ROZDZIAŁ 15

Pierwsze godziny na zatłoczonym statku były wręcz nie do wytrzymania. Wszędzie unosił się odór wymiocin i moczu. Ludzie rozbiegli się po całej komorze, wrzeszcząc i walcząc ze sobą nawzajem.

Rees podejrzewał, że problemem była nie tylko nieważkość, lecz także gwałtowna zmiana postrzegania rzeczywistości. Nagle ludzie uświadomili sobie, że wszechświat jednak nie stanowi nieskończenie wielkiego dysku, a Tratwa jest zaledwie żelaznym pyłkiem w atmosferze, i wydawało się, że ta bolesna prawda doprowadza niektórych pasażerów niemal do szaleństwa.

Może należało lecieć z nieprzezroczystymi oknami?

Rees spędził wiele godzin nadzorując budowę sieci lin i sznurów, które przecinały wnętrze obserwatorium.

— Powinniśmy wypełnić pomieszczenie izotropową strukturą — radził z grobową miną Hollerbach. — Żeby wyglądało tak samo z każdej strony. Kiedy dotrzemy do Rdzenia i cały ten cholerny wszechświat przewróci się do góry nogami, wrażenie będzie mniej niepokojące.

Niebawem pasażerowie narzucili koce na liny, żeby odgrodzić choć odrobinę przestrzeni i stworzyć namiastkę prywatności. Prowizoryczne szałasy sprawiły, że supernowoczesne wnętrze mostka wyglądało całkiem przytulnie. W powietrzu zapachniało jedzeniem.

Rees przedarł się przez zatłoczone pomieszczenie do czegoś, co dawniej stanowiło dach obserwatorium. Kadłub był nadal przezroczysty. Rees przycisnął twarz do ciepłej powierzchni i wytężył wzrok. Od razu przypomniało mu się, jak kiedyś zerkał przez brzuch wieloryba.

Po oderwaniu się od Tratwy mostek błyskawicznie nabrał rozpędu i zmienił kierunek, tak że jego gruby dziób był wycelowany w sam środek Mgławicy, która stanowiła teraz wielki, trójwymiarowy obiekt. Chmury przemykały obok z ogromną prędkością, a gwiazdy ześlizgiwały się ku kosmosowi. Nawet na samych krańcach, setki mil dalej, było widać, jak blade gwiazdy powoli wznoszą się w górę.

Tratwa już od dawna przypominała pyłek zagubiony w różowej, nie kończącej się przestrzeni.

Kadłub zadygotał. Metr nad głową Reesa cicho wystrzelił obłok pary, lecz natychmiast został zlikwidowany, co dowodziło, że zdezelowany układ sterowniczy Gorda całkiem dobrze funkcjonuje.

Powłoka wydała się Reesowi cieplejsza. Prędkość wiatru na zewnątrz musiała być nieprawdopodobna, ale dzięki nie stawiającemu oporu materiałowi, z którego wykonano mostek, powietrze nie wywoływało żadnych szkodliwych skutków, co najwyżej przyczyniało się do wzrostu temperatury. Mimo zmęczenia Rees zmuszał umysł do intensywnej pracy.

Doszedł do wniosku, że gdyby udało się zmierzyć wzrost temperatury, prawdopodobnie można by było obliczyć przybliżony współczynnik tarcia, chociaż, oczywiście, należałoby również uzyskać dane o przewodzeniu ciepła przez powłokę.

— To zdumiewające, nieprawdaż? — Pytanie padło z ust Neada, który trzymał w ramionach sekstans.

— Co ty tutaj robisz? — Rees uśmiechnął się.

— Mam mierzyć naszą szybkość.

— I co?

— Ze względu na siłę grawitacji osiągnęliśmy prędkość graniczną. Sądzę, że dotrzemy do Rdzenia za jakieś dziesięć szycht. — Nead mówił z roztargnieniem, skupiając uwagę na kosmicznej przestrzeni, lecz na Reesa podziałały one elektryzująco. Dziesięć szycht! Już za dziesięć szycht będzie spoglądał na Rdzeń, a ludzkość dowie się, co ją czeka:

przetrwanie czy zagłada.

— Właściwie nie dokończyliśmy twojego szkolenia, Nead, prawda? — Z trudem powrócił do teraźniejszości.

— Były pilniejsze wydarzenia — odparł sucho Nead.

— Znajdźmy wreszcie dom, gdzie zawsze będziemy mieli czas, żeby szkolić ludzi porządnie, a nawet czas na to, aby wyglądać przez okno.

— Jeśli nie powiecie temu staremu, nieznośnemu bufonowi, że od czasu odłączenia mostka nie ma pojęcia, co jest ważne, a co nie, to nie odpowiadam za siebie, Rees! — Jaen wtrąciła się do rozmowy mężczyzn, jeszcze zanim zdążyła podejść.

Rees cicho jęknął. Najwyraźniej zakończył się okres spokoju. Odwrócił się. Jaen podchodziła do niego, za nią szedł Hollerbach, który ostrożnie odgarniał liny.

— Nie przypominam sobie, żeby jakiś nieopierzony uczony drugiej klasy zwracał się do mnie w ten sposób… — mruknął stary człowiek.

— Przestańcie. — Rees podniósł ręce. — Zacznij od najważniejszej rzeczy, Jaen. W czym problem?

— Problemem — Jaen splunęła gwałtownie i wskazała kciukiem Hollerbacha — jest ten stary, głupi palant, który…

— Ach, ty bezczelna…

— Zamknijcie się! — wrzasnął Rees.

— Rees, czy to ja sprawuję kontrolę nad teleskopem? — Jaen pieniła się ze złości, ale w końcu zdołała się pohamować.

— Tak.

— I powinnam dbać o to, żeby nawigatorzy oraz ich kościejowi, że tak powiem, asystenci, uzyskiwali wszystkie dane, potrzebne do kierowania naszą trajektorią wokół Rdzenia? To jest nasze najważniejsze zadanie, zgadza się?

— Nie mogę zaprzeczyć… — Rees potarł nos, po jego twarzy przemknął cień wątpliwości.

— W takim razie powiedz Hollerbachowi, żeby trzymał swoje cholerne łapy z dala od mojego sprzętu!

— O co chodzi, główny naukowcu? — Rees zwrócił się do Hollerbacha, tłumiąc uśmiech.

— Rees… — Stary człowiek splótł palce i skubał zwiotczałą skórę. — Został nam tylko jeden ważny przyrząd naukowy. Oczywiście, nie zamierzam podważać argumentów przemawiających za takim, a nie innym załadunkiem statku. Naturalnie, rozmiary puli genetycznej muszą być traktowane priorytetowo. — Przycisnął pięść do zagłębienia drugiej dłoni. — Niemniej jednak, właśnie teraz, gdy jesteśmy ślepcami, zbliżamy się do największej tajemnicy naukowej w kosmosie: do samego Rdzenia…

— On chce skierować teleskop na Rdzeń — przerwała mu Jaen. — Uwierzyłbyś w coś podobnego?

— Nawet dzięki powierzchownym badaniom uzyskalibyśmy ogromną wiedzę.

— Hollerbach, jeśli nie wykorzystamy tego cholernego teleskopu do nawigacji, to możemy zobaczyć Rdzeń aż nadto dokładnie! — Jaen gniewnie spojrzała na Reesa. — No?

— Co, no?

— Niestety, chłopcze, ale podejrzewam, że ta drobna, lokalna trudność to dopiero początek niemożliwych do rozstrzygnięcia kwestii, którymi będziesz zasypywany. — Hollerbach smutnie popatrzył na Reesa.

— Ale dlaczego ja? — Rees poczuł się zakłopotany i osamotniony.

— Ponieważ Decker w dalszym ciągu jest na Tratwie — zaszydziła Jaen. — A któżby inny?

— Kto inny? — mruknął Hollerbach. — Przykro mi, Rees, ale nie sądzę, żebyś miał wybór…

— Wszystko jedno, co robimy z tym przeklętym teleskopem?

— No, dobrze. — Rees usiłował skupić myśli. — Hollerbach, muszę przyznać, że obecnie praca Jaen ma pierwszeństwo… — Jaen wydała okrzyk radości i przeszyła ręką powietrze. — …

dlatego twoje badania muszą być do niej dostosowane. W porządku? Ale — dodał pośpiesznie Rees — gdy znajdziemy się dostatecznie blisko Rdzenia, strumienie pary i tak na nic się nie przydadzą, toteż nawigacja okaże się stratą czasu. Wówczas udostępnisz teleskop Hollerbachowi. Może nawet, Jaen, pomożesz mu. — Rees wydął policzki. — Co powiecie na taki kompromis?

— Jeszcze zrobimy z ciebie członka Komitetu. — Jaen uśmiechnęła się i uderzyła go w ramię. Odwróciła się i z powrotem zaczęła przedzierać się przez liny.

— Hollerbach, jestem zbyt młody, żeby być kapitanem. — Reesowi opadły ręce. — I wcale tego nie pragnę.

— Jeśli chodzi o ostatni argument, mógłby go użyć dosłownie każdy. — Hollerbach uśmiechnął się łagodnie. — Rees, obawiam się, że nie masz wyjścia. Jesteś na tym pokładzie jedynym człowiekiem, który żył na Pasie, Tratwie, w świecie Kościejów… i z tego powodu jesteś jedynym przywódcą, którego mogą zaakceptować poszczególne frakcje na statku. Poza tym to twoja energia i determinacja sprawiły, że zaszliśmy tak daleko. Obawiam się, że nie uciekniesz od odpowiedzialności, a trzeba będzie podejmować trudne decyzje.

Zakładając, że uda nam się dotrzeć do Rdzenia, mamy w perspektywie racjonowanie żywności, gwałtowne skoki temperatury w nieznanych rejonach poza Mgławicą, nawet nuda może się okazać śmiertelnym zagrożeniem! Będziesz musiał kierować naszym życiem w ekstremalnych warunkach. Jeśli mogę ci jakoś pomóc, to, oczywiście, jestem do dyspozycji.

— Dzięki. Nie bardzo mi się to podoba, ale chyba masz rację. Jeśli chcesz mi pomóc, to na początek sam załatw spór z Jaen — zażądał Rees ostrym tonem.

— Ta młoda kobieta jest zbyt gwałtowna. — Hollerbach uśmiechnął się żałośnie.

— A w ogóle, co spodziewałeś się zobaczyć, Hollerbach? Przypuszczam, że widok czarnej dziury z bliskiej odległości będzie wystarczająco atrakcyjny — zmienił temat Rees.

— Zobaczymy coś znacznie bardziej interesującego. — Na bladych jak papier policzkach Hollerbacha wykwitły rumieńce. — Czy kiedykolwiek rozmawiałem z tobą o swojej teorii chemii grawitacyjnej? Tak? — Hollerbach był wyraźnie rozczarowany, że stracił okazję wygłoszenia wykładu.

Rees jednak zachęcił go do kontynuowania wypowiedzi. Uświadomił sobie, że znowu będzie się uczył, wysłuchując podczas każdej szychty tego, co ma do powiedzenia Hollerbach i reszta na temat tajemnic świata.

— Być może pamiętasz moje rozważania o nowym typie atomu — zaczął Hollerbach. — Jego składowe cząstki, być może nawet stanowiące autonomiczne całości, wiąże raczej grawitacja niż inne podstawowe siły. W odpowiednich warunkach, przy właściwej temperaturze i ciśnieniu oraz gradientach grawitacyjnych, zaistnieje nowa chemia grawitacyjna.

— W Rdzeniu — dorzucił Rees.

— Tak — oznajmił Hollerbach. — Okrążając Rdzeń, zobaczymy nowe królestwo, mój przyjacielu, nową fazę tworzenia, w której…

Znad ramienia Hollerbacha wyjrzała pulchna, zakrwawiona twarz.

— Czego chcesz, Roch? — Rees zmarszczył brwi.

— Chcę tylko pokazać wam — górnik wyszczerzył zęby w uśmiechu — o czym zapomnieliście. Spójrzcie. — Wyciągnął rękę.

Rees odwrócił się. W pierwszej chwili nie dostrzegł niczego niezwykłego, lecz po chwili, zmrużywszy oczy, ujrzał na usianym gwiazdami niebie małą brązową plamkę.

Znajdowała się zbyt daleko, by mógł rozróżnić szczegóły, ale od razu przypomniała mu się skórzasta powłoka, rozpięta na kościach.

— Kościeje — rzekł.

Roch zaniósł się śmiechem. Hollerbach wzdrygnął się z obrzydzenia.

— To twój dawny dom, Rees — odezwał się szorstko Roch. — Nie masz ochoty tam zajrzeć i odwiedzić starych przyjaciół?

— Wracaj do pracy, Roch.

Roch usłuchał rozkazu, chociaż nadal się zaśmiewał.

Rees przez kilka minut patrzył na niebo, aż w końcu stracił planetę Kościejów z oczu.

Kolejny fragment jego życia nieodwołalnie odchodził w przeszłość.

Rees zadygotał. Odsunął się od okna i wraz z Hollerbachem powrócił do ciepłego, pełnego krzątaniny wnętrza mostka, w którym roiło się od bezradnych ludzi.

Stary, zniszczony statek leciał w kierunku czarnej dziury.


* * *

Niebo pociemniało i zapełniło się niesamowitymi, spiralnymi rzeźbami gwiezdnymi, które Rees oglądał podczas pierwszej wyprawy. Kadłub nadal był przezroczysty.

Rees przewidywał, że dzięki temu przynajmniej od czasu do czasu pasażerowie będą mogli zapomnieć o ciągłym pogarszaniu się ich sytuacji. Ryzykowna kalkulacja opłaciła się. W miarę upływu szycht coraz więcej osób spędzało czas przy wielkich oknach. Na pokładzie mostka zapanowała atmosfera spokoju, który jednak graniczył z lękiem.

Maksymalne zbliżenie się statku do Rdzenia miało nastąpić za jedną szychtę. W oknach pojawiło się mnóstwo gapiów, którzy zapragnęli obejrzeć szkółkę wielorybów. Rees dyskretnie zrobił miejsce Hollerbachowi, aby i on mógł obserwować zwierzęta.

Przy tej głębokości każdy wieloryb przypominał cienki pocisk, a jego sflaczałe cielsko stanowiło aerodynamiczną powłokę, okrywającą narządy wewnętrzne. Zwierzęta pozamykały wielkie oczy, leciały ku Rdzeniowi na oślep. Ich szeregi otaczały mostek dosłownie ze wszystkich stron, tak że powietrze przypominało szczelną ścianę bladego mięsa.

— Gdybym wiedział, że to wygląda tak wspaniale, nie zeskoczyłbym z wieloryba — mruknął Rees.

— Na pewno nie udałoby ci się przeżyć — odparł Hollerbach. — Przyjrzyj się uważnie. — Pokazał najbliższego wieloryba. — Widzisz, jak się żarzy?

— Opór powietrza? — Rees zauważył różową poświatę wokół przedniego końca wieloryba.

— Naturalnie — powiedział zniecierpliwiony Hollerbach. — W tych rejonach atmosfera jest gęsta jak zupa. Patrz uważnie.

Rees nie spuszczał wzroku ze zwierzęcia. Niebawem jego wytrwałość została nagrodzona. Zobaczył, że prawie dwumetrowy płat skóry wieloryba zaczyna płonąć i w końcu odpada od znajdującego się w pełnym pędzie ssaka. Przyjrzał się dokładniej całej szkółce. Pomimo ogólnego zamieszania dostrzegł, że inni wędrowcy również zaczynają płonąć i zrzucają fragmenty spalonej skóry.

— Wygląda na to, że wieloryby ulegają rozkładowi ze względu na zbyt duży opór powietrza. Być może wleciały na niewłaściwą orbitę wokół Rdzenia, albo zdezorientowała je nasza obecność.

— Ckliwe banialuki, Rees. — Hollerbach prychnął, dając wyraz obrzydzeniu. — Te wieloryby wiedzą, co robią, znacznie lepiej od nas.

— Wobec tego dlaczego się palą?

— Chłopcze, bardzo ci się dziwię. Powinieneś był się tego domyślić z chwilą, gdy wlazłeś na tego wieloryba i obejrzałeś jego zewnętrzną, gąbczastą warstwę.

— Wtedy bardziej interesowało mnie to, czy jego cielsko nadaje się do jedzenia — odparł sucho Rees. — Ale… — Zastanawiał się przez chwilę. — Twierdzisz, że zewnętrzna warstwa służy do chłodzenia ablacyjnego?

— Dokładnie tak. Zewnętrzna warstwa spala się i odpada. Jedna z najprostszych, a zarazem najskuteczniejszych metod utraty ciepła, gdy powietrze stawia nadmierny opór…

Stosowano ją na pierwszym, skonstruowanym przez ludzi statku kosmicznym, wyczytałem to chyba w dzienniku pokładowym, który, oczywiście, przepadł na zawsze…

Nagle na zewnętrznej stronie kadłuba buchnęły płomienie. Pasażerowie, którzy patrzyli przez okna, cofnęli się na widok ognistej zapory, która znajdowała się zaledwie kilkanaście centymetrów od ich twarzy. Jednak pożar ustał równie szybko, jak się pojawił.

— Hm, to z pewnością nie było planowane chłodzenie ablacyjne — ponuro zauważył Rees. — Zapaliła się jedna z dysz parowych. Już nie będziemy mogli całkowicie kontrolować sytuacji.

— Ach — Hollerbach powoli skinął głową. Na jego czole pojawiła się głęboka bruzda. — Nie spodziewałem się, że dojdzie do tego tak wcześnie. Miałem nadzieję, że utrzymamy przynajmniej częściową kontrolę nawet w momencie maksymalnego zbliżenia, kiedy to, z oczywistych względów, trajektoria statku łatwo może ulec modyfikacjom. Niestety, odtąd chyba będziemy musieli zadowolić się tym, co mamy. Pallis powiedziałby, że lecimy bez dymu… Trzeba tylko mieć nadzieję, że nie zboczyliśmy zanadto z kursu. Chodź, pogadamy z nawigatorami, ale staraj się mówić po cichu. Bez względu na to, jaki będzie werdykt, nie ma sensu wywoływać paniki.


* * *

Członkowie ekipy nawigacyjnej odpowiadali na pytania Reesa zgodnie z własnymi inklinacjami. Naukowcy z Tratwy ślęczeli nad wykresami dowodzącymi, że orbity odchodzą od Rdzenia jak niesforne kosmyki, podczas gdy Kościeje rzucali kawałki metalu w powietrze i obserwowali linię ich lotu.

Po kilkuminutowej dyskusji Rees zagadnął:

— No?

— Nadal jesteśmy zbyt daleko. — Quid odwrócił się do niego i wzruszył ramionami.

Kto to może wiedzieć? Poczekamy, zobaczymy.

— Rees, tutaj panuje niemal zupełny chaos. — Jaen podrapała się w głowę. Miała za uchem pisak. — Ze względu na punkt, w którym utraciliśmy kontrolę, nie możemy nawet określić, w jakim stopniu nasza ostateczna trajektoria jest uzależniona od warunków początkowych.

— Innymi słowy — wtrącił się poirytowany Rees — możemy co najwyżej biernie czekać.

Wspaniale, nie ma co mówić.

Jaen chciała zaprotestować, ale po namyśle zrezygnowała.

— Posłuchaj, do cholery, jesteśmy całkowicie bezradni. — Quid klepnął Reesa po ramieniu. — Zrobiłeś, co mogłeś… a w każdym razie zapewniłeś staremu Quidowi diabelnie ciekawą przejażdżkę.

— I nie ty jeden masz tego rodzaju odczucie, kościejowy przyjacielu — szybko odezwał się Hollerbach. — Jaen! Przypuszczam, że już nie będziesz korzystała z teleskopu?

Jaen pokazała zęby w uśmiechu.

Ustawienie kierunku i ostrości urządzenia zajęło trzydzieści minut. Wreszcie Rees, Jaen, Hollerbach i Nead stłoczyli się wokół małego monitora.

Z początku Rees był rozczarowany. Na ekranie pojawił się gęsty, czarny obłok gwiezdnych szczątków, który otaczał Rdzeń. Tego rodzaju obrazy oglądało się podczas obserwacji na Tratwie. Jednakże w ciągu kolejnych minut mostek dotarł do zewnętrznych warstw materii. Posępna chmura rozstąpiła się, ukazując naukowcom głębię i strukturę gwiezdnego pyłu. Z dołu promieniowało bladoróżowe światło. Wkrótce szczątki roztrzaskanej gwiazdy znalazły się nad kadłubem statku. Mostek wydawał się teraz bardzo niepewnym schronieniem. Potem obłoki nagle zniknęły i oczom pasażerów ukazał się nie osłonięty Rdzeń.

— Mój Boże — wyszeptała Jaen. — Wygląda jak… jak planeta…

Rdzeń tworzył spłaszczony, kulisty obiekt o szerokości pięćdziesięciu mil. Jego szczelnie zbita materia okalała czarną dziurę. Zdecydowanie dominowały w nim odcienie czerwieni i różu. W warstwach powierzchniowych Rdzenia, poddawanych, jak przypuszczał Rees, setkom rozmaitych sił grawitacyjnych, można się było dopatrzyć wręcz topograficznych szczegółów. Znajdowały się tu oceany jakiejś quasi-płynnej, gęstej i czerwonej jak krew materii, a sąsiadujące z nimi lądy górowały nad sferyczną powierzchnią.

Były tam nawet małe pasma górskie, nasuwające skojarzenie z pomarszczoną skórką starego owocu, i chmury, które niczym dym przemykały nad taflą oceanów. Rees obserwował nieustanny ruch: olbrzymie fale przecinały morza, warstwy gór zdawały się wybrzuszać w nieskończoność i nawet wybrzeża dziwnych kontynentów wykręcały się to w jedną, to w drugą stronę. Miało się wrażenie, iż „naskórek” Rdzenia nieustannie marszczy się i pęcznieje pod wpływem ogromnego źródła ciepła.

Rees pomyślał, że tak mogłaby wyglądać Ziemia porwana do piekła.

Hollerbach przeżywał ekstazę. Patrzył na monitor z taką zachłannością, jakby pragnął się do niego wcisnąć.

— Chemia grawitacyjna! — wykrzyknął. — Miałem rację. Struktura tej niesamowitej powierzchni może być zachowana wyłącznie dzięki wpływowi chemii grawitacyjnej, tylko więzy grawitacji są w stanie przeciwdziałać przyciąganiu czarnej dziury.

— Ale wszystko zmienia się w tak błyskawicznym tempie — zauważył Rees. — Metamorfozy na wielką skalę zachodzą dosłownie w kilka sekund.

— Taka prędkość jest charakterystyczna dla grawitacyjnego królestwa. — Hollerbach z zapałem pokiwał głową. — Pamiętaj, że zmienne pola grawitacyjne rozchodzą się z prędkością światła, a… — Przerwał mu krzyk Jaen. Wyciągnęła rękę w kierunku monitora.

W środkowej części jednego z amorficznych kontynentów było widać prostokątną siatkę różowo-białego światła, wyświetloną na powierzchni niczym gigantyczna szachownica.

Reesowi przychodziły do głowy różne pomysły. — Życie — wyszeptał.

— I inteligencja — dodał Hollerbach. — Jedno spojrzenie i mamy dwa przyprawiające o zawrót głowy odkrycia.

— Ale jak to jest możliwe? — zagadnęła Jaen.

— Powinniśmy raczej zapytać: dlaczego miałoby tak nie być? — odparł Hollerbach.

Podstawowym warunkiem życia jest istnienie ostrych gradientów energetycznych.

Grawitacyjne królestwo należy do najszybciej ewoluujących układów. Uniwersalne zasady samoporządkowania, na przykład szeregi Feigenbauma, które umożliwiają strukturze przezwyciężenie chaosu, czynią niemal konieczne powstanie tego rodzaju uporządkowania.

Po pewnym czasie patrzący ujrzeli więcej siatek. Niektóre z nich pokrywały całe kontynenty. Wydawało się, że usiłują chronić lądy przed potężnymi falami. Po globie przebiegały podobne do dróg linie światła. Dokonawszy maksymalnego powiększenia, Rees był nawet w stanie dostrzec pojedyncze budowle: piramidy, czworościany i sześciany.

— Dlaczego nie miałaby powstać inteligencja? — ciągnął z rozmarzeniem Hollerbach. — W świecie, w którym zachodzą tak gwałtowne przemiany, selekcja na korzyść zasad porządkujących byłaby niezwykle istotnym czynnikiem. Spójrzcie, jak grawitacyjni ludzie walczą o ochronę uporządkowanych środowisk przed niszczącym wpływem chaosu!

Hollerbach umilkł, lecz Rees nie przestawał snuć domysłów. Być może te istoty potrafią budować własne statki, które mogą podróżować do innych, położonych wokół dziur planet, i dzięki temu spotykają się ze swoimi niesamowitymi kuzynami. Obecnie tę dziwną biosferę zasilał napływ mgławicowych odpadów, nieprzerwany deszcz gwiezdnej materii, spadający po hiperbolicznych trajektoriach do Rdzenia, oraz od wewnątrz, za sprawą emitującego promienie X dysku akrecyjnego wokół czarnej dziury, w samym Rdzeniu.

Ostatecznie Mgławica musiała jednak ulec wyczerpaniu, grawitacyjny świat miał zostać obnażony i wystawiony na działanie kosmosu. Jedynym jego paliwem byłoby ciepło Rdzenia i, w końcowej fazie, powolne wyparowywanie czarnej dziury. Rees pomyślał, że grawitacyjni ludzie będą żyli w burzliwym środowisku jeszcze długo po wyczerpaniu się wszystkich mgławic. Uświadomił sobie, że właśnie te istoty są prawdziwymi obywatelami kosmosu.

Słabi, brudni, ślamazarni ludzie okazywali się zaledwie chwilowymi intruzami.


* * *

Wkrótce statek miał wejść w maksymalnie bliski kontakt z Rdzeniem.

Rdzeń przypominał teraz barwny pejzaż. Pasażerowie wznosili okrzyki albo wzdychali, gdy mostek leciał zaledwie kilkadziesiąt mil nad kipiącym oceanem.

Wieloryby, które dryfowały powyżej mórz, były blade i niewzruszone niczym duchy.

Rees poczuł, że coś silnie przyciąga jego stopy. Poirytowany chwycił podpórkę teleskopu i z powrotem znalazł się przy monitorze, lecz mimo to przyciąganie bezlitośnie wzrastało, aż w końcu stało się uciążliwe.

Zaczął się niepokoić. Teoretycznie mostek powinien swobodnie spadać. Czyżby coś mu w tym przeszkadzało? Naukowiec popatrzył na przezroczysty kadłub. Co spodziewał się ujrzeć? Że mostek natrafił na jakąś kleistą chmurę albo nieznany wypływ z leżących w dole mórz? Nie dostrzegł jednak niczego.

Zwrócił uwagę na teleskop. Zauważył, że Hollerbach jest odwrócony do góry nogami, z rozpostartymi ramionami przywiera do monitora i dzielnie próbuje nie odrywać oczu od obrazu. Rees doznał osobliwego wrażenia, że on i Hollerbach są przyciągani do przeciwległych krańców statku. Podobnie byli ustawieni Nead i Jaen, którzy kurczowo trzymali się podstawy teleskopu, żeby nie ulec wpływowi nowego, dziwnego pola.

W komorze rozległy się krzyki. Niepewna konstrukcja z lin i koców zaczęła się załamywać. Ludzie ześlizgiwali się po ścianach, podobnie jak części garderoby i sztućce.

— Hollerbach, co się tu dzieje, do diabła?

— Cholera, to nie wpływa dobrze na mój artretyzm… — Stary naukowiec zaciskał i rozprostowywał palce.

— Hollerbach…!

— To przecież pływ! — warknął Hollerbach. — Na kości, chłopcze, czyżbyś niczego się nauczył na moich zajęciach z dynamiki orbitalnej?! Znajdujemy się tak blisko Rdzenia, że jego pole grawitacyjne wykazuje ogromne zróżnicowanie nawet w skali metra.

— Niech cię diabli, Hollerbach, skoro wiedziałeś o wszystkim, dlaczego nas nie uprzedziłeś?

— Ponieważ to było oczywiste, chłopcze! — Hollerbach nie wyglądał na speszonego.

Teraz lada moment możemy się spodziewać czegoś naprawdę widowiskowego. Jak tylko gradient grawitacyjny przekroczy moment wywołany oporem powietrza — o, proszę…

Obraz na monitorze zrobił się niewyraźny z powodu uszkodzenia blokady teleskopu.

Spieniony ocean zawirował Reesowi nad głową. Prowizoryczne „osiedle” zupełnie się zawaliło, a pasażerowie byli miotani po pokładzie. Na ciałach, ubraniach i ścianach pojawiły się strugi krwi.

Statek skręcał.

— Dziobem do dołu! — wrzasnął Hollerbach, usiłując przekrzyczeć hałas. W dalszym ciągu nie odrywał rąk od teleskopu. — Statek odzyska równowagę, jeśli skierujemy go dziobem do Rdzenia.

Dziób statku zakołysał się, przeleciał obok Rdzenia i wrócił do pozycji wyjściowej, jak gdyby mostek był wielką igłą magnetyczną, reagującą na bryłkę żelaza. Każdy manewr pogłębiał rozmiary zniszczeń w komorze. Rees zauważył wśród miotających się pasażerów bezwładne ciała. Przypomniał mu się taniec, który obserwował w Teatrze Światła.

Podobnie jak tancerze, mostek i Rdzeń występowały w powietrznym balecie, przy czym statek radosnymi podskokami zmierzał wprost w grawitacyjne objęcia czarnej dziury.

Wreszcie statek odzyskał równowagę i skierował się osią do Rdzenia. Pasażerowie wraz ze swoim dobytkiem wylądowali na końcu cylindrycznej komory, gdzie efekty pływowe okazywały się najsilniejsze. Rees oraz pozostali uczeni nadal kurczowo trzymali się podstawy teleskopu. Znajdowali się w pobliżu środka ciężkości statku i, jak zauważył Rees, uciekali ze względną łatwością.

Za oknami było widać krwistoczerwone oceany.

— Chyba jesteśmy bardzo blisko — krzyknął Rees. — Jeśli tylko zdołamy przetrwać kilka następnych minut, jeśli statek wytrzyma ten pływ…

— Sądzę, że będziemy musieli przetrwać coś więcej — Nead wciąż oplatał ramionami trzon teleskopu i spoglądał na ocean Rdzenia.

— Co takiego?

— Spójrzcie! — wskazał Nead. Zwolnił uścisk i ześlizgnął się z teleskopu. Zaczął się gramolić po stromej powierzchni instrumentu, próbując ponownie się go uchwycić, lecz ostatecznie zupełnie stracił oparcie. Wciąż wyglądając przez okno, upadł z wysokości dziesięciu metrów na wijące się kłębowisko ciał ludzkich, ściśniętych w jednym końcu cylindrycznej komory.

Upadkowi towarzyszył głośny trzask. Nead zawył z bólu.

Rees przymknął oczy. Zniecierpliwiony Hollerbach zawołał:

— Rees, popatrz na to, o czym chciał nam powiedzieć!

Krwisty ocean w dalszym ciągu bulgotał, lecz Rees zauważył tworzenie się pod mostkiem wiru wodnego. W wzburzonym odmęcie poruszały się ogromne cienie. Wir poruszał się wraz z rozpędzonym statkiem, jak gdyby śledząc jego lot. W końcu pękł niczym bąbel i z oceanu wynurzył się dysk o szerokości mniej więcej stu metrów. Jego czarna jak smoła powierzchnia gwałtownie się poruszała, a wielkie kończyny pulsowały z oszałamiającą częstotliwością, jak gdyby warstwę gumy chciały przebić czyjeś pięści. Dysk krążył dookoła przez wiele sekund. Potem, gdy jego rotacja uległa zwolnieniu, opadł z powrotem w dudniący ocean.

Niemal natychmiast rozpoczęło się tworzenie następnego wiru.

— To druga erupcja. Najwyraźniej nie całe życie tutaj jest tak cywilizowane. — Twarz starego uczonego mocno poszarzała.

— To ono jest żywe? Ale czego chce?

— Niech cię diabli, chłopcze, myśl samodzielnie!

— Jak ono nas wyczuwa? — Pomimo zgiełku Rees usiłował się skoncentrować. — W porównaniu ze stworzeniami grawitacyjnymi jesteśmy jak babie lato, prawie nie istniejemy.

Zatem dlaczego staliśmy się obiektem zainteresowania?

— Maszyny dostawcze! — krzyknęła Jaen.

— Co?

— Są zasilane przez małe czarne dziury… materię grawitacyjną. Być może tylko je dostrzega stworzenie grawitacyjne, może jesteśmy dla niego statkiem widm otaczającym okruchy…

— Jedzenia — dokończył zmęczonym głosem Hollerbach.

Stworzenie znowu ryknęło i wynurzyło się z oceanu, rozpraszając wieloryby jak liście.

Tym razem jego kończyna, gruba jak talia Reesa, przysunęła się tak blisko, że statek zadrżał.

Rees przyjrzał się szczegółowo stworzeniu. Przypominało wypukłą, czarną rzeźbę.

Malutkie postacie, samodzielne zwierzęta, może pasożyty, z oszałamiającą prędkością gnały po pulsującej skórze zwierzęcia, wpadały na siebie i odskakiwały.

Dysk jeszcze raz odleciał i zderzył się z płodnym oceanem. Wszystko odbywało się jak w zwolnionym tempie. Wyglądało to niesamowicie. Potem znowu zaczął się tworzyć wir.

— Głód — orzekł Hollerbach. — Uniwersalny imperatyw. Ta przeklęta istota nie zaprzestanie prób, dopóki nie połknie nas w całości, a my nie jesteśmy w stanie nic zrobić. — Starzec przymknął kaprawe oczy.

— Jeszcze nie zginęliśmy — mruknął Rees. — Jeśli ta dziecina chce jeść, to ją nakarmimy.

— Zawładnęła nim gniewna determinacja. Przebył przecież tak dużą odległość nie po to, aby jego osiągnięcia zniweczyła jakaś straszliwa, bezimienna bestia… nawet jeśli jej najmniejsze cząsteczki składały się z czarnych dziur.

Przyjrzał się komorze. Sieć lin uległa zniszczeniu. Wnętrze komory było puste.

Na ścianach i suficie zostało jeszcze trochę sznurów, jeden z nich prowadził od podstawy teleskopu do wyjścia na korytarz mostka. Rees prześledził bieg liny. W żadnym miejscu nie oddalała się zbytnio od śródokręcia, gdyby się więc za nią udał, pozostawałby blisko strefy nieważkości.

Ostrożnie oderwał ręce od dolnej części teleskopu. Kiedy uwiesił się liny, powoli poszybował w stronę końca komory, zbyt wolno, by jego ciało nabrało ciężaru. Po pewnym czasie zaczął szybciej przesuwać ręce.

Gdy od włazu dzielił go już tylko metr, lina oderwała się i przeleciała zygzakiem przez powietrze.

Przesunął się, trzymając się ściany, i zrobił gwałtowny ruch do przodu. Kiedy poczuł solidne oparcie włazu, zatrzymał się, aby swobodnie odetchnąć i ulżyć obolałym rękom i nogom.

Zwierzę kolejny raz wynurzyło się z oceanu, jego wykrzywiona paszcza pojawiła się nad mostkiem.

— Roch! Roch, czy mnie słyszysz? Górniku! — Rees usiłował przekrzyczeć jęki pasażerów.

Po dłuższej chwili Roch wysunął szeroką, poranioną twarz z kłębowiska ludzkich ciał.

— Roch, możesz się dostać tu na górę?

Roch rozejrzał się dookoła. Popatrzył na liny przywierające do ścian, a potem uśmiechnął się szeroko. Zaczął deptać po ludziach, wpychając ich głowy i kończyny głębiej w kłębowisko. Potem, z gracją zwierzęcia, wspiął się po linach przytwierdzonych do wielkich okien. Gdy jedna lina odrywała się, zgrabnie przeskakiwał na następną, a potem na następną, aż w końcu znalazł się obok Reesa przy włazie.

— Widzisz? — zagadnął swego towarzysza. — Cała ta harówka w warunkach pięciu g ostatecznie się opłaciła.

— Roch, potrzebuję twojej pomocy. Posłuchaj mnie…

Jeden z dystrybutorów zjedzeniem został zamontowany wewnątrz włazu. Teraz Rees błogosławił wąskie dojście do maszyn. Gdyby było tu odrobinę więcej miejsca, maszyna zostałaby ściągnięta do którejś z komór końcowych mostka, a w takim przypadku, przy stromiźnie o wielokrotnie większej wartości g, nawet Roch nie zdołałby przenieść wielotonowego ciężaru do środkowej części statku.

Statek znowu zadrżał.

Kiedy Rees objaśnił swój pomysł, Roch uśmiechnął się od ucha do ucha i otworzył szeroko oczy — do diabła, ten facet nieźle się bawi całą sytuacją — i, zanim Rees zdążył go powstrzymać, wyrżnął szeroką dłonią w płytę kontrolną włazu.

Właz rozsunął się. Powietrze na zewnątrz było rozgrzane i gęste, owiewało kadłub z ogromną szybkością. Różnica ciśnień podziałała na Reesa niczym niewidzialna ręka, gwałtownie wyrżnął ciałem w bok maszyny dostawczej.

Otwarty właz tworzył kwadrat, którego bok liczył mniej więcej trzy metry.

Przestrzeń całkowicie wypełniał wykrzywiony pysk grawitacyjnego zwierza. Powietrze przecięła ze świstem długa prawie na dwa kilometry macka. Rees poczuł, że mostek dygocze.

Wystarczyło jedno uderzenie takiego czułka, żeby stary statek implodował jak zgnieciony skoczek.

Roch czołgał się wokół maszyny dostawczej, tak że niebawem zbliżył się do zewnętrznej ściany obserwatorium.

Rees zerknął na podstawę maszyny. Była przytwierdzona do pokładu mostka za pomocą chropowatych, żelaznych nitów wielkości pięści.

— Niech to diabli! — zawołał, próbując przekrzyczeć świst wiatru. — Roch, pomóż mi znaleźć narzędzia. Potrzebujemy czegoś, co mogłoby posłużyć jako dźwignia.

— Nie ma na to czasu, człowieku z Tratwy. — W głosie Rocha wyczuwało się napięcie.

Rees przypomniał sobie, że ten potężny mężczyzna już kiedyś mówił w podobny sposób, gdy usiłował dźwignąć się na nogi w jądrze gwiazdy przy grawitacji wynoszącej pięć g. Rees z niepokojem spojrzał w górę.

Roch oparł się plecami o maszynę dostawczą, a stopami zaparł o ścianę obserwatorium. Zaczął pchać maszynę. Napinał mięśnie nóg, na czole i klatce piersiowej pojawiły się kropelki potu.

— Roch, zwariowałeś! To nie może się udać!

Jeden z nitów zazgrzytał. W powietrzu rozprysły się żelazne odłamki.

Roch wciąż wpatrywał się nabrzmiałymi oczami w Reesa. Miało się wrażenie, iż szeroko się uśmiecha, a mięśnie jego karku są coraz bliżej okaleczonych warg, z których wystawał siny język.

Po chwili pękł z hukiem drugi nit.

Rees położył ręce na maszynie i zbyt późno zaczął pomagać Rochowi, z całej siły napinając mięśnie ramion.

Kolejny nit został zerwany i maszyna wyraźnie się przechyliła. Roch zmienił pozycję i nadal pchał maszynę. Twarz górnika posiniała, nie spuszczał wzroku z Reesa. Jego duże ciało poruszyło się, cicho trzeszcząc. Rees zrozumiał, że Rochowi pękł kręgosłup.

Wreszcie rozerwaniu uległy pozostałe nity, czemu towarzyszyły małe wybuchy, i maszyna przetoczyła się przez właz. Rees upadł na roztrzaskane nity i łapczywie wdychał tlen z rozrzedzonego powietrza.

— Roch? — Podniósł głowę.

Górnika nie było widać.

Rees podczołgał się do krawędzi włazu. Całe niebo przesłaniała grawitacyjna bestia, tworząca potężną, ohydną panoramę. Przed zwierzęciem zwisała uszkodzona maszyna dostawcza. Roch leżał z rozpostartymi rękami i nogami, jego plecy opierały się o zniszczoną, metalową ścianę. Górnik patrzył Reesowi w oczy z odległości najwyżej metra.

Nagle zwierzę wyciągnęło giętką jak lina mackę i uderzyło maszynę dostawczą.

Maszyna zawirowała w kierunku czarnego, skłębionego cielska. Następnie drapieżnik pochłonął kąsek i, najwyraźniej zaspokojony, po raz ostatni zniknął w ciemnym oceanie.

Rees zdobył się na jeszcze jeden wysiłek i zamknął właz.

Загрузка...