Rotacja uwiązanego drzewa działała na Pallisa kojąco. Siedział obok ciepłej obudowy maszyny i powoli przeżuwał kęsy racji żywnościowej. Z listowia wychyliła się czyjaś głowa.
Pallis ujrzał młodego człowieka, który miał brudne, rozczochrane włosy, a rzadką brodę zlepił mu pot. Przybysz rozejrzał się niepewnie. Pallis przemówił bez zdenerwowania:
— Rozumiem, że masz ważny powód, chłopcze, skoro zakłócasz spokój mojego drzewa. Co tutaj robisz? — Nieznajomy wyszedł z listowia. Pallis zauważył na kombinezonie chłopca ślady po niedawno usuniętych naszywkach. Szkoda, że z równym wigorem nie zdjęto i nie wyprano samego kombinezonu, pomyślał z goryczą.
— Wyrazy uszanowania, pilocie. Nazywam się Boon, jestem z Bractwa Infrastruktury.
Komitet polecił mi cię odnaleźć…
— Równie dobrze sam Kościej Joe mógłby ci dać kopniaka na rozpęd — spokojnie odparł Pallis. — Pytam cię jeszcze raz: co robisz na moim drzewie?
— Komitet chce cię widzieć — Boon przestał się uśmiechać. — Masz się udać na Platformę. Natychmiast.
— Chłopcze, nie chcę mieć nic wspólnego z waszym cholernym Komitetem. — Pallis odkroił kawałek mięsa.
— Ale musisz. Komitet to przecież rozkaz. — Boon zdezorientowany podrapał się pod pachą.
— W porządku, chłopcze, doręczyłeś wiadomość — warknął Pallis. — Teraz wynoś się z mojego drzewa.
— Mam im przekazać, że się zjawisz?
Zamiast odpowiedzi Pallis przejechał opuszkiem palca po ostrzu noża. Boon dał nurka w listowie.
Pallis wbił nóż w drewnianą obudowę, wytarł ręce suchym liściem i wspiął się na skraj drzewa. Wtulił twarz w pachnące listowie. Wirowanie drzewa sprawiało, że mógł spokojnie ogarnąć wzrokiem całą Tratwę.
Pod leśnym baldachimem pokład wydawał się ciemniejszy. Nad zgliszczami domów wciąż unosiły się smużki dymu, a na wielkich, zarzuconych kablami drogach Pallis zauważył ciemne plamy. To było coś nowego; a więc tamci zajęli się rozbijaniem kulistych latarni.
Ciekawe, jakie uczucie będzie towarzyszyło zniszczeniu ostatniej. Jak człowiek, który zgasi jedyne źródło prastarego światła, będzie czuł się na starość, wiedząc, że to jego ręce dokonały tego czynu?
Kiedy doszło do wybuchu rewolucji, Pallis po prostu zaszył się we własnych drzewach. Dysponując zapasem wody i żywności, miał nadzieję, że pozostanie wśród ukochanych gałęzi z dala od bólu i gniewu, które wielką falą ogarniały Tratwę.
Rozważał nawet ucieczkę, samotny lot. Nie czuł się zobligowany do okazywania lojalności żadnej ze stron tego absurdalnego konfliktu.
Podobnie jak mieszkańcy Tratwy wraz z samozwańczym Komitetem oraz zagubione duszyczki na Pasie, był człowiekiem. Gdy to wszystko się skończy, ktoś znowu będzie musiał dostarczać im żywność i żelazo. Przyjął wyczekującą postawę i miał nadzieję, że rewolucja go nie dosięgnie…
Teraz to interludium dobiegało końca.
Możesz więc się ukryć przed ich cholerną rewolucją, Pallis, ale wygląda na to, że ona nie ma zamiaru ukrywać się przed tobą, westchnął.
Naturalnie, musiał pójść. Gdyby tego nie zrobił, przyszliby po niego z butelkami oleju oświetleniowego.
Pociągnął duży haust wody, zatknął nóż za pas i zgrabnie wysunął się z listowia.
Wyszedł na drogę i zaczął iść w kierunku Platformy. Nie dostrzegł żywej duszy.
Z drżeniem przypominał sobie gwar ludzi, którzy jeszcze niedawno się tutaj tłoczyli.
Teraz panowała niewzruszona cisza. Wszędzie czuło się zapach palonego drewna, który mieszał się z odorem sztucznego mięsa. Pallis zadarł głowę ku utworzonemu z drzew sklepieniu, pragnąc powąchać delikatną, leśną woń gałęzi.
Tak jak przewidywał, spora część latarni uległa zniszczeniu, a ich resztki zwisały na kablach, skazując ulicę na półmrok. Cienie gdzieniegdzie przesuwały się, dzięki czemu można było obejrzeć w przelocie ten nowy wspaniały świat. Pallis zobaczył małe dziecko wylizujące resztki z dawno opróżnionego pojemnika. Ze sznura przymocowanego do kabli drzew zwisał jakiś człowiek. Pod nogami trupa utworzyła się kałuża krwi…
Pallisowi zrobiło się niedobrze. Szybko ruszył dalej.
Od strony Platformy maszerowała grupa młodych ludzi. Na naramiennikach ich kombinezonów widział wyraźnie ślady po oderwanych galonach. Oczy buntowników promieniały radością. Pallis usunął im się z drogi, chociaż jego muskularne ciało musiało budzić szacunek.
W końcu wydostał się z plątaniny kabli i z ulgą stanął na otwartej przestrzeni.
Pokonał pozorne zbocze, prowadzące do Krawędzi, i wszedł po niskich stopniach na Platformę. Nie był tutaj od dnia, w którym świętował swoją Tysięczną Szychtę. Przypomniał sobie błyszczące kostiumy, śmiech, picie, swoje niezdarne ruchy…
No cóż, teraz z pewnością nie będzie tutaj balu.
Na górze drogę blokowało dwóch mężczyzn. Dorównywali Pallisowi wzrostem, ale wydawali się nieco młodsi. Przyjęli wrogą postawę.
— Nazywam się Pallis — oświadczył. — Jestem leśnikiem. Miałem się zobaczyć z Komitetem. — Obserwowali go podejrzliwie. Pallis westchnął. — Jeśli wy dwaj, kościane łby, usuniecie się z drogi, będę mógł wykonać polecenie.
— Posłuchaj… — Niższy strażnik, barczysty, łysiejący mężczyzna, podszedł bliżej. Pallis zauważył u niego drewnianą pałkę. Uśmiechnął się i jednocześnie napiął mięśnie, żeby było je widać pod koszulą.
— Daj spokój, Seel — rzucił wyższy strażnik. — Spodziewają się jego wizyty.
— Pogadamy później, błaźnie. — syknął Seel, patrząc spode łba.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł Pallis i uśmiechnął się jeszcze bardziej wyzywająco.
Minął strażników i ruszył do głównej części Platformy, zastanawiając się nad swoimi poczynaniami. Jaki sens miało zrażenie do siebie tych dwóch? Czyżby uderzenie pięścią w kość było aż tak atrakcyjnym sposobem uwolnienia emocji? Niezła reakcja na niespokojne czasy, Pallis. Zbliżył się do centrum Platformy. Z trudem rozpoznał to miejsce.
Na pokładzie leżały porozrzucane kartony z żywnością; opróżniono najwyżej połowę z nich.
Widok psujących się artykułów przypomniał Pallisowi, że zaledwie ćwierć mili stąd krąży głodne dziecko. Ogarnął go gniew.
Na Platformie stało dużo stołów na kozłach. Znajdowały się na nich rozmaite trofea:
fotografie, mundury, złote nitki z naszywek i planetarium, które Pallis widział kiedyś w biurze Hollerbacha, książki, mapy, listy i sterty dokumentów. Było jasne, że istniejący na Tratwie rząd rezydował właśnie tutaj. Pallis ironicznie się uśmiechnął.
Przeniesienie nadzoru z przeżartego korupcją centrum Tratwy do tak dogodnego punktu obserwacyjnego stanowiło, bez wątpienia, wielki, symboliczny gest… Co jednak stałoby się z tymi wszystkimi papierzyskami, gdyby spadł na nie deszcz?
Jak na razie wydawało się, że nikt nie przywiązuje wagi do praktycznych i ogólnych zasad funkcjonowania rządu. Jeśli nie liczyć grupy uległych, brudnych naukowców, którzy trzymali się razem na środku pokładu, nowy rząd rezydował przy ścianie wychodzącej na Mgławicę. Pallis zbliżył się do nich powoli. Nowi władcy Tratwy, przeważnie młodzi ludzie, śmiali się i podawali sobie butelki z alkoholem, gapiąc się na coś w pobliżu muru.
— Witaj, pilocie drzewa. — Głos był bezczelny i nieprzyjemnie znajomy. Pallis odwrócił się i ujrzał chudą twarz Govera, który opierał ręce na biodrach i śmiał się.
— Gover! No, no, cóż za niespodzianka. Powinienem był się ciebie spodziewać w tym miejscu. Ciekaw jestem, czy znasz takie powiedzenie… — Gover przestał się uśmiechać. — Zamieszaj gówno w beczce, co wypłynie wówczas na powierzchnię?
— Powinieneś uważać, Pallis. Sytuacja na Tratwie bardzo się zmieniła. — Gover zadrżał.
— Grozisz mi, Gover? — uprzejmie zagadnął Pallis. Młodzieniec przez długą chwilę wytrzymał spojrzenie. W końcu jednak opuścił powieki. Pallis wiedział, że odniósł zwycięstwo. Rozluźnił mięśnie. Satysfakcja szybko jednak go opuściła. Dwie groźby bijatyki w ciągu dwóch minut? Znakomicie!
— Przybycie tutaj zajęło ci dużo czasu — zauważył Gover.
— Nie będę rozmawiał z marionetką, jeśli nie dowiem się, kto nią steruje — Pallis wodził wzrokiem po pomieszczeniu.
— Zawiadom Deckera, że się zjawiłem.
— Decker nie jest kierownikiem. Nie pracujemy w ten sposób. — Gover zaczerwienił się, rozczarowany.
— Jasne, że nie — przerwał znużonym głosem Pallis. — No, sprowadź go tutaj, dobrze? — Całą uwagę skupił na podekscytowanej grupce w pobliżu brzegu Platformy.
Gover odszedł z godnością.
Z miejsca, w którym stał Pallis, widać było ludzi, którzy tłoczyli się wokół wyrwy w szklanym murze Platformy. Brzeg pokładu owiewała chłodna bryza. Pomimo że Pallis był doświadczonym lotnikiem, odczuwał skurcze w żołądku na myśl o zbliżeniu się do tej nie kończącej się zapadni. Nad przepaścią przerzucono metalową belkę. Stał na niej młody mężczyzna w podartym, zaplamionym mundurze, na którym jednak nadal widniały oficerskie galony. Wysoko uniesiona głowa młodzieńca była tak zakrwawiona, że Pallis nie mógł go rozpoznać. Tłuszcza wyśmiewała i lżyła oficera. Bity pięściami i pałkami, musiał krok po kroku przesuwać się po metalowej belce.
— Chciałeś się ze mną widzieć, pilocie drzewa?
— Decker. — Pallis odwrócił się. — Dawno się nie widzieliśmy. — Decker skinął głową. Z trudem mieścił się w kombinezonie, na którym wyszyto czarną nicią skomplikowany wzór.
Tęga, zacięta twarz poorana była bliznami.
— Dlaczego nie każesz wstrzymać tej krwawej jatki? — Pallis pokazał młodego oficera.
— Nie mam tu władzy. — Decker uśmiechnął się.
— Pieprzysz.
Decker odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
Był rówieśnikiem Pallisa. Rywalizowali ze sobą już w dzieciństwie, aczkolwiek Pallis zawsze uważał, że Decker jest zdolniejszy. Jednak gdy dorośli, ich drogi się rozeszły. Decker nigdy nie potrafił zaakceptować dyscypliny, związanej z przy należnością do klasy leśników, i zszedł niżej, do Infrastruktury. Z czasem twarz Pallisa pokryła się bliznami charakterystycznymi dla pilota drzewa, podczas gdy twarz Deckera przypominała mapę wyrysowaną za pomocą pięści, buciorów i noży…
Decker zawsze dawał więcej, niż brał. Powoli osiągnął pozycję, która pozwalała mu sprawować nieoficjalną władzę. Jeżeli potrzebowałeś czegoś szybko, szedłeś do Deckera.
Stąd Pallis wiedział, że Decker na rewolcie skorzysta, pomimo to, że do niej nie podżegał.
— W porządku, Pallis — odezwał się Decker. — Dlaczego prosiłeś o spotkanie ze mną?
— Chcę wiedzieć, dlaczego ty i twoja banda krwiożerczych sługusów ściągnęła mnie z mojego drzewa.
— No cóż, oczywiście mogę występować tylko jako rzecznik Komitetu Tymczasowego.
— Decker potarł siwiejącą brodę.
— Oczywiście.
— Musimy wysłać na Pas kilka ekspedycji. Mógłbyś poprowadzić lot.
— Co zamierzacie wysłać?
— Na początek choćby tę zgraję. — Decker kiwnął głową w kierunku grupki uczonych. — Siłę roboczą dla kopalni. Zatrzymamy tylko młodych i zdrowych.
— Cóż za szlachetność.
— A ty masz zabrać maszynę dostawczą.
— Dajecie Pasowi jedną z naszych maszyn? — Pallis nasrożył się.
— Jeśli przeczytasz historię, przekonasz się, że mają do niej prawo.
— Nie mów do mnie o historii, Decker. Jaki jest wasz plan?
— Powiedzmy, że wzrost powszechnej miłości do naszych braci na Pasie nie powinien teraz spotykać się z protestem roztropnego człowieka. — Decker zacisnął usta.
— Chcecie zadowolić tłum, ale jeśli Tratwa straci ekonomiczną przewagę nad Pasem, wy też przegracie.
— Kiedy przyjdzie pora, wyruszę w tę podróż. — Decker uśmiechnął się. — Na Pas leci się długo. Pallis, wiesz o tym lepiej niż wszyscy. Po drodze wiele może się zdarzyć.
— Świadomie zgodziłbyś się na utratę jednej z naszych maszyn? Na kości, Decker…
— Tego nie powiedziałem, stary przyjacielu. Miałem na myśli tylko to, że transport maszyny za pomocą drzewa, a właściwie flotylli drzew, stanowi wielkie wyzwanie techniczne dla naszych leśników.
Pallis skinął głową. Oczywiście, Decker ma rację. Należałoby użyć sześciu albo siedmiu drzew, żeby zawiesić między nimi maszynę. Potrzebowałby swoich najlepszych pilotów, aby utrzymać szyk przez całą drogę na Pas. Pośpiesznie przypominał sobie twarze i nazwiska odpowiednich ludzi…
Decker uśmiechał się szeroko. Pallis zmarszczył brwi, bardzo poirytowany. Tacy faceci jak Decker ograniczali się do zasygnalizowania problemu, a potem nie przejmowali się całą resztą. Decker odwrócił się i obserwował poczynania rewolucjonistów.
Młody oficer został zepchnięty za szklaną ścianę. Łzy na jego policzkach mieszały się z krwią. W końcu przestał kontrolować pęcherz i w jego kroczu pojawiła się mokra plama. Na ten widok tłum ryknął.
— Decker…
— Nie mogę go uratować — stanowczo oświadczył Decker. — Nie chce się pozbyć galonów.
— I słusznie.
— Kretyn i samobójca.
Z grupy zastraszonych uczonych odłączył młody, ciemnowłosy mężczyzna. Krzyknął:
nie! i młócąc pokiereszowanymi pięściami, rzucił się na tyły tłumu. Wkrótce naukowca powalono gradem ciosów i kopniaków, a potem obszarpanego i zakrwawionego również popchnięto na belkę. Pallisowi udało się rozpoznać młodzieńca, pomimo brudnej i zarośniętej twarzy.
— Rees — wyszeptał.
Rees miał przed sobą rozwścieczonych ludzi, kręciło mu się w głowie od uderzeń.
Ponad tłumem widział małą grupę uczonych i oficerów. Kurczowo trzymali się razem, nie będąc w stanie im pomóc. Oficer przysunął się do Reesa.
— Powinienem ci podziękować, szczurze z kopalni — zawołał.
— Nie musisz, Doav. Jeszcze nie potrafię patrzeć obojętnie na człowieka umierającego w samotności. Nawet jeśli to jesteś ty.
Rees ostrożnie cofnął się krok, tłum ciągle wygrażał im pięściami i pałkami.
Czyżby jego długa, bogata w nowe doświadczenia podróż miała się skończyć w taki sposób?
Przypomniał sobie moment, kiedy rozmawiał z Goverem przed mostkiem. Usiadł wówczas razem z naukowcami, demonstrując, wobec kogo jest lojalny. Gover splunął na pokład i odwrócił się plecami.
— Ty cholerny, durny gówniarzu — syknął wówczas Hollerbach. — Co ty wyrabiasz?
Najważniejsze jest przetrwanie. Jeśli nie weźmiemy się z powrotem do pracy, sytuacja nie ulegnie poprawie, nawet gdyby podczas każdej zmiany wybuchała nowa rewolucja.
Rees potrząsnął głową. Hollerbach myślał logicznie, ale z pewnością istniały sprawy ważniejsze od przetrwania. Może kiedy osiągnie wiek Hollerbacha, będzie miał inny punkt widzenia…
W miarę upływu czasu coraz bardziej dokuczał Reesowi brak jedzenia, wody, dachu nad głową i snu. Zmuszano go do wykonywania podstawowych prac konserwacyjnych za pomocą bardzo prymitywnych narzędzi. Znosił kolejne zniewagi w milczeniu i czekał, aż zniknie spowijająca Tratwę ciemność.
Jednak rewolucjoniści nie ponosili klęski. Część naukowców albo wszyscy zostali zmuszeni do udziału w jakiejś nowej sprawie. Dotychczas był gotów pogodzić się z losem, ale widok młodego, umierającego oficera wytrącił go z równowagi.
Doav wydawał się teraz spokojny i pogodzony z losem. Odwzajemnił spojrzenie Reesa kiwnięciem głowy. Rees wyciągnął rękę. Oficer kurczowo ją uścisnął.
Obaj patrzyli w twarze oprawców.
Kilku podjudzanych przez tłum młodzieńców weszło na belkę. Rees odpierał ciosy pałek ramieniem, ale i tak cofał się centymetr po centymetrze. Wreszcie poczuł pod bosymi stopami chłód powietrza.
Zobaczył, że ktoś przedziera się przez tłum.
Pallis szedł za Deckerem przez motłoch i z rozbawieniem obserwował, jakim szacunkiem ludzie darzą swojego przywódcę.
— A więc mamy teraz dwóch bohaterów, co? — zagadnął Decker. Tłum ryknął śmiechem. — Nie uważacie, że to marnotrawstwo? — zastanawiał się głośno Decker.
— Ty tam, nazywasz się Rees, tak? Mieliśmy zamiar zatrzymać cię tutaj. Potrzebujemy silnych mięśni, mamy tu mnóstwo roboty. Twoja głupota sprawi jednak, że zabraknie nam rąk do pracy. Hej, ty, oficerze. — Decker skinął ręką na Doava. — Coś ci powiem. Zejdź i dołącz do reszty pozostałych tchórzy. — W tłumie rozległ się pomruk niezadowolenia. Decker odczekał chwilę i łagodnie powiedział: — Oczywiście, to tylko moja sugestia. Czyżby Komitet nie zgadzał się z propozycją?
Oczywiście, nie było o tym mowy. Pallis uśmiechnął się.
Doav niepewnie odwrócił się do Reesa. Rees kiwnął głową i lekko popchnął go w stronę Platformy. Oficer żwawo przeszedł po belce i zszedł na pokład. Przepchnął się przez gapiów i dotarł do naukowców, poszturchiwany przez tłum.
Rees został sam.
— Jeśli chodzi o szczura z kopalni… — Ludzie ryczeli, oczekując na spektakl, ale Decker uciszył ich gestem ręki. — Jeśli chodzi o niego, nie umiem wymyślić gorszego losu niż zrzucenie go z płyty. Odeślijmy go z powrotem na Pas! Przyda mu się to jego bohaterstwo, kiedy będzie musiał spojrzeć w oczy górnikom, od których uciekł… — Słowa zagłuszył krzyk aprobaty. Kilka par rąk sięgnęło po Reesa i ściągnęło go z belki.
— Decker, gdybym uważał, że to cokolwiek znaczy, podziękowałbym ci — mruknął Pallis.
— No cóż, pilocie, poprowadzisz drzewo zgodnie z prośbą Komitetu? — Decker zignorował słowa Pallisa.
— Jestem pilotem, Decker, a nie strażnikiem więziennym. — Pallis założył ramiona.
— Oczywiście, wybór należy do ciebie. — Decker uniósł brwi, blizny na jego policzkach zbielały. — Jesteś przecież obywatelem Wolnej Tratwy. Jeśli jednak nie zabierzesz tej hałastry uczonych, nie wiem, czy uda nam się zapewnić im wyżywienie. — Westchnął z udawaną powagą. — Na Pasie przynajmniej mieliby jakąś szansę. Tutaj, sam widzisz, nadeszły ciężkie czasy. Może największą uprzejmością byłoby zrzucenie ich już teraz. — Spojrzał na Pallisa z pustką w oczach. — Co ty na to, pilocie? Czy mam zapewnić naszym młodym przyjaciołom prawdziwą rozrywkę?
— Jesteś draniem, Decker. — Pallis dygotał.
Decker zaśmiał się cicho.
Nadszedł czas podróży na Pas. Pallis po raz ostatni obszedł drzewo, sprawdzając, czy moduły dostawcze są dobrze umocowane.
Dwóch ludzi z Komitetu bezceremonialnie przepchnęło się przez listowie, ciągnąc na linie tobołek. Jeden z nich, młody, wysoki i przedwcześnie posiwiały, skinął Pallisowi głową.
— Dobrej zmiany, pilocie.
Obaj członkowie Komitetu oparli się stopami o gałęzie, splunęli w dłonie i zaczęli ciągnąć linę. Przeciągnęli przez listowie tobołek z brudnym materiałem.
Przerzucili go na bok, a następnie spuścili linę z powrotem.
Tobołek rozwinął się powoli. Pallis podszedł do pakunku. Zobaczył mężczyznę związanego od stóp do głów. Sądząc po czerwonych naszywkach na podartym kombinezonie, był to naukowiec. Próbował usiąść, kołysząc skrępowanymi ramionami. Pallis złapał mężczyznę za kołnierz i podciągnął w górę. Naukowiec spojrzał na niego z wdzięcznością, choć trochę nieprzytomnie. Pallis rozpoznał Cipse’a, kiedyś głównego nawigatora.
Ludzie z Komitetu opierali się o pień drzewa; najwyraźniej czekali, aż lina zostanie przywiązana do następnego pasażera. Pallis podszedł do nich. Wziął łysego mężczyznę za ramię i zmusił mocnym ściśnięciem do odwrócenia się. Członek Komitetu niepewnie spojrzał na pilota.
— W czym problem?
— Nie obchodzi mnie, co dzieje się na dole — wycedził Pallis przez zaciśnięte zęby — lecz jeśli chodzi o moje drzewa, ja decyduję. I oświadczam wam, że ci ludzie wsiądą na moje drzewo zgodnością. — Wbił palce w ramię mężczyzny, aż usłyszał trzask chrząstki.
— W porządku, do cholery. Wykonujemy tylko swoją robotę. Nie chcemy żadnych kłopotów. — Członek Komitetu wyrwał się z uścisku.
— Nawigatorze, witamy na pokładzie — powiedział Pallis oficjalnym tonem do Cipse’a. — Będę zaszczycony, jeśli skorzysta pan z mojej żywności.
Cipse zamknął oczy, zmęczonym ciałem wstrząsnęły dreszcze.
Drzewa powoli zapuściły się w wnętrzności Mgławicy. Wkrótce pojawił się przed nimi Pas. Rees patrzył na system zniszczonych skrzyń i rur, które obracały się wokół rudej plamki, będącej jądrem gwiazdy. Tu i ówdzie, między kabinami pełzali ludzie, z daleka przypominający owady. Obłok żółtawego dymu, wydalanego przez dwie odlewnie, wisiał nad Pasem niczym gigantyczna plama.
Rees wpatrywał się w miski paleniskowe. Przeżywał koszmar. Powrót na Pas to parodia wyprawy na Tratwę, którą z taką nadzieją w sercu podejmował wiele szycht temu.
Podczas przerw przeznaczonych na odpoczynek unikał naukowców. Tworzyli zamknięty krąg wokół Grye’a i Cipse’a. Prąwie nie rozmawiał z nimi, ograniczał się do wykonywania poleceń.
Rees z goryczą przypomniał sobie, że byli to ludzie obdarzeni inteligencją i wyobraźnią. Pomyślał, że perspektywy, jakie przed sobą mieli, nie zachęcają do korzystania z tych walorów. Nie potępiał uczonych, że odwracają się od świata.
Jedyną przyjemność sprawiało mu teraz przesiadywanie całymi godzinami przy powłoce drzewa, skąd obserwował, formującą się kilkaset metrów nad jego głową, eskadrę.
Sześć drzew obracało się w rogach niewidzialnego heksagonu. Drzewa znajdowały się w tej samej płaszczyźnie i tak blisko siebie, że ocierały się liśćmi. Piloci sterowali nimi jednak tak wprawnie, że podczas długiego opadania nie została złamana nawet jedna gałązka.
Poniżej drzew, w sieci przymocowanej grubymi sznurami, wisiała maszyna dostawcza, przypominająca kształtem skrzynię. Rees zauważył, że jej podłoża nadal trzymają się resztki płyt z pokładu Tratwy.
Lot drzew podnosił Reesa na duchu. Ludzie potrafili stworzyć takie piękno, dokonywali wspaniałych wyczynów…
Na Pasie było już widać szereg domów i fabryk. Rees widział niemal znajome, podobne do guziczków twarze, które patrzyły na przybywającą flotyllę.
— Tak to się więc kończy, młody górniku — burknął Pallis i zbliżył się do powłoki. — Przepraszam.
— Pallis, nie masz za co przepraszać. — Rees spojrzał na niego zaskoczony. Pilot stanął przodem do coraz bliższego Pasa.
— Wyświadczyłbym ci przysługę, gdybym cię zrzucił, kiedy jechałeś na gapę. Tam na dole dadzą ci wycisk, chłopcze.
— Inni będą mieli gorzej. — Wskazał na uczonych i wzruszył ramionami. — Pamiętaj, że to ja dokonałem wyboru. Mogłem przyłączyć się do rewolucjonistów i zostać na Tratwie.
— Nie pojmuję, dlaczego tego nie zrobiłeś. — Pallis podrapał się po brodzie. — Sam nie żywię entuzjazmu dla starego systemu, a wasz lud był przecież tak gnębiony, że musiałeś pałać żądzą zemsty.
— Oczywiście, że tak, ale nie pojechałem na Tratwę po to, żeby rzucać bomby paliwowe, pilocie. Chciałem się dowiedzieć, co złego dzieje się ze światem. — Uśmiechnął się.
— Skromny byłem, co?
— Miałeś rację, że próbowałeś, chłopcze. — Pallis podniósł głowę. — Problemy, które zauważyłeś, wcale nie zniknęły.
— Rzeczywiście. — Rees zerknął na pokryte czerwoną łuną niebo.
— Nie trać nadziei — powiedział stanowczo Pallis. — Stary Hollerbach nadal pracuje.
— Hollerbach? — Rees wybuchnął śmiechem. — Rewolucjoniści go nie zmienią. Wciąż potrzebują kogoś, kto będzie utrzymywał wszystko w porządku, kto będzie doradzał im, jak remontować maszyny dostawcze, a może spróbuje przemieścić Tratwę, by nie spadła na nią gwiazda. Poza tym sądzę, że nawet Decker trochę się go boi…
Teraz obaj zanieśli się śmiechem. Siedzieli przy powłoce dłuższy czas, aby obserwować zbliżający się Pas.
— Pallis, zrób coś dla mnie.
— Co?
— Powiedz Jaen, że o nią pytałem.
— Dobrze, chłopcze. — Pilot położył ciężką dłoń na ramieniu Reesa. — Na razie nic jej nie grozi. Hollerbach załatwił jej miejsce w ekipie asystentów. Zrobię wszystko, co się da, żeby nie utraciła swojej pozycji.
— Dzięki. Ja…
— Powiem jej, że o nią pytałeś.
Z powłoki drzewa opadła lina i otarła się o dachy domów na Pasie. Rees zszedł pierwszy. Jakiś górnik z poparzoną twarzą obserwował go zaciekawiony. Rotacja Pasa odpychała Reesa od drzewa. Zdołał jednak dosięgnąć zwisającego sznura i pomógł innym zejść na dach.
Niebawem cała grupa naukowców szła wokół Pasa w ślad za zwisającą liną niczym stadko gęsi. Tuż za nimi biegły dzieci z szeroko otwartymi oczami, kontrastującymi z wychudzonymi twarzyczkami.
Rees zobaczył Sheen. Jego dawna przełożona okręciła stopę sznurem i wyglądała ze swojej kabiny. Na widok niezdarnie posuwającej się procesji uczonych roześmiała się.
Rees odłączył się od kolegów. Podszedł do Sheen. Włożył nogi do pętli sznura i wyprostował się, patrząc kobiecie w twarz.
— No, no — rzuciła miękko. — Myśleliśmy, że nie żyjesz.
— Zmieniłaś się, Sheen. — Patrzył na nią i czuł, że jej rozgrzane, smukłe ciało wciąż budzi w nim niepokój, mimo że kobieta miała wymizerowaną twarz i silnie podkrążone oczy.
— Podobnie jak Pas, Reesie — prychnęła. — Nastały dla nas ciężkie czasy. — Głos Sheen był zabarwiony rozpaczą.
— Jeśli masz tyle rozumu, ile sądziłem, pozwolisz mi udzielić wam pomocy — Zmrużył oczy. — Opowiem ci, czego się dowiedziałem.
— Chłopcze, to nie jest odpowiednia pora na przekazywanie wiedzy. — Pokręciła głową.
— Najważniejsze jest przetrwanie. — Uważnie przyjrzała się postaci Reesa. — I wierz mi, że dla ciebie i twoich sflaczałych kolegów będzie to bardzo trudne.
Niedorzeczna procesja powłóczących nogami ludzi nadal posuwała się za liną drzewa i pokonała już prawie całą orbitę Pasa.
Rees zamknął oczy. Żeby ten bałagan już się skończył, gdyby tylko mógł już wrócić do pracy…
— Rees! — zawołał cienkim głosem Cipse. — Musisz nam pomóc, człowieku. Powiedz tym wszystkim ludziom, kim jesteśmy…
Rees otrząsnął się z przygnębienia i wspiął się na dach.