ROZDZIAŁ 6

Pół soboty Georg spędził na komendzie – wraz z Diną w swoim biurze, nad aktami dochodzeniowymi w sprawie morderstw w parku. Mimo że Dina przez pół nocy męczyła się w dyskotece, sprawiała świeże i rześkie wrażenie.

W piątkowy wieczór śledziła córkę Jensa-Dietera Rasche i jej chłopaka, poświęciła swój wolny czas, bo nie miała oficjalnego polecenia służbowego. Trwała przy swoich podejrzeniach z podobnym zapałem czy szaleństwem, z jakim Georg trzymał się Thomasa Lehnerera. Jednak w przeciwieństwie do niego Dina mogła poszczycić się sukcesami. W każdym razie ona je tym mianem określała.

Udało jej się podsłuchać rozmowę obserwowanych osób. Poza tym zaobserwowała dwie sceny ze znajomymi, w obu wypadkach młodymi mężczyznami, z których jeden miał rzucający się w oczy strój. Radykalna prawica! To z nim chłopak córki Raschego rozmawiał o Tonim. Śmieszne, ale i ten małolat, którym zajęli się koledzy w środę, też miał na imię Toni. Dina poczuła się teraz na świeżym tropie.

Koledzy wydzwaniali jeszcze, szukając reportera, który chciał zaprosić na wódkę bezdomnego. Dina szukała w zeznaniach świadków wskazówki, czy albo Toni, albo reporter pojawiali się tam już wcześniej. Oczywiście nie było żadnych bezpośrednich świadków czynu, tylko kilku mężczyzn, którzy znali te cztery ofiary, jeszcze na parę godzin przed śmiercią byli z nimi razem i wspólnie pili. Georg czterokrotnie zakrztusił się na widok liczby ich promili.

Pełni aż po kołnierzyk, to zdanie na dobre utkwiło mu w głowie. W przypadku Herberta Theissena lekarz sądowy powstrzymał się od podobnej uwagi. A przecież żaden z tych miejskich włóczęgów nie miał takiej zawartości alkoholu we krwi, jaką stwierdzono u Theissena. A mimo to byli bezradni, bezbronni, zupełnie zdani na cudzą łaskę.

Georg nie chciał się tym zajmować. Morderstwami w parku owszem, ale nie Theissenem. Nie tego dnia, którego zakończenie wywoływało już u niego drżenie w lędźwiach. Tyle że stale musiał do tego powracać.

Butelka wódki dla Herberta Theissena!

I irlandzka whisky dla Jensa-Dietera Rasche, Tullamore Dew w kamiennym dzbanie. W przypadku trzeciej ofiary był to Chivas Regal, drugiej Ballantine's, pierwszej zwykły Johnnie Walker. Tullamore Dew był zdecydowanie najdroższą lurą z tych wszystkich czterech marek.

– On coraz bardziej się w to angażuje – stwierdziła Dina. To, że użyła męskiego zaimka, nie miało tu najmniejszego znaczenia. Może po prostu nie chciała znowu denerwować Georga. – Za każdym razem coraz więcej wydaje na swoją rozrywkę. Jeśli zechce zostać przy whisky, to będzie miał teraz poważny problem. Ale może Tullamore to był już finał.

Irlandzka whisky wyprowadziła ją z równowagi. – Ta Rasche miała to też u siebie w domu. Stał tam na komodzie taki otwarty dzban, na tacy z czterema kieliszkami. Za każdym razem się uśmiechała, kiedy tam spoglądałam, jakby chciała powiedzieć, a teraz mi czegoś dowiedź. Ona sama nie pije, powiedziała mi to. Ale gdyby przyszli goście, chciałaby ich czymś podjąć. Przecież ona nie utrzymuje żadnych kontaktów, kto miałby ją odwiedzać?

Tego Georg nie wiedział. Nie wiedział też, gdzie i z kim ma spędzić sobotni wieczór. Niejasne uczucie gdzieś we wnętrzu mówiło mu, że byłoby zdecydowanie lepiej dla niego, gdyby odwołał spotkanie z Betty Theissen. Sprawy zawodowe mogłyby być dobrą wymówką, nawet całkiem naturalną. W końcu wiedziała, że należy do komisji specjalnej. A że przy wyjaśnianiu morderstwa robienie nadgodzin było na porządku dziennym, że wolne wieczory i weekendy były skreślane, to z pewnością byłby jej w stanie wytłumaczyć.

Niedzielny wieczór był zaplanowany zawodowo. Miał na kilka godzin dotrzymać towarzystwa Dinie. Śledzenie pani Rasche, przynajmniej tyle udało się wytargować Dinie od szefa komisji specjalnej. Wprawdzie nikt tak poważnie w to nie wierzył, ale co to szkodziło. Po prostu trzeba było uwzględnić coraz krótsze odstępy czasu pomiędzy kolejnymi morderstwami. Każdego dnia mogło się to znowu powtórzyć. Kto by w tej sytuacji miał ochotę narazić się potem na wyrzuty, że nie potraktował poważnie pewnego tropu?

Georg chciał najpierw zaprotestować przeciwko temu poleceniu, ale szybko doszedł do innego wniosku. Może sobotni wieczór będzie całkowitą klapą; tak jak się obecnie czuł, nie był w stanie całkiem tego wykluczyć. Wtedy byłby wdzięczny za coś innego, co by mógł robić następnego dnia.

Nie dało się odegnać upartych myśli. Butelka wódki! Dla Lehnerera miała tylko resztkę sherry. Nie mógł z nią iść na kolację. A leżenie z nią pośród tych wszystkich luster w ogóle nie wchodziło w grę. Wszystkie te puste butelki w barku. I kanapki z pomidorem. Brak pieniędzy w domu! Nic dziwnego, jak się miało w domu pijaka i hazardzistę. Ale pełna butelka wódki znalazła się mimo wszystko, kiedy była potrzebna! Dziwne, na jakie myśli naprowadziły go akta morderstw w parku. Płynące z tego wnioski nie były dziwne, tylko przerażające.

O czwartej skończył pracę i pojechał do domu, do tej nędznej rudery. W pełnym wątpliwości oczekiwaniu nadchodzących godzin wszystko sprawiało jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. Może zostać w domu? Był jeszcze czas, żeby odwołać spotkanie. Nie dał rady, raz tylko sięgnął po słuchawkę telefonu. Ale to maleńkie mieszkanko nie było domem, tu nie mógł nawet pochodzić nerwowo w tę i z powrotem. A ona osaczyła go jakby siecią.

Obecność butelki wódki dałoby się wytłumaczyć na tysiąc niewinnych sposobów. A poza tym nikt mu nie kazał iść z nią do łóżka. Tylko kolacja, zupełnie oficjalnie, z całym szacunkiem. Znowu cofnął rękę od telefonu i zdecydowanym krokiem udał się do tej zapleśniałej dziury, która się nazywała łazienką.

Długi prysznic, tym razem bez pieśni na ustach. Był zbyt zdenerwowany, żeby śpiewać. A ten sen o białych rumakach to było marzenie przeszłości. Teraz w jego głowie straszyły widma butelki wódki i kilku szarych nitek. Butelkę siłą wypędził z myśli. Ale tych nitek koniecznie potrzebował, jeśli chciał się dobrać do skóry Lehnerera. Tylko że o tym nie mówił żaden szlagier.

Punktualnie o siódmej zatrzymał samochód przed jej domem. Jej samochód znowu stał zaparkowany na podjeździe. Tak szybko trudno było pewnie zapomnieć o przyzwyczajeniach. Otworzyła mu drzwi, jeszcze zanim na dobre się do nich zbliżył.

Stanęła przed nim już gotowa do wyjścia. Czarny komplet, wąska spódnica, odsłaniająca tylko kolana, wcięta w talii bluzka z dekoltem w kształcie v, zapięta mniej więcej na wysokości pępka na jeden jedyny guzik. Pod tym miała coś z koronek, również czarnych. Prawdopodobnie body, znał to jeszcze z czasów Soni. Zatrzask albo zapięcie na haftki w kroku. Jeśli do tego by doszło, byłoby to wrażenie zapierające dech w piersiach. Na myśl o tym mógł na pewien czas zapomnieć o niejednej rzeczy.

Bandaż na jej lewej dłoni został zamieniony na plaster opatrunkowy. Dowiedział się o tym przy okazji. Nie zostawiła mu nawet czasu na uścisk ręki. Obdarzyła go tym promiennym, otwartym i przyjaznym dziecięcym spojrzeniem, które już w środę go zirytowało, tak zupełnie nie pasowało do jej stroju, ale mimo to dawało mu poczucie, że może to być tylko wieczór z całym szacunkiem. Na razie potrzebował jeszcze tego poczucia.

– Jeśli o mnie chodzi, to możemy iść – powiedziała. – Cały dzień pościłam, żeby apetyt starczył mi na pięć dań.

– A może wystarczą trzy? – spytał. – Nie dostałem już stolika na pięć.

Westchnęła. – Zobaczymy. W razie czego będę musiała zjeść jeszcze potem kanapkę z pomidorem.

– Do tego nie dopuścimy – obiecał jej. – Raczej zrezygnuję z mojego deseru.

Oferował jej ramię, staromodnie czy niezobowiązująco. Betty zamknęła drzwi wejściowe, pozwoliła się sprowadzić po trzech schodkach. Kiedy otworzył jej drzwi samochodu, stwierdziła: – Czułam się nieco głupio, tak stojąc teraz przed lustrem. Nie byłam wcale pewna, czy pan przyjdzie. W ogóle się pan nie odzywał, a w czwartek zdawał mi się pan być bardzo…

Zdystansowany albo z rezerwą, chciała powiedzieć, ale jej przerwał. – W czwartek to było służbowo, teraz jest prywatnie.

Wcale się nie zatroszczył o stolik. Licząc na łut szczęścia, pojechał do restauracji, w której wcześniej często jadał z Sonią. Było jeszcze dosyć wcześnie, żeby nawet bez rezerwacji dostać dobre miejsce.

Ona studiowała menu, a on ją obserwował. Raptem powiedział: – Wczoraj była u mnie pani teściowa.

Obrzuciła go spokojnym spojrzeniem znad karty dań. – Nadal jesteśmy tu prywatnie? Czy może już służbowo?

– Bez obaw – powiedział. – Pomyślałem tylko, że może to panią zainteresuje, jak pani teściowa postrzega tę sprawę.

Interesowało go, jak ona zareaguje na żądanie teściowej i imię Eugenie Boussier, ale tego nie musiał mówić głośno.

Wzruszyła ramionami, zdawała się być niezdecydowana. – Nie wiem, czy mnie to naprawdę interesuje. Ale pewnie powinno. Co się jednak przez to zmieni? Nic. Od paru dni staram się to od siebie odsunąć. Cały czas powtarzam sobie, że nie robi mi to żadnej różnicy. Że wszystko jest dokładnie tak jak zawsze. Nawet gdyby Herbert żył, mogłabym tu tak z panem siedzieć. Jeździłby gdzieś po okolicy, wcale by mu to nie przeszkadzało. W każdym razie nie wierzę, żeby mu to przeszkadzało. Dlaczego by miało przeszkadzać? Nie poświęciłby mi ani jednej myśli. Kto by myślał o maszynach, kiedy jego przyjaciółeczka…

– Eugenie Boussier – przerwał jej.

Rzuciła mu pytające spojrzenie, wzruszając ramionami. – Czy teraz powinnam coś skojarzyć? Przykro mi, ale to imię nic mi nie mówi.

– Pani teściowa jest zdania, że powinniśmy porozmawiać z Eugenie Boussier.

Uśmiechnęła się swobodnie. – Proszę to zrobić, jeśli uważa to pan za konieczne. – Potem znowu zajęła się studiowaniem menu.

Eugenie Boussier – brzmiało to z francuska albo jak z jakiejś wysepki na Karaibach. Eugenie Boussier była tą kędzierzawą główką, o której wspominał Thomas. Nie widziała tej ciemnoskórej dziewczyny, z którą Herbert zjawił się na kilka minut podczas urodzin brata Margot.

Ale oczywiście znała to imię, często słyszała je od Thomasa. Po raz ostatni w nocy z poniedziałku na wtorek, kiedy Thomas przedstawiał jej swój sposób postępowania i swoją rozwagę. Nadal był przekonany, że nie popełnił żadnego błędu i że nikt nie może powziąć podejrzeń. Może i miał rację. W przeciwnym razie ten policjant nie mógłby sobie przecież na to pozwolić, by tu z nią siedzieć. Nie musiała udawać spokojnej, była spokojna. Teraz już tak. Był to wynik logicznych przemyśleń.

W czwartek niemal oszalała. Od dziesiątej wcale nie mogła myśleć. Widziała przed sobą tylko surowe, wyłożone kafelkami pomieszczenie i stół ze szlachetnej stali. Znała to z filmów. Zwłoki na stole, noże, szczypce, piły i czort wie co jeszcze w dłoniach mężczyzn w zielonych kitlach.

Mimo tych wywołujących obłęd obrazów udało jej się doczekać do późnego popołudnia. Potem zadzwoniła do niego, pojechała na komendę, by przestudiować jego minę i tego nieopierzonego pisklaka koło niego. Ściągnął sobie posiłki, to nie wyglądało najlepiej.

Przez cały piątek toczyła wewnętrzne boje, czy ma do niego zadzwonić. Tylko krótko spytać, czy nadal są umówieni. Lepiej nie! Lepiej odczekać, nie narzucać się i z pewnością nie składać przedwczesnych wyjaśnień.

W piątek po południu nadeszła informacja z prokuratury. Wydano ciało, można je pochować, można też odebrać lamborghini. To był chyba dobry znak. Mimo to cała była roztrzęsiona. Sama informacja nie musiała niczego oznaczać, ostatecznie trudno było wiecznie trzymać zarówno zwłoki, jak i samochód.

Wydanie w żadnym razie nie oznaczało, że oto wszystko najgorsze minęło. Wzięli sobie to, czego potrzebowali do śledztwa. Tu jedną próbkę, tam drugą. A każdą pod mikroskop. Potem wyniki. Siedem godzin różnicy pomiędzy ostatnim łykiem a zgonem! Jej mąż nie był już w stanie prowadzić wozu!

A policjant już wiedział, że Thomas zjawiał się u niej około siódmej. W piątek po południu liczyła się z tym, że raptem pojawi się w firmie, żeby wziąć Thomasa na spytki. W takim wypadku sprawy nie wyglądałyby dobrze. W nocy prawie nie spała, zamiast tego zastanawiała się, co powinna, może czy musi zrobić, jeśli Georg nie przyjdzie w sobotni wieczór. Zwariowana sytuacja, całkiem niejasna.

Teraz jednak wszystko było w najlepszym porządku. Teraz siedział naprzeciwko niej i zachowywał się tak jak podczas tej długiej nocy z poniedziałku na wtorek. Prawdopodobnie nie było już konieczne, by szła z nim do łóżka. Raporty pewnie już miał na biurku i zapewne były jednoznaczne. Eugenie Boussier nie mogła mu powiedzieć niczego, co by miało znaczenie. A starej zdawał się nie traktować zbyt poważnie. Wynikało to ze sposobu, w jaki jej to powiedział. – Wczoraj była u mnie pani teściowa.

Stara nie miała już więcej kontrargumentów i wyraźnie nie mogła nastroić go nieufnie czy wzbudzić jego czujność. Po kolacji mogła go więc odesłać. Może jeszcze tylko kawa u niej w domu, którą mógł sobie, proszę uprzejmie, sam zaparzyć. A potem: – Adieu!

Powinna być zadowolona, wdzięczna i odetchnąć z ulgą, że mimo tych nieoczekiwanych trudności wszystko poszło tak gładko. I szczęśliwa, że nie musi podejmować więcej żadnego ryzyka, wywoływać żadnych więcej sprzeczek z Thomasem. Ale gdy tak siedział naprzeciwko niej! Dosłownie pożerał ją wzrokiem, nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że ma apetyt na inny deser niż biały mus z rumem, filetami z mango i sosem malinowym.

Wyborne jedzenie, jak na jej gust doskonałe, pod tym względem nie była zbyt rozpieszczona. Całkowicie syta i zadowolona wyczuwała napięcie jak dreszczyk emocji w mózgu. Tylko raz! Pod tym względem także nie była rozpieszczona. A Thomas nigdy nie musiał się o tym dowiedzieć. Tylko raz sprawdzić różnicę pomiędzy Thomasem a – mężczyzną, na którym nie robi wrażenia ani go nie powstrzymuje zmarły mąż.

Krótko przed jedenastą opuścili lokal. Podczas jazdy oboje milczeli. Georg miał poczucie, że jest podłączony do prądu, czuł brzęczenie w głowie i swędzenie skóry. Raptem zaczęła mu przeszkadzać jej szminka, nie wiedział tylko dlaczego. Podczas jedzenia czerwień się starła. To było normalne, tak było i w przypadku Soni. I Sonia bezwstydnie usuwała ten mankament przy stole, co zawsze jakoś zawstydzało Georga. Betty wstała po przepysznym deserze i przeprosiła go na chwilę. Potem odeszła w stronę toalet. Kiedy wróciła, jej usta znowu świeciły tą mocną czerwienią. Całkiem normalnie – jak u Soni.

Może to było wyłącznie to, co mu przeszkadzało, że było jak u Soni. Albo wiedza, że ta czerwień farbuje i że po pocałunku wygląda się jak klown. A jeśli nawet! Można było wcześniej wytrzeć usta, a pocałunek był dopuszczalny.

Był całkowicie zdecydowany nie dać się zbyć w drzwiach zwykłym uściskiem ręki. Musiał przynajmniej dotrzymać jej towarzystwa aż do domu. Kiedy zamkną się za nimi drzwi, to się dopiero zobaczy. Koniecznie musiał tak postąpić, żeby się nie udusić albo nie pęknąć z emocji.

Betty się wahała pomiędzy uczuciem a rozsądkiem. Chłodny rozsądek obawiał się ryzyka, uczucie szukało spełnienia dawnych pragnień. Zabrać go do domu?! Nie wiedziała, jak się ma wziąć do rzeczy, żeby rzeczywiście dostać od niego to, czego chciała. Obowiązkowa kawa była zbyt banalna i prowadziłaby tylko do zwykłego przeżycia, które różniłoby się może jedynie od spotkań z Thomasem urokiem nowości. Ona chciała mieć tego mężczyznę, który w środę siedział w jej kuchni. W ciągu tych kilku minut, zanim nie wpadł Thomas. Chcę cię i dostanę, czy tego chcesz, czy nie.

Poszło łatwiej, niż się spodziewała. Był w każdym calu dżentelmenem, pomógł jej wysiąść, odprowadził do drzwi, podtrzymując ją jedynie za łokieć. Potem wyjął jej z ręki klucz, otworzywszy drzwi, przepuścił ją przed sobą, sam wszedł za nią. I ledwo zamknął za sobą drzwi, już ją do siebie przyciągnął.

Dłużej już nie byłby w stanie czekać.

W pierwszej minucie nic się nie zdarzyło, trzymał ją tylko mocno w ramionach i patrzył na nią. Odwzajemniła jego spojrzenie, w jej wzroku była mieszanka ciekawości, lęku i oczekiwania, poza tym pozostała zupełnie bierna. Wyciągnął z kieszeni spodni chusteczkę, białą, upraną i wyprasowaną. Wytarł nią jej usta, schował z powrotem chusteczkę i powoli zbliżył twarz do jej twarzy, lekko zbity z tropu i zirytowany jej biernością i tym cieniem lęku w oczach. W tym momencie mogłaby go jeszcze zniechęcić, wystarczyłoby tylko powiedzieć: – Niech pan przestanie! Albo wyswobodzić się z jego ramion.

Nie zrobiła nic w tym stylu, miała tylko to dziwne, drżące spojrzenie. Brązowe punkciki w szarych tęczówkach. Jej usta dawno już znikły z jego pola widzenia. Nadal je jednak czuł. I w tym momencie, gdy poczuł jej usta na swoich wargach, jego opanowanie ostatecznie prysło.

Wcale nie chciał się tak na nią rzucać, chciał dać sobie więcej czasu. Ale raptem nie było już czasu, tylko skóra. I jej ręce, trzymające go mocno. I jej oddech, który zauważalnie przyspieszył. Mruknęła coś, nie od razu zrozumiał co. Dopiero kiedy po raz trzeci powtórzyła te słowa, pojął ich znaczenie. – Pokaż mi.

Przesunął ją przed sobą w stronę kuchni, przeszkodził jej palcom, które chciały mu tylko pomóc rozpiąć guzik bluzki i podciągnąć w górę spódnicę. Body pod spodem miało zapięcie na zatrzaski, tak jak przypuszczał. Ponieważ miała na sobie pończochy, musiał tylko raz krótko pociągnąć. I wszystkie odczucia skoncentrowały się w czubkach palców.

W pobliżu schodów zawahała się, ale mu to nie przeszkodziło. Krok za krokiem z powrotem, drzwi kuchni stały otworem, było trzy metry do stołu. Uniósł ją w górę. Kiedy zrozumiała, do czego zmierza, cofnęła ręce z jego ramion i podparła się nimi z tyłu na stole.

To było czyste szaleństwo, zupełnie inaczej niż z Sonią, inaczej niż z innymi. Musiało tak być, bo ona była całkiem inna. Nie mógł się tego domyśleć, ale czuł się tak jak Thomas Lehnerer w podobnej sytuacji przed laty i jeszcze teraz, kiedy z nią był. Była jak kawałek lodu, którego nie dało się stopić, ale tylko doprowadzić do wrzenia.

Czegoś brakowało. Wyraźnie to czuł. Nie wiedział tylko, co to jest. Sądził, że to by się jeszcze pojawiło, gdyby nie był tak szybki. O wiele za szybki. Nie tak to sobie wyobrażał.

Gdy tak siedziała przed nim na brzegu stołu, otaczając jeszcze jego biodra nogami, ramiona znowu z przodu, położone na jego karku, stwierdziła z uśmieszkiem: – Od razu można zauważyć, że mieszkasz sam. Zwolennik szybkiej kuchni. – To było jak cios w twarz. Przy tym była bardzo łagodna, sprawiała wrażenie jak najbardziej zadowolonej. Tyle że nie mogła być zadowolona, nie w tak krótkim czasie.

– Jestem też zwolennikiem sypialni – powiedział.

– A co z łazienkami? – spytała. – Łazienki też lubisz?

Powiodła ustami po jego czole, skroniach, policzkach, do kącików ust. To nie był jeszcze koniec, to był dopiero początek.

– Łazienki lubię szczególnie – szepnął. – Muszą być tylko dostatecznie duże, żeby można w nich było przebywać we dwoje.

Za ustami poszedł koniuszek języka. Całowała go z zamkniętymi oczami, bardzo łagodnie i intensywnie, systematycznie, dokładnie, przez długie minuty. – Chodź ze mną – powiedziała potem, spuściła nogi, ześlizgnęła się z brzegu stołu – to pokażę ci taką łazienkę. Weźmiemy prysznic. Potem zobaczymy, co dalej.

Łazienka, do której go wprowadziła, była marzeniem z białego marmuru. Olbrzymia wanna, niemal jak mały basen, wpuszczona w podłogę. Ściany gładkie, bez fug. W jednym rogu stała rozłożysta paproć wysokości człowieka, w drugim był prysznic. I naturalnie ten prysznic nie był zapleśniały, był tak samo nieskazitelny jak ona.

W kabinie prysznicowej zmieściłoby się wygodnie troje ludzi i nawet nie przeszkadzaliby sobie przy namydlaniu. Nie był to zwyczajny brodzik prysznicowy, ale zagłębienie w podłodze. Podłoga i ściany z marmuru, drzwi ze szkła. Pod drzwiami próg, który zapobiegał wypływaniu wody. Woda tryskała równocześnie z czterech stron.

Zanim stanęła pomiędzy pulsującymi strumieniami wody, odkleiła najpierw plaster z ręki i wrzuciła go do małego kosza na śmieci. Cięcie zdawało się dobrze goić, mimo to starała się trzymać dłoń możliwie daleko od wody. Wetknęła mu do ręki butelkę z żelem do kąpieli, niepasującą do pozostałego luksusu, tani produkt z jednego z najtańszych supermarketów, w których normalnie zaopatrywali się ludzie liczący się z każdym groszem.

To odwróciło na chwilę jego uwagę. Dwie ofiary z parku miały swoje nieliczne rzeczy w plastikowych reklamówkach z tego supermarketu i zostały uduszone takimi torbami. Nie mógł się powstrzymać przed wyobrażeniem sobie Betty wjeżdżającej starym autkiem na parking supermarketu, chodzącej pomiędzy regałami, otoczonej włóczęgami i innymi nieszczęśnikami. Ale to wrażenie zaraz znikło.

– Hej – powiedziała – pokaż mi, jak sprawne masz ręce. Może będziemy ich potrzebować później. Ja wyszłam z wprawy i nie wiem, czy w zwykły sposób to jeszcze działa. Ale do rąk jestem przyzwyczajona.

Potem leżał obok niej na łóżku pomiędzy tymi wszystkimi lustrami, a w jego głowie rozlegał się głos lekarza sądowego: „Kiedy się już przewrócił, to leżał”. Że też człowiekowi zawsze muszą przychodzić na myśl takie rzeczy w najmniej odpowiednich momentach. Ale tak mniej więcej było. Był całkowicie wyczerpany, o wiele zbyt ociężały, by poruszyć chociażby małym palcem u nogi. Tylko zadowolony nie był, nie do końca.

Skrzyżował ręce na karku, obserwując się w lustrze na suficie. A ona, wyciągnięta koło niego, zdawała się tak odprężona, tak syta. Dzikie zwierzę, które nasyciło swój głód. Przez pewien czas tak to odbierał.

W momencie, gdy dotarli do łóżka, nie dało się już ustalić, kto się na kogo rzucił. Była jak skok do rwącej wody, nie zostawiła mu czasu na zebranie myśli. Teraz była tylko szczupłym ciałem, gładką skórą. Tak gładką jak jej łazienka, bez żadnych fug.

– Łączy cię coś z twoim prokurentem? – zapytał.

Był to wybitnie nieodpowiedni moment. Powinien był raczej spytać ją o butelkę. Podczas kolacji przeleciało mu przez głowę kilka związanych z tym myśli. Kilka pięknych zdań, z których każde zaczynało się niewinnym słówkiem „gdyby”.

Abstrahując już od tego, że ta wódka prawdopodobnie nie miała żadnego szczególnego znaczenia, na pewno nie była wstawiona do barku w jakimś złym zamiarze. Gdyby nie wspomniał pustych butelek, nikt by nie zawracał sobie głowy jedną pełną flaszką. Gdyby w nocy nie obserwował jej tak uważnie, to wcale by nie zauważył, że inne butelki w barku były puste. Gdyby pojawienie się Lehnerera i jego rzucająca się w oczy demonstracja ich związku nie wzbudziły jego wściekłości, to tak uważnie by jej nie obserwował. Całe nieszczęście zaczynało się i kończyło na Lehnererze, nie na butelce.

Dokładnie obserwował ją w lustrze, spodziewał się, że drgnie, że się przestraszy czy zawstydzi. Ale ona nawet przez sekundę nie była zmieszana, nie potrzebowała czasu do namysłu, nie musiała układać sobie odpowiedzi. Tylko dźwięcznie się roześmiała.

– Z Thomasem? Jak na to wpadłeś? – jeszcze raz się roześmiała, cicho, rozbawiona, przyciągnęła jego spojrzenie w lustrze. – Chcesz mi pochlebić? Poważnie chcesz mi wmówić, że mogłabym konkurować z jego Margot? Przecież ją już poznałeś.

– Poważnie chcesz mi wmówić, że przez te wszystkie lata żyłaś jak zakonnica? – wysunął swój argument.

– Zakonnice nie mają firm budowlanych, mój miły – skontrowała i wyprostowała się, podpierając górę ciała na jednym ramieniu, po czym spojrzała na niego drwiąco z góry. – Zakonnice nie mają także teściów, którzy argusowymi oczami strzegą bilansów. Czy mi wierzysz, czy nie, byłam dosyć zajęta w ciągu ostatnich ośmiu lat. W każdym razie zbyt zajęta, by uwodzić zacnego ojca rodziny. I jeszcze takiego, po którym spodziewałam się kosza. Po co się wysilać, skoro się wie, że nie warto się starać.

– Nie wierzę ci – powiedział.

Roześmiała się jeszcze raz – drwiąco. Nie była obrażona, obróciła się na brzuch, złożyła głowę na jego piersi i ociężale szepnęła: – To zostaw to. Dla mnie nie ma znaczenia, w co wierzysz. Zaraz się pożegnasz i to by było na tyle. Dobrze mi było z tobą. Nie, naprawdę, jedzenie było wspaniałe, a i ty byłeś niezły. Ale dobrze wiem, że nie mogę mieć codziennie czegoś takiego. I nie muszę. Jestem przyzwyczajona do skromnej diety. Jak długo będę miała w lodówce pomidory i chleb, i nie złamię sobie akurat środkowego palca, to dobrze dam sobie radę sama.

Sposób jej wyrażania wydał mu się odrażający. Zdawała mu się tak zimna w tej chwili, że mimowolnie zadrżał z chłodu. Oczywiście, trudno było zakładać, że kobieta śpi z mężczyzną wyłącznie z miłości czy tylko zauroczenia. Ale troszkę uczucia można było chyba oczekiwać.

Miał ochotę ją uderzyć. Niezwykła chęć, jakiej nie odczuwał w najgorszych czasach w przypadku Soni. To go otrzeźwiło, uświadomiło mu od razu, że może się tu tylko sparzyć. I lód może wypalać dziury w ciele. Odetchnął, jednocześnie rzucając: – Środkowego palca!? Opowiadaj to, komu chcesz, ale nie mnie. Duszko!

Wówczas rozległ się przeciągły ton, coś jakby westchnienie albo jęk, zanim Betty stwierdziła: – Ach, to o to chodzi. Mogłam się domyśleć, że tym się zdenerwujesz. Nasz dobry Thomas nieźle narozrabiał przez swój sentymentalizm. Ale jeśli to tylko to, łatwo możemy wymazać takie drobne nieporozumienie. Duszka to pozostałość z naszych młodzieńczych lat. Nadal mnie tak nazywa, kiedy mi źle. W ten sposób przypomina mi, że jest przy mnie. Czuje się zobowiązany ofiarować mi swoje silne ramię w chwilach nieszczęścia. Przede wszystkim w tych ciężkich chwilach, które zawdzięczam jego przyjacielowi. Na niego bowiem trafiłam tylko dlatego, że Thomas wówczas nie był w stanie się zdecydować.

Zaczęła głaskać go lewą ręką po piersi, po prostu w tę i z powrotem, całkiem mechanicznie. Było to nieprzyjemne uczucie, bo plaster ocierał się przy tym o jego skórę. Po kąpieli Betty nakleiła sobie drugi na zranioną rękę.

Cicho, prawie melancholijnie, kontynuowała: – Musisz wiedzieć, że nasz dobry Thomas był moim pierwszym mężczyzną. Tyle że kiedy odkrył swoją namiętność do mnie, był już od dłuższego czasu z Margot. I to z nią chciał się koniecznie ożenić. Nie mogę mu tego nawet mieć za złe. Margot jest stworzona do roli żony i matki, to już wtedy było widać. Predestynowana do tego, by gotować swoim ukochanym, hołubić ich, utrzymywać w porządku dom i dbać o ogród. Marzenie każdego mężczyzny, który lubi żyć przytulnie i beztrosko. Ze mną Thomas chciał być tylko w łóżku, względnie na swoim biurowym fotelu. Zawsze to robiliśmy w biurze, po pracy albo w weekendy. Kazał mi robić nadgodziny albo wzywał mnie na nadgodziny do firmy. Obiecywał mi gwiazdkę z nieba. I w końcu mu pozwoliłam. Był miły i…

Tu nastąpiła maleńka pauza, ton zgorzknienia, zanim dokończyła zdanie. – Uwierzyłam mu, że traktuje to poważnie. Że potrzebuje tylko nieco czasu, żeby pomówić z Margot o rozstaniu. Że musi to zrobić bardzo ostrożnie, bo nie chce jej zranić. Mam opowiadać dalej?

– Nie krępuj się – ponaglił ją Georg. – Lubię bajki na dobranoc.

– A ja lubię ostrych mężczyzn – powiedziała Betty, prostując się. Odwróciła się do niego plecami, podciągnęła nogi i objęła kolana ramionami. – Ale to nie oznacza, że pozwolę im, żeby robili ze mną to, co im się żywnie podoba. Wyrosłam już z tego wieku. Chyba będzie lepiej, jeśli już pójdziesz.

Siedziała obok niego, powstrzymując powietrze, z lekko zgiętymi plecami. Mógł policzyć w kręgosłupie jej kręgi, tak też uczynił, to było lepsze niż liczenie baranów. Było też lepsze niż łamanie sobie głowy. A nawet jeśli coś ją łączyło z Lehnererem jeszcze w poprzednim tygodniu, to było przecież zrozumiałe. Młoda kobieta, przez tyle lat sama. To, że teraz zaprzeczała, było raczej pozytywne.

– Chodź tu – szepnął, chwycił jej ramię i pociągnął ją do siebie, aż jej głowa znowu spoczęła na jego piersi. Lubił to, ten lekki nacisk na żebrach i oddech na piersi. Sonia nigdy tego nie lubiła. – Resztę możesz mi opowiedzieć przy śniadaniu. Jeśli to nie bajka, to nie nadaje się na dobranoc.

Objął ją ramieniem, przyciągnął blisko siebie, poczuł wilgoć na skórze tam, gdzie spoczęła jej twarz. Jedna czy dwie łzy, w żadnym razie więcej, ale sprawiały, że zdawała mu się istotą tak potrzebującą opieki.

– Kochałaś go?

– Naturalnie – szepnęła. – Oczywiście, że go kochałam. Miałam szesnaście lat. W tym wieku kocha się jeszcze z całego serca. W tym wieku cały świat wali ci się w gruzy, gdy widzisz, że byłaś tylko łudzona nadziejami. A potem człowiek staje się nikczemny, potem chce się zemsty. I jeśli w takiej sytuacji szef junior zaczyna robić do ciebie słodkie oczy… Przecież nie wiedziałam, jak to działa, tego, że dla Herberta dziewczyna stawała się naprawdę interesująca dopiero wtedy, kiedy Thomas sygnalizował, iż opłaca się ją wziąć na ząb. Thomas odgrywał rolę osoby kosztującej jedzenie przed posiłkiem. Nie robił tego celowo. Mocno go dotknęło, kiedy mu oznajmiłam, że między nami wszystko skończone, że przespałam się z Herbertem. Thomas mnie nawet ostrzegł, ale na to było już niestety za późno.

Przerwała, odetchnęła płytko, po czym mówiła dalej: – Wmanewrowałam się w położenie bez wyjścia. Ale daruj mi szczegóły, nie potrafię o tym mówić. Thomas powiedział wtedy – no tak, to, co się zwykle mówi. Że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi, że mogę na nim polegać, gdyby były kłopoty. Czy to już wystarczy?

Skinął głową. – Jutro też jest dzień.

– Nie jestem przygotowana na śniadanie – powiedziała. – Z przyjemnością poczęstuję cię kawą. I kanapką z pomidorem.

Rzeczywiście nie miała w domu nic poza tym. Nie przeszkadzało mu to, że musi zadowolić się kawą. Z kanapki z pomidorem dobrowolnie zrezygnował. W ciągu tygodnia zazwyczaj też tak jadał, dopiero przed południem kupował sobie kilka kanapek.

Śniadanie zjedli w kuchni. I gdy tak przed nim siedziała, mógłby od razu podsadzić ją znowu na stół. Nie zrobił tego, bo pozostała w nim resztka ociężałości po pięknej nocy. Porywająca kobieta. Zapomniał o irytującej chwili tej nocy. Wstydził się potwornie, że chciał ją uderzyć. Odpychające zdanie z jej ust po dokładniejszym zastanowieniu nie zdało mu się ani obsceniczne, ani jakieś inne, prawdopodobnie było tylko wyrazem tego, że ją zranił. Jeszcze teraz miał ochotę się spoliczkować za swoje niestosowne pytanie o jej romans z Lehnererem. To naprawdę nie był właściwy moment.

Przez długie minuty przyglądał się jej, jak kładzie plasterki pomidora na kromkę chleba i kroi na kawałki mieszczące się w ustach. Sprawiała wrażenie tak świeżej i wypoczętej, tylko raz przejechała grzebieniem po włosach i już była piękna. Zbyt piękna i zbyt perfekcyjna, by dać ją sobie odebrać przez jakiegoś leśnego sprintera. Do tego jeszcze głupca, który nawet nie zauważył, że ciąga po okolicy martwego już człowieka.

Musiał jej to jakoś uświadomić. Nie łagodnie, ale raczej drastycznie. Wtedy zostawi Lehnerera w spokoju. Zaczął ostrożnie, bardzo oględnie, wyzbył się drwiny w głosie, zrezygnował z gniewu, tylko spokój i obiektywizm, nie chciał ryzykować ponownej sprzeczki, a tym samym prawdopodobnie ostatecznego wyrzucenia z domu.

– Przykro mi, że muszę cię jeszcze raz spytać, Betty. Masz romans z Thomasem Lehnererem?

W ogóle mu nie odpowiedziała, spojrzała tylko przelotnie i zimno w jego twarz, wskazując mu głową drzwi.

– Nie – powiedział poważnie – nie w ten sposób. Potrzebuję jasnej odpowiedzi, Betty. – By nadać swoim słowom odpowiednią wagę, dodał: – I nie pytam cię jako mężczyzna, rozumiesz?

I to jak rozumiała, zrozumiała od razu. Przecież przeczuwała to przez cały czas, tylko przejściowo dała się zwieść poczuciu bezpieczeństwa wynikającemu z jego zachowania. Na zewnątrz nic nie dało się po niej poznać, mimo że nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Emocje wrzały w jej wnętrzu, dobrze ukryte.

Gardło się jej zacisnęło, ostatni kęs niemal utknął jej w przełyku. Z trudem go przełknęła, popijając kawą, by pozbyć się raptownej suchości w ustach. A więc tak to u niego wyglądało. Miał swoją przyjemność, a teraz znów stał się służbistą.

Udała, że potrząsa głową, jakby jego pytanie nie było warte jasnej odpowiedzi. Musiał to, chcąc nie chcąc, zaakceptować. Obserwowała go uważnie, widziała, jak się męczy.

– No dobrze – stwierdził po kilku sekundach, jak najdalszy od tego, by tak łatwo się poddać i zostawić sprawę swojemu losowi. – Ale miałem wrażenie, że Lehnerer nie jest ci niechętny i jest też gotów wiele dla ciebie zrobić.

Teraz umiarkowanie zaprotestowała. – Naturalnie! Nie neguję, że Thomas wiele dla mnie robi. I to od lat. O reszcie możesz zapomnieć. Thomas jest żonaty i bardzo szczęśliwy w swoim małżeństwie. Na tyle, na ile ja to mogę ocenić. Nie interesuje się innymi kobietami. Kocha Margot i ubóstwia swoje dzieci.

– Jedno nie wyklucza drugiego – odparł cicho Georg.

– Co masz na myśli? Możesz się wyrazić dokładniej? – Naprawdę nie była całkiem pewna, do czego czyni aluzję, jeszcze raz do romansu, czy do śmierci jej męża.

Chwycił jej dłoń, przyciągnął ją do siebie ponad stołem i mocno przytrzymał. – Posłuchaj, Betty, ja… – zrobił sztuczną przerwę, trochę aktorstwa było konieczne w jego zawodzie. Dwie sekundy przerwy, potem kontynuował. – Właściwie nie powinienem ci tego mówić, mam nadzieję, że jest to dla ciebie jasne. Jeśli z tobą o tym rozmawiam, to tylko dlatego, że byłem z tobą w tym czasie, który wchodzi w grę. Mogę więc z całą pewnością cię wykluczyć.

W jej oczach coś błysnęło, zimna nienawiść czy może brak pewności, nie był w stanie tego ocenić. Mówił powoli i z namysłem dalej: – Jesteśmy pewni, że twój mąż… Cóż, miał ponad cztery promile we krwi. Przy takiej ilości nikt normalnie nie spaceruje po okolicy. Czysto teoretycznie musiał być przynajmniej nieprzytomny, kiedy znalazł się w stawie.

W ten sposób było to perfekcyjnie wyrażone. Tak formułując, było to morderstwo. Ona także to pojęła, wyraźnie to było widać. Wpatrywała się w niego przestraszona, filiżankę, którą właśnie uniosła, odstawiła ze słyszalnym brzękiem na spodeczek. – Co to znaczy, normalnie i czysto teoretycznie? Zwłoki zostały wydane. Zostanie pochowany we wtorek. Samochód też mogę odebrać. Chcę to zrobić jutro rano. Przecież by mi go nie dali, gdyby nie wszystko było w porządku.

– To wydanie nie ma żadnego znaczenia – przerwał jej Georg. – Ale więcej naprawdę nie mogę ci powiedzieć. Nie mamy jeszcze wszystkich wyników, przykro mi. Pozwól mi to tak wyrazić: wychodzimy z założenia, że ktoś przeniósł twojego męża z samochodu do stawu. Ten ktoś musiał być bardzo silny i mieć po temu ważki powód, czy może postrzegasz to inaczej?

Nie odpowiedziała od razu, zaczęła potrząsać głową, mruknęła dopiero po kilku sekundach: – Zwariowałeś. Ważki powód, to jest… – Jej głos stał się nieco wyższy, kiedy stwierdziła: – Masz na myśli Thomasa! Naturalnie, że to o nim pomyślałeś. Dlatego cały czas się go czepiasz. Zapomnij o tym! To całkowicie wykluczone. Byli bliskimi przyjaciółmi. Oczywiście, że Thomas nie zawsze pochwalał to, co wyrabiał Herbert, ale to jeszcze nie powód. – Krótko się roześmiała. – To śmieszne. – Na końcu w jej głosie znowu słychać było takie zdenerwowanie, niemal jakby w następnym momencie chciała mu ponownie, tym razem ostatecznie, pokazać drzwi.

– Betty – powiedział uspokajająco i uścisnął jej rękę. – Nie twierdzę, że Thomas Lehnerer zabił twojego męża. Tylko nie widzę nikogo innego, kto sam byłby w stanie przenieść taki ciężar na odległość czterdziestu metrów. Ciało nie było ciągnięte, to pewne. Ale nie kłóćmy się o to, dopóki nie ma pewności.

Uśmiechnął się do niej, ufnie i trochę jak spiskowiec, brakowało jeszcze tylko mrugnięcia okiem. – Stwierdzimy, kto dotykał garnituru twojego męża. Tu nie pomoże żadna ostrożność. Jakieś ślady zawsze zostają, mikroskopijny kłaczek, włos, łuska skórna. Wystarczy kropla krwi czy próbka potu. Pewnie już słyszałaś o genetycznych odciskach palców. Te badania są bardzo czasochłonne i kosztowne, ale zawsze przynoszą rezultaty.

Połowa jego twierdzeń to były czyste wymysły. Zakładał, że ona o tym nie wie.

I tak też było. Pomyślała o sposobie, w jaki Thomas jej opisał swoje postępowanie nad stawem. Łuski skórne, próbki potu! Sfrustrowana skrzywiła się, szepcząc: – To śmieszne zakładać, że Thomas… To już prędzej bym pomyślała, że mój teść…

Ostatnie dwa słowa wypowiedziała po chwili wahania. Przerwała w połowie zdania, pomilczała przez dwie pełne namysłu sekundy. Kiedy ponownie przemówiła, jej głos brzmiał znowu spokojnie, niemal rzeczowo, a przy tym nadal z wahaniem i pytająco. – Przecież powiedział, że Thomas był u nich tej nocy. A więc był poinformowany. Znał tę chatę i otaczający ją teren. I wysłał robotników. Jeśli podejrzewasz Thomasa, to kilku robotników jest tak samo podejrzanych. Mogłabym ci wymienić tuzin nazwisk mężczyzn, na których mojemu teściowi wystarczyłoby tylko gwizdnąć.

Sposób, w jaki usiłowała mu to przekazać, wprawił go raptem we wściekłość. Gdyby skończyła na swoim proteście, byłoby to wiarygodne. Ale serwować mu zaraz innego podejrzanego! W tym momencie był całkiem pewien swojej sprawy. Ona wiedziała. I usiłowała chronić Lehnerera. To, co mówiła, nawet jakoś rozsądnie brzmiało.

Bliscy przyjaciele! Zacny ojciec, głowa rodziny, kochający żonę i dzieci, uwielbiający swoją szefową, nazywający ją od czasu do czasu z czystego sentymentu duszką. A co się tyczy robotników i jej teścia… Stary rzeczywiście nie mrugnął nawet powieką. Wyrafinowana żmija! Może ktoś połknąłby tę przynętę, ale nie on. On miał wrażenie, że się nią zaraz zakrztusi.

Betty zobaczyła, że na jego twarzy maluje się wściekłość, poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Jego dłoń nadal spoczywała na jej ręce. Zrobiło jej się niedobrze na myśl, co mogłoby się stać, gdyby go odesłała tej nocy. Trudno to było sobie wyobrazić. On był groźniejszy niż cała skrzynka dynamitu.

Chciała coś powiedzieć, poczynić jakąś uwagę, która by go ugłaskała. Tylko że nic jej nie przychodziło do głowy. Jej mózg był pusty jak wydmuszka. Ale, do licha, jeśli zgadzało się to, co powiedział, to nie powinien tu wcale siedzieć.

Powoli pustka w jej głowie poczęła się znów zapełniać myślami. Gdy został poczyniony pierwszy krok, dalej już poszło błyskawicznie. Romans z Thomasem, o to zapytał ją najpierw, ale mimo to za późno. Uśmiechnęła się.

– Co mam teraz o tym sądzić? – Nie dała mu okazji do odpowiedzi. – Od kiedy o tym wiesz? Czy powinnam raczej spytać, od kiedy przypuszczasz, że ktoś mu dopomógł? I mam jeszcze jedno pytanie. Nie wolno ci o tym ze mną rozmawiać, ale iść ze mną do łóżka to ci wolno, tak?

Mówiąc to, obserwowała jego twarz. – Sądzę, że podejrzewasz mnie o romans z Thomasem. Podejrzewasz jego, że zamordował mojego męża. Załóżmy, że nie robisz tego z zazdrości, ale że naprawdę masz ważkie powody. Potem zapraszasz mnie na kolację, a po niej nie masz nic pilniejszego do roboty, niż sadzać mnie tu na stole. Jak to pasuje jedno do drugiego?

Nadal się uśmiechała, teraz trochę intensywniej, z cieniem ognia w spojrzeniu i masą rozczarowania, które ściągało w dół kąciki jej ust. – Nie o to chodzi, że się skarżę, w końcu dostałam to, czego chciałam. Ale mimo to czuję się trochę wykorzystana. Czy to nowa technika przesłuchiwania? Szkoda! Myślałam, że może być z tego coś więcej.

To wystarczyło. On naprawdę był szybkim typem, pojmował od razu. – Ja też tak myślałem – powiedział – i dlatego uważałem, że powinniśmy wyjaśnić sobie kilka spraw.

– Wyjaśniliśmy je? – spytała.

Jeszcze raz uścisnął jej dłoń, uśmiechając się przy tym, niemal zakłopotany. – Mam taką nadzieję.

Aż do południa dawał jej dosyć okazji, by dalej rozpraszała jego podejrzenia. Nie te dotyczące obecności Thomasa nad stawem, tylko te odnoszące się do jej romansu. Raz w kuchni, zaraz po tym, jak sprzątnęła ze stołu naczynia. Potem pod prysznicem, wreszcie jeszcze raz w sypialni, kiedy pomagał jej ścielić łóżko. Była wyposzczona, tu nie musiała niczego grać. Podniecał ją jego styl, to, że żądał, nalegał, czułości stawiał na końcu, a łagodności nie znał w ogóle. Być pożądaną i po prostu wziętą, cóż za obłędne uczucie.

W południe pojechali do miasta, jego samochodem, zjedli gdzieś coś, przy czym Georg sprawiał wrażenie tak luźnego i odprężonego. Nie dała się jednak temu zwieść. Co i rusz zauważała krótkie, uważne spojrzenia, którymi ją obrzucał. Nieustannie rozmyślał, wałkował tę jedną kwestię w swoim mózgu w tę i z powrotem, wyraźnie to widziała. Jeśli patrzył jej bezpośrednio w twarz, to zazwyczaj z uśmiechem. A i to się zaraz zatracało, kiedy spuszczała wzrok – albo z jego perspektywy wyglądało to tak, jakby kierowała spojrzenie na coś innego.

W drodze powrotnej zatrzymali się przy cukierni, wzięli ze sobą kilka ciastek. Popołudnie spędzili na tarasie. Betty obserwowała go uważnie i zauważyła, jak jego skupienie się zmniejsza, jak staje się ociężały.

Było słonecznie, jak na pierwszą niedzielę kwietnia przyjemnie ciepło. Leżeli blisko siebie na dwóch miękkich leżakach. Betty miała na sobie tylko czarny strój kąpielowy, podkreślający jej figurę i nadający lekko opalonej skórze matowy połysk. Ale noc i przedpołudnie opróżniły już kielich pożądania. Aż do kawy milczeli.

Ona rozmyślała o przedpołudniowej rozmowie, o łuskach skórnych i próbkach potu oraz o konsekwencjach, które musiały z tego wyniknąć. On trochę drzemał, mrugał w słońcu albo do niej, sprawiał wrażenie względnie zadowolonego.

Po wypiciu kawy Betty spojrzała na ogród, westchnęła i stwierdziła: – Muszę koniecznie skosić trawę.

– Robisz to sama?

– A kto by inny? Wszystko robię sama. A wiesz, co zrobię w następnej kolejności? Zasadzę kilka krzaków. Zawsze chciałam to zrobić. Tylko nigdy nie miałam czasu. Jeśli mężczyzna powinien zasadzić drzewo, to kobiecie na pewno wystarczy parę krzaków. – Cicho się roześmiała. – Wyrównam to przecież za pomocą domów, nawet jeśli buduję je nie sama. – Potem wskazała prawą ręką na trawnik bezpośrednio przed tarasem. – Zaraz tu, z przodu, żeby nie było tu tak monotonnie zielono. Piękne, wielkie krzewy. Może oleandry, ale je można kupić chyba tylko w donicach. I nie są takie wysokie, jak sobie wymarzyłam. Bez będzie lepszy! To by była akurat odpowiednia pora, bo bzy kwitną już przecież w maju.

Westchnęła jeszcze raz. – Miejmy nadzieję, że nie jest już za późno na bez. Nie wiem dokładnie, kiedy się go sadzi, chyba we wrześniu. Ale na pewno teraz też jeszcze można, bez jest wytrzymały. Wykopię głęboki dół. Bez silnie się ukorzenia.

Uśmiechnęła się smętnie. – Moi rodzice mieli taki krzew w ogrodzie. Przepiękny, bujny krzak. Był już stary. I pewnego dnia moja matka uznała, że jest za stary. Chciała się go pozbyć, bo potrzebowała miejsca na ziemniaki. Mój brat porządnie się napocił, zanim wyciągnął z ziemi te wszystkie korzenie. To był prawdziwy krater.

Smutek już minął. W jej oczach były takie iskierki, jak śmiech, który powstrzymywała w gardle. Spojrzała na niego z ukosa. – Pomożesz mi kopać?

W tym momencie ujrzał ją stojącą na tarasie, ze szpadlem w ręku, grudki ziemi porozrzucane u stóp, krople potu na czole. To wyobrażenie mu się nie spodobało, budziło wspomnienia jego małżeństwa, dużego domu. Ogród też był wielki i stanowił zawsze jego działkę. Sprawiało mu to przyjemność, bo przez lata był to jego ogród. A potem Sonia uświadomiła mu, że do niego należy tylko to, co ma na grzbiecie i wozi ze sobą. Dwie walizki ubrań i samochód, tyle mu zostało. Był przekonany, że jego opory wynikały tylko z tego.

– Nie sądzę, bym miał czas na twój ogród – powiedział głosem o ton bardziej grubiańskim, niż zamierzał.

Betty zachowała się tak, jakby nic nie zauważyła, cicho się roześmiała. – Nie szkodzi, to było głupie pytanie. Jeśli każdego wieczora pokopię przez godzinkę, to za kilka dni wykopię taką dziurę, że będzie się czym pochwalić. Sam zobaczysz.

To mógł być tylko dowcip. Słychać to też było w jej głosie. Kobieta, która w życiu prywatnym musiała się tak ograniczać, że starczało jej tylko na kanapki z pomidorem, nie mogła na poważnie nosić się z zamiarem kupowania krzewów bzu do ogrodu. A kopanie ranną ręką byłoby czystym brakiem rozsądku. Było mu przykro, że tak grubiańsko na nią naskoczył. Wyraźnie starała się tylko zabawić go małą pogawędką. W każdym razie i on się o to starał.

– Twoja ręka na pewno się ucieszy – powiedział. – Czy potrafisz kopać jedną ręką?

Wzruszyła ramionami. Uśmiechnął się wbrew wzrastającemu niepokojowi, wbrew obrazowi, który widział oczyma duszy. On ze szpadlem w jej ogrodzie! Ona spogląda ku niemu z tarasu. Potem nadciąga Lehnerer, uśmiecha się do niego po kumpelsku i wchodzi z nią do domu. Przeklęta zazdrość! Teraz jeszcze popsuje mu popołudnie.

– Kup sobie lepiej za te pieniądze kilka soczystych steków – zaproponował, usilnie starając się zachować luźny, niedbały ton. – Będziesz z tego miała więcej pożytku niż z jednego krzaku bzu.

Podniosła prawą rękę, odgięła trzy palce. – Z trzech, mój drogi, nie z jednego, z trzech. Dwa mają być białe, a jeden liliowy, on będzie rósł pośrodku, tak było wtedy w ogrodzie moich rodziców.

Potem nieoczekiwanie znowu spoważniała. – Powiesz mi, jakie są wyniki tych badań? Czy ci nie wolno? Co to w ogóle za badania? Jeszcze nigdy o czymś takim nie słyszałam. To znaczy, jak można wyizolować próbkę potu z garnituru?

Georg poczuł, że przeczuwał, iż coś jeszcze z tego będzie. Nie mogła przecież tak po prostu zostawić tej rozmowy, którą toczyli przy śniadaniu. Nie, mając w pamięci przepocony sportowy dres Lehnerera. W pierwszej chwili był jej tylko wdzięczny za to ostatnie pytanie. Oszczędziło mu konieczności odpowiadania na dwa pozostałe.

– Nie pytaj mnie o to – powiedział. – Nie jestem chemikiem i nigdy też nie przyglądałem się chemikom przy pracy. Ale sądzę, że nie jest to nawet trudne. A zawdzięczamy to szmuglerom narkotyków. Często się zdarza, że materiały są nasączane środkami odurzającymi. Jeśli można wyodrębnić tę truciznę, to da się to zrobić i z innymi substancjami.

– Rozumiem – szepnęła. – I sądzisz, że coś znajdą? Naprawdę myślisz, że ktoś tam był, kto Herberta…

Kiedy przerwała, Georg powiedział po prostu: – To, co ja myślę, nie gra żadnej roli, Betty. To się okaże.

Potrząsnęła głową. – Nie mogę sobie tego wyobrazić.

– Nie mogłaś też sobie wyobrazić, że twój mąż naprawdę chciał się zabić.

Przez kilka sekund milczała, a potem powiedziała: – Nie, nie mogłam! A jeśli masz rację, wysuwając swoje podejrzenia, to ja miałam rację. Tak naprawdę nie chciał umrzeć. Dlaczego w ogóle wyszedł z domu? Czy sądził, że nie żyję, kiedy leżałam nieprzytomna? Czy dlatego wpadł w panikę?

– To możliwe – odparł.

– Może myślał, że to będzie okoliczność łagodząca, jeśli zainscenizuje samobójstwo – kontynuowała. – Uważał, że te tabletki są niegroźne, założę się o głowę. I może sądził, że najpierw się go będzie szukać przy tej chacie.

Jak dotąd Betty brzmiała nieco bezradnie. Ale potem poczęła zmierzać w ściśle określonym kierunku. Może częściej tam bywał, z jakąś dziewczyną. Miał kiedyś romans z taką małą z biura. Ona mieszkała jeszcze z rodzicami. Tam nie bardzo mógł się z nią spotykać. A na to, żeby pójść z nią do hotelu, była jeszcze za młoda. Do domu nigdy żadnej nie przyprowadzał. W tej chwili nie pamiętam jej imienia, Brigitte jakaś tam. Mogę sprawdzić, jeśli chcesz. Nie była u nas długo, tylko niecałe pół roku. Ładne stworzenie, ale za głupie, by pojąć najprostsze powiązania. Wolała zawracać w głowach robotnikom.

Znowu milczała przez sekundę, jakby chciała mu dać okazję, by przemyślał jej słowa. Potem mówiła dalej: – Miała też romans z jednym z robotników. Nie wiem dokładnie, z którym. Ale ktokolwiek by to był, kiedyś przyłapał ją z Herbertem gdzieś tam, w okolicy, w samochodzie. Zlał ich, tę małą i mojego męża też. Herbert twierdził, że się przewrócił, ale ta mała też przyszła w poniedziałek z podbitym okiem do firmy i opowiedziała, co się naprawdę zdarzyło. I ktoś doszedł do wniosku, że ja powinnam się o tym dowiedzieć.

Georg czuł się coraz bardziej nieswojo, był przekonany, że Betty znowu tylko próbuje odwrócić jego uwagę od Lehnerera. Postępowała bardzo zręcznie, podsuwając mu po kawałeczku inną teorię. Najpierw tę z teściem i kilkoma oddanymi robotnikami. Potem ograniczyła się raptem do jednego, który miał kiedyś powód, by uderzyć. A później zemsta. Brzmiało to nawet prawdopodobnie, ale Georg wolałby, żeby raczej milczała.

To też następnie zrobiła, wstała i odniosła do kuchni naczynia po kawie. Było po piątej. Po kilku minutach poszedł za nią. A wkrótce potem pożegnał się, bo wzywały go obowiązki, obserwacja pani Rasche. Wyszła z nim jeszcze na zewnątrz, do samochodu, pocałowała go, zanim wsiadł, patrzyła za nim, gdy odjeżdżał. Nie umówili się na kolejne spotkanie.

Bo i po co? I tak był zmuszony przyjechać tu jeszcze parę razy. Prawdopodobnie bez zapowiedzi. Z niechęcią zgarbiła ramiona, mijając dom, poszła do garażu, otworzyła bramę, która nie była zamknięta na klucz. Nie była w stanie usiąść z powrotem na tarasie i rozkoszować się przyjemnym wieczorem. Była zbyt napięta, musiała się czymś zająć, odwrócić swoją uwagę od próbek potu i łusek skórnych.

Krzaki bzu, dwa białe i jeden liliowy. W rogu garażu stały narzędzia, kosiarka do trawy, szpadel, małe grabki i grabie. Wzięła szpadel i wyszła z garażu, znowu przez drzwi wiodące na tył domu, bezpośrednio na taras.

Po silnych opadach deszczu na początku marca ziemia była zbita w grudy, teraz wyschła i bardzo stwardniała. Betty mogła kopać tylko małe grudki, które odrzucała na bok. Za każdym razem, gdy ujmowała szpadel lewą ręką, czuła ranę. Ale tymczasem ignorowała ból.

Jak długo mogły trwać te badania? Czy on rzeczywiście dopiero teraz na poważnie zajął się pracą? Zaginał parol na każdego, kto brał udział w poszukiwaniach. Każdego pytał, czy znał Brigitte taką a taką. Znał, kochał i pobił z zazdrości. Był to jakiś motyw, ale niedostateczny. Nie zdawało się też, by chwycił tę przynętę. A nawet jeśli, to w ten sposób jedynie zyskiwała na czasie, nie było to żadne rozwiązanie.

Kopała, aż zapadły głębokie ciemności, aż ból w obu rękach zmusił ją do przerwania pracy. Na prawej ręce powstały bąble. Lewą chronił wprawdzie szeroki plaster, ale czuła w niej kłucie i rwanie jak podczas zapalenia. Zdjęła plaster i obejrzała ranę w świetle lamp na tarasie. Ropiała. Strup był w wielu miejscach popękany. Brzegi rany były zaczerwienione i nieco opuchnięte. Zwyczajnie zostawiła szpadel tkwiący w ziemi i weszła do domu, żeby na razie opatrzyć rękę.

Wieczór spędzony z Diną Brelach rozerwał wprawdzie nieco Georga, ale to nie wystarczyło, by całkowicie zniwelować poczucie niesmaku. Uczucie to stale powracało, a wraz z nim szereg pytań, na które nie było odpowiedzi. A jeśli nawet, to były to odpowiedzi, które jeszcze pogłębiały jego niepokój.

Przebiegła żmija czy nieświadomy niczego anioł? Czy Betty rozmawiała z Lehnererem o skórnych łuskach i próbkach potu? Z pewnością! Prawdopodobnie natychmiast do niego zadzwoniła, kiedy tylko wyjechał. Jeśli nie, to opowie mu to najpóźniej następnego ranka. „Policja cię podejrzewa. I mają nową metodę badań”. A potem razem zaczną się zastanawiać, co teraz należy zrobić. Razem! Dwóch na jednego. A tym jednym był on. Wykorzystany, pomyślał. Nie był już pewien, kto tu kogo wykorzystuje. Szalał za nią, ale głupi nie był.

Dina Brelach zauważyła z czasem, że Georg jest bardzo przybity. Nie pytała o powód, tylko spróbowała go rozweselić. Uczyniła to w swoisty sposób. Siedzieli tak godzinami obok siebie w samochodzie, obserwując fasadę domu. – Rzucimy się w końcu komuś w oczy – stwierdziła. – Może powinniśmy udawać zakochaną parę.

Spojrzał na nią z ukosa, potrząsając głową. – Ale ma pani pomysły. Może po prostu powinniśmy rozprostować nogi.

Potem wałęsali się po ulicy w tę i z powrotem. – Niech pan przynajmniej obejmie mnie ramieniem – zażądała Dina.

– A czemu to ma służyć?

Dina machnęła ręką. – Niech pan o tym zapomni. To dopiero krzyż pański z wami, rozwodnikami. Albo marudzicie kobiecie, jacy to jesteście samotni, a potem zaraz chcecie jej wskoczyć do łóżka. Albo zataczacie szeroki łuk wokół wszystkiego, co choćby z daleka przypomina kobietę.

A potem przyjęła służbowy ton. Została w sobotę na komendzie dwie godziny dłużej od niego, słyszała jeszcze, jak akcja telefoniczna ich kolegów przyniosła pozorne efekty. Rzeczywiście był w mieście taki dziennikarz, który nosił się z zamiarem napisania artykułu o nędzy w bogatym społeczeństwie. Tym samym ten biedak popadł w niezłe tarapaty. Natychmiast nasłano mu do mieszkania dwóch ludzi, którzy chcieli go zabrać na konfrontację, ale nie wiedzieli dokąd. Ten ważny świadek nie miał przecież stałego adresu. W sobotę wieczorem zapanował porządny chaos.

– Chce pan usłyszeć moje zdanie?

Georg właściwie nie chciał niczego słuchać, wolałby się zastanowić, uspokoić, dojść do jakiegoś wniosku.

– Nie ma żadnego reportera – powiedziała Dina. – Nasz świadek chciał tylko zarobić parę marek. Nie wierzę też, że będziemy mieli piątą ofiarę. Rasche osiągnęła swój cel. I jak dotąd nic jej nie można udowodnić. Musiałaby zwariować, żeby teraz jeszcze podejmować ryzyko.

To także mu nie pomogło. W każdym zdaniu istniały punkty, z których można było wysnuć dalsze wnioski. Może pani Rasche była wariatką. Może to Dina zwariowała, że tak się przypięła do tej kobiety. Może on oszalał na punkcie kobiety, której lepiej było nie wchodzić w drogę. Która z niewinnym spojrzeniem dziecka zasypywała go najokropniejszymi kłamstwami. „O czym ty mówisz, przecież nie mam żadnego romansu z Thomasem!”. Która do tego stopnia potrafiła człowiekowi zamącić w głowie, że nie był w stanie odróżnić, co jest białe, a co czarne. Że nawet się zastanawiał, czyby jej nie kryć, gdyby coś. A to coś nazywało się morderstwo. Zaplanowane morderstwo, zrealizowane z pomocą kochanka. Zatuszowane przez zwariowanego policjanta.

Aż do drugiej trzymali się w pobliżu domu, w którym pani Rasche wraz z córką wynajmowała trzypokojowe mieszkanie. Światło w oknach zgasło już o jedenastej. Zaraz po drugiej nadeszła zmiana.

Georg odwiózł Dinę do domu. Zanim wysiadła, spytała jeszcze: – Co pan właściwie sądzi o kobietach, które mówią mężczyźnie zupełnie bez ogródek, że się im podoba?

– Nie wiem – odpowiedział. – Jeszcze nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

Dina stała już przy samochodzie, jeszcze raz się pochyliła i uśmiechnęła do niego: – Niech pan to kiedyś zrobi. I powie mi potem, do czego pan doszedł, dobrze?

A potem znikła, poszła w stronę wielorodzinnego domu, w którym miała niewielkie mieszkanko i w którym mieszkali też jej rodzice. Miała chód nastolatki, a za którymś z tych okien spał jej mały synek. Dzieci nigdy nie były jego marzeniem. Co do tego i on, i Sonia zawsze się zgadzali. Byle tylko nie wydawać na ten świat małego krzykacza, który nocą pozbawia człowieka snu, a dni zapełnia zafajdanymi pieluszkami, wyrzynającymi się ząbkami, ospą wietrzną i innymi bolączkami.

Dla Diny jej dziecko było zadaniem, którego była bardzo świadoma, ale które jakoś spełniała obok innych rzeczy. Słyszał kiedyś, jak o tym mówiła, gdy szło o to, ile nadgodzin wolno narzucić młodej matce i jak zobowiązania w stosunku do dziecka mogą wpłynąć na rozwój kariery. – Nie ma problemu – powiedziała Dina. – Ja nie tylko mam dziecko, ale i sama nim jestem. A moja mama mieszka tylko piętro pode mną.

A syn Betty nie żył! Wmanewrowana w sytuację bez wyjścia, tak to wyraziła. To było pewnie jedno z tych przypadkowych dzieci, które są za krótko na świecie, by pozostawić szczególne wrażenia czy uczucia. Urodzone przez podlotka, uśmiercone przez psa.

Gdyby Betty chciała mieć jeszcze potem dzieci, to na pewno by je miała, już przed laty. Ale jej niepotrzebne były dzieci, ona miała to olbrzymie, wymagające intensywnej opieki dziecko, swoją firmę. A on miał zawód, który nie pozostawiał mu zbyt wiele czasu na żonę i rodzinę. To była idealna kombinacja. I tak mogło już pozostać, musiał się tylko przemóc, by wziąć parę spraw takimi, jakie są. Na przykład to, że Thomas Lehnerer wyszedł z tego bez szwanku. I Lehnerer nie byłby pierwszym mordercą, który uszedł przed prawem.

Pewien lekarz sądowy powiedział kiedyś: – Gdyby na każdym grobie ofiary mordu, na której akcie zgonu widnieje „naturalna przyczyna śmierci”, płonęła świeca, to niektóre cmentarze jaśniałyby nocą jak w dzień.

Następnego ranka powiedział Dinie: – Całą noc się nad tym zastanawiałem. Sądzę, że staromodny sposób bardziej mi odpowiada.

Dina się uśmiechnęła. – Nie domyśla się pan nawet, co pan traci. Szkoda! Ale pomyślałam sobie, kto pyta, nie błądzi. A uważam, że warto było spróbować. – To powiedziawszy, znikła, by w którymś urzędzie wszcząć jakieś poszukiwania. Ale tego poniedziałkowego ranka Dina miała pecha na całej linii. Nie dowiedziała się niczego, co miałoby znaczenie.

Za to on dowiedział się wiele pożytecznych rzeczy. Nie musiał się w tym celu fatygować i wychodzić z biura ani czekać do wieczora.

Krótko przed dziesiątą przed jego biurkiem zjawiła się Eugenie Boussier. W przeciwieństwie do matki Theissena jego przyjaciółka nie miała żadnych oporów, by porozmawiać ze stronniczym dochodzeniowcem. To, że przyszła dopiero prawie po tygodniu, by złożyć swoje zeznanie, miało liczne przyczyny.

Tej nocy, kiedy Thomas Lehnerer był u niej, by się dowiedzieć o Theissena, nie zdradził jej ani słowem, dlaczego szuka Herberta. Eugenie dowiedziała się tego dopiero w środę wieczorem od matki Theissena. Ta była do środy chora, a po jej telefonie zachorowała Eugenie.

Była jeszcze bardzo młoda, zaraz po dwudziestce. Herbert Theissen musiał być od niej dwa razy starszy. I była ładna, egzotyczna ze swoją czekoladową skórą i krótkimi, kręconymi włosami. Jedna z tych szczupłych, ciemnych twarzy, jakie się czasem widuje u ekskluzywnych modelek. Tylko jej figura nie mogłaby obecnie konkurować z figurą modelki. Eugenie Boussier była obecnie w siódmym miesiącu ciąży, z Herbertem Theissenem, to nie ulegało dla niej najmniejszej wątpliwości.

Byli ponad rok ze sobą, spotykali się niemal co wieczór i co weekend. Nie w kasynach gry, w nich byli tylko kilka razy na samym początku. Herbert trochę stawiał, trochę przegrał, trochę wypił, wszystkiego po trochu.

Eugenie Boussier mówiła z melodyjnym francuskim akcentem. Od trzech lat mieszkała w Niemczech i pracowała jako manikiurzystka w salonie fryzjerskim. Tam też poznała Herberta Theissena, tam pielęgnowała jego dłonie.

W ostatni weekend musiała pielęgnować jego. To były smutne dni i noce. Herbert był chory, nie chciał jeść, tylko pić, wielokrotnie wymiotował, nawet pluł krwią. Ale ten ostatni weekend spędzony z nim był też pełen nadziei. Zaraz po trzeciej w poniedziałkowe popołudnie opuścił ją i przy pożegnaniu solennie obiecał, a nawet przysiągł, że porozmawia wreszcie ze swoją żoną o rozwodzie.

Kiedy Eugenie Boussier doszła do tego miejsca swojej opowieści, musiała przerwać, jakby rozwód był hasłem. Zadzwonił telefon na biurku Georga. Poprosił Eugenie o chwilę cierpliwości, podniósł słuchawkę. I niemal natychmiast chciał ją odłożyć.

Sonia! Po roku i sześciu miesiącach przypomniała sobie ponownie, że istniał ktoś, kogo w razie potrzeby mogłaby spytać o radę. Myśl, że tymczasem mogła odprawić swojego właściciela butiku i powrócić raptem pamięcią do dawnych czasów, tylko przelotem pojawiła się w jego głowie. A gdyby za tą myślą szła jakakolwiek nadzieja, to Sonia zburzyłaby ją już w pierwszym zdaniu. Chodziło tylko o psa.

Ten kochany, łagodny zwierzak. Georg przecież go zna i zawsze dobrze się rozumieli, kiedy nocą musiał go ominąć na korytarzu. Ten Harro, dusza, a nie pies, nieprawdaż? Jeszcze trochę po szczeniacku lubiący zabawę, ale ogólnie pogodny, niewymagający i dla wszystkich miły.

Niestety sytuacja wyglądała tak, że właściciel tego uosobienia przyjaźni musiał wyjechać na targi mody do Madrytu. Nie były to właściwe targi mody, tylko taka impreza, ale ważna, i Sonia koniecznie musiała mu towarzyszyć. Tylko że nie mogli wziąć ze sobą psa. Ale nie mogli go też zostawić samego. W tak rozpaczliwej sytuacji zastanawiali się już nawet, czy mogą to biedne zwierzę narazić na to, by spędziło kilka dni w hotelu dla zwierząt. Ale Harro tak się przyzwyczaił do domu, w obcym otoczeniu czułby się nieszczęśliwy.

To było jak w dawnych czasach. Problemy Soni, jej poglądy, troski, ich całe życie i jego życie, tu otwierała się przepaść nie do pokonania. Nieszczęśliwy pies i kobieta w zaawansowanej ciąży, której nadzieje na przyszłość dokładnie przed tygodniem zostały pogrzebane.

Georg nie chciał niczego więcej w tym momencie, jak tylko tu i teraz, i raz na zawsze uświadomić Soni, że ich małżeństwo się rozpadło i że nie mają ze sobą już nic wspólnego. Że jeśli o niego chodzi, to mogą tego kundla jej przyjaciela wysadzić po drodze na autostradzie, jeśli jadą samochodem. A jeśli nie, to mogą go równie dobrze przywiązać na lotnisku. Już on się o to postara, żeby się przyczepiono do nich obojga za znęcanie się nad zwierzętami.

Było dla niego jasne, do czego ona zmierza. I żeby nie stwarzać żadnych fałszywych iluzji, spytał ją najpierw: – Dlaczego mi o tym opowiadasz? – I zaraz dodał dobitnie: – Nie mam czasu, żeby się troszczyć o tego zwierzaka. I nie mam miejsca, żeby go wziąć do siebie.

Jeśli chodzi o brak czasu, to Sonia o tym oczywiście wiedziała, ale to nie było takie straszne. Wystarczyłoby, żeby dwa razy dziennie napełnił miskę Harro i może na krótko wypuścił go raz na dwór. A co do miejsca, to dom był przecież dostatecznie duży. Georg mógłby na kilka nocy zająć któryś z gościnnych pokoi.

Najpierw chciał odmówić, krótko i zwięźle, prosto i dobitnie. Tak jak ona to uczyniła z nim przed osiemnastoma miesiącami. Ale jednak tego nie zrobił. Miał poczucie, że powinien już nabrać dosyć dystansu do sprawy. Musiał być w stanie wejść do domu i stanąć przed Sonią bez natychmiastowego ataku wściekłości.

Wściekłość była największym problemem. Czepiła się go jak rzep psiego ogona. Po prostu nie mógł się jej pozbyć, nieważne, jak bardzo się starał. Całymi miesiącami był wściekły na Sonię i jej chuchrowatego bubka w jedwabnych koszulach. Teraz to Thomas Lehnerer był tym, którego najchętniej posłałby tam, gdzie pieprz rośnie. Ale co się stanie, jeśli rzeczywiście mu się uda dowieść temu leśnemu sprinterowi umyślnego zabójstwa albo usiłowania zabójstwa, a Lehnerer pociągnie ją za sobą?

– Wpadnę do ciebie – powiedział do Soni. – To spokojnie porozmawiamy. Któregoś najbliższego wieczoru, jak znajdę chwilę czasu. Teraz go nie mam. – Sonia wyraziła zgodę.

Już odkładając słuchawkę, zapomniał o niej i znowu był myślami przy Betty. Eugenie Boussier mówiła o rozwodzie. Tego nie dało się tak łatwo pominąć milczeniem. Betty była pracowita, ambitna i kompetentna, ale w razie czego nie na wiele by jej się to pewnie zdało. Jej mąż był rodzonym potomkiem, ona była tylko spowinowacona. Straciłaby firmę. Nie od razu mógł się intensywniej zająć tą myślą i jej skutkami czy konsekwencjami. Eugenie Boussier jeszcze nie skończyła.

Podjęła znów wątek, mówiąc o tym weekendzie, który w większości spędziła na parzeniu herbaty na chory żołądek Herberta, całych litrów herbaty. Niestety Herbert wypił z tego tylko parę łyków. Wolał opróżnić kilka do połowy pełnych butelek. Był tak zdenerwowany, tak zdeprymowany, bo czekała go intensywna wymiana zdań z żoną, która właściwie nigdy nie była mu prawdziwą żoną. Najpierw była za młoda, sama była jeszcze niemal dzieckiem, a potem za zimna i jak maszyna.

Herbert był w miarę pewien, że może wytoczyć kilka argumentów, których Betty nie będzie w stanie odeprzeć. Nie zdradził Eugenie, jakie to argumenty, zasugerował tylko, że Betty w związku z tym wybaczy mu nawet jego ostatnie sięgnięcie po pieniądze z firmowej kasy.

Pieniędzy na płace Herbert zresztą nie przegrał. Już dawno nie był w żadnym kasynie. Co tylko udało mu się zdobyć w ciągu ostatnich miesięcy, natychmiast wręczał swojej kochance. To miała być ich podstawa finansowa na wspólną przyszłość. Mężczyzna, który snuł plany! Wyglądało to na zadowalające perspektywy i na snucie zupełnie innych niż samobójcze zamiarów.

Na zewnątrz Georg udawał spokojnego, chłodnego i opanowanego. Wewnątrz jednak czuł, jak potężne imadło ściska mu serce i żołądek. Jeszcze kilka pytań. Czy Theissen w ten weekend po raz pierwszy mówił o rozwodzie?

Nie, stale o tym mówił, od kiedy wiedział, że znowu będzie ojcem. Koniecznie chciał tego dziecka. W pierwszych tygodniach był nawet przekonany, że to uczyni z niego zupełnie innego człowieka.

Na początku ciąży poczynił Eugenie wielkie obietnice. Ale nie miał dosyć siły, by zrealizować swoją najpiękniejszą obietnicę – małżeństwa. Bał się, stale się bał. Swojej żony, swojego ojca, przyszłości bez chleba i pracy w mikroskopijnym mieszkaniu Eugenie, a najbardziej tego demona, którego nosił w sobie.

Gdyby tylko Eugenie nie była tak szczera. Był to szczególny rodzaj szczerości, nieporównywalny z tym, co w przypadku Betty odbierał jako otwartość. Eugenie Boussier nie emanowała siłą, lecz rozpaczą, nie była opanowana, ale załamana. Z jej życia nie znikła przeszkoda, lecz człowiek, którego kochała.

Herbert dużo płakał w ciągu minionych tygodni, to także powiedziała z tą szczególną szczerością, której obce były wszelkie wybiegi. Powtórzyła mu nawet jego słowa.

– Zabij mnie, Eugenie. Przyniosłem ci same nieszczęścia, moja mała. Powinniśmy razem odejść, gdzieś daleko. Tam, gdzie będziemy zupełnie sami, tylko my i nasze dziecko.

Początkowo Eugenie nie wiedziała, o jakim miejscu on mówi. Pokazał jej to dwa tygodnie przed swoją śmiercią, nie na mapie, ale w formie dwóch kapsułek, które kupił od jakiegoś podejrzanego typka. To miejsce nazywało się cyjanek potasu. A Eugenie wzięła jego dłoń, położyła na swoim brzuchu, dała mu poczuć życie w środku, jego dziecko. Potem wspólnie, płacząc, w toalecie spuścili z wodą obie kapsułki. Teraz może w to piękne miejsce udało się kilka szczurów. A Herbert przysiągł na wszystko, co mu było kochane i drogie, na życie swojego nienarodzonego dziecka i przyszłej matki, że nigdy, przenigdy nie wpadnie już na tak głupi pomysł.

Jego matka wiedziała o tym i surowo zabroniła Eugenie mówić gdziekolwiek i kiedykolwiek o tej „głupocie”. Ludzie, słysząc to, wyciągnęliby tylko fałszywe wnioski. Eugenie postrzegała to inaczej.

– On już nie chciał umrzeć – zapewniła ze wzrokiem zamglonym łzami. – Niech pan mi wierzy, on już tego nie chciał. Teraz chciał być mężczyzną i dobrym ojcem.

Tak do końca Georg w to nie wierzył. Mimo to obiecał, że uczyni wszystko, co w jego mocy, by wyjaśnić sprawę śmierci Herberta Theissena.

A potem siedział znowu sam przy swoim biurku, a wszystko w środku nadal mu się ściskało. Rozwód! Jeszcze dobrze pamiętał, jaki to był dla niego cios. A w jego przypadku chodziło tylko o dom, z którego nie chciał się wyprowadzić, tylko o wygodę posiadania będącej w każdej chwili do dyspozycji żony. Dla Betty gra toczyła się o wszystko.

– Betty musiała przerwać swoją naukę – rozległ się gdzieś w jego głowie głos Margot Lehnerer. I ani słowa o tym, że dokończyła tę naukę kiedyś później. – Betty rzuciła się w wir pracy!

Osiemnaście lat na próżno!

Usiłował sobie wyobrazić, jakby to było. O trzeciej Herbert wyszedł od swojej przyjaciółki, o piątej przyjechał do domu. Dojazd nie mógł mu zająć dwóch godzin. Może po drodze zatrzymał się w tej czy innej knajpie. Kilka głębszych dla kurażu, trochę opóźnić ten moment, a potem marsz, do walki. Z wieloma promilami dla wzmocnienia, połową filiżanki herbatki z rumianku i pożegnalnymi pocałunkami swojej przyjaciółki. Betty spała na sofie, kiedy wszedł. Theissen ją obudził.

Ani słowem nie wspomniała Georgowi o planach rozwodowych Herberta!

– Mam dosyć. Skończę z tym!

O wiele prawdopodobniejsze było jednak, że Theissen na jej wyrzuty powiedział: – Mam dosyć. Rozwiodę się. – Obojętne, przyszłość bez pracy czy mikroskopijne mieszkanko. Jego ojciec mógł mu zrobić piekło, ale ostatecznie to on był jego synem. I miał jeszcze matkę, która z pewnością nie zostawiłaby go w tarapatach.

A Betty? Jej pewnie ziemia usunęła się spod stóp! Co zrobiła? Przyglądała mu się, jak pozwala sobie na jeszcze jeden łyk za nowe szczęście? Z jedynej pełnej butelki w poza tym całkiem pustym barku! A tabletki leżały w zasięgu ręki na stoliku. Przypadek? A potem błyskawiczna decyzja? Jak skłoniła go do tego, by połknął tabletki? Przystawiła mu do gardła mały nożyk? Nonsens! Taki mężczyzna jak Theissen tylko by się roześmiał, nawet jeśli był pijany w sztok, wtedy pewnie tym bardziej. Jeden ruch ręki i odebrałby jej ten śmieszny nożyk.

Pistolet! Mówiła o pistolecie. To był przekonujący argument, by skłonić mężczyznę do połknięcia leku. A potem?

Zrobiło mu się niedobrze pod wpływem tych myśli. Poczekała na Lehnerera. Przybiegł o siódmej, zawsze się zjawiał o tej porze. Oczywiście, że jej pomógł, wierny przyjaciel w każdej życiowej sytuacji. Przenieśli Theissena do samochodu, zawieźli do chaty. Po powrocie Lehnerer ją pobił, pobiegł do domu i przez telefon stwierdził, że szefowej coś się musiało przydarzyć.

Brak odcisków palców wewnątrz lamborghini i na zewnątrz wozu! I co z tego? Dzisiaj każdy małolat w przedszkolu już wie, że trzeba naciągnąć rękawiczki, jeśli się zamierza zrobić coś złego. Ostatecznie można to było codziennie zobaczyć w telewizji.

Ale w tym wypadku mogli przecież od razu wrzucić Theissena do stawu. Nikt by o nic nie pytał! Pozytywny wynik okrzemkowy. Mnóstwo glonów krzemowych w drogach oddechowych. O tym pewnie nie pomyśleli, żaden człowiek nie jest w stanie pamiętać o wszystkim.

Jak to ona powiedziała: – W ciągu ostatnich lat nieraz doprowadzał firmę na skraj ruiny. – A ona ciągle ją z tego wyciągała. Jakoś by przetrwała i zdobyła te brakujące pieniądze na płace pracowników, gdyby chodziło tylko o to. Upłynniłaby ostatnie rezerwy, sprzedała swoją biżuterię. Nie brakowało jej nigdy pomysłów, by ratować zrujnowane przedsiębiorstwo. Ale rozwód oznaczał koniec dla niej samej. Przecież była tylko synową.

A on z nią poszedł do łóżka!

Загрузка...