ROZDZIAŁ DRUGI

– Nie, nie sądzę, żebym go znał – odpowiedział Zane po chwili milczenia, które zdaniem Jill trwało podejrzanie długo.

Przycisnęła chłopca mocniej do siebie. Czuła, jak po jej skroni spływają krople potu. Dziwne zaniepokojenie w głosie mężczyzny świadczyło o tym, że nazwisko Mongrief nie jest mu obce.

Jak twierdziła Marianne, miało ono szkocki rodowód. Po śmierci ojca, wraz z matką przeprowadziła się do Północnego Idaho, gdzie mieszkali jej krewni. Wszyscy oni z czasem uzyskali amerykańskie obywatelstwo, ale mimo to ich ciężkie warunki materialne wcale się nie poprawiły.

Marianne potrzebowała pieniędzy, więc wkrótce wyjechała na Alaskę w poszukiwaniu pracy. Prawdopodobnie właśnie wtedy poznała Zane'a Doyle'a. Jill była święcie przekonana, że w całym stanie nie znajdzie się nikt o takim nazwisku.

– Patrz, Kip! – W panice próbowała odwrócić uwagę chłopca. - Przyjrzyj się. Widzisz ruch między drzewami?

– Gdzie?

– Tam, przed nami. – Drżącym palcem wskazała gęste skupisko sosen, porastających niewielkie wzniesienie.

– Jelenie! Widzi pan? – wykrzyknął zaaferowany malec, odwracając się w stronę kierowcy.

– Mów mi Zane, chłopcze. Masz dobry wzrok.

– Ale to Jill zauważyła je pierwsza! – przyznał Kip z rozbrajającą szczerością. – Tata Robbie'ego mówi, że ona ma oczy z tyłu głowy. – Przysunął się jeszcze bliżej kierowcy i zapytał: – Zane, czy ty mieszkasz w przyczepie?

– Nie. Ale bądź cierpliwy, za chwilę zobaczysz mój dom.

Jill z niechęcią przyznała się sama przed sobą, że tak samo jak Kip nie może się doczekać, kiedy będą na miejscu. Ciekawa była, czy na zaśnieżonym pustkowiu pojawią się wreszcie jakiekolwiek ślady cywilizacji.

Tymczasem Zane skręcił w drogę wiodącą stromym górskim zboczem. Po kilku minutach mozolnej wspinaczki samochód znalazł się po drugiej stronie wzniesienia i wtedy…

– Och! – Ten okrzyk wyrwał się jednocześnie Kipowi i Jill, kiedy ich oczom ukazał się nowoczesny dwupiętrowy dom.

Był to jedyny budynek w okolicy. Stał na polanie, z której rozpościerał się widok na całą zatokę. Jill natychmiast pomyślała o tym, jak wspaniale to miejsce musi wyglądać w lecie, kiedy kwiaty zmieniają górski krajobraz w różnobarwny kobierzec.

– Fantastyczny widok! – wykrzyknęła zachwycona.

– Dokładnie to samo powiedziałem, kiedy znalazłem się tu po raz pierwszy.

– Kiedy to było? – Zadając to pytanie, poczuła się jak ciekawski Kip.

– Dwadzieścia lat temu, gdy ta część wyspy była jeszcze zupełnie dziewicza.

– Mieszkasz tu sam? – Teraz odezwał się chłopiec.

– Nie. Z przyjacielem. Wabi się Bestia.

– Jilly, jak myślisz, czy to jest prawdziwa bestia?

– No, nie wiem… Wydaje mi się, że to może być mieszaniec.

Zane spojrzał na nią spod oka i mrucząc coś na temat ojca Robbie'ego, skręcił w wąską drogę prowadzącą pod sam dom.

Kiedy znaleźli się bliżej, Jill zauważyła, że przy bocznej ścianie budynku stoi pokaźna sterta desek.

– Zewnętrzna część domu została wykończona dwa lata temu – wyjaśnił, widząc jej zaciekawione spojrzenie. – Ostatnio zabrałem się za urządzanie wnętrza. No dobrze, teraz proponuję, żeby poszła pani przywitać się z moim – tu zawahał się chwilę – mieszańcem. Kip i ja wyjmiemy tymczasem bagaże.

– Nie – zaprotestowała, z trudem zbierając w sobie odwagę. – Wydaje mi się, że jako nie zapowiedziany gość powinnam najpierw zabrać się do pracy. Dopiero potem przyjemność.

Zane uśmiechnął się z przekąsem.

– Nie chciałbym, żeby była moją nauczycielką – szepnął do ucha Kipowi, wystarczająco głośno, by Jill mogła to usłyszeć. – Jest zbyt bystra, to mnie przeraża.

– A nie mówiłem! – wykrzyknął chłopiec z przejęciem.

Jill patrzyła z uśmiechem, jak Zane i Kip szepczą na boku, i nie mogła oprzeć się myśli, że w innych okolicznościach ten człowiek nie zaprosiłby ich zapewne do swojego domu. Nie byłoby ich tu, gdyby pilot stwierdził, że warunki atmosferyczne są dostatecznie dobre, aby wrócić do Ketchikan.

Zwykły zbieg okoliczności?

Niekoniecznie. Zane Doyle nie przypadkiem był szefem wielkiej korporacji. Na długo zanim usłyszał nazwisko Mongrief, szósty zmysł z pewnością podpowiadał mu, że z przybyciem tej dwójki wiąże się jakaś zagadka. Zdecydowany rozwiązać ją za wszelką cenę, nie tylko wykorzystał śmierć żony jako sposób na wybrnięcie z kłopotliwej sytuacji, ale także pozwolił im wtargnąć do swojej samotni, do której nikt inny nie miał wcześniej wstępu.

Być może znał całą prawdę od chwili, gdy wysiedli z samolotu. Być może przyszło mu do głowy, że Jill ma do odegrania pewną rolę w wyrachowanym planie Marianne. Angażując do tej sprawy Jill, wybrała ona jeden z najokrutniejszych sposobów na to, aby poinformować swojego byłego kochanka o tym, że ma on kilkuletniego syna. Chociaż może „okrutny" to nie było odpowiednie słowo. Może Marianne nie była zdolna do tego, aby umyślnie być okrutną.

Jedno wszelako było pewne: cenę za to, co zrobiła, zapłacą aż trzy osoby. Oby tylko w całej tej sprawie nie ucierpiało Bogu ducha winne dziecko.

– Co to takiego? – Z zamyślenia wyrwał ją głos chłopca.

Po chwili do jej uszu doszło głośne ujadanie, które odbijając się echem, brzmiało jak przerażające wycie wilka. Jill pochyliła się i objęła Kipa ramieniem

– To właśnie Bestia – uspokoił ich Zane. – Spokojnie, polubicie go. Właśnie w ten sposób nas wita.

– A gdzie on jest? – dopytywał się Kip, podskakując niecierpliwie.

– Za wami.

Odwrócili się natychmiast. Prosto w ich kierunku biegł ogromny, biało-czarny pies. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak najprawdziwszy husky, ale Jill była pewna, że w jego żyłach płynęła wilcza krew.

– Jaki wielki! – zawołał Kip z zachwytem.

– Zdejmij rękawiczkę i ostrożnie wystaw rękę, żeby mógł cię powąchać.

Kip bez wahania zrobił to, co polecił Zane. Zdumiewające było jego bezgraniczne zaufanie do tego człowieka.

– O, właśnie tak… Teraz pogłaszcz go po głowie.

Chłopiec wspiął się na palce, z trudem próbując dosięgnąć ucha Bestii. Mądry pies zdawał się dostrzegać zmagania chłopca, bo zbliżył się do niego, pochylając głowę. Kip nie posiadał się z radości.

Zane przyglądał się tej scenie z tkliwością. Jill była jednak pewna, że rzadko pozwala sobie na ujawnianie swoich uczuć. Korzystając z tego, że stoi z boku, przyjrzała mu się uważniej i wydał jej się najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała.

Marianne widocznie wydawało się to samo.

– Pani Barton, teraz pani musi przywitać się z Bestią.

– Nie bój się, Jilly, nic ci nie zrobi. – Kip chwycił ją za rękę i po chwili jej dłoń zanurzyła się w miękkiej sierści.

Pies wydał pomruk zadowolenia.

– Jak tak dalej pójdzie, to zapomni, kto naprawdę jest jego panem – roześmiał się Zane. – Proponuję, żebyśmy poszli do domu, póki jeszcze mam jakąkolwiek władzę nad własnym psem. Prowadź, Kip. Prosto, przez tylne drzwi.

W korytarzu ogarnęło ich przyjemne ciepło. Jill zdjęła kurtkę, a gospodarz zabrał się do odwiązywania sznureczków przy kapturze chłopca. Nagle Kip odwrócił głowę i…

– Boże! – jęknęła cicho Jill.

Tuż przed nią stało lustrzane odbicie Zane'a Doyle a. Teraz w żaden sposób nie mógłby on wyprzeć się ojcostwa. Zgadzało się wszystko: kształt twarzy regularna linia brwi, mocny podbródek. Nawet ciemnoblond kosmyk włosów u obu opadał na czoło w identyczny sposób.

A jednak jabłko pada niedaleko od jabłoni.

Загрузка...