po telefon. Ale potem zwyciężyła duma. Nie dojdzie do tego, żeby teraz zadzwoniła do Betty i błagała go, żeby wrócił. Mogła poczekać, on i tak wróci, i to już bardzo niedługo. A wtedy przyjdzie jak zbity pies. Bo Betty go odprawi.

W czwartek rano zadzwoniła do firmy. Dokładnie ważyła słowa: – Czy mój mąż jest jeszcze w biurze? Zapomniał o czymś.

Brzmiało to naturalnie i w żadnym razie nie było głosem niczego nieświadomej i zdradzanej żony. Odpowiedź początkowo nieco ją uspokoiła. Thomas już nie przyjechał do biura. Szefowa była tu krótko i powiedziała, że pan Lehnerer wyruszył wczesnym rankiem.

A potem przyszły łzy. Do południa to, co najgorsze, minęło. Kiedy dzieci wróciły ze szkoły, Margot wzięła się w garść i czekała na telefon od męża. Chociaż zwykłe: – Dojechałem cało i zdrowo.

Telefonu nie było. Zamiast tego przyjechał jeszcze raz ten policjant. Gotował się z gniewu, porządnie jej zadał bobu. Ale ona opanowała nerwy.

Potem nadszedł długi piątek i potworna sobota. Margot była pewna, że Thomas wrócił już z Roosendaal i znowu był u Betty. Była też dosyć odważna, by się do końca upewnić. Ostatecznie nie szło wyłącznie o jej dumę, szło też o ich dzieci.

W sobotę wielokrotnie telefonowała do Betty, ale ani razu nie podniesiono słuchawki. Późnym popołudniem wybrała się na spacer. Dzieci koniecznie chciały z nią iść. Margot najpierw powiedziała nie, ale potem pomyślała, że to może niezły pomysł, by zabrać je ze sobą. Dzieci przywiodą go do rozsądku. Ale Thomasa nie było, nikogo nie było. Garaż był pusty, a obydwa samochody na podjeździe także znikły.

Dwie pary kąpielówek i ręcznik kąpielowy. Na słońcu z pewnością można było już poleżeć. Nie trzeba było koniecznie wchodzić do wody. Kilka razy przyszła jej do głowy myśl, że to było tylko wynagrodzenie, weekend za wierną służbę. Ale to tu, to była sprawa, z którą nie była w stanie dyskutować. Jej mąż, ten dobroduszny, łagodny, pomocny Thomas, mordercą!?

Potworna niedziela, ani słowa od niego. Dzieci krążyły po domu całkowicie zbite z tropu i skonsternowane. Margot z trudem jedynie powstrzymywała się od łez. Późnym wieczorem jeszcze raz zadzwoniła do Betty. Było już po jedenastej. Tym razem miała szczęście, jeśli można to tak nazwać. Nawet się nie przedstawiła, tylko od razu spytała: – Gdzie jest Thomas? U ciebie?

– Nie.

– Kiedy wróci?

Przez kilka sekund w słuchawce panowała cisza, jak znak zapytania. Potem Betty spytała ostrożnie: – Co to znaczy, kiedy wróci? Jeszcze go nie ma?

– Nie! I dotąd do mnie nie zadzwonił. Obiecał, ale tego nie zrobił.

– Nie rozumiem – powoli powiedziała Betty.

Margot gorzko się roześmiała. – Uczyń mi tę grzeczność, Betty, i nie rób ze mnie idiotki. Od lat Thomas codziennie biega trzy godziny po lesie. I dwa, trzy razy w tygodniu jego dres jest wprawdzie przepocony, ale on sam nie. Nie musimy się wzajemnie oszukiwać. Będziesz tak miła i przekażesz mu moje słowa? Powiedz mu, że ja bardzo szybko zapominam. Może kiedyś przypomni sobie, że ma rodzinę. Jeśli o mnie chodzi, możemy postępować nadal tak jak dotąd, jeśli to konieczne. Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby to nie było konieczne. Teraz przecież możesz wybierać.

I znowu na kilka sekund zaległa w słuchawce cisza. Margot już chciała odłożyć telefon, kiedy Betty powiedziała: – Chwileczkę, ja… Przykro mi, Margot. Nie wiedziałam, że ty… Nie wiem, co mam teraz powiedzieć. Dlaczego nigdy nic nie powiedziałaś?

– A czy to by coś zmieniło?

– Nie wiem. Ja… – znowu Betty zaczęła się jąkać, po chwili jednak słowa z jej ust popłynęły szybciej. – Nigdy nie miałam zamiaru zniszczyć waszego małżeństwa. Musisz mi uwierzyć, Margot. Powiedziałam to też Thomasowi, kiedy przyjechał tu w środę wieczorem. Mówił o rozwodzie. Usiłowałam mu to wyperswadować. Nie chcę za niego wychodzić, Margot, nigdy nie chciałam. Chciałam spędzić z nim weekend w Renesse, ni mniej, ni więcej. Jemu to nie wystarczało. Dyskutowaliśmy przez pół nocy. Myślałam, że się z tym zgadza. I myślałam też, że niesłusznie byłoby robić mu nadzieję. Dlatego nie pojechałam z nim do Renesse.

– To gdzie wczoraj byłaś? – spytała Margot. – W domu cię nie było.

– Nie cały czas, robiłam zakupy.

– W soboty sklepy zamykają o drugiej – stwierdziła Margot.

– Ale kawiarnie nie – dodała Betty. – A na kawiarnię już wieki całe nie mogłam sobie pozwolić.

To, co mówiła Betty, mogło się zgadzać albo i nie. Margot nie wiedziała, co o tym sądzić. Wzięła od Betty numery telefonów przedsiębiorstwa budowlanego w Roosendaal i hotelu w Renesse.

Następnego ranka, ledwo dzieci wyszły z domu, zadzwoniła najpierw do hotelu. Thomasa nie było, wcale go tam nie widziano. Bo i po co miałby być, skoro już w środę pojął, że Betty ani myśli dotrzymać obietnicy. Ale Thomasa nie było także w Roosendaal. Margot otrzymała tę samą informację, co w hotelu, w ogóle go tam nie było. I nie wrócił także tutaj, skoro Betty dała mu do zrozumienia, że nie powinien sobie czynić co do niej żadnych nadziei.

Margot Lehnerer siedziała przez kilka minut przy telefonie, nie wiedząc, co dalej. Jeszcze raz zadzwonić do Betty? Albo do firmy? Po co? Przez głowę przebiegło jej kilka myśli bez składu, była to rozpaczliwa próba wczucia się w położenie męża. Daleko to nie prowadziło, ciągle wracała myślą do policjanta i tego potwornego podejrzenia. Poczekać, mając nadzieję, że Thomas nic nie zrobił, że potrzebuje tylko paru dni, by przetrawić swoje rozczarowanie. Że się odezwie, kiedy zbierze się na odwagę, by poprosić ją o wybaczenie.

W poniedziałkowy wieczór pod jej drzwiami znowu zjawił się ten policjant, aż kipiąc ze złości. Czekał, naturalnie, że czekał, czuł, że go zwodzą, pewnie węszył spisek. Wiedział już, że Thomas nie pojechał do Roosendaal. Nic nie wiedział o hotelu w Renesse. A więc Betty milczała. Margot poszła w jej ślady. I nawet nie musiała kłamać. Naprawdę nie wiedziała, gdzie teraz może przebywać jej mąż.

Georg Wassenberg zadał sobie trud, by poskromić swój gniew, przemawiał do niej łagodnie, anielskim głosem, ale rzucił też kilka gróźb. Nakaz aresztowania! Kiedy wreszcie poszedł, Margot miała duże problemy z uspokojeniem dzieci. A przy tym sama miała taki nastrój, jakby ktoś zwalił jej na plecy wóz kamieni.

Ukrywa się, tego słowa użył policjant, mówiąc też, że to praktycznie oznacza przyznanie się do winy.

Był to jeden z tych tygodni, które Georg najchętniej wykreśliłby z kalendarza. Poniedziałek, bieganina na komendzie. Maglowali chłopaka córki Raschego. Uparty gnojek, ale jeszcze go zmiękczą. A nawet jeśli nie, to i tak nie odgrywało to wielkiej roli. Został jednoznacznie zidentyfikowany jako rzekomy dziennikarz.

Georg nie miał nic wspólnego z przesłuchaniami, mógł się skupić na swojej osobistej sprawie. Oczywiście Lehnerer się nie zjawił. Jeden telefon do firmy i do Holandii. Betty udała bezradną i nieco zaszokowaną, miał ochotę ją za to pobić. Rozmowa z prokuratorem. Czy to wystarczy do nakazu aresztowania, czy nie? Starczyło tylko na dobrą radę. – Niech pan jeszcze raz wypyta jego żonę.

Tak też uczynił, ale bez skutku. Z domu Lehnerera pojechał dalej, do Betty, już nie służbowo, ale i nie całkiem prywatnie. Nadal udawała, że o niczym nie ma pojęcia. W ogóle nie potrafiła wytłumaczyć sobie faktu zniknięcia swojego prokurenta, mimo najlepszych chęci. To nie było w jego stylu, tak zostawić na pastwę losu żonę i dzieci, firmę i szefową.

Nie mógł jej zbić. Ale jego złość potrzebowała jakiegoś ujścia. Znalazł je na kuchennym stole. Nie sadzał jej na blacie, tylko po prostu przycisnął do stołu. Krzyknęła, kiedy w nią wchodził, nie był to wyraz podniecenia, ale bólu.

Potem poczuł się nieco lepiej, zrobił kawę, posiedział z nią w salonie. Temat Thomasa został po półgodzinie wyczerpany. Wiedział, że go oszukuje, ale nie mógł jej tego dowieść. Potem jeszcze raz go przeprosiła, że w niedzielę puściły jej nerwy.

– Naprawdę myślałam, że mi to nie powinno już przeszkadzać. To już tak dawno temu. Mój Boże, w ciągu tych wszystkich lat widziałam więcej niż jednego psa, wprawdzie nie w moim ogrodzie, ale nie myślałam o tamtym dniu. Od ostatniego wtorku myślę o nim niemal bez przerwy. Od kiedy widziałam jego przyjaciółkę z brzuchem. Jego dziecko. Zawsze się tylko tak mówiło: jego dziecko. Jakbym ja nie miała z tym nic wspólnego. To było także moje dziecko. I gdyby nie umarło, to mielibyśmy razem szansę. Nie musielibyśmy przez wszystkie te lata przeżywać piekła. Wtedy, po jego urodzeniu, był jak odmieniony. Nie grał, nie pił, codziennie rano jechał do firmy. A kiedy wracał późnym popołudniem do domu, jego pierwsze kroki wiodły zawsze do dziecinnego pokoju.

Opowiadała to samo, co Margot Lehnerer, tyle że brzmiało to całkiem inaczej. A on nie chciał tego słuchać ani tak, ani siak. – Przestań już za to przepraszać – powiedział naburmuszony. – Nie powinienem był przywozić tego kundla.

W niedzielę powiedziała: – Nie chcę o tym rozmawiać. A teraz on nie chciał. Ani o jej dziecku, ani o tym, co się z nią działo. Znowu był rozdarty, tym razem pomiędzy wściekłością a triumfem. Z jednej strony świadomość, że Betty kryje Lehnerera, z drugiej satysfakcja, że skłonił rywala do ucieczki.

Został u niej do jedenastej. Kilka pocałunków na sofie, trochę czułości. Była taka łagodna i przylepna, pewnie chciałaby, żeby został u niej na noc. Nie mógł się przełamać, by to zrobić.

Także wtedy, kiedy żegnała się z nim w drzwiach – namiętnym pocałunkiem, pełnym tęsknoty spojrzeniem i pytaniem: – Zobaczymy się jutro? – Nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć. W ogóle już nic nie wiedział.

Naturalnie chciał jej. I chciał, do cholery, usłyszeć od niej, że przez długie lata miała romans z Lehnererem. Że jak najbardziej uważała za możliwe, iż poczciwy Thomas usiłował usunąć z drogi jej męża. I że to minęło, ostatecznie się skończyło, bo teraz jest on.

We wtorek zadzwoniła do niego do komendy. Jej głos był bardzo przygaszony i przygnębiony, bo odkryła coś dziwnego. Nie chciała o tym mówić przez telefon. – Miło by było, gdybyś mógł wpaść dziś wieczorem.

Jeśli chodzi o czas, nie był to żaden problem. Koledzy byli tymczasem zajęci celem Diny Brelach, bardzo inteligentną i zimną jak lód panią Rasche. Dowody przeciwko niej były bardzo skąpe, podobnie jak w przypadku Lehnerera. Jej przyszłemu zięciowi mogli przynajmniej dowieść, że miał kontakt z piątą ofiarą jako jedna z ostatnich osób. Ale tej kobiety nigdy nikt nie widział w tych kręgach.

O ósmej Georg pojechał do Betty. Sprawiała wrażenie nadal tak przybitej, jak poprzednio jej głos przez telefon. – Już sama nie wiem, co mam sądzić – zaczęła, pytając, czy pamięta ten czek od jubilera.

Ćwierć miliona. Te pieniądze nadal nie zostały wpisane na plus na rachunku firmy. A przy tym minął już ponad tydzień, w czwartek będą dwa, od kiedy Thomas miał przedłożyć czek w banku.

Nie, nie, ona sama się tego nie podjęła. Włożyła czek tylko na noc do sejfu, a rano wzięła go ze sobą do firmy. A ponieważ Thomas i tak musiał pojechać do banku, więc dała mu go.

– A on ci potem nie przedstawił żadnego świstka? Przecież dostaje się jakieś potwierdzenie, kiedy przedkłada się czek, jakiś mały formularz? – spytał Georg.

Nie. Ale Thomas nie musiał jej nic przedkładać, tylko oddać w księgowości. A tam nic nie było. Mówiąc o tym, ciągle szarpała kraniec bandaża. Był to dosyć gruby opatrunek, przybrudzony i niedbale założony. Wzrok miała opuszczony. Można było wykluczyć, że Thomas zapomniał zawieźć czek do banku. Nikt przecież nie zapomina o kwocie ćwierć miliona, kiedy jest ona tak koniecznie potrzebna.

Poza tym mówiła to z dużymi oporami, podniosła przy tym głowę, kierując oczy na twarz Georga. Było to bardzo przygnębione spojrzenie, w którym można było wyczytać jakby pierwsze, ciche przyznanie mu racji. Czek został zrealizowany. Już rozmawiała z jubilerem. A on twierdzi, że jego konto zostało już obciążone tą sumą.

Georg nie od razu pojął, potrzebował dwóch sekund, żeby zrozumieć, co Betty mu usiłuje powiedzieć. Podejrzewała Lehnerera, że zdefraudował tę kwotę.

– Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć – powiedziała. – I nie podejrzewam go o to. Przecież wie, jaka jest sytuacja firmy. Dobrze, sprzedałam samochód, zapłaciłam robotnikom. I dostanę też z powrotem pieniądze od tej Boussier. To prawie pół miliona. Nie czyni nam żadnych kłopotów. Ale o tym Thomas jeszcze nie wiedział, wyjeżdżając w czwartek.

Po tych słowach nastąpiło rozdzierające serce westchnienie. – I co ja mam teraz zrobić?

– Złożyć doniesienie – powiedział chłodno Georg.

Potrząsnęła głową. – Nie mogę, Georg. Przykro mi. Thomas był przez wszystkie te lata… On zawsze był…

– …drogim, miłym człowiekiem – dokończył za nią Georg te jąkania – który nigdy by nikogo nie skrzywdził, kochał żonę i dzieci, i dałby sobie rękę uciąć za firmę i szefową. Który był nawet gotów zabić, kiedy nadarzyła się sprzyjająca okazja. A kiedy pojął, że z tego powodu może ponieść konsekwencje, usunął się. A do tego potrzebował trochę gotówki.

Milczała, spoglądając na swoją lewą dłoń, szary, zabrudzony bandaż. I znowu nerwowo szarpała jego luźny kraniec. W końcu stwierdziła: – Jeśli potrzebowałby trochę gotówki, by wyjechać, tobym mu ją dała. I dobrze o tym wiedział, ale ćwierć miliona! Nie wiem, co mam na to powiedzieć.

– A może powiedz prawdę? – naskoczył na nią. – Przecież i tak ją znam. Ty może i jesteś przekonująca w twojej roli, ale żona Lehnerera nie jest najlepszą aktorką. Spytałem ją, Betty, czy coś cię łączy z jej mężem. Możesz trzy razy zgadywać, co mi odpowiedziała.

Nieco się skuliła – A więc dobrze – oznajmiła wreszcie. A potem krzyknęła: – Tak! Tak, do cholery, sypiałam z nim. Od czasu do czasu. Kiedyś do tego doszło. Ktoś mi kiedyś powiedział, że nie jest tak łatwo zapomnieć o pierwszym mężczyźnie. Może to było to. Ale przecież oprócz niego nie miałam nikogo. Ja też jestem tylko człowiekiem. Od czasu do czasu chciałam po prostu wiedzieć, czy jestem jeszcze kobietą. Ale nie chciałam niczego zniszczyć. Zawsze myślałam, że jego małżeństwo jest wystarczająco stabilne. Naturalnie mówił mi czasem, że mnie kocha. Ale coś takiego się po prostu mówi w takich sytuacjach. Ja też to mówiłam i sądziłam, że obydwoje nie traktujemy tego zbyt serio.

Znowu panowała nad swoim głosem, głośno odetchnąwszy, mówiła spokojnie dalej: – Nie mogę uwierzyć, żeby oszukał mnie na ćwierć miliona. Raptem zaczął mówić o rozwodzie. Usiłowałam mu to wyperswadować. Na Boga, on przecież ma rodzinę. Potwornie się posprzeczaliśmy. Zaczął mi wyliczać, ile dla mnie zrobił. Nie patrz tak na mnie, nie przyznał się do żadnej winy. Czynił mi tylko wyrzuty, że ja upatrzyłam sobie ciebie. Nie jestem ślepy, powiedział. Jeśli mężczyzna już wie, gdzie w domu stoją filiżanki. Był tak wściekły, naprawdę wyszedł z siebie, jeszcze nigdy go takim nie widziałam.

– Kiedy to było? – Georg także się uspokoił, cała wściekłość uleciała, jak ręką odjął. Widział, że głośno przełyka ślinę, zagryza wargi, jakby bała się odpowiedzieć.

I znowu doszedł tylko jej szept: – W ubiegłą środę. Wieczorem, krótko po twojej wizycie u niego. Przyjechał tu z walizką. Twoje odwiedziny porządnie go zdenerwowały. Stwierdził, że masz na mnie ochotę i starasz się za pomocą wrednych sztuczek usunąć go z drogi. Ale on nie da się tak łatwo.

– A potem?

Wzruszyła ramionami. – Przecież ci mówiłam, że się pokłóciliśmy. Przez całą noc się sprzeczaliśmy. O szóstej rano wyjechał. Wtedy właściwie sprawiał znowu wrażenie całkiem rozsądnego.

– Był u ciebie przez całą noc?

Skinęła tylko głową, spoglądając na niego przestraszonym wzrokiem. Po kilku sekundach oświadczyła: – Nie bój się. Nie poszłam z nim do łóżka, Georg. Jeśli mi nie wierzysz, to i tak nie jestem w stanie tego zmienić. – A potem spytała: – Co teraz zrobisz?

– Ja? – spytał ironicznie. – Ja nic nie zrobię. Ty coś zrobisz. Złożysz doniesienie o defraudacji.

– Nie! – Mocno potrząsnęła głową. – Nie, nie zrobię tego w żadnym razie. I nie muszę. Na pewno każesz go przecież ścigać. A kiedy go znajdziecie, odda mi wszystkie pieniądze.

– Nie powinnaś się na nas zdawać – powiedział. – Nasze możliwości są ograniczone. Żeby go kazać poszukiwać, musiałbym najpierw mieć coś w ręku.

Spojrzała na niego, nie pojmując. – Ale przecież masz. Co jest z tymi specjalnymi badaniami? Sądzisz, że był w stawie i masz ten negatywny wynik…

– Z moją opinią – przerwał jej – prokurator niewiele może zdziałać. Nie mam dowodów przeciwko Lehnererowi. Nawet jednej niteczki. A nawet gdybym miał, to nie jest zakazane transportowanie zmarłego z jednego miejsca w drugie. A dokładnie to uczynił. I to mu właśnie chciałem wyjaśnić w czwartek. Dowód okrzemkowy negatywny, gdyby się dowiedział, co to oznacza, toby nie musiał zwiewać na łeb, na szyję.

Przez kilka sekund tylko wpatrywała się w niego, a potem szepnęła: – Ty świnio. Ty podły, wredny gnojku. Zmarłego! Wykiwałeś go. Doprowadziłeś go do tego, że zostawił tu wszystko, wszystko, co dla niego było ważne.

– To była jedyna możliwość – odpowiedział z uśmiechem. – Nie otrzymałbym od niego innego przyznania się do winy. A ja przynajmniej chciałem wiedzieć. Niechętnie daję robić z siebie idiotę.

Już mu nie odpowiedziała, odwróciła głowę w bok. Dopiero kiedy podszedł do drzwi, zawołała za nim: – Chcę dostać z powrotem moje pieniądze.

– Możemy coś zrobić dopiero wtedy, kiedy będziemy mieli doniesienie – odkrzyknął i zatrzasnął za sobą drzwi.

Następnego ranka przyszła do niego do komendy zakuta jak w pancerz z lodu w swój gniew. Nie miał ochoty się z nią kłócić, posłał ją kilka pokoi dalej. Defraudacja nie była rzeczą dla komisji do spraw morderstw. Poradził jej też, żeby najlepiej od razu porozmawiała z prokuratorem, żeby sprawa nabrała tempa. Skinęła na to głową.

Zielone volvo zostało wciągnięte na listę poszukiwanych i znalezione już w czwartek. Późnym popołudniem nadszedł meldunek. Samochód Lehnerera stał przy lotnisku w Dusseldorfie. Wszystko było jasne. Należało jeszcze tylko sprawdzić, którym samolotem poleciał i dokąd przelano te ćwierć miliona z konta jubilera.

Georg pojechał do Margot Lehnerer, wyjaśnił jej sytuację, mając nadzieję na jakąś wskazówkę z jej strony, a przynajmniej na aluzję, gdy skonfrontuje ją z faktami. Zamiast tego zaprezentowała mu kamienną minę. Potem ze swej strony zadała kilka pytań. – Co się stało z dresem mojego męża? Już przeprowadzili państwo swoje porównania?

Georg tylko kiwnął głową.

– I jaki był wynik?

Wyjaśnił jej to, czując się przy tym dosyć podle. Nadmienił też, że inny jest już teraz stan rzeczy.

Margot Lehnerer zachowała spokój. – Mój mąż nigdy by nie sięgnął po pieniądze firmy.

– To nie były pieniądze firmy, pani Lehnerer. To były prywatne rezerwy, które upłynniła pani Theissen.

– Ach tak – powiedziała tylko Margot. Uśmiechnęła się przy tym, krótko i jakby z zadowoleniem. Zdawało się, że jest to dla niej pewne zadośćuczynienie.

W piątek zadzwonił do Betty. Tylko po to, by jej powiedzieć, że ma dużo czasu, aż do poniedziałku rano. Była to tylko próba, nic więcej. Liczył się z jej gniewem i odmową. Spadaj, ty wredny gnojku. Nie nastąpiło nic w tym rodzaju.

Na początku jej głos zabrzmiał tylko drwiąco. – To świetnie dla ciebie – stwierdziła. – A teraz chcesz wiedzieć, czy i ja mam czas?

– Tak!

– W zasadzie bym miała – wyjaśniła. – Ale szkoda by mi było spędzać go ze wściekłym gliną. Zachowałeś się jak słoń w składzie porcelany i wyobrażasz sobie do tego, że miałeś rację.

Nastąpiła krótka przerwa, za krótka, żeby jej odpowiedzieć. Nie wiedziałby nawet, co ma powiedzieć, usprawiedliwianie się w ogóle nie wchodziło w grę.

A potem Betty kontynuowała: – Wczoraj wieczorem była u mnie Margot Lehnerer. Chciała, żebym wycofała donos. Tak też postąpię. Mówię ci tylko, żebyś wiedział. Te pieniądze spiszę na straty. Nie potrzebuję sprawdzać, gdzie się podziały. Nazwijmy to wynagrodzeniem za wierną służbę. Jeśli Thomas rzeczywiście się postarał usunąć Herberta, to całkowicie sobie na nie zasłużył. Jeśli jesteś w stanie zaakceptować moją postawę, to możesz wpaść. Ale z góry cię ostrzegam, jedno słowo o Thomasie i znajdziesz się za drzwiami. Raz na zawsze. Chcę mieć wreszcie święty spokój.

– Zgoda – powiedział tylko.

To był spokojny weekend. W sobotę załatwili sprawunki na mieście. W niedzielę stali razem w kuchni, pichcąc sobie coś na kuchence. Czasem było wręcz śmiesznie i niedorzecznie. A po południu przytulnie. Betty sprawiała wrażenie zadowolonej i odprężonej, leżąc tak koło niego na tarasie. Z zamkniętymi oczami, wystawiając twarz do słońca. Była spokojna i piękna, mógłby tak godzinami się jej przypatrywać. Tylko przypatrywać, wyobrażając sobie, że będzie tak już zawsze.

A potem kolejny poniedziałek. Wszystko szło zwykłym trybem. Komisja specjalna została rozwiązana. Dwóch podejrzanych poddawano nieprzerwanie przesłuchaniom. Georg nie miał już z tym nic wspólnego. Podobnie jak Dina Brelach.

Krótko przed jedenastą zadzwoniła do niego Margot Lehnerer. Przez telefon sprawiała wrażenie spokojnej, opanowanej i bardzo zdecydowanej. Poprosiła go, by do niej przyjechał. – Chciałabym panu coś pokazać.

Zanim wybiła dwunasta, stał w garażu Lehnerera, przed regałem. Przed dwoma porządnie złożonymi plastikowymi plandekami. Zadając sobie pytanie, dlaczego Margot to robi. Przecież już wiedziała, że jej mężowi nie sposób niczego dowieść. Nie dotykała tych plandek. On również się tego wystrzegał. Już sam ich widok starczał, by wyobrazić sobie to, co już kiedyś widział oczyma duszy.

Betty nieprzytomna koło stolika, Herbert Theissen nieprzytomny w fotelu, Thomas Lehnerer przed zamkniętymi drzwiami na taras, jak zwykle o siódmej. Ale wtedy powinien był już mieć te plandeki przy sobie. Innymi słowy, powinien był wiedzieć, co tam zastanie. Jasnowidz?!

Margot Lehnerer zaprzeczyła, jakoby widziała te plandeki przed tym konkretnym poniedziałkowym wieczorem. Prowadząc go z garażu do domu, wskazując mu miejsce w salonie, stwierdziła: – Wiem, że takie plandeki są używane na budowach. Stamtąd też pewnie pochodzą. I jestem całkiem pewna, że znajdzie pan na nich odciski palców Betty. Jeśli Thomas rzeczywiście ma coś wspólnego ze śmiercią Herberta, to pomagał jej usunąć go z domu. Nic więcej. Zawsze robił to, czego od niego zażądała. A potem stał się dla niej niewygodny, niebezpieczny jako wtajemniczony w przestępstwo. Przecież dla Betty sprawa wyglądała w ten sposób, że pan mógłby jemu dowieść morderstwa. Musiała się go pozbyć, bo nie była pewna, czy będzie milczał, kiedy stanie się to dla niego sprawą życia i śmierci.

Georg i bez tego miał problemy, czuł pieczenie w żołądku. Tego, że Betty w awaryjnych sytuacjach niejednokrotnie mijała się z prawdą, sam już miał okazję doświadczyć. Sprawa butelki po wódce stała się raptem znowu aktualna. Ale to, do czego zmierzała Margot Lehnerer, szło zdecydowanie za daleko.

– Brzmi to tak, jakby chciała pani oskarżyć panią Theissen, że zlikwidowała niewygodnego współsprawcę.

Nie odpowiedziała od razu, najpierw się tylko uśmiechnęła. Była to mieszanka politowania i żalu. Potem racjonalnie stwierdziła: – To zdaje się przekracza pańskie wyobrażenia? Dla pana Betty jest niewiniątkiem, prawda? Jak często miał już pan z nią do czynienia? Nie, proszę nie mówić, wcale nie chcę tego wiedzieć. Raz w zupełności wystarczy. Nie znam mężczyzny, którego Betty nie przekabaciłaby w ciągu pięciu minut na swoją stronę. Z kobietami idzie jej gorzej. Może my, kobiety, mamy szósty zmysł.

Margot Lehnerer kiwała głową, jakby mogła sama sobie potwierdzić te słowa. Georg po prostu siedział na miejscu, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. To pieczenie w żołądku, te myśli, wspomnienie matki Theissena, która użyła niemal tych samych słów.

Po dobrej minucie Margot mówiła dalej. – Mój mąż się nie ukrywa, panie Wassenberg. Już dawno by się do mnie odezwał, choćby ze względu na dzieci.

Spoglądała na niego, jakby oczekując, że przytaknie. Kiedy się nie doczekała, stwierdziła: – Thomas nie żyje. Jestem o tym przekonana. Gdybym nie była tego pewna, nie siedziałby pan tutaj. Mogłam usunąć te plandeki, niszcząc tym samym prawdopodobnie jedyny dowód w tej sprawie. Tak też chciałam uczynić. Ale potem zadałam sobie pytanie, czemu Thomas sam tego nie zrobił. Od kiedy zniknął, miałam dużo czasu, by to przemyśleć. I sądzę, że znalazłam odpowiedź. Te dwie plandeki to był jego środek nacisku. Tym samym miał Betty w ręku. Ale o jednym nie pomyślał, Betty nie daje się szantażować. Zabiła go.

Było jak najbardziej zrozumiałe, że ta biedna kobieta wymyśliła sobie teorię, z którą mogła żyć. Przez lata zdradzana, na końcu zostawiona. Szkoda mu jej było, naprawdę szkoda. Musiała jednak pojąć, że czepia się absurdalnej idei.

Ostrożnie starał się ją od tego odwieść. – Pani Lehnerer, rozumiem pani położenie. Ale nie zapominajmy, że zniknął nie tylko pani mąż, ale wraz z nim ćwierć miliona marek. Pani Theissen jest gotowa wycofać donos, tego przecież pani chciała.

Margot Lehnerer się roześmiała, trochę za głośno i trochę za ostro. Zabrzmiało to jak kaszel. – Tak, tego chciałam. Trochę się z tym pośpieszyłam. Z czasem wszystko stało się jasne. Najpierw się zdziwiłam, że Betty stała się raptem taka ustępliwa. A potem mnie oświeciło. Jeśli pan sprawdzi, gdzie się podziewają te pieniądze, to na końcu się okaże, kto je tam ulokował. Tego nie może ryzykować. Jak dotąd wszystko się tak świetnie udawało. Niewierny mąż chce zostawić żonę i dzieci. Wielkoduszna kochanka myśli o biednych dzieciach i go zostawia. Mężczyzna jest urażony, myśli o zemście. Ten czek jest mu bardzo na rękę. Wszystko do siebie pasuje, prawda? Ale kiedy Betty się za coś zabiera, to zawsze jest to perfekcyjne. Niczego nie zostawia przypadkowi, planuje z dużym wyprzedzeniem, już miesiące naprzód, jeśli to konieczne. Thomas tak nie robił. I gdyby zabrał ten czek, to już wcześniej musiałby pomyśleć o ucieczce. Nie było do tego powodu. Pan się tu zjawił dopiero w środę z tym śmiesznym twierdzeniem o dowodzie. A kilka godzin później Betty powiedziała mu rzekomo, że go nie chce.

I znowu zdawało się, że czeka na odpowiedź, na zgodę z jego strony. Kiedy to nie nastąpiło, mówiła dalej, powoli i z namysłem: – Myśli pan może, że to nie takie proste, zabić człowieka. Tu może pan mieć rację. Dla mnie i dla pana byłoby to niemożliwe. Ale Betty się nie zastanawia, co to znaczy pozbawić kogoś życia. Jeśli jest to w jej oczach konieczne, po prostu to robi. Kiedy wówczas była w ciąży… Dziecko było jedynym sposobem, by złapać Herberta na męża. A przy tym wcale nie chciała mieć dzieci. Chciała mieć firmę. Opowiadała panu kiedyś o swoim ojcu? Jak umarł i gdzie?

Kiedy skinął głową, uśmiechnęła się: – I z pewnością był pan kiedyś w jej biurze, widział pan przez okno ten stary dźwig. Kiedy siedzi przy biurku, ma go dokładnie na oku. Mógłby pan tak pracować?

Nie wiedział, co ma na myśli, pytająco uniósł brwi. Kontynuowała: – Nie będę twierdzić, że Betty ubóstwiała swojego ojca. Jak na to za często ją lał. Nienawidziła go, a to też intensywne uczucie. A potem zadyndał na wysięgnicy ze stryczkiem na szyi. A co go tam pognało na górę? Firma Theissen! Co to musiało być za potężne narzędzie, że potrafiło usunąć z tego świata tak odrażającego i mocarnego faceta. Od tego momentu Betty miała tylko jeden cel. I już go niemal osiągnęła, kiedy jej teściowa uparła się, że ma przestać pracować, a Herbert okazał raptem ambicję i wytrwałość.

W głębokim westchnieniu dało się słyszeć także zmęczenie. Margot Lehnerer wydała się raptem stara i wyczerpana. – Przez te wszystkie lata myślałam, że sobie tylko coś wydumałam. Mam dwoje dzieci. Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić. Ale mimo to wiedziałam, że się wówczas nie pomyliłam. Betty wytresowała psa. Doprowadziła do tego, że zabił jej własne dziecko.

Margot uniosła głowę, spoglądając na Georga. Wilgotne oczy, kilka ciężkich oddechów. – Nie wierzy mi pan. Trudno w to uwierzyć. To niesłychane, potworne. Trzeba by to zobaczyć na własne oczy. Ja widziałam. Przyszłam tam kiedyś w niedzielne popołudnie. Thomas i Herbert pojechali na jakąś sportową imprezę. Nudziłam się i pomyślałam, że odwiedzę Betty, ona też jest sama. Starsi Theissenowie pojechali na targi maszyn budowlanych, zdaje się do Hamburga. Nie pamiętam dokładnie. Kupiłam jeszcze dwa kawałki ciasta. Lubiła, kiedy się przychodziło do niej z jakimś ciastem.

Jeszcze jedno takie westchnienie. Georga przeszły lekkie dreszcze. Ten głos, tak matowy i monotonny, przypomniał mu ponownie, tym razem o wiele intensywniej, scenę z matką Theissena. A potem zobaczył siebie z tacką z ciastem i smyczą w ręku. I przy tym oczy Margot Lehnerer. Napełniły się łzami, które po prostu popłynęły, nawet ani razu nie mrugnęła.

– Była w siódmym miesiącu ciąży, sama jeszcze była prawie dzieckiem. Słodko wyglądała z tym wielkim brzuchem. Kiedy przyszłam, usłyszałam, że bawi się z psem w ogrodzie. Tak, Hasso, dobry piesek. Tak, dobrze, przynieś pani. Myślałam, że bawią się patykiem. Ale to nie był patyk. Nie zadzwoniłam do drzwi wejściowych, obeszłam dom. I zobaczyłam ją tam. Betty rzucała na trawę lalkę, jedną z tych lalek-niemowlaków z miękkim korpusem. Przynieś mi ją, krzyknęła znowu. I Hasso pobiegł, złapał lalkę za głowę i przyniósł jej. Pochwaliła go. Dobry piesek, pięknie. A potem powiedziała: – Czyja to laleczka – szarpiąc przy tym korpus lalki. I Hasso też szarpał, potrząsał głową w tę i we w tę. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam. Najpierw o tym nie myślałam. A kiedy ten mały w ten sposób… To było tak niesłychane, potworne. Pomyślałam, że tego nie mogła zrobić, tego nie. Tego nie zrobiłby żaden człowiek. Miała to dziecko w swoim brzuchu. Musiała czuć, jak kopie. To był taki słodki chłopczyk.

Słowa tamtej starej kobiety nabrały raptem innego, bardzo realnego znaczenia. Rzuciła bestii na pożarcie. Margot Lehnerer nie była może jedyną osobą, która obserwowała zabawę z psem. Ale słyszeć to i zastanawiać się nad tym, to była jedna sprawa, a uwierzyć w to – całkiem inna. Georg nie był w stanie uwierzyć. To był tak pełen harmonii weekend. Jak stwierdziła Margot, było to zbyt niesłychane, zbyt potworne. I prowadziło do wniosku: Kto na kilka tygodni przed narodzeniem swojego dziecka tresuje psa, by się go pozbyć, ten nie cofnie się przed usunięciem mężczyzny, który po prostu jest niewygodny.

Ani przed pozbyciem się dwóch mężczyzn…

Pojawiło się kilka dziwnych szczegółów. Żadna linia lotnicza nie przewoziła pasażera o nazwisku Lehnerer, nie z Dusseldorfu. Może Thomas Lehnerer zostawił mylny trop albo używał fałszywych papierów. Ale to było nieprawdopodobne. Nie miał tak wiele czasu ani niezbędnych kontaktów. Pieniądze zostały przekazane na konto banku w Luksemburgu. Nazwiska właściciela konta nie dało się uzyskać ani też informacji, czy to ćwierć miliona leżało jeszcze nienaruszone na tym koncie.

Meldunki te napłynęły we wtorek, krótko potem, gdy Betty wycofała swoje doniesienie przeciwko Lehnererowi. Tego wieczoru mógł już pojechać do niej. W poniedziałek, po długiej rozmowie z Margot Lehnerer, nie potrafił tego uczynić. Jednak we wtorek znowu mógł. Nawet był w stanie siedzieć z nią na sofie, pozwalając się całować i przy tym ją obejmować, ale nie spać z nią. Chętnie by to uczynił, ale był jak impotent.

Nastąpiło to po tym, jak wetknął jej żartobliwie do rąk swój kalendarzyk, żeby mogła rzucić okiem na jego metody pracy. Nie miał zanotowanych żadnych terminów spotkań, tylko różne notatki. Potem znowu schował kalendarzyk do kieszeni spodni, bardzo ostrożnie, owijając go niezauważalnie w czystą chusteczkę, by przedłożyć go w środę komisji do badań technicznych.

Czuł się przy tym tak podle, tak wrednie, tchórzliwie i chamowato, bo nie potrafił pomówić z nią otwarcie. Ale jak miałby z nią o tym rozmawiać? – Potrzebuję twoich odcisków palców do porównania. – Przecież natychmiast by go wyrzuciła za drzwi.

Z plandek udało im się zdjąć kilka wyraźnych odcisków palców. Większość ich należała do Lehnerera. Stwierdzenie tego nie było proste. Przecież jego samego nie mieli do dyspozycji. Jego żona wręczyła im kilka osobistych przedmiotów Lehnerera, co do których można było założyć, że tylko on ich dotykał. Flakonik z jego wodą kolońską, jego dezodorant, parę butów. A do innych odcisków na plandekach potrzebował swojego kalendarzyka. Był on oprawiony w gładki, błyszczący plastik. Jej palce pozostawiły na nim ślady, wyraźnie widoczne nawet gołym okiem.

Kiedy oddawał kalendarzyk do badania, pocieszał się jeszcze myślą, że zgodność odcisków palców nie musi koniecznie oznaczać, iż Betty zabiła swojego męża. Mogła też mieć te plandeki w swoim samochodzie, w garażu, w piwnicy, gdziekolwiek, gdzie znalazł je Lehnerer.

Ale nie stwierdzono zgodności. W niektórych płukankach do włosów w opakowaniach znajdowały się jednorazowe rękawiczki. Dokładnie tę parę, którą wetknęła do rąk Thomasowi, nosiła także sama Betty, kiedy przygotowywała lamborghini do transportu. O tym Georg nic nie wiedział. Poczuł tylko ulgę, gdy usłyszał wynik. Negatywny.

Tylko że było tam jeszcze kilka rzeczy niedających mu spokoju. Kanapki z pomidorem i krzaki bzu. Przecięta ręka, a w niej łopata. Rana po prostu się nie goiła, wyglądała gorzej niż kiedykolwiek przedtem. Teraz smarowała ją nawet maścią, żeby powstrzymać zakażenie.

Pies dawał mu najwięcej do myślenia. Tak kopał koło tych krzewów. Przy tym słowa Margot były niemal bez znaczenia. – Pojechałam w tamtą środę do niej do domu. Nasz samochód stał w garażu, a w dużej łazience paliło się światło. Poza tym cały dom pogrążony był w ciemnościach.

Betty mówiła mu, że nie poszła z Lehnererem do łóżka. Ale do łazienki nie szło się kłócić. To było potworne podejrzenie. Było jednak absolutnie wykluczone, by sam, osobiście mógł się upewnić.

W czwartek, nie widząc innej możliwości, porozmawiał z Diną Brelach. Thomas Lehnerer zaginął dokładnie przed dwoma tygodniami. Już samo mówienie o tym było torturą. I do tego jeszcze z Diną. Wysłuchała go. Z kamienną twarzą, tylko w jej oczach błysnęło zrozumienie. Jeśli tak się sprawy mają, drogi panie kolego, to mogę pewnie pożegnać się z moimi nadziejami. Ale nie padła żadna ostra uwaga, jak się tego obawiał.

Dina nie odrzuciła też kategorycznie możliwości wyrządzenia mu przysługi. Zapytała tylko: – Jak sobie pan to wyobraża? Mam tam kopać? Czy mam tam kogoś posłać?

Na litość boską! Żadnej akcji policyjnej. – Sam to zrobię – powiedział. – W ciągu dnia to możliwe, wtedy jest w firmie. Ale jeśli tam rzeczywiście coś jest, to ja naprawdę jestem w to zbyt głęboko zaangażowany. Mój Boże, nie pojmuje pani? Mam romans z tą kobietą. Nie chcę żadnego ryzyka, ani w jedną, ani w drugą stronę.

– To niech pan to po prostu zostawi – rzuciła lakonicznie Dina.

Georg uśmiechnął się niewesoło. – Nie mówi pani tego poważnie.

Dina również się uśmiechnęła. – Nie. A więc, jak to się ma rozegrać bez żadnego dla pana ryzyka?

To już dokładnie sobie obmyślił. Była pewna możliwość. Matka Theissena! I kilku robotników. Wśród pięćdziesięciu sześciu musiał się zwykle znaleźć ten czy ów, który nie poszedłby za szefową w ogień.

– Proszę zadzwonić do starszej pani Theissen – polecił Georg. – Niech pani umówi ją na spotkanie w mieście. Jeśli stary czegoś się dowie, to sprawa jest przegrana. Proszę jej wyjaśnić, że oficjalnie nie możemy nic zrobić, bo nie mamy nic w garści. I przede wszystkim proszę jej wytłumaczyć, że musi to wziąć na siebie, jeżeli dojdzie do jakiegoś przecieku. Jest wystarczająco wściekła, by na to pójść.

– A kiedy? – spytała jeszcze tylko Dina.

– W weekend. W sobotę wieczorem. Ja pójdę z Betty Theissen na kolację, przyjadę po nią o siódmej i postaram się o to, żebyśmy przed pierwszą nie wrócili do domu. To sześć godzin, powinno wystarczyć, by zasadzić z powrotem krzewy tak jak przedtem. Tam na zewnątrz jest dosyć światła. Na tarasie jest zewnętrzny wyłącznik. Kiedy wrócimy, wszystko musi wyglądać tak jak poprzednio.

– Przecież pan sam nie wierzy, że coś tam znajdziemy – stwierdziła Dina. – Po co więc ten cały trud?

– Bo sama wiara nic mi nie da – powiedział.

W sobotę wieczór! Chętnie by to opóźnił, ale się nie dało. Ta potworna fantazja. Była potrzebna w jego zawodzie, trzeba było umieć wyobrażać sobie najróżniejsze rzeczy, postawić się w cudzym położeniu. Także w jej.

Długoletni kochanek mówi o tym, że zostawi żonę i dzieci, i ma w garści środek szantażu. Ale ona ani myślała dać się szantażować. Tak dokładnie wyraziła się Margot Lehnerer.

Przy tej perspektywie wszystko wskazywało na działanie w afekcie. Tylko że już w niedzielę mówiła o krzewach i w poniedziałek kopała. Za każdym razem, gdy dochodził do tego momentu, Margot Lehnerer szeptała w jego głowie: – Ona planuje z dużym wyprzedzeniem, już miesiące naprzód, jeśli to konieczne.

W piątek Dina dała mu zielone światło. Matka Theissena była podobno bardzo zdecydowana i gotowa na wszystko. Dina chciała jak najdokładniej poinstruować robotników. Dwóch ludzi zgłosiło gotowość uczynienia przysługi starszej pani Tneissen, chuderlawy operator dźwigu i starszy mężczyzna, którego brat z winy ojca Betty stracił życie. Obydwaj uchodzili za odpowiedzialnych i bardzo dyskretnych. Dina chciała być w pobliżu, niekoniecznie na posesji, ale w samochodzie przed nią.

Wieczorem wspomniał o dobrej kolacji w miłej restauracji. Z pięcioma daniami, bo przecież za pierwszym razem dostała tylko trzy. Betty tak się ucieszyła z jego zaproszenia i była rozczarowana, że nie został na noc. Ale tego nie potrafiłby zrobić. Pójść z nią do łóżka, pytając się, jak często Lehnerer leżał w tym łóżku, kiedy ostatnim razem i gdzie leży teraz.

– Przyjadę po ciebie o siódmej – obiecał, żegnając się z nią w piątek. – Będę bardzo punktualnie.

Nie tylko był punktualnie, był godzinę za wcześnie. Już o szóstej zatrzymał samochód przed jej domem. Otworzyła mu drzwi i Georg najchętniej by powiedział: – Rozmyśliłem się. Tutaj spędzimy miły wieczór.

Nie była jeszcze gotowa, znowu miała na sobie ten biały szlafrok, tym razem był śnieżnobiały. Żadnych zabrudzeń na kołnierzu czy gdzie indziej. To była tylko krew z jej dłoni, coś innego w ogóle nie wchodziło w grę. Ta przeklęta rana, która rozmiękła w ciepłej kąpieli.

Dina powiedziała: – Ja bym to załatwiła pod prysznicem. W wannie jest trudniej, bo potem nie dałoby się go wyciągnąć. A zwabienie mężczyzny pod prysznic nie powinno być zbyt skomplikowane. Idź pierwszy, kochanie, ja zaraz do ciebie dołączę. Szybko wziąć z kuchni nóż. I zanim się zorientuje, co się dzieje, jest już po wszystkim.

Taka przestronna kabina prysznicowa, dosyć miejsca dla przynajmniej trzech osób. I absolutnie gładkie ściany. Żadnych fug, w których mogłyby się zachować odpryski krwi. Po prostu idealne miejsce. Było potworne, rozmyślać o tym, mając ją przed sobą, tak piękną, tak czułą.

Długi pocałunek na powitanie. Nie mogła mieć nic wspólnego ze zniknięciem Lehnerera. Ani ze śmiercią męża. I z pewnością nic ze śmiercią jej dziecka. Była wtedy taka młoda, może sama jeszcze lubiła się bawić. Siedemnaście lat, w tym wieku przecież człowiek się nie zastanawia, kiedy bawi się z psem.

Jej ramiona na jego szyi. Szlafrok luźno tylko przewiązała paskiem. Pasek się rozwiązał, jej skóra nadal jeszcze była wilgotna. – Mamy jeszcze czas – szepnęła. – Ubiorę się w ciągu pięciu minut.

Nie był w stanie. Dina powiedziała: – A potem go dobrze zapakowała, żeby nie uświnił jej całego domu, kiedy go będzie wyciągać. W dywan albo koc, a na wierzch dla pewności jeszcze w taką plandekę z budowy. Dół był już gotowy, musiała tylko go stoczyć. I oczywiście zasypać ziemią.

– Mamy czas przez cały weekend – mruknął. – A ja zamówiłem stolik na siódmą. – Popatrzył za nią, jak wchodzi po schodach, widział siebie kroczącego blisko niej, w górę. O pierwszej czy wpół do drugiej w nocy, kiedy przyjadą z powrotem i znajdą posesję pogrążoną w całkowitych ciemnościach. A przed tarasem trzy krzaki bzu i nic więcej.

Podczas gdy ona się szykowała, Georg poszedł do kuchni i przez kilka minut stał przed blokiem na noże, zanim się przemógł, żeby wyciągnąć pierwszy z nich. To był ten największy. Stabilny nóż o szerokiej klindze, bardzo ostry i zupełnie czysty. Klinga była przytwierdzona trzema nitami do uchwytu. Pozostałe cztery noże były w tym samym stylu, tylko nieco mniejsze.

Kiedy zeszła na dół, czuł się tak, jakby przez cały dzień połykał kamienie, jeden po drugim. Wszystko w jego wnętrzu było tak ciężkie, tak skamieniałe.

Nie pozostali długo w domu, zaraz wyszli.

Pół godziny drogi, już wtedy zauważyła, że coś z nim nie w porządku. Spytała, czemu jest tak przygnębiony. Z powodu tych dwóch czy trzech wozów, które teraz zajeżdżały pod dom, z powodu dwóch mężczyzn wysiadających z nich, zaopatrzonych w szpadle. Z powodu Diny wydającej im polecenia.

Zamiast tego opowiedział jej o pani Rasche i jej przyszłym zięciu. O pięciu martwych mężczyznach na ławkach w parku, wyjątkowo skromnych dowodach i upartym milczeniu obydwu podejrzanych.

A potem siedział naprzeciwko niej przy jednym stole. To bolało, zwyczajnie bolało, tak na nią patrzeć, wyobrażając sobie, że zaraz pojadą do domu. Pojadą do domu, naprawdę to pomyślał. Fantastyczny dom, od pierwszej chwili dobrze się w nim czuł. I trzy krzaki bzu przed tarasem. Teraz obydwaj mężczyźni wykopali pierwszy, tak, z pewnością, prawdopodobnie już wszystkie trzy.

Nie mógł się doczekać pierwszej, nie wierzył, że tak długo wytrzyma. Pięć dań, wyszukane menu. Betty wiodła lekką pogawędkę, od czasu do czasu upijała mały łyczek wina. Jej szminka pozostawiała na kieliszku lekki ślad. Ta pełna, mocna czerwień znowu mu przeszkadzała. Dziwne, za pierwszym razem tak nie było. Ale od tego czasu wielokrotnie go denerwowała.

Przypomniał sobie, jak przed nią stał tej pierwszej nocy, jak pomagał jej wstać z sofy, trzymał w ramionach. Ta doskonale zrobiona twarz! Była godzinami nieprzytomna? Słyszał, jak mówi, zamroczenie w jej głosie tamtego poniedziałkowego wieczoru zagłuszało lekki ton obecnej pogawędki.

– Jest pan żonaty?

– Nie.

– Szczęściarz z pana.

– Jestem rozwiedziony.

– Też kiedyś o tym myślałam. Ale gdybym się z nim rozstała, to co by się stało…

Wyśmienity deser, ale jemu od niego zrobiło się niedobrze. A raczej od jej głosu, który jak duch straszył w jego głowie. Nie miała pojęcia o testamencie starego, nawet bladego pojęcia – w tamten poniedziałek, ale jaskrawo czerwone usta.

I jeszcze kawa na koniec. Minęła północ. – Jedźmy już – powiedział.

Nie był już w stanie dłużej tego znieść, potrzebował pewności. Ona nie mogła tego zrobić. Może męża, ale do tego miała dobre powody. Ale nie dziecko. I nie Thomasa Lehnerera. To było absolutnie wykluczone. Lehnerer był dla niej w ciągu tych wszystkich lat kimś więcej niż tylko dobrym przyjacielem. Robił zawsze to, czego od niego żądała. Pomógł jej nawet pozbyć się męża. I potrafiła to docenić, broniła go, stale twierdziła, że jest niewinny, wycofała swoje doniesienie – zostawiając mu te ćwierć miliona, żeby gdzie indziej mógł sobie stworzyć nową egzystencję. Nie mogło być inaczej.

I jak się do niego uśmiechała, tak zmysłowo i obiecująco. W drodze powrotnej zmusił się do wyobrażania sobie jej domu i posesji pogrążonych w zupełnych ciemnościach. A pod krzakami bzu każda grudka ziemi leży znowu tak, jak leżała wcześniej. Jeśli chłopcy tam zawalili sprawę, jeśli Betty zacznie coś podejrzewać…

Pół godziny drogi z tą grudą w środku, z tym zduszonym gardłem. A potem ten widok! Iluminacja widoczna już z daleka. Cała posesja aż po obrzeża lasu była oświetlona przez wielkie reflektory. I wszystkie te wozy na drodze, do wyboru, do koloru.

Czuł spojrzenie, jakie mu rzuciła z ukosa, jak szpilki lodu na policzku. Jej głos zabrzmiał nieco histerycznie. – Na litość boską, co się tam dzieje?

Byli jeszcze dobry kawałek od domu. Nie mógł jej natychmiast odpowiedzieć. Jego struny głosowe były zablokowane. Zdjął nogę z gazu, zmienił bieg na niższy. – Wygląda na to – powiedział wreszcie – że kilku ludzi kopie w twoim ogrodzie.

Nie odpowiedziała mu, skonsternowana, wpatrując się jedynie w niego z boku. – Nie straciłaś przytomności – powiedział – nie na kilka godzin. Miałaś na twarzy makijaż, który był w idealnym porządku. I nie miałaś pojęcia o testamencie.

Samochód już się tylko toczył. Nacisnął hamulec, zatrzymując go, wyłączył światła, żeby nikt ich nie zauważył i zwrócił się do niej. – Zabiłaś swojego męża, prawda?

Ostatnia możliwość. Nie wiedział, czego dokładnie jeszcze od niej chce. Ale jeśli podjechałby jeszcze kawałek, to inni przejęliby ster wydarzeń. Zobaczył, jak potrząsa głową, bardzo powoli, ale zdecydowanie.

– Nie zrobiłam tego. Co ci przychodzi do głowy? Co tu się dzieje, do cholery? Co to ma znaczyć, to, tam z przodu?

Z każdym zdaniem mówiła coraz głośniej, przy ostatnim pokazała przez przednią szybę w stronę domu.

– Nie możesz się domyśleć? – mruknął.

Jeszcze raz potrząsnęła głową, bardzo zdecydowanie. – Nie, nie mogę. Ty to zaaranżowałeś? Naprawdę cholerny z ciebie gnojek. Nie możesz nic zrobić Thomasowi, to teraz próbujesz ze mną. I czego oni szukają?

Jej zachowanie go zirytowało. Ani śladu niepewności czy poczucia winy. Nie pojmował tego. Te reflektory, które zmieniały noc w jej ogrodzie w dzień. Pojazdy na drodze przed nim, to wszystko dowodziło przecież, że coś musieli znaleźć.

– Szukają Thomasa – powiedział. I tak już nie miał nic do stracenia. Nawet jeśli ci tam z tyłu urządzili tylko małpi cyrk albo chcieli się przekopać do Australii, to on i tak dostanie od niej kopa. Tego mu nigdy nie wybaczy, nigdy w życiu.

Roześmiała się, naprawdę głośno i serdecznie, jakby opowiedział pyszny dowcip. – W moim ogrodzie? To fantastycznie, rzeczywiście, rewelacja. Czy proponowano ci już awans? Przy twoich pomysłach możesz daleko zajść, z taką inteligencją i fantazją. Jak na to wpadłeś? No, opowiedz.

Nadal jeszcze się śmiała, ale potem machnęła ręką. – Nie, daj spokój, jeszcze na koniec zwrócę to smaczne jedzenie.

Potem przechyliła się do tyłu, sięgając po swój płaszcz i torebkę. Wsiadając, obydwie rzeczy położyła na tylnym siedzeniu. – Było miło z panem, panie komisarzu – powiedziała. – Ale teraz już lepiej wysiądę. Resztę drogi przejdę piechotą. To już przecież niedaleko.

Kiedy chciała otworzyć drzwi, przytrzymał jej ramię, dodając jednocześnie gazu. – Przykro mi – powiedział cicho. – Jeszcze przez te dwie sekundy będziesz musiała znosić moje towarzystwo. Najpierw zobaczymy, dlaczego nadal tam są. Jeśli nie ma po temu sensownego powodu, to dla mnie możesz iść, dokąd ci się podoba.

Z włączonymi światłami przejechał ostatni kawałek.

Dina Brelach stała przy jednym z wozów, paląc papierosa. Podeszła do niego powoli, kiedy wysiadał. Była żółtawo blada, zaciągała się papierosem, jakby zawierał on środki mogące uspokoić podrażniony żołądek. Popatrzyła przymrużonymi oczami przez tylną szybę w głąb jego samochodu, rzuciła papierosa na ziemię, przydeptała, wyciągając przy tym swoją służbową legitymację. Potem otworzyła drzwi od strony pasażera. – Jest pani zatrzymana, pani Theissen.

Na razie tylko zatrzymanie. Nakazu aresztowania jeszcze nie było. Może się nie udało zmobilizować sędziego, by wydał nakaz. A może po prostu nikt jeszcze o tym nie pomyślał. To już nie grało dla niego żadnej roli.

Georg powoli obszedł dom. Przed tarasem na trawniku leżały trzy krzewy bzu, był tam wykopany rów, długi na ponad dwa metry i przynajmniej na metr głęboki. Ale poza tym nie było nic więcej.

Po robotnikach nie było śladu. Poza tym w ogrodzie nie było nikogo. Furtka w ogrodzeniu wysokości człowieka stała otworem. Poszedł przez trawnik w stronę obrzeża lasu. I nareszcie miał wrażenie, że pojmuje, o co chodzi.

Była tam wydeptana ścieżka, poszycie po lewej i prawej stronie było dosyć gęste. Ale potem doszedł do miejsca, gdzie się przerzedzało. Nie było z natury mniej bujnie rozrośnięte. Zostało wyrwane. I przypomniał sobie brud na ramieniu jej rdzawoczerwonej bluzki. Coś takiego powstawało, kiedy człowiek się pochylał i ocierał o gałęzie.

Za tym przerzedzonym poszyciem był pusty kawałek ziemi, niezbyt duży, z dziurą pośrodku. Z powodu wykopanej ziemi brakowało miejsca do stania. Specjalista od zabezpieczania śladów stał z boku koło dziury, drugi w środku tego wykopu. Na jego brzegu leżały dwa niebieskie plastikowe worki.

– Ramię – powiedział jeden z mężczyzn – i noga. Więcej dotąd nie znaleźliśmy. Wygląda na to, że reszta została już usunięta. Pewnie tylko przejściowo to tu składowała. To był pomysł Diny. Kiedy w ogrodzie nic nie znaleźli, Dina stwierdziła, że Betty przecież nie jest taka głupia, by zakopać go tu, gdzie stale bywa Wassenberg. – Mężczyzna uśmiechnął się zakłopotany. – Trudno będzie go zidentyfikować.

Wieki później Georg stał koło drzwi łazienki, przyglądając się, jak usuwają gumową uszczelkę u progu kabiny prysznicowej i precyzyjnym narzędziem skrobią wąską szparę w szklanych drzwiach. Jak ta odrobina, którą się dało wyskrobać, została starannie umieszczona w torebce, a ta odłożona na bok.

Potem przyszła kolej na jedną stronę marmurowej obudowy i płytkę podłogową. Obydwie rzeczy po prostu wymontowano, pod płytką był odpływ. Rozkręcili tę rurę, obejrzeli zawartość. Była tam tylko woda. Ale na ściankach rury były osady, w których być może znajdowały się jeszcze cząsteczki krwi.

Była jeszcze druga łazienka koło sypialni Herberta Theissena. Tam znaleziono jednoznaczne ślady. Drobiny materiału, odpryski kości. Wychodzili jednak z założenia, że Thomas Lehnerer został zamordowany w jej łazience.

Był już wtorek. W niedzielę i poniedziałek ją przesłuchiwano. Jak dotąd nic. Zaprzeczała wszystkiemu, po prostu wszystkiemu. Nie wiedziała, jak te dwie kończyny trafiły do lasu. Jakiś szaleniec mógł tam zakopać części swojej ofiary. Ona nie miała z tym nic wspólnego.

Jakiś szaleniec! A tymczasem stwierdzono już, że to ramię Thomasa Lehnerera. Porównano odciski palców ręki z tymi, które już posiadano. Były identyczne. Ktoś powiedział: – Uparte ścierwo. Ale zaprzeczanie nic jej nie pomoże.

Nie! Dowody były jednoznaczne. Druga łazienka. Pomysł Diny. – Nie mogła ryzykować zostawienia go w tej łazience, którą pan znał, panie Wassenberg. Istniało niebezpieczeństwo, że pan po prostu wejdzie na górę. Pewnie od razu w czwartek go przeniosła, jak już nie krwawił.

Kiedy pakowali kawałki rur, Georg już dłużej nie wytrzymał. Wszystkie te obrazy przed oczami. Jak się obracała pod strumieniami wody i jego dłońmi, trzymając zranioną rękę zawsze nieco w górze. Piana, spadająca szerokimi strumieniami z jej skóry i znikająca w odpływie. Był to obraz, który napełniał go wewnętrzną pustką. Nie ból, tylko pustka. Zupełnie niepojęte! Jak to wyraziła Margot Lehnerer: – Trzeba to zobaczyć na własne oczy, by uwierzyć.

On tego nie widział. Nie to, co się musiało rozegrać w kabinie prysznicowej w tamten środowy wieczór, kiedy Margot Lehnerer pojechała rowerem swojego syna, żeby przekonać się o tym, że została zdradzona. Widział tylko niebieskie worki na śmieci. Resztki leśnego sprintera, atlety z przedmieść. Zadźganego i pokrojonego, podzielonego na kawałki jak sztuka mięsa w rzeźni. Prawdopodobnie zrobiła to dopiero w czwartek i zebrało jej się przy tym na mdłości.

Najgorsza była powracająca myśl, iż to on wydał wyrok śmierci na Thomasa Lehnerera. On ze swoją cholerną wściekłością, zazdrością i tym blefem. Negatywny dowód okrzemkowy. I obaj nie wiedzieli, co to oznacza.

Musiał to wiedzieć, nawet gdyby miał z niej to wydrzeć siłą. Dlatego pojechał z powrotem do komendy policji. Jasne było, że nie chcą zostawić jej z nim sam na sam. Wcale nie chciał zostać z nią sam. Właściwie w ogóle nie chciał jej więcej widzieć.

Byli u niej we czworo. Dwóch kolegów, Dina Brelach i adwokat. Tego załatwił jej stary Theissen. Jeden z tych ostrych szczekaczy, nieodmiennie czymś groził, stale żądał, by natychmiast zwolnić ją z aresztu. Chciał pociągnąć do odpowiedzialności policję i państwo za szkody powstałe w firmie pod jej nieobecność. Sześćdziesiąt pięć miejsc pracy, tuzin niedrogich domków jednorodzinnych, o to teraz toczyła się gra. Jej za to stale tłumaczył: – Nie musi pani na to odpowiadać, pani Theissen. – Tak też czyniła, mimo że jej położenie było beznadziejne.

Kiedy Georg dotarł do drzwi, usłyszał głos Diny. Spokojnie i rzeczowo odczytywała zeznanie Margot Lehnerer, wspominała o działalności swoich kolegów. Od niedzielnego poranka na dużym obszarze przeszukano z psami teren lasu. W volvo Lehnerera znaleziono na podłodze ziemię i kilka jodłowych igieł. A w łazience jej męża…

Georg przystanął na korytarzu i czekał, po prostu tylko tam stał, nie mogąc się zdecydować, by otworzyć drzwi, nie potrafiąc myśleć, tylko wspominając. Jak bezradnie i bezbronnie wyglądała, leżąc na sofie, kiedy po raz pierwszy wszedł do jej domu. Jak to Thomas Lehnerer w tę środę wszedł przez taras, wołając ją: „Duszko”! I jak wszedł do kuchni, mając wypisane zakłopotanie na twarzy. I jak w niedzielę mówiła mu o tym, by zasadzić kilka krzaków bzu. Tylko dla odwrócenia uwagi. Musiała wykalkulować sobie, że jej ręka nie wyjdzie bez szwanku z tego szaleństwa. Stworzyła sobie alibi na wypadek zakażenia rany.

W którymś momencie Dina wyszła na korytarz, żeby przynieść kawy albo może potrzebowała przerwy, by odetchnąć od tych okropieństw. Dina się potknęła, widząc go stojącego przy drzwiach, usiłowała się uśmiechnąć, ale jej się to nie udało. Drzwi nadal były otwarte. Nie zauważył, jak rusza z miejsca. Ale zobaczył, że Dina potrząsa głową, poczuł też, jak kładzie mu rękę na ramieniu. Usłyszał, że mówi: – Niech pan tego nie robi, panie Wassenberg.

Nie zwracając uwagi na Dinę, otworzył drzwi jeszcze trochę szerzej. Wszyscy go zauważyli, ci trzej mężczyźni i ona. I ona zaczęła się uśmiechać, bardzo łagodnie i boleśnie. Wyraźnie widział, że drżą jej wargi. Sprawiała wrażenie, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie mogła nic z siebie wykrztusić, najpierw musiała wyciągnąć rękę, potrząsając przy tym głową.

– Nie chciałam tego, Georg, proszę. Musisz mi uwierzyć, nie chciałam tego. Ja się tylko broniłam.

Adwokat Betty położył jej rękę na ramieniu, usiłując ją skłonić do milczenia. Strąciła tę rękę, jednocześnie z jej oczu potoczyły się łzy. Tak wiele łez naraz. – On zupełnie stracił kontrolę – wyjąkała. – Rzucił się na mnie i…

– Nie mów mi, że cię zaatakował – przerwał jej. W tym momencie był spokojny, wewnętrznie zupełnie zimny. – Nie strąciłby ci nawet włosa z głowy.

– Czemu jesteś tego tak pewny? – spytała. Jej adwokat ponownie położył jej dłoń na ramieniu. Nie zwracała na niego uwagi, oczy miała wlepione w Georga. – Usiłował zabić mojego męża. I był przekonany, że z czystej wdzięczności zaprowadzę go do urzędu stanu cywilnego. Kazałam mu odejść. Oświadczyłam mu, że nie pójdę na policję. Wyśmiał mnie. Nie muszę tego robić teraz, kiedy policja jest moim stałym gościem. Krzyknął na mnie, że jeśli sobie wyobrażam, że on się da tak łatwo spławić, to powinnam była raczej na niego nie liczyć. Prędzej by mnie…

Jej głos się załamał, łzy nadal płynęły po policzkach, jej oczy jakby przyssały się do jego twarzy. – Wyjął nóż z bloku i zmusił mnie, bym poszła za nim na górę. Jeszcze raz, na pożegnanie, powiedział, a kiedy twój nowy przyjaciel jutro przyjdzie, to będzie sobie mógł zeskrobać resztki. Jakoś mi się udało odebrać mu nóż. Nawet nie wiem, jak to się stało. Chciałam do ciebie zadzwonić, ale nie mogłam. Nie chciałam ci przecież przysporzyć kłopotów. Ja…

– Opowiedz to moim kolegom – powiedział. – Jeśli miło się przy tym do nich uśmiechniesz, to może ci uwierzą. – Odwrócił się i odszedł dwa kroki od drzwi.

A wtedy Betty zawołała za nim: – Georg!

Dina stała nadal w tym samym miejscu, znowu potrząsając głową, jakby mogła w ten sposób zapobiec, by jeszcze raz zawrócił do drzwi. Zrobił to i ponownie uczynił krok w jej stronę.

– Jestem w ciąży, Georg – powiedziała.

Poczuł, że wszyscy się w niego wpatrują, widział, jak adwokat począł się uśmiechać. – No i? – spytał. – Dlaczego mi o tym mówisz? Mam się postarać o kolejnego psa?

Spojrzała na niego, tak skonsternowana i dotknięta. Zanim jeszcze zdążyła odpowiedzieć, rzekł: – Bardzo mi przykro. Ale więźniom nie wolno trzymać zwierząt.

Potem ostatecznie się odwrócił i odszedł. Dina Brelach poszła za nim, po kilku krokach go dogoniła, ponownie kładąc mu rękę na ramieniu. – Chciałam pójść napić się kawy. Od czasu do czasu trzeba zrobić sobie przerwę. Napijemy się razem?

Roześmiał się krótko i niewesoło. – Jeśli sam nie będę musiał jej parzyć.

Nie musiał, w stołówce były automaty do kawy i personel. Dina uśmiechała się nieco niepewnie, może z odrobiną troski. Nie wiedziała, co Georg chciał przez to powiedzieć.

Загрузка...