ROZDZIAŁ 14

Rusztowanie zasłaniało zarysy mostka. Członkowie załogi wdrapywali się na nie, żeby przymocować dysze do kadłuba. Rees obchodził wraz z Hollerbachem i Grye’em teren robót. Przyglądał się budowie krytycznym okiem.

— Do diabła, pracujemy zbyt wolno.

— Rees, muszę powiedzieć, że twój szczegółowy plan ma liczne braki. — Grye splótł ręce. — Chodź — przywołał Reesa gestem — pokażę ci, jak daleko się posunęliśmy.

— Klepnął pulchną dłonią drewnianą klatkę otaczającą mostek. Było to prostokątne pudło, przytwierdzone do pokładu i wspierające trzy szerokie pierścienie, które okrywały mostek. — Tutaj nie możemy ryzykować — powiedział Grye. — Ostatnia faza startu będzie polegała na odcięciu mostka od pokładu. Kiedy to zrobimy, jedyną podporą mostka będzie rusztowanie.

Najmniejszy błąd mógłby wywołać katastrofalne…

— Wiem, wiem — przerwał poirytowany Rees. — Problem polega na tym, że mamy coraz mniej czasu.

Podeszli do otwartego włazu. Pod kontrolą Jaen i drugiego uczonego dwóch mocno zbudowanych robotników wynosiło jakiś przyrząd z obserwatorium. Rees rozpoznał spektrometr, instrument był wyszczerbiony i porysowany, a jego przewód zasilający kończył się stopionym kikutem. Spektrometr został położony wraz z kilkunastoma innymi przyrządami kilka metrów od mostka i zwracał swoje niesprawne czujniki ku niebu.

— Właśnie ten problem budzi wątpliwości — powiedział zdenerwowanym głosem. — Musimy rozstrzygnąć straszliwy dylemat. Każdy zniszczony i wyniesiony instrument daje nam więcej miejsca na podłodze i powietrze dla czterech, pięciu osób, ale czy możemy sobie pozwolić na zostawienie teleskopu albo spektrometru? Czy takie urządzenia są luksusem?

Zważywszy, iż znajdziemy się w nieznanym środowisku, nie powinniśmy w nim błądzić jak ślepcy.

Rees stłumił westchnienie. Niepewność, opóźnienia, niejasności, kolejne zwłoki…

Najwyraźniej naukowcy nie potrafili w ciągu kilku godzin przerodzić się w ludzi czynu. Rees rozumiał dylematy, z którymi się zmagali, ale pragnął, żeby wreszcie wyznaczyli sobie główne cele i konsekwentnie je realizowali.

Zbliżył się do grupki uczonych, którzy ostrożnie przyglądali się dystrybutorowi żywności. Wyloty potężnej maszyny przypominały milczące pyski. Rees wiedział, że jest zbyt duża, by móc ją wnieść do wnętrza mostka. Podobnie jak drugi dystrybutor trzeba było j ą umieścić tuż przy włazie, w zewnętrznym korytarzu, co wydawało się trochę nielogiczne.

Zarówno Grye, jak i Hollerbach mieli ochotę coś powiedzieć, ale Rees podniósł ręce.

— Nie — rzekł. — Pozwólcie, że szczegółowo wyjaśnię powody, dla których ta właśnie procedura nie powinna być przeprowadzona zbyt szybko. Obliczyliśmy, że jeśli podczas lotu będziemy wydzielać żywność, dwa dystrybutory zaspokoją nasze potrzeby.

Odkryliśmy nawet, że ta maszyna ma wbudowany system filtrowania i nasycania powietrza tlenem.

— Tak — przerwał zapalczywie Grye — ale te rachuby opierają się na założeniu, że maszyny będą pracowały z maksymalną wydajnością wewnątrz mostka. Nie wiemy o ich zasilaniu wystarczająco dużo, żeby mieć pewność. Źródło zasilania jest wmontowane w maszynę, w przeciwieństwie do przyrządów mostka, które były połączone kablami w jedną część i nawet podejrzewamy, na podstawie starych podręczników, że tworzy go mikroskopijna czarna dziura, lecz nie jesteśmy tego pewni. Ale jeśli do odnowienia zapasów energii potrzebne byłoby światło gwiazd? A jeśli ów zasilacz wytwarza dużo szkodliwego gazu, od którego w ciasnym mostku wszyscy się podusimy?

— Zgadzam się, że musimy przeprowadzić badania i zyskać pewność. Jeśli sprawność maszyny pogorszy się zaledwie o dziesięć procent, musielibyśmy zostawić kolejnych pięćdziesięciu ludzi.

— Sam więc widzisz… — Grye pokiwał głową.

— Tak, rozumiem, że te decyzje wymagają czasu, ale my przecież nie mamy czasu, do diabła. — Rees czuł narastające napięcie. Wiedział, że nie zdoła się od niego uwolnić, dopóki nie nastąpi start mostka.

Idąc z Grye’em, natknął się na Gorda. Inżynier kopalni i Nead, który pracował jako jego pomocnik, nieśli dyszę. Gord energicznie kiwnął głową.

— Panowie. — Rees spojrzał na filigranowego inżyniera i na chwilę zapomniał o swoich troskach. Gord był taki jak za dawnych czasów, sprawny, zaaferowany, nieco drażliwy.

Trudno było w nim rozpoznać gasnącego człowieka, którego Rees zastał na planecie Kościejów.

— Dobrze ci idzie, Gord.

— Robimy postępy — odparł Gord lekkim tonem. — Nic więcej nie powiem, ale naprawdę robimy postępy. — Podrapał się po łysinie.

— A jak wygląda problem układu sterowniczego? — Hollerbach pochylił się naprzód, trzymając ręce za plecami.

— Czy znasz aktualną sytuację, Rees? Żeby pokierować spadaniem mostka, zmienić jego orbitę, potrzebujemy jakiegoś sposobu kontrolowania dysz przymocowanych do kadłuba.

Nie chcemy jednak robić żadnych otworów w kadłubie, przez które przechodziłyby kable sterujące. Jeśli mam wyrażać się ściśle, nawet nie wiemy, czy bylibyśmy w stanie zrobić te otwory. Wygląda na to, że możemy wykorzystać komponenty z rozmontowanych kretów.

Część ich jednostek napędowych działa na zasadzie zdalnego sterowania. Jestem zwykłym inżynierem, może wy zrozumiecie wszystkie szczegóły. Z grubsza chodzi o to, że chyba będziemy mogli kierować dyszami za pomocą szeregu przełączników, które nie muszą być z nimi w fizycznym kontakcie. Właśnie zamierzamy przeprowadzić testy, w jakim stopniu powierzchnia kadłuba blokuje sygnały.

— Jestem pod wrażeniem. — Hollerbach uśmiechnął się. — Czy to był twój pomysł?

— Ach… — Gord podrapał się w brodę. — Trochę pomagał nam mózg Kreta. Kiedy zadasz odpowiednie pytanie i uporasz się z jego skargami na temat „poważnej awarii czujnika pomiarowego”, zdumiewa cię łatwość, z jaką… — Gord nie dokończył zdania i szeroko otworzył oczy.

— Rees. — Naukowiec usłyszał za swoimi plecami donośny głos i zdrętwiał. — Spodziewałem się, że cię tu znajdę.

Rees stanął twarzą w twarz z Rochem. Górnik miał zaczerwienione oczy, jak zwykle, gdy zaczynał wpadać w szał. Mężczyzna otwierał i zaciskał pięści niczym klapy fortepianu.

Grye chyłkiem wślizgnął się za plecy Hollerbacha.

— Roch, mam robotę do wykonania — łagodnie rzekł Rees. — Ty też masz robotę.

Proponuję, żebyś się nią zajął.

— Robota? — Roch wydął brudne wargi i pomachał pięścią w kierunku mostka. — Nawet palcem nie kiwnę, żebyś ty i twoi syfilityczni przyjaciele mogli odlecieć tym dziwolągiem.

— Proszę pana — odparł z powagą Hollerbach — lista pasażerów jeszcze nie została opublikowana i dopóki to się nie stanie, wszystko zależy od nas…

— Nie musi być publikowana. Wszyscy wiemy, kto weźmie udział w wyprawie. Z pewnością nie będą to tacy ludzie jak ja. Rees, wtedy w kopalni powinienem był rozwalić ci łeb. — Roch wyciągnął palec. — Ja wrócę — warknął — i jeśli dowiem się, że nie ma mnie na tej liście, osobiście dopilnuję, abyście i wy się tam nie znaleźli. — Szturchnął palcem Grye’a.

— To samo dotyczy ciebie!

Grye zrobił się biały jak prześcieradło.

Roch odszedł dumnym krokiem. Gord podniósł dyszę i powiedział ironicznie:

— Dobrze wiedzieć, że w tych niespokojnych czasach niektóre rzeczy nie podlegają żadnym zmianom. No, chodźmy to zamontować, Nead.

Rees spojrzał na Hollerbacha i Grye’a.

— Właśnie z tego względu mamy coraz mniej czasu. — Wskazał odchodzącego Rocha. — Sytuacja polityczna na Tratwie, nie, do diabła, sytuacja ludzi, szybko się pogarsza. Brakuje stabilności. Wszyscy wiedzą, że powstaje jakaś „lista”, i większość ludzi ma całkiem jasne wyobrażenie, kto się na niej znajdzie. Jak długo możemy oczekiwać, że będą pracowali na rzecz wyprawy, w której weźmie udział tylko część z nich? Drugi bunt byłby katastrofą.

Powstałaby anarchia.

Hollerbach westchnął i nagle się zachwiał. Grye chwycił go za ramię.

— Główny naukowcu, nic ci nie jest?

— Widzisz, jestem zmęczony… straszliwie zmęczony. — Hollerbach utkwił kaprawe oczy w Reesie. — Oczywiście, masz rację, Rees, ale cóż nam pozostało? Możemy jedynie starać się ze wszystkich sił, żeby osiągnąć nasz cel.

Nagle Rees uświadomił sobie, że niczym wieczne dziecko spycha swoje wątpliwości na słabnące barki Hollerbacha, który przecież osiągnął sędziwy wiek.

— Przepraszam — powiedział. — Nie powinienem był cię obciążać…

— Nie, nie, masz zupełną rację. — Hollerbach machnął drżącą ręką. — W pewnym sensie to pomaga rozjaśnić mój umysł. — W oczach starca błysnęły iskierki lekkiego rozbawienia. — Nawet twój przyjaciel Roch, na swój sposób, jest pomocny. Porównaj nas obu. Roch jest młody, silny, a ja postarzałem się tak bardzo, że ledwo stoję, i może jeszcze miałbym przekazywać swoje wady nowej generacji? Który z nas powinien wziąć udział w wyprawie?

— Hollerbach, potrzebujemy twojej wiedzy. Chyba nie sugerujesz…? — Rees był przerażony.

— Rees, sądzę, że popełniliśmy poważny błąd, jeśli chodzi o nasz sposób życia tutaj.

Nie chcieliśmy zaakceptować swojego miejsca we wszechświecie. Zamieszkujemy świat, w którym najbardziej liczy się siła fizyczna i wytrzymałość, co tak dobrze demonstruje Roch, a także giętkość, refleks i umiejętność przystosowywania się do nowych warunków, cechy charakterystyczne dla Kościejów, a nie wiedza. Jesteśmy tylko niezdarnymi zwierzętami zagubionymi w otchłaniach nieba, ale odziedziczenie przestarzałych gadżetów Statku, maszyn dostawczych i całej reszty, pozwoliło nam łudzić się, że jesteśmy panami tego świata, tak jak, być może, byliśmy nimi w świecie, z którego pochodzi człowiek. Z powodu tej przymusowej emigracji konieczne będzie porzucenie większości naszych ukochanych zabawek, a wraz z nimi naszych mrzonek. — Hollerbach spojrzał gdzieś w dal. — Kto wie, może w przyszłości nasze duże mózgi ulegną atrofii i staną się bezużyteczne, może będziemy tacy sami jak wieloryby i niebiańskie wilki, starając się przetrwać wśród latających drzew.

— Hollerbach, na starość robi się z ciebie marudny gość. — Rees prychnął.

— Chłopcze, kiedy ja zmagałem się ze swoją starością, ty jeszcze gryzłeś żelazo w jądrze gwiazdy. — Hollerbach uniósł brwi.

— No cóż, nie mam pojęcia, jak będzie wyglądała odległa przyszłość. Pod tym względem jestem całkowicie bezradny. Mogę tylko rozwiązywać aktualne problemy. I szczerze mówiąc, Hollerbach, uważam, iż nie mamy szansy przetrwania tej podróży bez twoich wskazówek. Panowie, mamy mnóstwo roboty. Proponuję, żebyśmy pracowali dalej.

Talerz wisiał nad Tratwą. Pallis podczołgał się do jego brzegu i zerknął na krajobraz po bitwie.

Dym zasnuwał pokład jak maski, zakrywające dobrze znane twarze.

Nagle talerz gwałtownie drgnął i Pallis przewrócił się na wznak. Wyciągnął rękę i chwycił sieć.

— Na kości, barmanie, nie potrafisz kontrolować tego draństwa?

— To jest prawdziwy statek — parsknął Jame. — Teraz nie zwisasz z jednej ze swoich drewnianych zabawek, pilocie.

— Nie wyzywaj losu, szczurze z kopalni. — Pallis wyrżnął pięścią w nieobrobioną żelazną powierzchnię. — Po prostu ten sposób latania jest nienaturalny.

— Nienaturalny? — Jame wybuchnął śmiechem. — Może masz rację, a może spędzaliście za dużo czasu w waszych liściastych altankach, podczas gdy górnicy nadchodzili, żeby was osikać.

— Jame, wojna się skończyła — rzekł swobodnie Pallis. Zgarbił się i lekko zacisnął dłonie. — Ale być może zostały jeszcze jakieś porachunki do załatwienia.

— O niczym innym nie marzę, ty drzewny wisielcu. — Barman uśmiechnął się wyczekująco. — Podaj czas i miejsce oraz rodzaj broni.

— Och, bez broni.

— Całkowicie mi to odpowiada.

— Na kości, czy wy dwaj moglibyście się zamknąć? — Nead gniewnie zerknął na towarzyszy znad map i przyrządów. — Chyba pamiętacie, że mamy robotę.

Jame i Pallis zmierzyli się wzrokiem. Jame znowu zajął się urządzeniami sterującymi statku. Pallis przeszedł po małym pokładzie i usiadł obok Neada.

— Przepraszam — burknął. — Jak idzie?

Nead przybliżył do oczu zniszczony sekstans i usiłował porównać odczyt z adnotacjami w ręcznie sporządzonej tabeli.

— Niech to cholera! — zaklął, najwyraźniej zrezygnowany. — Nie potrafię ustalić różnicy.

Po prostu nie posiadam należytych umiejętności, Pallis. Cipse by to wiedział.

Gdyby nie…

— Gdyby nie to, że od dawna nie żyje, wszystko byłoby w porządku — przerwał Pallis. — Wiem. Po prostu staraj się, jak możesz. Co udało ci się ustalić?

— Sądzę, że to trwa zbyt długo. — Nead znowu przebiegł palcami po tabelach. — Próbuję zmierzyć boczną prędkość Tratwy w stosunku do gwiazd w tle i dochodzę do wniosku, że nie porusza się wystarczająco szybko.

Pallis zmarszczył brwi. Położył się na brzuchu i jeszcze raz popatrzył na Tratwę.

Potężny stary obiekt rozpościerał się pod nim jak taca z niesamowitymi zabawkami. Po chwili pilot ujrzał nad pokładem inne talerze, które od czasu do czasu wydzielały obłoczki pary.

Nieprzerwany parawan dymu zalegał nad jedną stroną Krawędzi, a ponadto każde z drzew, znajdującego się pośrodku lasu, również wytwarzało dymną zasłonę. Dym wywoływał pożądany efekt, liny drzew konsekwentnie odchylały się w prawo, gdyż latające rośliny próbowały umknąć przed cieniem wytwarzanego oparu. Pallis miał wrażenie, że słyszy skrzypienie lin ciągnących Tratwę. Wkrótce na pokładzie pojawiły się cienie lin — dowód, iż Tratwa rzeczywiście usuwa się spod gwiazdy. Ten widok podniósł Pallisa na duchu, w swoim długim życiu oglądał coś podobnego tylko dwa razy. Doszedł do wniosku, że współpraca, jaką udało się nawiązać po okresie rewolucji i wojny — i to w momencie, gdy najtęższe mózgi Tratwy zajmowały się planem odłączenia mostka — może stanowić powód do dumy.

Być może właśnie konieczność przesunięcia Tratwy jednoczyła ludzi. Ten projekt dawał korzyści całej społeczności.

Powód do dumy — tak, ale należało się śpieszyć, jeśli plan miał przynieść rezultaty.

Spadająca gwiazda wciąż znajdowała się wysoko w górze i jej zderzenie z Tratwą był mało prawdopodobne, ale istniała groźba, że pod wpływem zbyt długo wywieranego ciśnienia wielkie rośliny zmęczą się, a wówczas nie tylko nie zdołałyby przeciągnąć Tratwy, lecz nawet mogłyby zupełnie utracić siły i narazić ją na niebezpieczeństwo.

Pallis przeklinał w duchu. Wysunął głowę za brzeg talerza, żeby się zorientować, na czym polega problem. Dymny parawan nad Krawędzią wydawał się dostatecznie gęsty, odległe gwiazdy rzucały długi cień na zaopatrzonych w maski robotników, pracujących u podnóża dymnej zasłony.

Wobec tego źródłem kłopotów musiały być uwiązane drzewa. Na każdym z nich znajdował się pilot wraz z pomocnikami, usiłujący wytworzyć własną zasłonę dymną.

Miniaturowe zapory stanowiły chyba najistotniejszy czynnik wpływający na manewry drzew.

Jednak nawet z dużej odległości Pallis dostrzegał, jak nieregularne i słabe są zasłony dymne.

Wyrżnął pięścią w pokład statku. Do diabła! Czystki rewolucyjne, a potem choroby i głód zdziesiątkowały kadrę jego pilotów, podobnie jak inne warstwy społeczności Tratwy.

Przypomniał sobie, jak przemieszczano Tratwę dawniej: nie kończące się obliczenia, trwające całą szychtę odprawy, drzewa, które poruszały się niczym tryby precyzyjnej maszyny.

Teraz nie było czasu na tego rodzaju ceremonie. Niektórym nowym pilotom z trudem starczało umiejętności, by nie pospadać z drzew. Natomiast wytworzenie ściany bocznej należało do najtrudniejszych zadań. Przypominało rzeźbienie za pomocą dymu.

Pallis zauważył, że zasłona dymna jednej z grup drzew była bardzo nierównomierna.

Pokazał ją Jame’owi.

Barman obnażył zęby w uśmiechu i energicznie pociągnął liny sterujące.

Pallis usiłował ignorować jego wybuch śmiechu i cuchnącą parę. Starał się również nie snuć nostalgicznych wspomnień o flotylli drzew. Nead stojący w pobliżu, siarczyście zaklął, gdyż jego dokumentacja została zdmuchnięta niczym kupka liści. Talerz gwałtownie runął na drzewa. Wyglądał jak niewyobrażanej wielkości skoczek. Pallis zrobił odruchowy unik. Gałęzie śmigały najwyżej metr od jego twarzy. Wreszcie mały statek zatrzymał się. Z tego miejsca dymne zapory wydawały się jeszcze bardziej rozrzedzone. Pallis z rozpaczą przyglądał się świeżo upieczonym pilotom, którzy machali kocami w kierunku smużek dymu.

— Hej, wy! — Przyłożył ręce do ust. Odwrócili się do niego. Jeden z pilotów wychylił się. — Napełnijcie misy paleniskowe! — wrzasnął rozwścieczony Pallis. — Wytwórzcie przyzwoitą ilość dymu. Tymi kocami możecie sobie machać do usranej śmierci!

Piloci przedostali się do mis paleniskowych i zaczęli podsycać malutkie płomienie.

Nead pociągnął Pallisa za rękaw.

— Pilocie, czy to, co się tam dzieje, jest normalne?

— Nie, do cholery, to z pewnością nie jest normalne — warknął Pallis. Patrzył na dwa spowite nieregularnymi obłokami dymu drzewa, które zbliżały się do siebie na oślep, a niedoświadczeni piloci robili błędy podczas sterowania. — Barmanie! Sprowadź nas w dół, i to szybko!

Pierwsze zderzenie drzew wydawało się niemal czułe. Szmer listowia towarzyszył delikatnemu pocałunkowi pękających gałązek. Potem nastąpiła pierwsza katastrofa:

dwie platformy sczepiły się ze sobą i zadrgały. Załogi drzew patrzyły na siebie przerażone.

Drzewa wciąż się obracały. Po chwili część krawędzi oderwała się i w powietrze poleciał grad drewnianych szczap. Korzeń jednego z drzew odłamał gałąź „partnera”, czemu towarzyszył przeraźliwy, niemal zwierzęcy pisk. Drzewa z hałasem zderzały się ze sobą. Ich liście mocno drżały. Nad talerzami szybowały drzazgi wielkości pięści.

Nead krzyknął i zasłonił głowę. Pallis nie odrywał wzroku od załóg ginących drzew.

— Złaźcie stamtąd! Te cholerne drzewa się wykańczają. Spuśćcie liny na dół, może się uratujecie.

Piloci spoglądali w górę przerażeni i zdezorientowani. Pallis ciągle krzyczał, aż w końcu zsunęli się po linach na pokład.

Drzewa splotły się w śmiertelnym uścisku. Momenty pędu połączyły się, a pnie orbitowały wraz z listowiem i kikutami konarów. Potężne szczapy drewna wciąż z głośnym skrzypieniem odłamywały się od drzew. Pallis zobaczył, że misy paleniskowe wylatują w powietrze, i usiłował uwierzyć, że załogi przezornie wygasiły w nich ogień.

Wkrótce z drzew pozostały tylko pnie, splecione powykręcanymi gałęziami. Liny kotwiczne odłączyły się, nasuwały skojarzenie z ramionami, które ktoś powyrywał z tułowia.

Uwolnione pnie obracały się z osobliwym wdziękiem, opadając w dół.

Po chwili uderzyły w pokład i rozpadły się na wiele części. Pallis dostrzegł biegnących ludzi. Próbowali się ratować przed gradem szczap, które przez kilka minut spadały jak wyszczerbione sztylety. Po katastrofie uciekinierzy podeszli do miejsca upadku drzew, depcząc po linach drzewnych jak po kończynach nieboszczyka.

— Nic tu po nas. Lećmy dalej. — Pallis dyskretnie dał znak Jame’owi.

Talerz wzbił się w górę i ponownie zaczął patrolować okolicę.

Przez kilka następnych godzin Pallis obserwował latający las. Pod koniec od ciągłego wołania bolało go gardło, a Jame miał czarną od dymu twarz i gniewnie pomrukiwał. Nead położył sekstans na kolanach i wygodnie się rozsiadł z zadowoloną miną.

— Teraz jest dobrze — powiedział. — Tak czy owak, myślę…

— O co chodzi? — dopytywał się Jame. — Czy Tratwa już wydostała się spod wpływu tej cholernej gwiazdy?

— Jeszcze nie, ale nabrała wystarczająco dużego rozpędu i nie potrzebuje dodatkowych bodźców od drzew. Za kilka godzin przesunie się w bezpieczne miejsce, z dala od drogi gwiazdy.

— Udało się więc. — Pallis położył się na siatce talerza i pociągnął łyk ze swojej czarki.

— Tratwa jeszcze będzie podlegała rozmaitym siłom. Kiedy gwiazda minie jej płaszczyznę, wywoła to kilka interesujących efektów pływowych.

— Tratwa już znosiła tego rodzaju rzeczy. — Pallis wzruszył ramionami.

— To musi być fantastyczny widok, Pallis.

— O, tak — zadumał się pilot. Przypomniał sobie, jak cienie lin na pokładzie wydłużały się. Kiedyś wreszcie obwód gwiezdnego dysku zetknie się z linią widnokręgu, a jego światło omiecie pokład. Główna gwiazda znajdzie się za Krawędzią, zostanie po niej poświata, zwana przez uczonych koroną.

— Wobec tego jak często do tego dochodzi? — Jame zmrużył oczy i spojrzał na niebo. — Jak często Tratwa znajduje się na drodze spadającej gwiazdy?

— Niezbyt często. — Pallis wzruszył ramionami. — Raz lub dwa na pokolenie.

Wystarczająco często, skoro musieliśmy się nauczyć radzić z taką sytuacją.

— Potrzebni są jednak uczeni, tacy jak ten — Jame wskazał kciukiem Neada — żeby opracować metodę działania.

— No tak, oczywiście. — W głosie Neada wyczuwało się rozbawienie. — Nie da się tego zrobić, śliniąc palec i wystawiając go na wiatr.

— Ale wielu uczonych zamierza odlecieć mostkiem.

— To prawda.

— Co się więc stanie, jeśli spadnie następna gwiazda? Jak uda się wówczas przemieścić Tratwę?

— Hm, z naszych wyliczeń wynika, że upłynie wiele tysięcy szycht, zanim następna gwiazda zagrozi Tratwie. — Nead beztrosko sączył napój.

— Nie odpowiedziałeś na pytanie Jame’a. — Pallis zmarszczył czoło.

— Ależ odpowiedziałem.-Na obojętnej twarzy młodzieńca odmalowało się zdziwienie.

— Widzisz, według naszych wyliczeń, do tego czasu Mgławica i tak nie będzie już funkcjonowała, więc problem ma charakter akademickich rozważań.

Pallis i Jame wymienili spojrzenia. Pilot znowu zaczął obserwować wirujący las pod statkiem, próbował się zatracić w kontemplowaniu tego pięknego widoku.

Podczas ostatniej szychty przed odlotem mostka Rees prawie w ogóle nie spał.

Gdzieś w oddali zadźwięczał dzwonek. Trzeba było wstawać. Rees dźwignął się z siennika, szybko umył i opuścił prowizoryczne schronienie. Odczuwał ogromną ulgę na myśl, że nadeszła pora decydujących posunięć.

Otoczony rusztowaniem mostek był areną gorączkowej krzątaniny. Znajdował się w środku ogrodzonego terenu o szerokości mniej więcej dwustu metrów. Obszar ten stał się czymś w rodzaju miniaturowego miasta. Dawna dzielnica oficerów służyła teraz jako tymczasowa noclegownia dla emigrantów.

W stronę mostka niepewnie szły małe grupki ludzi. Rees rozpoznał przedstawicieli wszystkich kultur Mgławicy: mieszkańców Tratwy, Pasa, a nawet kilku Kościejów.

Każdy uchodźca niósł parę kilogramów własnego dobytku, na tyle pozwalały przepisy.

Przy otwartym włazie mostka utworzyła się kolejka. Na razie do wnętrza wnoszono ostatnie partie zapasów, książki, małe przyrządy służące do pomiarów środowiska. Wszystko odbywało się precyzyjnie. Rees zaczął wierzyć, iż operacja naprawdę się powiedzie.

Bez względu na to, co mogło się stać w przyszłości, był zadowolony, że skończył się okres oczekiwania. Kiedy przemieszczono Tratwę, społeczeństwo uległo błyskawicznej dezintegracji. Organizatorzy wyprawy musieli się śpieszyć, gdyż w każdej chwili groził bunt, lecz ciągle pojawiały się kolejne opóźnienia i problemy.

W tamtych dniach Rees obawiał się, że nie wytrzyma narastającego napięcia.

Zdumiewała go olbrzymia wrogość otoczenia. Pragnął wytłumaczyć ludziom, że nie on ponosi winę za zagładę Mgławicy i nie od niego zależą prawa fizyczne, które nakazywały ograniczenie liczby ewakuowanych osób.

W każdym razie nie był jedynym autorem listy pasażerów.

Sporządzenie listy stanowiło prawdziwą udrękę. Szybko odrzucono pomysł tajnego głosowania, skład przyszłej kolonii nie mógł być przypadkowy, ale jak zadecydować o życiu lub śmierci rodzin i generacji potomków? Organizatorzy próbowali mieć naukowe podejście, toteż kierowali się takimi kryteriami, jak: sprawność fizyczna, inteligencja, łatwość adaptacji, wiek rozrodczy. Zakłopotany i zdegustowany całą procedurą Rees zorientował się, że figuruje na niemal każdej z list kandydatów.

Procedura selekcyjna dała mu poczucie, że uczestniczył w czymś niegodziwym; do pewnego stopnia utracił wiarę w słuszność własnych poczynań. Jednak nie rezygnował z wysiłków. Nie tylko dla ratowania własnej skóry, lecz po to, by dać z siebie absolutnie wszystko.

Wreszcie powstała ostateczna wersja listy, zlepek kilkunastu spisów, o którego ostatecznym kształcie zadecydował surowy arbitraż Deckera. Rees znalazł się na niej, Roch — nie. Rees nienawidził samego siebie. Ubolewał, że spełniają się co do joty najgorsze przewidywania Rocha i jego kolegów.

Podszedł do ogrodzenia. Miał nadzieję, że spotka Pallisa i wykorzysta ostatnią szansę, żeby się pożegnać. Krzepcy strażnicy patrolowali teren, nosząc pałki. Reesa ogarnęło przygnębienie. Zmarnotrawiono jeszcze jeden element, który mógłby posłużyć głównemu celowi, ale już wybuchały bunty. Kto wie, co by się stało, gdyby nie ochrona w postaci ogrodzenia i wartowników? Jeden ze strażników skinął głową Reesowi. Miał kamienną twarz.

Rees domyślał się, że mężczyzna bez wahania odparłby atak swoich rodaków tylko po to, aby ocalić garstkę uprzywilejowanych.

Z drugiego końca mostka dobiegł huk eksplozji, jak gdyby ktoś uderzył potężnym obcasem w pokład. Nad rusztowaniem pojawił się obłok dymu.

Strażnicy odwrócili się, żeby zobaczyć, co się stało. Rees zaczął biec.

W oddali było słychać krzyki. Ogrodzenie zostało przewrócone, płonęło na odcinku kilku metrów. Strażnicy pognali do wyrwy, ale wydawało się, że tłum ma miażdżącą przewagę, zarówno pod względem liczebności, jak i determinacji. Rees ujrzał nieprzebrane morze twarzy, starych i młodych, kobiet i mężczyzn. Łączyło je jedno:

rozpaczliwa, zaciekła furia. Po chwili na pokład spadły bomby zapalające.

— Co ty tu robisz, do jasnej cholery? — To był głos Deckera. Wziął Reesa za ramię i pociągnął go z powrotem w kierunku mostka.

— Decker, czy oni nie potrafią tego zrozumieć? Nie mogą zostać ocaleni, po prostu nie starczy dla nich miejsca! Jeśli teraz zaatakują, misja się nie uda i nikt nie…

— Chłopcze — Decker złapał Reesa za barki i mocno nim potrząsnął — skończył się czas na gadki. Nie jesteśmy w stanie długo odpierać tej hołoty. Będziecie musieli wleźć do środka i natychmiast startować.

— To niemożliwe — zaprzeczył Rees.

— Pokażę ci, kurwa, co jest niemożliwe. — W miejscu, w którym wybuchła bomba zapalająca, płonęło małe ognisko. Decker pochylił się, zapalił drewnianą szczapę i cisnął na rusztowanie otaczające mostek. Po chwili sucha konstrukcja stanęła w płomieniach.

— Decker… — Rees wytrzeszczył oczy.

— Żadnych dyskusji, do cholery! — ryknął mu w twarz Decker, pryskając śliną. — Bierzcie, co się da, i wynoście się stąd…

Rees odwrócił się i zaczął biec. Obejrzał się tylko raz. Decker całkowicie zniknął wśród walczących.

Rees dotarł do włazu. Po kolejce sprzed kilku minut nie było śladu. Ludzie usiłowali wepchnąć się do środka, robili przy tym mnóstwo wrzasku i z absurdalną zapobiegliwością nieśli nad głowami swoje rzeczy. Rees użył pięści i łokci, żeby znaleźć się wewnątrz mostka.

Obserwatorium przypominało klatkę, w której panuje zgiełk i chaos. Ludzie przewracali się na przyrządy i niszczyli je. Ocalał jedynie duży teleskop, który majaczył nad tłumem niby wyniosły robot.

Rees uparcie przedzierał się naprzód, aż w końcu ujrzał Gorda i Neada. Przywołał ich do siebie.

— Startujemy za pięć minut!

— Rees, to niemożliwe — odparł Gord. — Przecież widzisz, jak wygląda sytuacja.

Wśród pasażerów i tych, którzy są na zewnątrz, byliby ranni, a nawet zabici.

— Spójrz tam. — Rees wskazał na przezroczysty kadłub. — Widzisz ten dym? Decker podpalił to cholerne rusztowanie. Zatem twoje cudowne rygle wybuchowe za pięć minut tak czy owak wylecą w powietrze, zgadza się?

Gord pobladł.

Nagle hałas na zewnątrz przerodził się w ryk. Rees zorientował się, że zniszczone zastały kolejne fragmenty ogrodzenia. Nieliczni strażnicy nadal stawiali opór, ale skłębiony tłum zaczynał ich pochłaniać.

— Kiedy ci ludzie do nas dotrą, przepadniemy z kretesem — powiedział. — Musimy startować. I to nie za pięć minut. Teraz.

— Rees, tam są wciąż ludzie… — Nead pokręcił głową.

— Zamknij te cholerne drzwi! — Rees chwycił młodego człowieka za ramię i popchnął go w stronę zamontowanej w ścianie płyty sterującej. — Gord, wysadź te rygle.

No, zrób to!

Inżynier zmrużył oczy. Był tak przerażony, że drgały mu policzki, ale ruszył w stronę napierającego tłumu.

Rees przedarł się do teleskopu. Wspiął się na samą górę starego przyrządu i ujrzał wzburzone morze ludzkich głów.

— Posłuchajcie mnie! — zawołał. — Widzicie, co dzieje się na zewnątrz. Musimy startować. Połóżcie się, jeśli znajdziecie miejsce. Pomóżcie osobom, które są obok was; zwróćcie uwagę na dzieci.

Zdesperowani ludzie zaczęli okładać pięściami ścianę mostka, przywierali twarzami do przezroczystej powłoki. Po chwili rozległ się trzask — to zapaliły się rygle rusztowania.

Krucha drewniana konstrukcja błyskawicznie się rozpadła, Teraz już nic nie łączyło mostka z Tratwą.

Podłoga obniżyła się. Pasażerowie krzyczeli i kurczowo przytulali się do siebie.

Pokład Tratwy, widoczny przez przezroczystą ścianę, uniósł się wokół mostka jak płynna substancja, a pole grawitacyjne Tratwy wciągało pasażerów w powietrze. Widok odbijających się od dachu ludzi był niemal komiczny.

Z korytarza dobiegało coraz głośniejsze wycie. Nead nie zdążył zamknąć włazu.

Maruderzy pokonali skokiem przestrzeń, która dzieliła mostek od pokładu. O zamykające się drzwi uderzył z łoskotem mężczyzna. Zaczepił nogą o framugę. Rees usłyszał trzask łamiącej się kości goleniowej, a po chwili zobaczył rodzinę, która stoczyła się z pokładu Tratwy i wyrżnęła o kadłub mostka. Wszyscy przepadli w otchłaniach nieskończoności.

Rees przywarł do teleskopu.

Wreszcie było po wszystkim. Tratwa tworzyła teraz sufit ponad głowami uciekinierów, wydawała się odległa i abstrakcyjna. O kadłub nie uderzały już pojedyncze ciała desperatów. Czterystu ludzi po raz pierwszy w życiu doświadczało swobodnego spadania.

Rees podniósł głowę. Usłyszał krzyk, dochodzący gdzieś z oddali. Zobaczył, że przez wyrwę w środku Tratwy skacze Roch z płonącą pałką w ręku. Spadał z rozpostartymi rękami i nogami. Patrzył przez szklaną przegrodę na wystraszonych pasażerów.

W końcu wyrżnął twarzą w przezroczysty dach obserwatorium. Upuścił pałkę i szukał rękami oparcia na śliskiej ścianie, lecz po chwili bezradnie się z niej zsunął, zostawiając strużkę krwi z rozbitego nosa i policzków. Przewrócił się na bok i, w ostatniej chwili, chwycił się szorstkiego występu dyszy.

Rees zszedł z teleskopu i odszukał Gorda.

— Do diabła, musimy coś zrobić. On oderwie tę dyszę.

— Moglibyśmy wysadzić dyszę. — Gord podrapał się po brodzie i spojrzał na zwisającego górnika, który patrzył na osłupiałych pasażerów. — Oczywiście, para nie dosięgnęłaby go, gdyż wisi on poniżej samego wylotu, ale na pewno poparzyłby sobie ręce.

Tak, to z pewnością zmusiłoby go do oderwania się od kadłuba.

— Moglibyśmy go uratować — podsunął Rees.

— Co? Rees, ten facet próbował cię zabić.

— Wiem. — Rees zerknął na purpurową twarz Rocha i jego napięte mięśnie. — Znajdź kawałek liny. Zamierzam otworzyć drzwi.

— Chyba nie mówisz poważnie…

Ale Rees już kierował się w stronę włazu.

Po pewnym czasie potężny górnik znalazł się na pokładzie.

— Posłuchaj — rzekł Rees ze spokojem. Pochylił się nad wyczerpanym mężczyzną. — Mogłem pozwolić ci umrzeć. — Roch zlizał krew z poranionych ust. — Ocaliłem cię z jednego powodu — powiedział Rees. — Należysz do twardych ludzi, dlatego podjąłeś ryzyko śmiertelnie niebezpiecznego skoku, a w miejscu, do którego lecimy, będziemy potrzebowali twardzieli, rozumiesz? Jeśli jednak kiedykolwiek, choćby raz, dojdę do wniosku, że swoją przeklętą głupotą narażasz naszą wyprawę na niebezpieczeństwo, otworzę drzwi i pozwolę ci zakończyć spadanie. — Patrzył górnikowi w oczy przez dobre kilka minut; w końcu Roch przytaknął. — Dobrze. — Rees wstał. — No — zwrócił się do Gorda — od czego zaczynamy?

W powietrzu czuło się smród wymiocin.

— Sądzę, że od wyjaśnienia w kwestii nieważkości — powiedział — a poza tym będą potrzebne miotły i wiadra…

Zaciskając ręce na gardle napastnika, Decker odwrócił się i zobaczył, że nietrwałe rusztowanie mostka załamuje się i rozpada na części. Wielki cylinder zawisł w powietrzu dosłownie na sekundę, a potem z dysz wyleciały białe obłoczki i mostek oderwał się, zostawiając w pokładzie szyb, do którego wpadali bezradni ludzie.

Wszystko się więc skończyło i Decker został sam. Wycisnął ze swojego przeciwnika resztki życia.

Na porzuconej Tratwie walka trwała wiele godzin.

Загрузка...