Kiedy w odlewni doszło do implozji, Rees poczuł wielką ciekawość świata.
Szychta zaczęła się normalnie: Sheen, kierowniczka zmiany, uderzyła pięścią w ścianę jego kabiny. Rees wygramolił się z hamaka i na chwiejnych nogach krążył po zabałaganionym pomieszczeniu, żeby rozbudzić się na dobre.
Z zardzewiałego kurka leniwie popłynęła woda, kwaśna i mętna, jak wszystkie ciecze w warunkach minimalnej grawitacji. Rees zmusił się do wypicia kilku łyków, a potem opryskał twarz i włosy. Wzdrygnął się na myśl, ilu ludzi myło się w owej wodzie od czasu pozyskania jej z chmury. Upłynęło już kilkadziesiąt szycht od ostatniej dostawy świeżych produktów z Tratwy; przestarzały system utylizacji odpadków na Pasie zaczynał szwankować.
Rees przeżył piętnaście tysięcy szycht, był ciemnowłosy, szczupły, dość wysoki i, niestety, nadal rósł. Włożył zaplamiony, jednoczęściowy kombinezon, który robił się dla niego zbyt krótki. Rodzice na pewno zwróciliby na to uwagę. Zasmucił się. Ojciec żył niewiele dłużej niż matka, zmarł kilkaset szycht temu z powodu niewydolności serca i ogólnego wyczerpania.
Uwiesiwszy się jedną ręką na framudze drzwi, Rees zerknął na małą, zbudowaną z żelaznych ścian kabinę. Przypomniał sobie, jaka wydawała się zatłoczona, kiedy mieszkał w niej wspólnie z rodzicami.
Odpędził od siebie ponure myśli i wcisnął głowę w wąską szczelinę między drzwiami.
Przez chwilę mrugał oczami, oślepiony przesuwającym się światłem gwiazd. W powietrzu wyczuwało się swąd jakby palonego mięsa. Czyżby pożar?
Kabina Reesa połączyła się z pomieszczeniem sąsiada kilkumetrowym odcinkiem postrzępionego sznura i kawałkami zardzewiałych rur. Młodzieniec wspiął się metr po linie i zawisł na niej, ogarniając wzrokiem otoczenie, aby odkryć źródło przykrego zapachu.
Powietrze Mgławicy było, jak zwykle, zabarwione na krwistoczerwono. Rees próbował ocenić ową czerwień, może uległa pogłębieniu od ostatniej zmiany?
Jednocześnie nerwowo zerkał na obiekty porozrzucane w przestrzeni Mgławicy. Chmury przypominały garstki szarawego sukna rozproszone w powietrzu. Spadał między nimi powolny, nie kończący się deszcz gwiazd, które docierały aż do Rdzenia. Blask rozciągających się na milę kulistych obiektów kontrastował z ulotnymi cieniami pojedynczych drzew. Plamy rzucane na chmury przybierały kształt wielorybów. Gdzieniegdzie pojawiał się błysk, oznaczający kres krótkiej egzystencji jakiejś gwiazdy.
Ile ich jeszcze pozostało?
Będąc dzieckiem, Rees zawisał między linami i, szeroko otworzywszy oczy, cierpliwie liczył gwiazdy. Teraz podejrzewał, że nie istnieje określona liczba, zapewne było ich więcej niż włosów na głowie… albo myśli czy słów, które miał ochotę wypowiedzieć.
Uniósł głowę i przeszukiwał wzrokiem wypełnione gwiazdami niebo. Miał wrażenie, że jest zawieszony w wielkim obłoku światła. Gwiezdne obiekty w miarę oddalania się przypominały świetliste punkciki, a niebo wyglądało jak błyszcząca czerwienią i żółcią zasłona.
Przez rozrzedzone powietrze Ress nadal czuł swąd spalenizny. Okręcił sznurem palce nóg i uwolnił ręce. Czekał biernie, aż wirowy ruch Pasa wyprostuje mu plecy i z nowej pozycji przyglądał się swemu domowi.
Pas był okręgiem o szerokości mniej więcej ośmiuset metrów. Składały się nań rzędy podniszczonych domostw i miejsc pracy połączonych systemem lin i rur. W środkowej części Pasa znajdowała się kopalnia, schłodzone jądro gwiazdy szerokie na sto metrów.
Na jego powierzchnię opadały kable dźwigowe, które co sekunda zeskrobywały z menisku metr rdzy.
Tu i ówdzie znajdowały się masywne, pomalowane na biało, metalowe wyloty dysz.
Co kilka minut każda z gardzieli wyrzucała kłąb pary i wówczas Pas niepostrzeżenie nabierał szybkości, skutecznie przeciwstawiając się oporowi powietrza.
Rees uważnie obejrzał wyszczerbioną krawędź najbliżej położonej dyszy. Została przytwierdzona do dachu kabiny sąsiada. Sądząc po wyglądzie brzegu dyszy, najwyraźniej ktoś ciął i spawał metal w dużym pośpiechu. Jak zwykle, Rees zaczął snuć domysły. Da jakiego statku czy innego pojazdu zabrano to urządzenie? Kim byli ludzie, którzy zdecydowali sieje odciąć? I w jakim celu zjawili się tutaj?
Kolejny podmuch ognia uderzył ciepłem w twarz. Rees potrząsnął głową. Usiłował skoncentrować myśli.
Właśnie odbywała się zmiana szychty, więc przed większością chat w Pasie panowało spore ożywienie. To zmęczeni, oblepieni brudem robotnicy udawali się na spoczynek do hamaków. Wokół odlewni, około ćwierć obwodu Pasa od miejsca, w którym stał Rees, kłębił się dym. Jacyś ludzie raz po raz znikali w szarawej mgle, a potem wynurzali się z niej, ciągnąc po ziemi bezwładne, poczerniałe tobołki wielkości człowieka.
Czyżby zwęglone ciała?
Z cichym okrzykiem Rees skulił się, chwycił linę i zaczął szybko pełzać nad studniami grawitacyjnymi dachów i ścian kabin, aby dotrzeć do odlewni.
Zatrzymał się na skraju kulistego oparu. Smród palonego mięsa sprawił, że jego pusty żołądek zaczął się buntować. Z mgły wynurzyło się, jak we śnie, dwoje ludzi, którzy nieśli duży, zakrwawiony tobołek o nieokreślonej zawartości. Rees znalazł mocny punkt zaczepienia i ruszył ratownikom z pomocą.
Omal nie cofnął się z obrzydzenia, gdy zostały mu w rękach płaty zwęglonego mięsa.
Bezwładną postać owinięto poplamionymi kocami i ostrożnie odciągnięto na bok.
Jeden z ratowników wyprostował się przed Reesem, z pokrytej sadzą twarzy wyzierały białka oczu.
Dopiero po chwili Rees rozpoznał Sheen, kierowniczkę szychty. Kontakt Sheen z gorącymi, poczerniałymi ciałami zbudził nieokreślone sensacje w brzuchu Reesa. Nie mógł jednak oderwać oczu od kropelek potu na umazanych krwią piersiach kobiety. Było mu wstyd, że nawet w takiej chwili obserwuje ją.
— Spóźniłeś się — powiedziała schrypniętym, prawie męskim głosem.
— Przepraszam. Co się stało?
— Implozja. A co myślałeś? — Odgarnąwszy z czoła spalone włosy, odwróciła się i pokazała całun dymu. Teraz Rees mógł już dostrzec zarysy odlewni. Sześcienna forma zakładu uległa zniekształceniu, jakby zmiażdżyła go dłoń olbrzyma.
— Na razie dwóch zabitych — powiedziała Sheen. — Cholera. To już trzeci wypadek w ciągu ostatnich stu szycht. Gdyby Gord budował wystarczająco mocne konstrukcje, nie musiałabym zeskrobywać swoich pracowników jak zgniłe kawałki mięsa. Cholera, cholera!
— Co mam robić? Odwróciła się i rzuciła Reesowi gniewne spojrzenie. Poczuł, że czerwieni się z zakłopotania i strachu. Irytacja Sheen trochę osłabła.
— Pomóż nam wyciągnąć resztę. Trzymaj się mnie, to nic ci się nie stanie.
Spróbuj oddychać przez nos.
Stanęła plecami do Reesa i ponownie zanurkowała w rozprzestrzeniający się kłąb dymu. Rees wahał się tylko przez chwilę, a potem szybko rzucił się w ślad za nią.
Zwłoki uprzątnięto i wyrzucono w powietrze Mgławicy, podczas gdy ranni zostali zabrani przez rodziny i położeni w poczekalniach. Pożar w odlewni udało się ugasić i wkrótce przestał się z niej wydobywać dym. Gord, główny inżynier Pasa, niewysoki, jasnowłosy mężczyzna, podczołgał się do zgliszcz. Kręcąc żałośnie głową, zaczął opracowywać plan odbudowy odlewni. Rees zauważył, iż krewni zabitych i rannych spoglądają na Gorda z nienawiścią. Chyba nie powinni obwiniać inżyniera za implozję?
Ale jeśli nie Gorda, to kogo?
Szychta Reesa została odwołana. Na Pasie znajdowała się jeszcze jedna odlewnia, oddalona od dymiących zgliszcz o sto osiemdziesiąt stopni. Rees miał się tam pojawić podczas kolejnej roboczej zmiany, na razie jednak był wolny.
Powoli ruszył z powrotem do kabiny. Przyglądał się jak urzeczony śladom krwi, które zostawiał na linach i dachach. Odnosił wrażenie, że głowę nadal wypełnia mu dym.
Zatrzymał się na kilka minut u wejścia do kabiny, ale czerwone, niestałe światło gwiazd wydawało się niemal równie gęste jak dym. Czasami wprost nie dawało się oddychać powietrzem Mgławicy.
Ach, gdyby niebo było błękitne, pomyślał. Ciekawe, jak wygląda błękit… Ponoć gdy jego rodzice byli dziećmi, na obrzeżach Mgławicy, daleko za chmurami i gwiazdami, mogli jeszcze dostrzec niebieski odcień nieba, tak przynajmniej twierdził ojciec. Rees zamknął oczy i próbował wyobrazić sobie kolor, którego nigdy nie widział. Błękit przywodził mu na myśl chłód i czystą wodę.
Od czasów jego ojca świat bardzo się zmienił. Dlaczego? I czy znowu ulegnie zmianie? Czy powróci błękit i inne chłodne barwy? A może czerwień nabierze intensywności, aż w końcu zacznie przypominać zranione ciało?
Rees opuścił się na linie do swojej kabiny i odkręcił kurek. Zdjął uniform i zaczął szorować plamy z krwi do bólu.
Płaty mięsa odrywały się od trzymanego w rękach ciała niczym skórka od zgniłego owocu, kości jaśniały bielą.
Leżał w hamaku z otwartymi oczami i przypominał sobie pożar.
W oddali trzykrotnie zabrzęczał dzwonek. Minęła dopiero połowa szychty. Rees musiał jeszcze wytrzymać półtorej szychty, całe dwanaście godzin, aby mieć pretekst do opuszczenia kabiny, ale czuł, że zwariuje, jeśli zostanie w niej choćby chwilę dłużej.
Zsunął się z hamaka, włożył kombinezon i wymknął się z kabiny. Najkrótsza droga do baru „U Kwatermistrza” prowadziła obok zniszczonej odlewni. Rozmyślnie skierował się w drugą stronę.
W Pasie żyło zaledwie kilkaset osób. Na skutek ostatniej katastrofy musiała ucierpieć niemal każda rodzina. Z kabin dobiegały odgłosy cichego płaczu i okrzyki bólu.
Niektórzy ludzie wychylali się z okien oraz umocowanych na zewnątrz hamaków i kiwali głowami na jego widok.
Rees mieszkał sam i przeważnie zadowalał się własnym towarzystwem, ale znał prawie wszystkich ludzi na Pasie. Zatrzymywał się na krótko przy kabinach bliższych znajomych. W każdej ktoś cierpiał lub umierał. Wkrótce jednak przyśpieszył kroku, gdyż zaczęło mu doskwierać poczucie osamotnienia.
Szeroki na dwadzieścia metrów bar „U Kwatermistrza” był jednym z największych budynków na terenie Pasa. Od frontu wisiały sznury, po których klienci wspinali się do środka, a przy przeciwległej ścianie stał barek.
Podczas tej szychty lokal był zatłoczony. Odór alkoholu i trawki, wrzawa i ścisk rozgrzanych ciał sprawiły, że Rees poczuł się tak, jakby wyrżnął w ścianę. Jame, barman o gęstej, siwiejącej brodzie, ochoczo przygotowywał trunki, zanosząc się ochrypłym śmiechem.
Rees stał z boku gwarnego tłumu. Nie czuł się dobrze wśród roześmianych, podchmielonych ludzi, z niechęcią myślał jednak o powrocie do pustego domu. Mimo to postanowił opuścić bar.
— Rees! Zaczekaj… — To była Sheen. Przecisnęła się przez stojącą na środku grupę mężczyzn. Jeden z nich, zwalisty, budzący onieśmielenie górnik zwany Rochem, przywoływał kobietę pijackim bełkotem. Sheen miała policzki wilgotne od rozgrzanego powietrza. Zdążyła już obciąć spalone włosy, a czysta, kusa tuniczka nadawała jej schludny wygląd. Dym, którego nawdychała się podczas akcji ratunkowej, wciąż jeszcze wywoływał u niej chrypę. — Widziałam, jak wchodziłeś. Masz. Chyba ci się przyda. Podała Reesowi małą czarkę z drinkiem.
— Właśnie miałem wychodzić… — Rees poczuł się niezręcznie.
— Wiem. — Podeszła bliżej i bez uśmiechu przycisnęła naczyńko do piersi Reesa. — Tak czy owak, napij się. — Kontakt z ciałem Sheen sprawił, że Rees poczuł ciepło w podbrzuszu.
Zastanawiał się, dlaczego jej pole grawitacyjne tak bardzo wyróżnia się zapachem. Zauważył, że kobieta ma nagie ramiona.
— Dzięki. — Wziął czarkę i zaczął sączyć napój, czuł na języku gorący trunek. — Chyba rzeczywiście potrzebowałem czegoś takiego.
— Dziwak z ciebie, prawda, Rees? — Sheen obserwowała go z nie ukrywanym zaciekawieniem.
— Jak to, dziwak? — Odwzajemnił jej spojrzenie. Zauważył, że skóra pod oczami Sheen jest zupełnie gładka. Uderzyła go myśl, że ta kobieta w gruncie rzeczy nie jest od niego o wiele starsza.
— Stronisz od ludzi. — Wzruszył ramionami. — Posłuchaj, powinieneś z tego wyrosnąć.
Potrzebujesz towarzystwa. Jak wszyscy. Zwłaszcza po takiej paskudnej zmianie.
— Co miałaś wtedy na myśli? — zagadnął znienacka.
— Kiedy?
— Podczas implozji. Powiedziałaś, że trudno jest budować wystarczająco mocne konstrukcje dla tego wszechświata.
— No i co z tego?
— Hm… a jaki jest ten inny wszechświat?
— Kogo to obchodzi? — Sheen ignorowała zapraszające okrzyki mężczyzn za swoimi plecami.
— Mój ojciec mawiał, że kopalnia wszystkich nas zabija. Ludzie nie powinni pracować tam na dole i czołgać się na wózkach przy pięciu gie.
— Niezły z ciebie numer, Rees. — Sheen wybuchnęła śmiechem. — Ale szczerze mówiąc, nie mam nastroju do metafizycznych spekulacji. Chcę tylko zalać się w trupa tym sfermentowanym napojem ze sztucznych owoców. Jeśli chcesz, możesz się do nas przyłączyć albo idź wzdychać do gwiazd. W porządku?
Odeszła, rzuciwszy Reesowi badawcze spojrzenie. Potrząsnął głową, siląc się na uśmiech, gdy tymczasem ona wróciła do swojej grupki. Rees dokończył drinka, przepchał się do barku, żeby odstawić pustą czarkę, i wyszedł.
Nad Pasem unosiła się ciężka chmura, która ograniczała widoczność do kilku metrów.
Towarzyszące jej powietrze było wyjątkowo kwaśne i rozrzedzone.
Gorączkowo napinając mięśnie, Rees czepiał się kolejnych sznurów, które wyznaczały granice jego świata. Wykonał dwa pełne okrążenia. Mijał chatki i kabiny znane mu od dzieciństwa, w przelocie oglądał dobrze znajome twarze. Miał wrażenie, iż jest uwięziony na Pasie, i oddychanie ubogim w tlen powietrzem rozsadza mu klatkę piersiową.
Zadręczał się pytaniami. Dlaczego materiały budowlane i konstrukcje stosowane przez człowieka okazywały się nieodpowiednie w zetknięciu z siłami świata? Dlaczego ciała ludzkie są tak słabe wobec tych sił? Dlaczego rodzice umarli, nie odpowiedziawszy mu na żadne z pytań?
Natłok myśli tworzył galimatias, w którym prześwitywały jednak okruchy racjonalnej postawy. Przecież rodzice Reesa nie mieli lepszego rozeznania w sytuacji i, zanim ponieśli śmierć, byli w stanie przekazać synowi jedynie legendy: dziecinne bajki o jakimś Statku, Załodze, o czymś, co nazywano Pierścieniem Boldera. Rodzice jednak akceptowali rzeczywistość. Wydawało się, że mieszkańcy Pasa, nawet ci najenergiczniejsi, na przykład Sheen, godzili się ze swoim losem. Tylko Reesa prześladowały pytania i nie wyjaśnione wątpliwości. Dlaczego nie mógł żyć tak jak reszta? Dlaczego nie potrafił pogodzić się z obecną sytuacją i uzyskać akceptacji innych?
Czując rozpryskujące się kropelki mgły, bezwładnie płynął unoszony powietrzem, obolałe ramiona domagały się odpoczynku. W całym wszechświecie istniało tylko jedno urządzenie, z którym mógł porozmawiać i które potrafiłoby zareagować w sensowny sposób na jego pytania. To była koparka.
Rees rozejrzał się dookoła. Znajdował się w odległości mniej więcej stu metrów od najbliższej stacji wind, którymi zjeżdżało się do kopalni. Przestał odczuwać ból w kończynach i ze zdwojonym animuszem poszybował w ich kierunku.
Wkrótce znalazł się na stacji. Za jego plecami nadal kłębiła się wilgotna mgła.
Nie zdziwił się, że miejsce całkowicie opustoszało. Zapewne wszyscy członkowie zmiany opłakiwali bliskich. Dopiero za dwie, trzy godziny można się będzie spodziewać nadejścia robotników o kaprawych oczach.
Stacja nie wyróżniała się prawie niczym wśród masy sześciennych budowli ze stali.
Jej centralny element stanowił potężny bęben, na który nawinięto cienką linę.
Bęben umocowany został na wyciągu skonstruowanym z nierdzewnego metalu, a z liny zwisało ciężkie, grubo wyściełane krzesło z dużymi, naoliwionymi kółkami, zaopatrzone w oparcie dla głowy i szyi. Do podpórki z jednej strony bębna przytwierdzono kwadratową płytę kontrolną o boku równym długości ręki. Znajdowały się na niej przełączniki i tarcze wielkie jak ludzka pięść.
Rees szybko wystukał na klawiaturze polecenie obniżenia wyciągu i bęben zaczął wirować. Młodzieniec wślizgnął się na krzesło i starannie wygładził ubranie. Na powierzchni gwiazdy każda fałda materiału robiła się ostra jak nóż. Na płycie kontrolnej ponuro zabłysnęło czerwone światełko i dolna część kabiny rozsunęła się z cichym zgrzytem.
Przestarzała maszyneria mocno skrzypiała i piszczała, aż wreszcie bęben przekręcił się i zaczął spuszczać linę.
Rees upadł na podłogę stacji i wpadł w gęsty obłok. Wiedział, że krzesło opuszczane na linie będzie sunęło przez mgłę, aż pokona dystans czterystu metrów dzielący je od powierzchni gwiazdy. Poczuł łagodny ucisk w żołądku, zawsze reagował w ten sposób na zmianę grawitacji. Pas wirował nieco szybciej, niż wynosiła jego prędkość orbitalna, dla zachowania w doskonałym stanie sieci kabin, lecz kilka metrów niżej siła dośrodkowa zanikała, toteż Rees przez chwilę znajdował się w stanie nieważkości. Wylądował w studni grawitacyjnej jądra gwiazdy i szybko odzyskiwał wagę. Miał wrażenie, że klatkę piersiową i brzuch uciska mu żelazny pancerz.
Pomimo coraz trudniejszych warunków odczuwał ulgę. Zastanawiał się, co by pomyśleli pracujący z nim ludzie, gdyby go teraz zobaczyli. Decydować się na zjazd do kopalni w czasie wolnym od pracy… i po co? Żeby pogadać z koparką?
Wyobraził sobie twarz inteligentnej, sceptycznej, pragmatycznie nastawionej do życia Sheen. Poczuł, że oblewa się rumieńcem i był zadowolony, że jego zjazd do kopalni ukrywa mgła.
Kiedy wydostał się z oparów, zobaczył jądro gwiazdy. Była to porowata, żelazna kula o szerokości niespełna pięćdziesięciu metrów, zniszczona na skutek działalności człowieka.
Lina, na której opuszczał się Rees, drapała żelazną powierzchnię, przesuwając się z szybkością metra na sekundę podobnie jak inne sznury, równomiernie rozstawione wokół Pasa.
Rees opadał teraz wolniej. Wiedział, że znajdujący się czterysta metrów nad jego głową wyciąg napina się, żeby przeciwdziałać silnemu przyciąganiu gwiazdy. Waga Reesa rosła w szybkim tempie, aż w końcu doszła do pięciu g, powodując nieznośny ból w płucach.
Kółka krzesła zaczęły wirować z furkotem i krzesło opadło na ruchomą, żelazną powierzchnię. Wstrząs zaparł Reesowi dech w piersiach. Lina błyskawicznie odczepiła się i ze świstem poszybowała z powrotem w kierunku mgły, gdy tymczasem krzesło powoli toczyło się jeszcze kilka metrów i stanęło.
Przez chwilę Rees siedział, napawając się ciszą opuszczonej gwiazdy, i przyzwyczajał się do oddychania w nowych warunkach. Gruba podkładka krzesła zapewniła bezpieczne lądowanie szyi, plecom i nogom; również krążenie krwi odbywało się bez zakłóceń.
Rees ostrożnie uniósł prawą rękę. Miał wrażenie, że przedramię ściskają żelazne obręcze, ale zdołał dosięgnąć płyty kontrolnej na poręczy krzesła.
Lekko obrócił głowę w lewo, a potem w prawo. Był zupełnie sam, otaczał go metaliczny krajobraz. Powierzchnię pokrywała gruba warstwa rdzy, usiana głębokimi na kilkanaście centymetrów dolinkami oraz malutkimi kraterami. Linię horyzontu widział z odległości kilkunastu metrów. Rees miał wrażenie, iż przysiadł na czubku kopuły.
Pas oglądany przez warstwę chmur wokół gwiazdy przypominał szereg toczących się po niebie skrzyń, które holowały kabiny i warsztaty, dokonując w ciągu pięciu minut pełnego obrotu.
Rees często rozważał kolejność wydarzeń, które doprowadziły do powstania tego krajobrazu. Aktywność gwiazdy musiała się zakończyć przed wieloma stuleciami, zostało po niej powoli wirujące jądro z rozgrzanego do białości metalu. W oceanie ciepła utworzyły się wysepki zakrzepłego żelaza, które zderzały się i stopniowo zlewały ze sobą.
Następnie wokół żelaza wykształciła się powłoka, która w miarę upływu czasu robiła się coraz grubsza i chłodniejsza. W trakcie tego procesu pęcherzyki powietrza ulegały zatrzymaniu, przez co w kuli powstały wgłębienia i tunele i odtąd mogły ją penetrować istoty ludzkie. Na koniec ciężkie od tlenu powietrze pokryło lśniące żelazo patyną brązowego tlenku.
Zapewne jądro gwiazdy już całkowicie wystygło, ale Rees lubił sobie wyobrażać, że czuje na powierzchni lekki żar, resztki gwiezdnego ognia.
Nagle wysoko w górze rozległ się jęk. Coś błyszczącego poszybowało w powietrzu i niezbyt mocno uderzyło w zardzewiałą powierzchnię mniej więcej metr od krzesła Reesa, zostawiając świeży, o półtoracentymetrowej szerokości krater, który nie dymił z powodu silnego przyciągania gwiazdy. Z góry zaczęły teraz spadać z sykiem kolejne minipociski.
Jądro gwiazdy dudniło od wstrząsów.
Deszcz. Spadając w warunkach grawitacji wynoszącej pięć g, zamieniał się w grad parujących kulek.
Rees zaklął i wyciągnął rękę do płyty kontrolnej. Krzesło potoczyło się naprzód.
Na każdym wyboju i zagłębieniu zapierało mu dech w piersiach. Do najbliższego wejścia do kopalni wciąż brakowało mu kilku metrów. Jak mógł być tak nieostrożny, żeby samotnie schodzić na powierzchnię, skoro istniało niebezpieczeństwo spadnięcia deszczu.
Grad stawał się coraz gęstszy, zasypując wokół całą powierzchnię. Rees skurczył się i czekał przykuty do krzesła, aż deszcz go dosięgnie.
Wejście do kopalni miało kształt długiego prostokąta wyciętego w zardzewiałym żelazie. Krzesło powoli toczyło się po łagodnej skarpie ku czeluściom gwiazdy.
Wreszcie Rees spostrzegł, że ma nad głową dach; odtąd nie groziły mu już deszczowe pociski.
Odczekał kilka minut, żeby uspokoić mocno bijące serce, a potem ruszył po płytkim, krętym zboczu. Światło Mgławicy znikło, zastąpił je biały odblask umiejętnie rozstawionych lamp. Rees co pewien czas na nie zerkał. Nikt nie znał zasady działania kuł wielkości pięści.
Najwyraźniej świeciły tutaj od stuleci bez czyjegokolwiek dozoru i tylko gdzieniegdzie można było zauważyć ciemny klosz. Rees mijał nie oświetlone odcinki z drżeniem.
Jak zwykle wybiegał myślami w przyszłość. Zastanawiał się, kiedy górnicy będą zmuszeni pracować bez przestarzałych lamp.
Po pięćdziesięciu metrach korytarza, który stanowił jedną trzecią obwodu gwiazdy, Rees dotarł do szerokiej, cylindrycznej komory. Jej dach kończył się mniej więcej dziesięć metrów pod powierzchnią gwiazdy. Ściany z nierdzewnego metalu połyskiwały w świetle lamp. Tutaj było wejście do głównej części kopalni. Między ścianami komory znajdowały się koliste otwory kanałów prowadzących do serca gwiazdy. W korytarzach krety, specjalne koparki, cięły i oczyszczały z domieszek żelazo, a następnie przekazywały je na powierzchnię w łatwych do przerobu sztabach.
Funkcja ludzi na dole polegała na podejmowaniu decyzji, które wykraczały poza możliwości koparek, na przykład ustalali normy wydobycia albo sterowali żłobieniem nowych korytarzy wokół zepsutych krzeseł. Zresztą niewielu ludzi potrafiło robić coś więcej, aczkolwiek niektórzy górnicy, na przykład Roch, gustowali w pijackich przechwałkach, dotyczących bohaterskich wyczynów w warunkach ekstremalnej grawitacji.
Z jednego kanału dochodził zgrzytliwy pomruk. Rees obrócił krzesło. Po chwili do oświetlonej komory bardzo powoli wjechała maszyna, którą górnicy nazywali kretem.
Kret był cylindrem z metalu o matowej powierzchni, długim na około pięć metrów.
Poruszał się na sześciu naoliwionych kółkach. Na dziobie maszyny montowano rozmaite narzędzia tnące oraz podobne do rąk szczypce, które zagłębiały się w gwiezdne żelazo. W tylnej części kreta znajdował się obszerny kosz zawierający kilkanaście sztabek świeżo pozyskanego surowca.
— Status! — przywitał się Rees.
Kret zatrzymał się i cienkim, obojętnym głosem, który wydobywał się gdzieś ze środka poocieranego korpusu, udzielił łatwej do przewidzenia odpowiedzi:
— Poważna awaria czujnika pomiarowego.
Reesowi często wydawało się, że gdyby wiedział, co oznacza ten krótki komunikat, pojąłby zagadkę otaczającego go świata.
Z dzioba kreta wysunęło się ramię, które sięgnęło do koszy w tylnej części maszyny i wyciągnęło sztaby żelaza wielkości głowy, a potem układało jedną na drugiej na podłodze komory. Rees przez kilka minut patrzył na pracę urządzenia. Wokół narzędzi na dziobie, osi kół i zaczepów koszy znajdowały się wyraźne ślady po spawaniu, również powłoka kreta miała siatkę długich, cienkich nacięć, które wskazywały, w jakich miejscach dawno temu oderwano poszczególne mechanizmy. Rees spod półprzymkniętych powiek obserwował szeroki, cylindryczny korpus maszyny. Co przytwierdzono kiedyś do wgłębień na kadłubie?
W przebłysku intuicji wyobraził sobie, że silniki, które utrzymują Pas na właściwej orbicie, są przymocowane do kreta. W umyśle Reesa poszczególne części poruszały się dookoła, łączyły i rozłączały ze sobą w najbardziej niewiarygodny sposób. Czy kiedyś silniki naprawdę stanowiły część korpusu kreta? Czy był to dawniej rodzaj maszyny latającej, którą przystosowano do pracy na dole? Może do owych wgłębień pasowały inne urządzenia?
Urządzenia, których od dawna nie używano i obecnie Rees nie umiał nawet ich sobie wyobrazić, na przykład wspomniane przez kreta „czujniki pomiarowe”.
Ogarnęło go uczucie wdzięczności dla kretów. Stanowiły zagadkę, w przygnębiającym wszechświecie Reesa reprezentowały jedyny element dziwności i inności, i tylko one były pożywką dla jego wyobraźni. Mniej więcej sto szycht temu po raz pierwszy zaczął dopuszczać do siebie myśl, że być może gdzie indziej istnieją zupełnie odmienne światy. Stało się to pod wpływem kreta, który nieoczekiwanie zapytał go, czy uważa, że powietrzem Mgławicy oddycha się trudniej.
— Krecie! — przywołał maszynę. Z dzioba kreta wysunęło się gadające metalowe ramię.
Po chwili skierowało na Reesa kamerę.
— Dzisiaj niebo wydawało się trochę czerwieńsze. — Transfer sztab żelaza odbywał się w stałym tempie, ale mały obiektyw pozostał w tej samej pozycji. Na dziobie zaczęło pulsować czerwone światełko. — Proszę podać dane spektrometru.
— Nie wiem, o czym mówisz — odparł Rees. — A nawet gdybym cię rozumiał, to i tak nie mam spektrometru.
— Proszę określić ilościowo dane wejściowe.
— Nadal nie rozumiem — cierpliwie odpowiedział Rees.
Maszyna milczała przez kilka sekund.
— W jakim odcieniu czerwieni jest niebo?
— Nie wiem. — Rees zawahał się, gdyż brakowało mu właściwego określenia. — Czerwone. Ciemniejsze. Nie tak czerwone jak krew.
— Proszę skalibrować. — Obiektyw zajaśniał szkarłatnym blaskiem.
— Nie, nie tak jasne. — Rees wyobrażał sobie, że spogląda na niebo. Poświata na obiektywie tworzyła spektrum od karmazynu do ciemnego, krwistego odcienia. — Trochę w tył — rzucił. — Tak. Myślę, że to właśnie ta barwa. — Obiektyw pociemniał.
Szkarłatna lampka na dziobie zaczęła świecić stałym, intensywnym blaskiem. Reesowi przypomniało się ostrzegawcze światełko na urządzeniu wyciągowym i poczuł, że cierpnie mu skóra.
— Krecie, co oznacza to światełko?
— Ostrzeżenie — zabrzmiał matowy głos maszyny. — Degeneracja środowiska zagrażająca życiu. Wskazany dostęp do wyposażenia pomocniczego.
— Niech cię cholera, krecie, co powinniśmy zrobić? — Rees zrozumiał słowo „zagrażająca”, ale co oznacza reszta odpowiedzi? O jakie wyposażenie pomocnicze chodzi?
Nie doczekał się jednak odpowiedzi. Maszyna cierpliwie kontynuowała rozładowywanie kosza.
Rees obserwował ją, targany niespokojnymi myślami. Usiłował ułożyć całość z elementów ostatnich wydarzeń. Z powodu implozji ludziom żyło się ciężko, a teraz, jeśli Rees dobrze zrozumiał wypowiedź kreta, okazywało się, że czerwień nieba zwiastuje zagładę całej rasy, jak gdyby sama Mgławica była ogromną latarnią informującą o niepojętym zagrożeniu.
Znowu miał poczucie, że jest uwięziony i ciążyło mu to bardziej niż przyciąganie gwiezdnego jądra. Wiedział, że nikt nie podzieli jego zatroskania. Był tylko głupiutkim dzieciakiem, jego niepokój opierał się na domysłach, oderwanych faktach, które tylko częściowo dawało się uzasadnić.
Czy będzie jeszcze dzieckiem, kiedy nadejdzie koniec? W wyobraźni Reesa pojawiły się apokaliptyczne sceny: przygasające gwiazdy, gęstniejące chmury, brak powietrza w płucach.
Musiał wrócić na powierzchnię Pasa, koniecznie chciał zdobyć dodatkowe informacje.
W całym wszechświecie istniało tylko jedno miejsce, do którego mógł się udać.
Tratwa. Należało tam dotrzeć za wszelką cenę.
Wytyczywszy sobie nowy cel, nie całkiem jasny, ale skłaniający do działania, Rees obrócił krzesło w stronę rampy, która prowadziła do wyjścia.