11 Lekcje i nauczyciele

Ledwie Rand zniknął za drzwiami, Verin wypuściła od dawna wstrzymywany oddech. Ostrzegała kiedyś Siuan i Moiraine, że on jest niebezpieczny. Żadna nie posłuchała i teraz, po upływie zaledwie roku z niewielkim okładem, skutki były takie, że Siuan została ujarzmiona i prawdopodobnie nie żyła, natomiast Moiraine... Na ulicach roiło się od plotek o Smoku Odrodzonym w Pałacu Królewskim, przeważnie całkiem nieprawdopodobnych, a te, którym można było dać wiarę, nie zawierały ani wzmianki o Aes Sedai. Moiraine mogła wprawdzie pozwolić, by jemu się zdawało, iż podąża własną drogą, ale przecież nigdy by nie dopuściła, żeby oddalił się od niej zbyt daleko, nie teraz, kiedy tak urósł w siłę. Nie teraz, gdy zagrożenie, jakie stanowił, było się tak poważne. Czyżby napadł na Moiraine, w jakiś bardziej agresywny sposób, niźli przed chwilą zaatakował je obie? Postarzał się od tego ostatniego razu, kiedy go widziała; ślady napięcia na twarzy znamionowały jakąś wewnętrzną walkę. Światłość wiedziała, że powodów miał w bród, ale czy mogły to być również zmagania o pozostanie przy zdrowych zmysłach?

No tak. Moiraine nie żyje, Siuan nie żyje, w Białej Wieży rozłam, a Rand najprawdopodobniej jest na skraju szaleństwa. Verin syknęła z irytacją. Gdy podejmujesz ryzyko, to bywa, że przychodzi ci za nie zapłacić wtedy, kiedy się tego wcale nie spodziewasz, w najmniej oczekiwany sposób. Prawie siedemdziesiąt lat skomplikowanych, subtelnych działań, a teraz wszystko mogło pójść na marne za sprawą jednego młodego człowieka. A mimo to żyła zbyt długo, za wiele przeszła, by pozwolić sobie na przerażenie.

“Najpierw to, co najważniejsze; trzeba się zająć tym, co da się zrobić, a dopiero potem zamartwiać się czymś, do czego być może nigdy nie dojdzie”.

Tę zasadę wpojono jej kiedyś siłą, niemniej jednak wzięła ją sobie do serca.

Przede wszystkim uspokoić te młode kobiety. Zbite w ciasną gromadkę niczym stado owiec, nadal szlochały, tuląc się wzajem i kryjąc twarze. Nawet to rozumiała; sama widywała już przenoszących mężczyzn, a jeszcze częściej samego Smoka Odrodzonego, a mimo to żołądek jej podskakiwał, jakby się znajdowała na statku płynącym po pełnym morzu. Zaczęła od słów pociechy; jedną poklepała po ramieniu, inną pogładziła po włosach, starając się mówić głosem, jakim przemawiają matki. Niemniej jednak od momentu przekonania ich, że Rand już sobie poszedł — co w przypadku większości wiązało się z namawianiem do otworzenia oczu — upłynęło jeszcze sporo czasu, zanim zapanował jako taki spokój. Ale przynajmniej nie szlochały już tak rozpaczliwie. Wszak Janacy nie przestawała piskliwie się domagać, by ktoś jej powiedział, że Rand kłamał, że to wszystko to była jakaś sztuczka, Bodewhin, równie przykrym dla ucha głosem żądała, by odszukano i uratowano jej brata — Verin sama oddałaby wiele, żeby się dowiedzieć, gdzie właściwie przebywa Mat — Larine zaś bełkotliwie lamentowała, że powinny natychmiast, już w tej chwili, opuścić Caemlyn.

Verin odciągnęła jedną z posługaczek na bok, kobietę o pospolitej twarzy i co najmniej dwadzieścia lat starszą od każdej z dziewcząt z Dwu Rzek, która wprawdzie ocierała fartuchem łzy, ale wytrzeszczała szeroko oczy i cała się trzęsła. Najpierw spytała, jak jej na imię, po czym powiedziała:

— Przynieś im wszystkim dobrej, świeżo zaparzonej herbaty, Azril, bardzo gorącej i mocno osłodzonej miodem. I dolej każdej kapkę brandy. — Przyglądając się chwilę młodszej kobiecie, dodała: — Trochę więcej niż kapkę. Spory łyk. — To je powinno uspokoić. — Ty i inne posługaczki też się napijcie.

Azril pociągnęła nosem, zamrugała i otarła twarz, ale na koniec dygnęła; przypomnienie o codziennych obowiązkach może nie rozproszyło jej obaw, sprawiło jednak, że przestała się zanosić płaczem.

— Obsłuż je w izbach — powiedziała Alanna, a Verin przytaknęła z aprobatą. Odrobina snu zdziała cuda. Co prawda wstały z łóżek nie dalej jak przed kilkoma godzinami, ale brandy po ciężkiej podróży powinna poskutkować.

Ten nakaz sprawił, że w izbie znowu zawrzało.

— Nie możemy się tutaj ukrywać — wykrztusiła Larine, siąkając nosem i czkając. — Musimy uciekać! Natychmiast! On nas pozabija!

Policzki Bodewhin lśniły wprawdzie od łez, ale za to cała twarz przybrała wyraz determinacji. Charakterystyczny dla mieszkańców Dwu Rzek upór miał przysporzyć kłopotów niejednej z tych kobiet.

— Musimy znaleźć Mata. Nie możemy go zostawić razem... razem z mężczyzną, który potrafi... Nie możemy! Po prostu nie możemy, nawet jeśli to Rand!

— A ja chcę zwiedzić Caemlyn — zapiszczała Janacy, nie przestając się trząść.

Pozostałe wtórowały im; większość żarliwie opowiadała się za wyjazdem, ale znalazła się też garstka takich, które mimo strachu drżącymi głosikami wspierały Janacy. Elle, młoda kobieta z Wzgórza Czat, wysoka, piękna, o włosach zbyt jasnych jak na mieszkankę Dwu Rzek, znowu zaczęła płakać, i to co sił w płucach.

Verin z najwyższym wysiłkiem opanowała się i nie dała żadnej klapsa. Te najmłodsze dawało się jakoś usprawiedliwić, ale od Larine, Elle i wszystkich tych, które splatały już włosy w warkocze, należało wymagać, że będą się zachowywały, jak przystało na dorosłe kobiety. Ostatecznie większości nic się przecież nie stało, a wszelkie niebezpieczeństwo już minęło. Z drugiej jednak strony wszystkie były zmęczone, a wizyta Randa stanowiła wstrząs, jakich zapewne wiele przeżyją jeszcze w przyszłości, toteż trzymała rozdrażnienie na wodzy. W odróżnieniu od Alanny. Ta, nawet wśród Zielonych, słynęła z krewkiego usposobienia, które ostatnimi czasy zmieniło się na jeszcze gorsze.

— Udacie się teraz do swoich izb — oznajmiła chłodnym głosem, ale widać było, że cała aż się gotuje. Verin westchnęła, kiedy druga Aes Sedai utkała Iluzję z Powietrza i Ognia. Izba wypełniła się okrzykami zaskoczenia i dziewczęta wybałuszyły już i tak szeroko wytrzeszczone oczy. To wszystko w ogóle nie było potrzebne, niemniej jednak obyczaj nie bardzo pozwalał ingerować w poczynania drugiej siostry, zresztą Verin poczuła ulgę, gdy nagle przestała słyszeć zawodzenie Elle. Stan jej nerwów również daleki był od dobrego. Rzecz jasna, nie wyszkolone młode kobiety nie mogły widzieć splotów; dla nich Alanna wraz z każdym słowem stawała się coraz większa. I jednocześnie potężniał jej głos; nie zmieniał barwy, a za to grzmiał coraz donośniej, stosownie do pozornie zogromniałej sylwetki. — Macie zostać nowicjuszkami, a tematem pierwszej lekcji, jaką musi opanować nowicjuszka, jest okazywanie posłuszeństwa Aes Sedai. Natychmiast! Bez biadolenia albo wykłócania się! — Alanna stała na samym środku ogólnej sali, dla Verin nie zmieniona, za to za sprawą Iluzji dotykając głową belek stropu. — Natychmiast, biegiem! Ta, która nie znajdzie się w izbie, zanim doliczę do pięciu, będzie tego żałowała aż do śmierci. Jeden. Dwa... — Nie zdążyła doliczyć do trzech, gdy od strony klatki schodowej na tyłach sali dały się słyszeć odgłosy panicznej wspinaczki na górne piętro; aż dziw brał, że nie zadeptały się wzajem.

Alanna nie zdążyła policzyć dalej jak do czterech. Gdy już ostatnie dziewczęta z Dwu Rzek zniknęły na górze, uwolniła saidara, sprawiając, że Iluzja rozwiała się bez śladu, i z satysfakcją skinęła głową. Verin podejrzewała, że trzeba będzie teraz mocno namawiać te młode kobiety, żeby bodaj wyściubiły nosy z izb. Może zresztą wszystko wyszło na dobre. Przy takim obrocie spraw nie byłaby bynajmniej zachwycona, gdyby któraś wymknęła się ukradkiem z oberży z zamiarem podziwiania uroków Caemlyn, a potem trzeba byłoby jej szukać.

Rzecz jasna, postępowanie Alanny wywarło również inne skutki; należało teraz nakłonić posługaczki do wyjścia spod stołów, a także pomóc jednej, która zemdlała w trakcie próby wczołgania się do kuchni. Nie wydawały żadnych odgłosów; trzęsły się tylko niczym liście na porwistym wietrze. Verin musiała je wszystkie lekko szturchnąć, by w ogóle ruszyły z miejsca i trzy razy powtórzyła polecenie odnośnie do brandy i herbaty, zanim Azril przestała się na nią gapić takim wzrokiem, jakby jej wyrosła druga głowa. Oberżyście szczęka opadła na pierś; tak wytrzeszczał oczy, że zdawały się gotowe lada chwila wyskoczyć z orbit. Verin spojrzała na Tomasa i wskazała gestem słaniającego się mężczyznę.

Tomas spojrzał na nią krzywo — rzadko kwestionował jej rozkazy, ale zawsze tak patrzył, gdy prosiła o interwencję w trywialnych sprawach — po czym poklepał pana Dilhama po ramieniu i zapytał jowialnym tonem, czy obaj nie mogliby się razem napić jego najlepszego wina. Tomas zasługiwał na wszelkie pochwały; umiał się znaleźć w najbardziej zaskakujących sytuacjach. Ihvon rozsiadł się, wspierając plecy o ścianę i kładąc nogi na stole. Jakimś sposobem udawało mu się jednym okiem strzec drzwi wychodzących na ulicę, podczas gdy drugiego nie spuszczał z Alanny. Bardzo był czujny. Od czasu gdy Owein, jej drugi Strażnik, zginął w Dwu Rzekach, otaczał ją znacznie troskliwszą opieką i baczniej też obserwował jej nastroje, aczkolwiek normalnie panowała nad nimi lepiej niż tego dnia. Sama Alanna nie wykazała żadnego zainteresowania stworzonym przez siebie zamieszaniem. Z założonymi rękoma stała na środku głównej sali, nie patrząc na nic w szczególności. Dla kogoś, kto nie był Aes Sedai, wyglądała zapewne na uosobienie pogody ducha. Verin jednak widziała, że jest gotowa lada chwila wybuchnąć.

Verin dotknęła jej ramienia.

— Musimy porozmawiać. — Alanna spojrzała na nią nieodgadnionym wzrokiem, po czym bez słowa, zamaszystymi krokami, ruszyła w stronę prywatnej izby jadalnej.

Verin posłyszała, jak za jej plecami pan Dilham mówi roztrzęsionym głosem:

— Jak myślisz, czy mógłbym odtąd twierdzić, że Smok Odrodzony patronuje mojej karczmie? Był tutaj przecież, jakkolwiek by na to patrzeć.

Uśmiechnęła się przelotnie; nic mu jednak nie będzie. Przestała się uśmiechać, kiedy zamknęła już drzwi, odgradzając siebie i Alannę od reszty otoczenia.

Alanna spacerowała tam i z powrotem po niewielkim wnętrzu; jedwab warstwowo nałożonych spódnic szeleścił niczym miecze wysuwane z pochew. Na jej obliczu trudno się było doszukać choćby śladu pogody ducha.

— Ależ ten mężczyzna jest bezczelny. Co za tupet! On nas więzi! Krępuje restrykcjami!

Verin obserwowała ją przez kilka chwil, zanim się odezwała. Sama musiała odczekać dziesięć lat, zanim pogodziła się ze śmiercią Balinora i związała z sobą Ihvona. Śmierć Oweina mocno nadwerężyła emocje Alanny, która o wiele za długo powstrzymywała się z daniem im upustu. Sporadyczne wybuchy płaczu, na które sobie pozwalała od wyjazdu z Dwu Rzek, nie przyniosły ulgi.

— Przypuszczam, że straże przy bramach mogą zagrodzić nam drogę do Wewnętrznego Miasta, ale Rand raczej nie da rady zatrzymać nas w Caemlyn.

Tymi słowami słusznie ściągnęła na siebie miażdżące spojrzenie. Mogły wyjechać bez większego trudu — niezależnie od tego, ile Rand się nauczył, prawdopodobieństwo, że potrafił wykrywać zabezpieczenia, było raczej niewielkie — ale to oznaczałoby porzucenie dziewcząt z Dwu Rzek. Żadna Aes Sedai nie znalazła takiego skarbu jak ten w Dwu Rzekach od... Verin sama nie miała pojęcia, od jak dawna. Może nawet od czasu Wojen z trollokami. Wprawdzie nawet osiemnastoletnie kobiety — same wyznaczyły sobie taką barierę wieku — często nie bardzo sobie radziły z rygorami nowicjatu, niemniej jednak gdyby przesunęły barierę wieku o dalsze pięć lat, wówczas ona i Alanna wywiozłyby stamtąd dwakroć tyle, o ile nie więcej. Pięć spośród tych dziewcząt — pięć! — urodziło się z iskrą, w tym siostra Mata, Elle i młoda Janacy; te będą na pewno przenosić, niezależnie od tego, czy ktoś je tego nauczy czy nie, i będą bardzo silne. Ona i Alanna... A zostawiły za sobą dwie inne, które miały zostać zabrane po upływie mniej więcej roku, gdy będą dostatecznie dorosłe, by móc opuścić rodzinny dom. Rozwiązanie całkiem bezpieczne; dziewczyna z wrodzoną umiejętnością rzadko kiedy zdradzała ją przed ukończeniem piętnastu lat bez uprzedniego szkolenia. Pozostałe obiecywały podobnie dużo; wszystkie bez wyjątku. Dwie Rzeki były żyłą czystego złota.

Verin przyciągnęła już uwagę Alanny, więc mogła zmienić temat. Z pewnością nie zamierzała porzucać tych młodych kobiet. Albo oddalać się od Randa dalej, niż musiała.

— Czy twoim zdaniem on ma rację odnośnie rebeliantek?

Dłonie Alanny na moment zacisnęły się na fałdach spódnic.

— Taka ewentualność wzbudza we mnie odrazę! Czyżbyśmy rzeczywiście doszły do...? — Zawiesiła głos i zgarbiła ramiona; najwidocznej gubiła się w tym wszystkim. Ledwie się powstrzymywała, by nie wybuchnąć wzbierającymi w niej potokami łez.

Teraz, kiedy gniew drugiej kobiety przygasł, Verin musiała wystąpić ze swymi pytaniami, zanim zapłonie na nowo.

— Czy można liczyć, że wydusisz coś jeszcze z tej twojej rzeźniczki na temat zdarzeń w Tar Valon? — Rzeźniczka tak naprawdę nie była prywatną agentką Alanny, tylko Zielonych Ajah; zdemaskowaną, ponieważ Alanna zauważyła przed jej sklepem jakiś znak sygnalizujący krytyczną sytuację. Alanna, rzecz jasna, nie zdradziła, co to był za znak, tak jak Verin z pewnością nie zdradziłaby żadnego sygnału Brązowych.

— Nie. Ona nie dysponuje żadnymi innymi informacjami prócz tych, które mi przekazała, a nawet one sprawiły, że tak zaschło jej w ustach, iż ledwie potrafiła artykułować słowa. Wszystkie lojalne Aes Sedai mają wrócić do Wieży. Wszystko zostaje im wybaczone. — W każdym razie taki był ogólny sens tej wiadomości. — Oczy Alanny rozświetlił błysk gniewu, ale tylko na krótką chwilę i nie tak intensywny jak przedtem. — Gdyby nie te wszystkie pogłoski, w życiu nie pozwoliłabym ci się dowiedzieć, kim ona jest. — Ta jej skrytość i te labilne emocje. Ale przynajmniej przestała spacerować po izbie.

— Wiem — odparła Verin, siadając przy stole — i uszanuję zaufanie, jakim mnie obdarzyłaś. A teraz do rzeczy. Zgodzisz się chyba, że w świetle tej wiadomości plotki nabierają wymiaru prawdy. W Wieży doszło do rozłamu. Najpewniej rebeliantki ukryły się w jakimś miejscu. Pytanie tylko brzmi, co my z tym poczniemy?

Alanna spojrzała na nią takim wzrokiem, jakby zwariowała. I nic dziwnego. Zgodnie z prawem obowiązującym w Wieży, Siuan została usunięta ze swej pozycji przez Komnatę. Nawet sama sugestia wystąpienia przeciwko prawu Wieży była czymś nie do pomyślenia. Ale z kolei również rozłam w Wieży trudno było sobie wyobrazić.

— Przemyśl to, jeżeli w tym momencie nie potrafisz odpowiedzieć. I zastanów się nad jeszcze jedną rzeczą. Odnalezienie młodego al’Thora jest przede wszystkim dziełem Siuan Sanche. — Alanna otwarła usta, bez wątpienia chcąc spytać, skąd Verin o tym wie, i czy ona też brała udział w całej sprawie, ale Verin nie dopuściła jej do głosu. — Tylko ktoś bardzo naiwny uwierzyłby, że nie to było jedną z przyczyn jej obalenia. Tak wielkie zbiegi okoliczności się nie zdarzają. Zastanów się zatem, jakie muszą być zamysły Elaidy co do Randa. Ona należała do Czerwonych, weź pod uwagę. A zanim się zastanowisz, odpowiedz mi jeszcze na następujące pytanie. Co chciałaś osiągnąć poprzez nałożenie na niego zobowiązań?

To pytanie nie powinno było zaskoczyć Alanny, a mimo to stało się inaczej. Zawahała się, po czym przysunęła sobie krzesło, usiadła na nim, ułożyła spódnice i dopiero wtedy odpowiedziała.

— Był to jedyny słuszny pomysł. Zrozumiałam to, kiedy tylko stanął naprzeciwko nas. Już dawno trzeba było to zrobić. Ty nie mogłaś, a może nie chciałaś. — Jak większość Zielonych bawił ją nieco ten upór innych Ajah, przekonanych, że każda siostra może posiadać tylko jednego Strażnika. Tego, jak Zielone oceniały fakt, że Czerwone nie obierały sobie żadnego, lepiej było nie powtarzać na głos. — Obojętnie która powinna go była związać przy pierwszej lepszej okazji. Oni są zbyt ważni, by ich puszczać samopas, a zwłaszcza on. — Ni stąd, ni zowąd na jej policzkach wykwitły barwne plamy; minie znowu sporo czasu, zanim na powrót zapanuje nad emocjami.

Verin wiedziała, co jest przyczyną rumieńców; Alanna nie ugryzła się w porę w język. Przez długie tygodnie, w tym samym czasie, kiedy poddawały sprawdzianom młode kobiety z Dwu Rzek, miały na oku Perrina, ale Alanna prędko przestała poruszać temat związania go zobowiązaniami. Powód był prosty: żarliwa obietnica złożona przez Faile — oczywiście tak, żeby Perrin nie słyszał — że jeśli Alanna zrobi coś takiego, to nigdy żywa nie opuści Dwu Rzek. Ta pogróżka nie poskutkowałaby, gdyby Faile wiedziała coś więcej o zobowiązaniach łączących Aes Sedai z Gaidinami, a jednak to właśnie ta jej niewiedza, o ile nie coś innego, sprawiła, że Alanna się pohamowała. Do tego, co zrobiła z Randem, doprowadziła ją najprawdopodobniej frustracja, a także stargane nerwy. Nie dość, że go związała, to jeszcze uczyniła to bez jego zgody. Od stuleci żadna siostra tak nie postąpiła.

“No cóż — chłodno pomyślała Verin — sama w swoim czasie naruszyłam kilka obyczajów”.

— Jedynie słuszne? — powtórzyła, uśmiechając się, by złagodzić wrażenie, jakie mogły wywołać jej słowa. — Tak się wyrażasz, jakbyś należała do Białych. No cóż... Co właściwie zamierzasz z nim zrobić teraz, kiedy już go związałaś? Zwłaszcza jeśli weźmiesz pod uwagę nauczkę, jakiej nam udzielił. Przypomina mi się historia często opowiadana przy kominku w czasach, gdy byłam młodą dziewczyną, historia o kobiecie, która osiodłała i okiełznała Iwa. Otóż stwierdziła najpierw, że jeździ jej się wspaniale, ale niebawem przekonała się, że już w życiu nie zsiądzie z tego wierzchowca i na dodatek nigdy nie zazna snu.

Alanna dygotała i rozcierała ramiona.

— Nadal nie potrafię uwierzyć, że on jest taki silny. Co za szkoda, że wcześniej się nie połączyłyśmy. Ja próbowałam... i poniosłam porażkę... Jaki on jest silny!

Verin mało co, a byłaby sama zadygotała. Nie mogły połączyć się wcześniej, chyba że Alanna sugerowała teraz, iż powinny się były połączyć, zanim związała go więzią. Verin nie bardzo wiedziała, co by z tego mogło wyniknąć. W każdym razie miały za sobą całą serię nadzwyczaj nieprzyjemnych chwil, poczynając od odkrycia, że nie potrafią go odciąć od Prawdziwego Źródła, a kończąc na tej poniżającej wręcz łatwości, z jaką on odgrodził je, przecinając ich połączenie z .saidarem niczym cienką nitkę. Obie równocześnie. Niesamowite. Ile sióstr byłoby trzeba do odgrodzenia go i schwytania? Aż trzynaście? Tak tylko głosiła tradycja, ale być może w jego przypadku ta liczba stanowiła przymus. Tak czy owak te spekulacje należało odłożyć na jakiś inny dzień.

— I pozostaje jeszcze kwestia tej jego amnestii.

Oczy Alanny zogromniały.

— Ty chyba w to nie wierzysz! W ślad za każdym fałszywym Smokiem szły opowieści o tym, że gromadzi mężczyzn, którzy potrafią przenosić; wszystkie równie fałszywe jak ci samozwańcy. Oni chcieli władzy wyłącznie dla siebie, nie po to, by dzielić się nią z innymi.

— On nie jest fałszywym Smokiem — rzekła cicho Verin — i to chyba wszystko zmienia. Jeśli jedna pogłoska jest prawdziwa, to może być prawdziwa również inna, a przecież o amnestii mówią wszyscy, słyszałyśmy o niej od momentu przekroczenia Białego Mostu.

— Nawet jeśli to prawda, to być może nikt nie stawił się na wezwanie. Żaden przyzwoity mężczyzna nie chce przenosić. Gdyby na tej umiejętności zależało więcej niż garstce, to wtedy mielibyśmy co tydzień nowego fałszywego Smoka.

— On jest ta’veren, Alanno. Przyciąga do siebie to, czego potrzebuje.

Alanna poruszyła ustami, a jej ułożone na stole dłonie zacisnęły się w pięści z taką siłą, że aż palce pobielały w stawach. Bez śladu zniknął spokój, jakim cechowały się wszystkie Aes Sedai; widać było, że cała się trzęsie.

— Nie możemy dopuścić... Przenoszący mężczyźni chodzący swobodnie po świecie? Musimy temu zapobiec, jeśli to prawda. Musimy! — Lada moment miała znowu wybuchnąć gniewem, w oczach pojawił się błysk.

— Zanim postanowimy, co z nimi zrobić — odparła spokojnie Verin — musimy się dowiedzieć, gdzie on ich trzyma. Niewykluczone, że w Pałacu Królewskim, ale sprawdzenie tego może okazać się trudne, bo przecież odmówiono nam wstępu do Wewnętrznego Miasta. Oto więc, co proponuję... — Alanna z napięciem podała się do przodu.

Sporo problemów domagało się rozwiązania, aczkolwiek większość trzeba było odłożyć na kiedy indziej. Tyle pytań bez odpowiedzi, odłożonych na kiedy indziej. Czy Moiraine rzeczywiście nie żyła, a jeśli tak, to w jakie były okoliczności jej śmierci? Czy naprawdę istniało jakieś zgrupowanie rebeliantek i jakie stanowisko winny wobec nich zająć Verin i Alanna? Czy powinny oddać Randa w ręce Elaidy czy rebeliantek? I gdzie znaleźć te drugie? Już ta informacja byłaby cenna, niezależnie od tego, jak brzmiały odpowiedzi na inne pytania. W jaki sposób miały wykorzystać tę wątłą smycz, którą Alanna uwiązała do karku Randa? Czy jedna z nich powinna starać się zająć miejsce Moiraine? A może obie? Po raz pierwszy od czasu, gdy Alanna zaczęła zdradzać objawy emocji wynikających z utraty Oweina, Verin cieszyła się, że tamta powstrzymywała je tak długo i że dzięki temu stała się teraz taka niestała. Wewnętrzne zagmatwanie z pewnością musiało sprawić, że będzie obecnie bardziej podatna na czyjś wpływ. Verin wiedziała dokładnie, jak odpowiedzieć na część pytań i nie sądziła, by niektóre z tych odpowiedzi spodobały się Alannie. Będzie lepiej, jeśli ich nie pozna, dopóki nie jest za późno, żeby cokolwiek zmienić.



Rand wracał do Pałacu galopem, powoli prześcigając nawet biegnących Aielów, ignorując ich pokrzykiwania, tak samo jak nie zwracał uwagi na pięści, którymi wymachiwali doń ludzie zmuszeni ustępować drogi Jeade’enowi, a także pozostawioną za sobą kotłowaninę przewróconych lektyk i powozów sczepionych kołami z wózkami ulicznych handlarzy. Bashere i inni Saldaeańczycy ledwie dotrzymywali mu tempa na swych mniejszych wierzchowcach. Nie bardzo wiedział, co go właściwie tak gna — wieści, które z sobą wiózł, wcale nie były takie pilne — ale wraz z chwilą, gdy słabość z rąk i nóg odeszła, dotarło do niego, że nadal jest świadom istnienia Alanny. Czuł ją. Jakby wpełzła mu do głowy i tam zamieszkała. Czy ona czuła go w taki sam sposób jak on ją? Co jeszcze mogła mu zrobić? Co jeszcze? Musiał przed nią uciec.

“Pycha” — zarechotał Lews Therin i tym razem Rand nie starał się uciszyć jego głosu.

Nie zamierzał udać się do Pałacu, ale Podróżując, należało znać lepiej to miejsce, z którego się wyruszało niźli to, które stanowiło cel wyprawy. Przy Południowej Bramie rzucił wodze odzianemu w skórzaną kamizelę stajennemu i ruszył biegiem; długie nogi oddaliły go od grupy Saldaeańczyków i niosły przez korytarze, na których mijał w biegu zastygłą w ukłonach i dygnięciach służbę wpatrzoną w niego wytrzeszczonymi oczyma. W Wielkiej Sali pochwycił saidina, stworzył szczelinę w powietrzu i wskoczył przez nią na polanę przy farmie, jednocześnie uwalniając Źródło.

Zrobiwszy długi wydech, osunął się na klęczki na uschłe liście. Skwar nagromadzony pod nagimi konarami uderzył w niego niczym młot; już jakiś czas temu utracił niezbędną koncentrację. Nadal czuł Alannę, ale tutaj to uczucie było słabsze — choć do pewności co do kierunku, w jakim należało jej szukać, nie pasowało określenie “słaba”. Mógł wskazać ten kierunek z zamkniętymi oczami.

Na chwilę pochwycił ponownie saidina, wściekły potok ognia, lodu i kwaśnego śluzu. Trzymał w dłoniach miecz, miecz, ze splotu Ognia, z czaplą, ciemną plamą odznaczającą się na nieznacznie zakrzywionym czerwonym ostrzu, aczkolwiek nie przypominał sobie, kiedy go przywołał. Miecz z Ognia, którego długa rękojeść była zimna i twarda. Pustka niczego nie zmieniła, nie zmieniła niczego Moc. Nadal czuł Alannę; obserwowała go, zwinięta w kłębek w zakamarku umysłu.

Śmiejąc się gorzko, ponownie wypuścił Źródło i ukląkł w tym samym miejscu. Taki był pewny siebie. Tylko dwie Aes Sedai. Mógł przecież poradzić sobie z nimi; kiedyś poradził sobie z Egwene i Elayne jednocześnie. Co one mogły mu zrobić? Dotarło do niego, że nadal się śmieje. Jakoś nie mógł przestać. No cóż, to naprawdę było śmieszne. Ta jego głupia pycha i zadufanie. Już kiedyś wpakowały go w tarapaty; nie tylko jego samego zresztą. Taki był pewien, że on i Stu Towarzyszy skutecznie zapieczętują Szyb...

Liście zachrzęściły głośno, kiedy zmusił się do powstania.

— To nie byłem ja! — wychrypiał. — To nie byłem ja! Precz z mojej głowy! Wszyscy! Precz z mojej głowy! — Głos Lewsa Therina zamruczał coś niezrozumiale, jakby z oddalenia. Alanna czekała w milczeniu, cierpliwie, w głębi umysłu. Głos zdawał się jej bać.

Zdecydowanymi ruchami otrzepał nogawki spodni. Nie podda się. Nie ufaj żadnej Aes Sedai; odtąd będzie o tym zawsze pamiętał.

“Człowiek, który nie ufa, to już jakby trup” — zachichotał Lews Therin.

Nie podda się.

Wokół farmy nic się nie zmieniło. Nic i zarazem wszystko. Dom i stodoła były takie same, kury, kozy i krowy. Z okna obserwowała jego przybycie Sora Grady, z pustą twarzą, chłodna. Była teraz jedyną kobietą na farmie, wszystkie pozostałe żony i narzeczone odjechały z mężczyznami, którzy nie zdali sprawdzianu Taima. Taim zgromadził uczniów za stodołą, na poletku twardej czerwonej gliny, porośniętym wynędzniałymi chwastami. Wszystkich siedmiu. Pierwszy sprawdzian oprócz męża Sory, Jura, przeszli tylko Damer Flinn, Eben Hopwil i Fedwin Morr. Pozostali byli nowi; wyglądali równie młodo jak Fedwin i Eben.

Oprócz siwowłosego Damera wszyscy uczniowie siedzieli w szeregu, odwróceni tyłem do Randa. Damer stał przed nimi, ze zmarszczonym czołem przypatrywał się kamieniowi wielkości ludzkiej głowy, leżącemu w odległości trzydziestu kroków.

— Teraz — powiedział Taim i Rand poczuł, że Damer obejmuje saidina, zobaczył, jak niewprawnie tka sploty Ognia i Ziemi.

Kamień eksplodował, a Damer i pozostali uczniowie przywarli płasko do ziemi, chroniąc się przed gradem odłamków. Wszyscy oprócz Taima — kamienne odpryski odbiły się od tarczy z Powietrza, którą okrył się w ostatniej chwili. Damer podniósł czujnie głowę i otarł krew z niewielkiej rany pod lewym okiem. Rand zacisnął usta; miał szczęście, że nie trafił go żaden z fruwających w powietrzu odłamków. Obejrzał się w stronę domu; Sora nadal stała w oknie, najwidoczniej nic jej się nie stało. I nadal się w niego wpatrywała. Kury drapały spokojnie pazurami w ziemi, już przyzwyczajone do podobnych wydarzeń.

— Może następnym razem zapamiętacie zasady, które wciąż powtarzam — rzekł spokojnie Taim, sprawiając jednocześnie, że utkany przezeń splot zniknął. — Podczas uderzenia otaczajcie się tarczą, bo inaczej możecie się zabić. — Zerknął na Randa takim wzrokiem, jakby cały czas wiedział, że on tutaj jest. — Róbcie dalej to samo — przykazał uczniom i ruszył w stronę Randa. Tego dnia jego orli nos wyglądał jak symbol okrucieństwa.

Kiedy Damer zasiadł z innymi w szeregu, wstał Eben, oszpecony na twarzy plamami jak po ospie, i nerwowo skubiąc swe wielkie ucho, użył Powietrza, by unieść kolejny kamień z usypanego z boku stosu. Sploty chybotały się; raz nawet upuścił kamień na ziemię, zanim umieścił go na wyznaczonym miejscu.

— Czy to bezpieczne tak ich pozostawiać bez dozoru? — spytał Rand, kiedy Taim do niego podszedł.

Drugi kamień eksplodował podobnie jak pierwszy, ale tym razem wszyscy uczniowie utkali tarcze. Zrobił to również Taim, który osłonił nie tylko siebie, ale również Randa. Rand bez słowa objął ponownie saidina i zrobił własną tarczę, odpychając od siebie Taimową. Taim wykrzywił usta w grymasie udającym uśmiech.

— Kazałeś ich maksymalnie wykorzystać, Lordzie Smoku, toteż ich wykorzystuję. Każę im wszystko robić z pomocą Mocy, codzienne czynności, wszystko. Najnowszy ugotował sobie ubiegłego wieczoru swój pierwszy posiłek. Jedzą zimną strawę, jeśli jej sobie sami nie podgrzeją. Większość czynności wykonują dwa razy wolniej, niż gdyby wykonywali je w zwykły sposób, ale uwierz mi, uczą się najefektywniej, jak tylko to możliwe, posługiwać Mocą. Rzecz jasna, ciągle jeszcze wiedzą bardzo mało.

Zignorowawszy zawarte w tym pytanie, Rand rozejrzał się dookoła.

— Gdzie Haslin? Chyba się znowu nie upił? Mówiłem przecież, jemu wolno pić wino tylko wieczorami. — Henre Haslin był Mistrzem Miecza w Gwardii Królowej, kierował szkoleniami rekrutów, dopóki Rahvin nie zaczął przekształcać Gwardii, wyrzucając z niej wszystkich żołnierzy lojalnych względem Morgase albo posyłając ich na pole bitewne do Cairhien. Haslinowi, zbyt staremu, by nadawał się do wojaczki, dano odprawę i pokazano bramę, a kiedy po Caemlyn rozeszła się wieść o śmierci Morgase, “utonął” w dzbanie z winem. Niemniej jednak wierzył, że to Rahvin — dla niego Gaebril — zabił Morgase, a poza tym mógł nauczać. Kiedy był trzeźwy.

— Odesłałem go — wyjaśnił Taim. — No bo jaki masz pożytek z mieczy? — Eksplodował kolejny kamień. — Sam ledwie sobie radzę, żeby się nie pokłuć, a zresztą nigdy mi nie doskwierał brak tej umiejętności. Oni teraz mają Moc.

“Zabij go! Zabij natychmiast!”

Głos Lewsa Therina roznosił się głuchym echem po wnętrzu Pustki. Rand przegnał echo, ale nie potrafił przegnać gniewu, który nagle zdał się podobny do otaczającej go skorupy. Dzięki Pustce mówił głosem wypranym z emocji:

— Znajdź go, Taim, i sprowadź tutaj. Powiedz mu, że zmieniłeś decyzję. To samo powiedz uczniom. Powiedz im zresztą, co chcesz, ale ja życzę sobie, żeby on był tutaj i codziennie udzielał im lekcji. Oni mają być częścią świata, a nie być od niego odseparowani. Co zrobią, jeśli nie będą mogli przenosić? Przecież ty sam, kiedy Aes Sedai odgrodziły cię tarczą, zdołałbyś uciec, gdybyś potrafił posłużyć się mieczem albo znał się na walce wręcz.

— Uciekłem. Jestem tutaj.

— A ja słyszałem, że wyswobodzili cię twoi wyznawcy; gdyby nie oni, trafiłbyś do Tar Valon, gdzie zostałbyś poskromiony. Ci ludzie nie będą mieli żadnych popleczników. Znajdź Haslina.

Drugi mężczyzna skłonił się lekko.

— Jak Lord Smok każe. Czy to właśnie sprowadza tutaj Lorda Smoka? Haslin i miecze?

Rand nie zareagował na jego pogardliwy ton.

— W Caemlyn są Aes Sedai. Należy skończyć z wyprawami do miasta, zarówno twoimi, jak i uczniów. Światłość wie tylko, co się stanie, gdy któryś wpadnie na Aes Sedai, a ona rozpozna, kim jest. — Albo gdy taki ją rozpozna, tak jak on bez wątpienia potrafi to zrobić. Zapewne rzuci się do ucieczki albo wpadnie w panikę, zdradzając się jednym jak i drugim. A to przypieczętowałoby jego los. Sam, na własnej skórze, przekonał się, że taka Verin albo Alanna mogłaby obezwładnić każdego z uczniów jak dziecko.

Taim wzruszył ramionami.

— Już teraz każdy z nich jest w stanie zrobić z głową Aes Sedai to samo co z jednym z tych kamieni. Tylko splot byłby nieco inny. — Obejrzawszy się przez ramię, podniósł głos: — Skup się, Adley. Skup się. — Chudy osobnik stojący przed pozostałymi uczniami, zbudowany jakby z samych tylko rąk i nóg, wzdrygnął się i wypuścił saidina. Po chwili niezdarnie go odnalazł. Kolejny kamień eksplodował, kiedy Taim zwrócił się w stronę Randa: — Skoro już o tym mowa, mógłbym... sam je... usunąć, jeśli ty tego nie zamierzasz zrobić.

— Gdybym chciał ich śmierci, tobym je zabił. — Uważał, że potrafiłby to zrobić, gdyby one starały się go zabić albo poskromić. Miał nadzieję, że potrafiłby. Tylko czy one będą próbowały zrobić jedno albo drugie po tym, jak nałożyły na niego zobowiązanie? Ta sprawa należała do tych, o których nie zamierzał informować Taima; nawet bez pomruków Lewsa Therina nie ufał temu człowiekowi dostatecznie, by ujawniać słabości, które był w stanie ukryć.

“Światłości, czym są te pęta, którymi związała mnie Alanna?”

— Powiadomię cię, kiedy przyjdzie pora na zabijanie Aes Sedai. Do tego czasu żadnemu nie wolno nawet krzyknąć na widok którejś, chyba że będzie starała się urwać mu głowę. W rzeczy samej macie się trzymać od Aes Sedai najdalej, jak tylko możecie. Nie życzę sobie żadnych incydentów, niczego, co mogłoby je usposobić wrogo względem mnie.

— Myślisz, że jeszcze nie są wrogo nastawione? — mruknął Taim. Rand znowu zlekceważył jego słowa. Tym razem dlatego, bo nie był pewien, co odpowiedzieć.

— I nie chcę też, by któryś zginął albo został poskromiony tylko dlatego, że nie potrafił usiedzieć na miejscu. Dopilnuj, by o tym wiedzieli. Obarczam cię odpowiedzialnością za nich.

— Jak sobie życzysz — odparł Taim i znowu wzruszył ramionami. — Niektórzy umrą prędzej lub później, chyba że zamierzasz ich trzymać w tym zamknięciu przez całą wieczność. Zresztą nawet jeśli tak zrobisz, niektórzy i tak zapewne umrą. Tego prawie nie da się uniknąć, chyba że spowolnię tempo lekcji. Nie musiałbyś tak nimi oszczędnie gospodarzyć, gdybyś mi pozwolił udać się na poszukiwania.

Znowu to samo. Rand popatrzył na uczniów. Spocony jasnowłosy młodzieniec o niebieskich oczach z trudem układał kamień na wyznaczonym miejscu. Stale gubił saidina, toteż kamień przemieszczał się małymi skokami po ziemi. Za kilka godzin z pałacu miał tu przyjechać wóz z kandydatami, którzy przybyli od poprzedniego popołudnia. Tym razem czterech. W niektóre dni bywało ich tylko trzech albo dwóch, aczkolwiek rzesza systematycznie rosła. Osiemnastu od czasu, gdy przed siedmioma dniami sprowadził tutaj Taima, ale tylko trzech mogło się uczyć przenoszenia. Taim upierał się, że jest to znacząca liczba, jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż przybyli do Caemlyn po to tylko, by szukać jakiejś okazji. Wskazywał również, i to nie raz, że przy takim tempie w ciągu jakichś sześciu lat będą w stanie dorównać liczebnie Wieży. Rand zdawał sobie jednak doskonale sprawę, że nie dysponuje tak długim czasem. Nie mógł więc pozwolić, żeby uczyli się wolniej.

— Jak byś to zrobił?

— Użyłbym bram. — Taim pojął już, czym są bramy; bardzo szybko uczył się wszystkiego, co mu pokazywał Rand. — Dziennie mógłbym odwiedzać dwie albo nawet trzy wioski. Z wioskami byłoby na początku łatwiej niż z małymi miasteczkami. Każę Flinnowi doglądać przebiegu lekcji; wbrew temu, co widziałeś, on jest najbardziej zaawansowany. Zabiorę z sobą Grady’ego, Hopwila albo Morra. Będziesz nam musiał dostarczyć jakieś porządne konie. Ta chabeta, która ciągnie nasz wózek, nie nadaje się.

— Ale co ty zamierzasz? Ot tak sobie jeździć i głosić wszem i wobec, że szukasz mężczyzn, którzy chcą przenosić? Będziesz miał szczęście, jeśli wieśniacy nie będą cię próbowali natychmiast powiesić.

— Potrafię być trochę bardziej ostrożny — odparł oschłym tonem Taim. — Powiem, że prowadzę werbunek wyznawców Smoka Odrodzonego. — To miała być ta jego ostrożność? Nieszczególnie to wyglądało. — Coś takiego powinno w dostatecznym stopniu przestraszyć ludzi, aby nie skakali mi do gardła, przynajmniej przez jakiś czas, kiedy ja będę gromadził chętnych. A jednocześnie eliminował tych, którzy nie są gotowi cię wesprzeć. Bo chyba nie chcesz szkolić takich, którzy przy pierwszej lepszej okazji zwrócą się przeciwko tobie. — Uniósł pytająco brew, ale nie poczekał na oczywistą odpowiedź. — Będę ich najpierw wyprowadzał z danej wioski, a potem ściągał tutaj przez bramę. Niektórzy mogą panikować, ale z takimi powinienem poradzić sobie bez trudu. Jak już się zgodzą pójść za mężczyzną, który potrafi przenosić, to raczej nie będą się wzdragać z udzieleniem mi zgody na poddanie ich sprawdzianom. Tych, którzy obleją sprawdzian, odeślę do Caemlyn. Czas najwyższy, żebyś zaczął gromadzić własną armię, zamiast polegać na cudzej. Bashere może zmienić zdanie; zmieni je, jeśli tak każe Tenobia. I kto wie, co zrobią ci tak zwani Aielowie. — Umilkł w tym momencie, Rand jednak poskromił język. Sam myślał podobnie, aczkolwiek z pewnością nie na temat Aielów, jednak Taim wcale nie musiał o tym wiedzieć. Po chwili mężczyzna mówił dalej, jakby w ogóle nie poruszył tego wątku. — Proponuję ci zakład. Ty sam określisz stawkę. Pierwszego dnia werbunku znajdę tylu mężczyzn, którzy mogą się uczyć, ilu w ciągu miesiąca przybędzie do Caemlyn na własną rękę. Kiedy Flinn i kilku innych będą już gotowi wyprawiać się na samodzielne poszukiwania... — Rozłożył ręce. — Dla ciebie w niecały rok dorównam Wieży. I każdy mężczyzna będzie stanowił broń.

Rand wahał się. Dając Taimowi wolną rękę, ryzykował. Ten człowiek zachowywał się zbyt agresywnie. Co on zrobi, jeśli podczas którejś ze swych wypraw napotka Aes Sedai? Może dotrzyma słowa i daruje jej życie, ale co będzie, jeśli tamta odkryje, kim on jest? Albo nawet otoczy go tarczą i pojmie do niewoli? Na taką stratę Rand nie mógł sobie pozwolić. Nie dałby rady sam szkolić uczniów i jednocześnie zajmować się innymi sprawami. Sześć lat na dorównanie Wieży. O ile Aes Sedai nie znajdą prędzej farmy i nie zniszczą jej razem z uczniami, zanim ci nie nauczą się bronić. Albo mniej niż rok. Ostatecznie skinął głową. Jakby z oddalenia dobiegał go szmer obłąkańczego głosu Lewsa Therina.

— Dostaniesz swoje konie.

Загрузка...