49 Zwierciadło Mgieł

Rand z ukontentowaniem zaciągnął się fajką; odziany w samą koszulę siedział pod jedną z białych kolumn otaczających niewielki, owalny dziedziniec i obserwował wodę tryskającą z marmurowej fontanny; jej krople iskrzyły się w słońcu niczym klejnoty. Ta część dziedzińca nadal pozostawała w przyjemnym cieniu. Nawet Lews Therin zachowywał się spokojnie.

— Na pewno nie zastanowisz się raz jeszcze nad wyjazdem do Łzy?

Usadowiony pod drugą kolumną Perrin, który także pozbył się kaftana, wypuścił dwa kółka z dymu, zanim ponownie włożył do ust, ozdobioną rzeźbieniami w kształcie wilczych łbów, fajkę.

— A co ty powiesz na to, co widziała Min?

Próba wykonania własnego kółka zbiegła się z kwaśnym burknięciem i Randowi wyszedł z ust jedynie kłąb dymu. Min nie miała prawa mówić o tym tak, by mógł to słyszeć Perrin.

— Naprawdę chcesz być uwiązany do mojego pasa, Perrin?

— To, czego ja chcę, raczej się nie liczy od tamtego pierwszego razu, kiedy zobaczyliśmy Moiraine w Polu Emonda — odparł sucho Perrin. Westchnął. — Jesteś, kim jesteś, Rand. Jeśli ty przegrasz, wszystko przepadnie. — Pochylił się nagle do przodu, patrząc krzywo w stronę szerokich drzwi skrytych za kolumnami po ich prawej stronie.

Chwilę później Rand usłyszał od tamtej strony kroki, zbyt ciężkie, by mógł stawiać je człowiek. Wielka postać, która wsunęła głowę przez drzwi i weszła na dziedziniec, była więcej niż dwa razy wyższa od posługaczki, która niemalże biegła, by dotrzymać kroku długim nogom ogira.

— Loial! — zawołał Rand, niezdarnie podnosząc się na nogi. Razem z Perrinem dobiegli do niego równocześnie. Uśmiech szerokich ust Loiala niemalże dzielił mu twarz na dwie połowy; długi kaftan, rozchodzący się na wywróconych cholewach sięgających kolan butów, był nadal pokryty pyłem z podróży. Wielkie kieszenie wybrzuszały się od kanciastych kształtów; Loial nigdy się nie rozstawał ze swymi książkami. — Czy jesteś zdrów, Loial?

— Wyglądasz na zmęczonego — zauważył Perrin, podprowadzając ogira do fontanny. — Usiądź sobie na cembrowinie.

Loial dał się prowadzić, ale jego długie, dyndające brwi uniosły się, a zakończone pędzelkami uszy zastrzygły ze zdumienia, kiedy patrzył to na jednego, to na drugiego. Na siedząco dorównywał wzrostem stojącemu Perrinowi.

— Zdrów? Zmęczony? — Jego głos brzmiał jak rumor trzęsącej się ziemi. — Jasne, że jestem zdrów. A zmęczyłem się, bo przeszedłem szmat drogi. Muszę powiedzieć, że przyjemnie było nareszcie stanąć na własnych nogach. Zawsze się wie, dokąd wiodą, a z koniem nigdy nie wiadomo. A zresztą moje nogi są szybsze. — Nagle wybuchnął śmiechem podobnym do grzmotu. — Jesteś mi winien złotą koronę, Perrin. Twoje „dziesięć dni”. Założę się o jeszcze jedną koronę, że dotarłeś tutaj nie wcześniej jak pięć dni przede mną.

— Dostaniesz swoją koronę — odparł ze śmiechem Perrin. Po czym sprawił, że Loialowi uszy zawibrowały z oburzenia, dodał bowiem zwracając się do Randa: — Gaul go zdeprawował. Grywa teraz w kości i obstawia wyścigi, mimo że ledwie potrafi odróżnić jednego konia od drugiego.

Rand uśmiechnął się szeroko. Loial zawsze patrzył na konie raczej z powątpiewaniem, i nic dziwnego, skoro miał od nich dłuższe nogi.

— Jesteś pewien, że dobrze się czujesz, Loial?

— Czy znalazłeś porzucony stedding? — zapytał Perrin, nie wyjmując fajki z ust.

— Czy zostałeś tam dostatecznie długo?

— O czym wy obaj mówicie? — Niepewny grymas Loiala ściągnął mu końcówki brwi do policzków. — Ja tylko chciałem raz jeszcze zobaczyć stedding, poczuć go. Jestem teraz gotów przeżyć następne dziesięć lat.

— Nie o tym mówiła twoja matka — odparł z powagą Rand.

Loial wstał, zanim Rand skończył, rozglądając się dzikim wzrokiem we wszystkie strony; uszy przylgnęły mu płasko do czaszki i cały się trząsł.

— Moja matka? Tutaj? To ona jest tutaj?

— Nie, nie ma jej — odparł Perrin, a Loialowi niemalże natychmiast uszy oklapły z ulgi. — Jak się zdaje, jest w Dwu Rzekach. Albo była, miesiąc temu. Rand wykorzystał jakiś sposób na przeskakiwanie z miejsca do miejsca i zabrał ją razem ze Starszym Hamanem... O co chodzi?

Loial, który już miał usiąść, na wzmiankę o Starszym Hamanie zastygł z ugiętymi kolanami. Z zamkniętymi oczami powoli opuścił się na oparcie.

— Starszy Haman — mruknął, pocierając twarz dłonią o grubych palcach. — Starszy Haman i moja matka. — Zerknął na Perrina. Zerknął na Randa. Głosem nieco zbyt cichym i pozornie obojętnym zapytał: — Czy był z nimi ktoś jeszcze?

— Młoda kobieta ogir o imieniu Erith — odpowiedział mu Rand. — Ty... — Tyle tylko powiedział.

Loial z głośnym jękiem znowu poderwał się na nogi. W drzwiach i oknach pojawiły się głowy służących, którzy chcieli sprawdzić, co to za straszny hałas; na widok Randa natychmiast się pochowały. Loial zaczął spacerować w tę i z powrotem; uszy i brwi tak mu oklapły, że zdawał się roztapiać.

— Ożenek — wymamrotał. — To nie mogło oznaczać nic innego, skoro towarzyszyła matce i Starszemu Hamanowi. Ożenek. Jestem za młody, żeby się żenić! — Rand ukrył dłonią uśmiech; jak na ogira Loial być może był młody, ale ostatecznie miał ponad dziewięćdziesiąt lat. — Ona mnie zawlecze z powrotem do Stedding Shangtai. Wiem, że nie pozwoli mi podróżować z tobą, a przecież nie zgromadziłem jeszcze dostatecznej liczby notatek do mojej książki. Och, możesz się uśmiechać, Perrin. Faile robi wszystko, co jej każesz. — Perrin zaczął dławić się swoją fajką i rzęził dopóty, dopóki Rand nie walnął go w plecy. — U nas jest inaczej — ciągnął Loial. — Uważają cię za bardzo aroganckiego, jeśli nie wykonujesz poleceń żony. Bardzo aroganckiego. Ja wiem, że ona każe mi się ustatkować, zostać kimś zasługującym na zaufanie i szacunek, czyli na przykład śpiewakiem drzew albo... — Nagle zmarszczył brew i przestał chodzić w kółko. — Erith, powiedziałeś? — Rand skinął głową; Perrin zdawał się odzyskiwać oddech, ale patrzył spode łba na Loiala z czymś w rodzaju złośliwego rozbawienia. — Erith, córka Ivy córki Alar? — Rand znowu przytaknął, a Loial ponownie przysiadł na cembrowinie. — Ależ ja ją znam! Pamiętasz Erith, Rand? Poznaliśmy ją w Stedding Tsofu.

— To właśnie starałem ci się powiedzieć — odparł cierpliwym tonem Rand. I z nie mniejszym rozbawieniem. — To ona właśnie powiedziała, że jesteś przystojny. Dała ci kwiat, o ile sobie przypominam.

- Może i coś takiego powiedziała — mruknął defensywnie Loial. — Może i dała; ja tego nie pamiętam. — Ale jedna z jego dłoni zabłąkała się do pełnej książek kieszeni kaftana; Rand gotów był się założyć o wszystko, że kwiat jest wciśnięty do jednej z nich. Chrząknięcie ogira zabrzmiało jak głuchy łoskot. — Erith jest bardzo piękna. W życiu nie widziałem nikogo tak pięknego. I zarazem inteligentnego. Słuchała z wielką uwagą, kiedy objaśniałem jej teorię Serdena, syna Koloma syna Radlina, który pisał swoje dzieła jakieś sześćset lat temu... No więc, kiedy objaśniałem jego teorię, czyli jak Drogi... — Zawiesił głos, jakby właśnie zauważył ich uśmiechy. — No cóż, słuchała mnie. Z uwagą. Bardzo się zainteresowała.

— Nie wątpię — odparł niezobowiązująco Rand. Wzmianka o Drogach sprawiła, że zaczął się zastanawiać. Większość Bram znajdowała się w pobliżu stedding i jeśli można było wierzyć matce Loiala i Starszemu Hamanowi, Loial potrzebował właśnie stedding. Oczywiście nie mógł zaprowadzić go dalej jak tylko do skraju; nie dawało się przenieść splotów do wnętrza stedding, tak samo jak nie dawało się przenosić na jego terenie. — Posłuchaj mnie, Loial. Zamierzam otoczyć wszystkie Bramy zabezpieczeniami i potrzebuję kogoś, kto nie tylko może je znaleźć, ale również porozmawiać ze Starszymi i uzyskać ich zgodę.

— Światłości — warknął z niesmakiem Perrin. Wystukał zawartość fajki i obcasem buta wgniótł popioły w bruk dziedzińca. — Posyłasz Mata do starcia z Aes Sedai, chcesz wrzucić mnie w sam środek wojny z Sammaelem, razem z kilkuset ludźmi z Dwu Rzek, wśród których jest kilku twoich znajomych, a teraz chcesz wyprawić Loiala w drogę, mimo że on dopiero co wrócił. A żebyś sczezł, Rand, popatrz na niego! On musi odpocząć. Czy jest ktoś taki, kogo nie wykorzystujesz? Może chcesz, żeby Faile ruszyła na polowanie na Moghedien i Semirhage? Światłości!

Rand poczuł, jak wzbiera w nim gniew, burza, która sprawiła, że cały się zatrząsł. Żółte oczy wpatrywały się w niego ponuro, ale on odwzajemnił to spojrzenie wzrokiem dającym się przyrównać do uderzenia pioruna.

— Wykorzystam każdego, kogo muszę wykorzystać. Sam powiedziałeś; jestem, kim jestem. I poświęcam także samego siebie, Perrin, bo muszę. Nie mamy już żadnego wyboru. Ani ja, ani ty, ani nikt inny!

— Rand, Perrin — mruknął z troską Loial. — Uspokójcie się, uciszcie. Nie walczcie. Nie wy. — Poklepał obu niezdarnie po ramieniu, dłońmi wielkości szynek. — Obaj powinniście odpocząć w stedding. Tam panuje wielki spokój, tam można znaleźć ukojenie.

Rand zapatrzył się na wpatrzonego weń Perrina. Nadal czuł w sobie gniew, światło błyskawic tej burzy, która nie do końca minęła. Pomrukiwania Lewsa Therina pobrzmiewały kapryśnie, w oddaleniu.

— Przepraszam — mruknął, kierując to do obydwóch.

Perrin wykonał gest ręką, może chcąc dać do zrozumienia, że nie ma za co przepraszać, może przyjmując przeprosiny, ale nic nie powiedział. Zamiast tego znowu obrócił głowę w stronę kolumn, w kierunku tych samych drzwi, przez które wszedł tutaj Loial. Znowu upłynęło kilka chwil, zanim Rand usłyszał odgłos szybkich kroków.

Na dziedziniec wparowała biegnąca co tchu Min. Ignorując Loiala i Perrina, złapała Randa za ramiona.

— Zaraz tu będą — wydyszała. — Właśnie tutaj idą.

— Spokojnie, Min — powiedział Rand. — Uspokój się. A ja już myślałem, że wszystkie położyły się do łóżek tak jak ta... Jak, mówiłaś, tamtej na imię? Demira?-Tak naprawdę jednak poczuł znaczną ulgę, mimo iż razem ze wzmianką o Aes Sedai pomrukiwania i świszczący śmiech Lewsa Therina stały się głośniejsze. Merana zjawiała się przez trzy kolejne popołudnia, w towarzystwie dwóch sióstr, tak regularnie jak w zegarku, ale te wizyty urwały się nagle przed pięcioma dniami, bez słowa wyjaśnienia. Min nie miała pojęcia, dlaczego tak się stało. Już się obawiał, że mogły do tego stopnia poczuć się urażone ograniczeniami, które im narzucił, że postanowiły wyjechać.

Min nadal wpatrywała się w niego z udręką na twarzy. Zauważył, że cała się trzęsie.

— Posłuchaj mnie! Jest ich siedem, a nie trzy, i wcale mnie nie wysłały, żebym poprosiła cię o pozwolenie albo powiadomiła. Wymknęłam się przed nimi i przez całą drogę galopowałam na Dzikiej Róży. One chcą wejść do Pałacu, zanim się dowiesz, że tu są. Podsłuchałam rozmowę Merany z Demirą; nie wiedziały, że tam jestem. Chcą dotrzeć do Sali Wielkiej przed tobą, tak żebyś to ty musiał do nich przyjść.

— Czy uważasz, że tego właśnie dotyczyła twoja wizja?- zapytał spokojnie. Powiedziała, że kobiety, które potrafią przenosić, wyrządzą mu wielką krzywdę.

„Siedem! — wychrypiał szeptem Lews Therin. — Nie! Nie! Nie!”

Rand zignorował go, niewiele więcej mógł zrobić.

— Nie wiem — odparła zbolałym głosem Min. Rand zdziwił się, gdy pojął, że ten blask w jej ciemnych oczach bierze się z nie wylanych łez. — Myślisz, że nie powiedziałabym ci, gdybym wiedziała? Ja wiem tylko, że one tu idą i...

— I że nie ma się czego obawiać — przerwał jej stanowczo. Aes Sedai musiały ją naprawdę nastraszyć, skoro była bliska płaczu.

„Siedem — jęknął Lews Therin. — Nie poradzę sobie z siedmioma, nie z wszystkimi jednocześnie. Nie z siedmioma”.

Rand pomyślał o tłustym człowieczku, jego ter’angrealu, i głos ścichł do pomruku; nadal jednak pobrzmiewał w nim niepokój. Przynajmniej nie było wśród nich Alanny; Rand czuł dzielącą ich odległość. Nie przemieszczała się, a w każdym razie na pewno nie w jego stronę. Nie bardzo wiedział, czy odważyłby się ponownie stanąć z nią twarzą w twarz.

— Ale poza tym nie ma też czasu do stracenia. Jalani?

Młoda Panna o pucołowatych policzkach wyskoczyła zza kolumny tak nagle, że Loialowi aż uszy stanęły dęba. Min jakby dopiero teraz zobaczyła ogira i Perrina; też się wzdrygnęła.

— Jalani — powiedział Rand. — Powiadom Nanderę, że wybieram się do Wielkiej Sali, gdzie niebawem spodziewam się wizyty Aes Sedai.

Jolani starała się zachować nieprzeniknioną twarz, ale zalążki uśmieszku samozadowolenia sprawiły, że jej policzki wydały się jeszcze bardziej pucołowate.

— Beralna poszła już powiadomić Nanderę, Car’a’carnie.- Loial zastrzygł uszami ze zdziwienia, kiedy usłyszał ten tytuł.

— Czy w takim razie zechcesz przekazać Sulin, żeby spotkała się ze mną w gotowalniach za Wielką Salą? Niech uszykuje dla mnie kaftan. I Berło Smoka.

Jalani uśmiechnęła się otwarcie.

— Sulin już pobiegła w swej sukni mieszkanki bagien, tak szybko jak szaronosy zając, który usiadł na kolcach segade.

— W takim razie — powiedział Rand — możesz przyprowadzić mojego konia do Wielkiej Sali. — Młodej Pannie opadła szczęka, zwłaszcza kiedy Perrin i Loial zgięli się w pół ze śmiechu.

Rand chrząknął głucho, kiedy pięść Min kuksnęła go w żebra.

— Tu nie ma z czego żartować, ty gruboskórny pasterzu! Merana i pozostałe drapowały swe szale w taki sposób, jakby wkładały zbroje. A teraz zechciej mnie posłuchać. Stanę gdzieś na uboczu, za kolumnami, więc ty będziesz mnie widział, a one nie, i jeśli coś zauważę, dam ci znak.

— Zostaniesz tutaj, z Loialem i Perrinem — przykazał. — Nie mam pojęcia, jaki znak mogłabyś mi dać, tak żebym go zrozumiał; przecież jeśli one zobaczą cię bodaj tylko przelotnie, zaraz będą wiedziały, że to ty mnie ostrzegłaś. — Odpowiedziała wsparciem pięści o biodra i chmurnym, zawziętym spojrzeniem zza rzęs. — Min?

Ku jego zdumieniu westchnęła i powiedziała:

— Tak, Rand — potulnym, bezbarwnym głosem.

Taka reakcja z jej strony musiała wzbudzić w nim podejrzliwość, taką samą, jaką w podobnych okolicznościach wzbudziłyby w nim Elayne albo Aviendha, ale nie miał czasu na docieranie do prawdy, jeśli chciał znaleźć się w Wielkiej Sali przed Meraną. Skinął głową, z nadzieją, że nie widać po nim, jak niepewnie się poczuł.

Zastanawiając się, czy powinien był poprosić Perrina i Loiala, by ją tutaj zatrzymali — byłaby tym zapewne urzeczona — pobiegł do gotowalni za Wielką Salą, z Jalani depczącą mu po piętach; mruczała pod nosem, że nie wie, czy z tym koniem to był jakiś żart. Sulin już czekała z czerwonym kaftanem haftowanym złotą nicią i Berłem Smoka; kikut włóczni został opatrzony burknięciem wyrażającym aprobatę, mimo iż bez wątpienia wolałaby go bez tych zielono-białych chwastów i rzeźbień, a za to z drzewcem odpowiedniej długości. Rand obmacał kieszeń, żeby się upewnić, że jest w niej angreal. Znalazł go, więc odetchnął swobodniej, aczkolwiek Lews Therin nadal zdawał się dyszeć niespokojnie.

Kiedy Rand przeszedł pospiesznie przez jedną z gotowalni wyłożonych panelami z wizerunkami lwów do Wielkiej Sali, przekonał się, że wszyscy byli równie szybcy jak Sulin. Z jednej strony tronu górował wyższy od wszystkich Bael, z rękoma założonymi na piersiach, z drugiej stała Melaine, spokojnie poprawiająca ciemny szal. Ze sto albo i więcej Panien klęczało na jednym kolanie, tworząc pod czujnym okiem Nandery szereg biegnący od drzwi, wszystkie z włóczniami i tarczami, rogowymi łukami przymocowanymi do pleców i pełnymi kołczanami przy biodrach. Nad czarnymi zasłonami widać było tylko oczy. Jalani podbiegła do szeregu, by się do nich przyłączyć. Za nimi jeszcze więcej Aielów tłoczyło się wśród grubych kolumn, mężczyźni i Panny, aczkolwiek żadne nie wyglądało na uzbrojonych w coś więcej prócz noży o cienkich ostrzach. A jednak dawało się wśród nich zauważyć wiele ponurych twarzy. Nie mogła im się podobać myśl o konfrontacji z Aes Sedai i to wcale nie ze strachu przed Mocą. Czego Melaine i inne Mądre by o nich nie mówiły, większość Aielów dobrze pamiętała o tym, jak zawiedli Aes Sedai.

Bashere tam oczywiście nie było — razem z żoną wyjechał do jednego z obozów szkoleniowych — i nie było też ani jednego z andorańskich arystokratów, którzy tłumnie nawiedzali pałac. Rand nie wątpił, że Naean, Elenia, Lir i reszta tego towarzystwa dowiedzieliby się o tym zgromadzeniu, ledwie by się zaczęło. Nigdy nie opuszczali żadnej audiencji, chyba że ich odesłał. Ich nieobecność mogła oznaczać jedynie to, że po drodze do Wielkiej Sali poznali również jego powód, a więc Aes Sedai musiały przybyć już do pałacu.

I w rzeczy samej, zanim Rand zdążył zasiąść na Tronie Smoka z Berłem Smoka ułożonym na kolanach, do Wielkiej Sali wparowała pani Harfor, wyraźnie skonsternowana, co jak na nią było dość niezwykłe. Wpatrzona w niego i w Aielów z jednakim zdumieniem, powiedziała:

— Posyłałam służbę we wszystkie strony, żeby cię znaleźli. Są tu Aes Sedai... — Tyle tylko zdążyła powiedzieć i w szerokich drzwiach stanęło siedem Aes Sedai.

Rand poczuł, że Lews Therin sięga do saidina; że dotyka angreala, więc sam objął go mocno, chwytając ten wściekły potok ognia i lodu, brudu i słodyczy, z taką samą siłą, z jaką ściskał kikut seanchańskiej włóczni.

„Siedem — mruknął ponuro Lews Therin. — Trzy, mówiłem im przecież, a przyszło siedem. Muszę uważać. Tak. Uważać”.

„To ja powiedziałem, że mają przychodzić po trzy — odwarknął Rand. — Ja! Rand al’Thor!” Lews Therin zamilkł, ale już po chwili odległy pomruk odezwał się ponownie.

Pani Harfor przeniosła wzrok z Randa na siedem kobiet w szalach ozdobionych frędzlami i najwyraźniej zadecydowała, że nie jest to miejsce dla niej. Skłoniła się przed Aes Sedai i Randem, po czym podeszła do drzwi, demonstrując swe opanowanie. Kiedy szereg idących pierś w pierś Aes Sedai wszedł do środka, wysunęła się na zewnątrz, tylko nieznacznie zdradzając pośpiech.

Podczas każdej ze swych trzech wizyt Merana przyprowadzała inne Aes Sedai i Rand rozpoznał teraz wśród nich wszystkie oprócz jednej, poczynając od Faeldrin Harelli po prawej stronie, z ciemnymi włosami zaplecionymi w mnóstwo cienkich warkoczyków ozdobionych jaskrawymi koralikami, po krępą Valinde Nathenos po lewej, w szalu z białymi frędzlami i białej sukni. Wszystkie odziały się w barwy swoich Ajah. Wiedział, kim musi być ta, której nie znał. Miedziana skóra wskazywała, że pełna wdzięku, piękna kobieta w ciemnobrązowym jedwabiu to Demira Eriff, Brązowa siostra, ta, która wedle doniesień Min została położona do łóżka. Ale teraz stała na samym środku szeregu, wyprzedzając pozostałe o krok, gdy tymczasem Merana zajęła miejsce między Faeldrin i krągłą Rafelą Cindal o pulchnych policzkach, która dzisiaj wyglądała znacznie poważniej niż wtedy, kiedy ją widział przed sześcioma dniami. Wszystkie miały bardzo poważne miny.

Zatrzymały się na chwilę, patrząc na niego ze zniecierpliwieniem, ignorując Aielów, po czym posuwistym krokiem ruszyły do przodu, najpierw Demira, potem Seonid i Rafela, dalej Merana i Masuri, tworząc jakby grot strzały wycelowanej prosto w Randa. Nie musiał czuć lekkiego swędzenia skóry, by wiedzieć, że obejmują saidara. Wszystkie, z każdym kolejnym krokiem, zdawały się coraz wyższe.

„Wydaje im się, że zrobią na mnie wrażenie, jak będą obracały Zwierciadłem Mgieł?” Przepełniony niedowierzaniem śmiech ścichł do opętańczego chichotu. Rand nie potrzebował wyjaśnienia tego człowieka; widział raz, jak coś takiego robiła Moiraine. Również Asmodean nazywał to Zwierciadłem Mgieł albo Iluzją.

Melaine zirytowanym ruchem poprawiła szal i głośno pociągnęła nosem, a Bael nagle zrobił taką minę, jakby musiał się zmierzyć, zupełnie sam, z setkami atakujących. Jakby chciał stawić im czoło, ale nie spodziewał się, że mu się powiedzie. Niektóre Panny natomiast, skoro już o tym mowa, poruszyły się niespokojnie; Nandera spojrzała na nie groźnie ponad zasłoną, a mimo to od strony kolumn nadal było słychać ciche szuranie stóp mężczyzn Aielów.

Przemówiła Demira Eriff, najwyraźniej posługując się Mocą. Nie krzyczała, ale jej głos wypełnił Wielką Salę, zdając się rozbrzmiewać zewsząd.

— W związku z okolicznościami zadecydowano, że to ja przemówię w imieniu wszystkich. Nie zamierzamy dzisiaj uczynić ci nic złego, ale musimy odstąpić od przyjętego przez nas wcześniej postanowienia, że nie zwrócimy się przeciwko tobie. Najwyraźniej nie wiesz, że powinieneś okazywać Aes Sedai należny im szacunek. Teraz będziesz musiał się tego nauczyć. Odtąd będziemy przychodzić i wychodzić, kiedy będzie nam się podobało, i zachowujemy sobie prawo do decydowania, czy w przyszłości będziemy cię uprzedzać, że życzymy sobie z tobą rozmawiać. Twoi Aielowie obserwujący oberżę winni zostać odwołani; nikomu nie będzie wolno ani nas obserwować ani też śledzić. Wszelkie przyszłe akty naruszenia naszej godności będą karane, z tym, że ci, których będziemy musiały poskromić, zostaną potraktowani jak dzieci i to ty będziesz odpowiedzialny za ich ból. Tak to właśnie musi być. Tak to właśnie będzie. Pamiętaj, że jesteśmy Aes Sedai.

Gdy długi grot zatrzymał się przed tronem, Rand zauważył, że Melaine zerka na niego ze zmarszczonym czołem, najwyraźniej ciekawa, czy to zrobiło na nim wrażenie. Pewnie by zrobiło, gdyby nie miał jakiegoś pojęcia o tym, co tu się teraz działo; nie był zresztą pewien, czy rzeczywiście go to nie obeszło. Siedem Aes Sedai, z których każda dwukrotnie przewyższała wzrostem Loiala, może nawet jeszcze bardziej, sięgały bowiem głowami prawie połowy przestrzeni pod sklepionym sufitem z jego witrażami. Demira wbiła w niego wzrok, chłodna i obojętna, jakby się zastanawiała, czy nie podnieść go jedną ręką, do czego zdawała się zdolna dzięki swej obecnej posturze.

Rand zmusił się, by niedbałym ruchem opaść na oparcie, zaciskając usta, kiedy do niego dotarło, jak wiele go to kosztowało. Lews Therin bełkotał i pokrzykiwał, ale znowu jakby w oddali, coś o tym, że nie powinno się czekać, że należy zaatakować już teraz. Demira akcentowała niektóre słowa, jakby powinien był rozumieć ich znaczenie. Co to za okoliczności? Zaakceptowały wcześniej ograniczenia; dlaczego nagle uznały, że nie okazano im należnego szacunku? Dlaczego nagle stwierdziły, że już nie muszą sprawiać, by czuł się bezpieczny, i że mogą mu grozić?

— Emisariuszki z Wieży w Cairhien godzą się na takie same ograniczenia i raczej nie czują się urażone. — Nie bardzo, w każdym razie. — Zamiast niejasnych pogróżek oferują dary.

— One to nie my. Ich tutaj nie ma. Nie zamierzamy cię kupować.

Pogarda w głosie Demiry zakłuła. Randa aż rozbolały kłykcie od zaciskania ich na Berle Smoka. Gniew miał swoje echo od strony Lewsa Therina i nagle zrozumiał, że ten człowiek znowu usiłuje dosięgnąć Źródła.

„A żebyś sczezł!” — pomyślał Rand. Zamierzał otoczyć je tarczą, ale Lews Therin przemówił bez tchu, niemalże bliski paniki.

„Nie dość silny. Nawet z angrealem, chyba nie dość silny, nie dość, by utrzymać aż siedem. Ty głupcze! Zwlekałeś za długo! Zbyt niebezpieczne!”

Otoczenie kogokolwiek tarczą wymagało sporej mocy. Rand był przekonany, że dzięki angrealowi jest w stanie utworzyć siedem tarcz, nawet jeśli one już obejmowały saidara, ale gdyby chociaż jedna potrafiła rozbić taką tarczę... Albo więcej niż tylko jedna. Chciał im zaimponować swoją siłą, nie dać im szansy na jej przezwyciężenie. Ale istniał jeszcze inny sposób. Utkał splot z Ducha, Ognia i Ziemi, atakując w taki sposób, jakby zamierzał stworzyć tarczę.

Zwierciadło Mgieł roztrzaskało się. I nagle stało przed nim siedem zwyczajnych kobiet; wszystkie z oszołomionymi minami. Niemniej jednak natychmiast przybrały charakterystyczne maski spokoju, ukrywając, jakie są wstrząśnięte.

— Poznałeś treść naszych żądań — oświadczyła Demira, głosem normalnym a jednocześnie rozkazującym, jakby zupełnie nic się nie stało. — Spodziewamy się, że zostaną spełnione.

Rand mimo woli wytrzeszczył oczy. Co jeszcze miał im pokazać, żeby przestały próbować go sterroryzować? Czuł, jak szaleje w nim wrząca furia saidina. Nie odważył się go uwolnić. Lews Therin wrzeszczał teraz opętańczo, starając się wydrzeć mu Źródło z uścisku. Mógł jedynie dalej tak trwać. Wstał powoli. Górował nad nimi dzięki dodatkowym calom, jakich przydawało mu podium. Patrzyło na niego siedem niewzruszonych Aes Sedai.

— Restrykcje zostają utrzymane — oznajmił cichym głosem. — I wprowadzam też jeszcze jeden dodatkowy wymóg. Od tej chwili spodziewam się być traktowany z szacunkiem, jaki mi się z waszej strony należy. Jestem Smokiem Odrodzonym. Możecie teraz odejść. Audiencja dobiegła końca.

Przez jakieś dziesięć uderzeń serca stały tam, nawet nie mrugając, jakby chciały pokazać, że nie kiwną palcem w bucie na jego rozkaz. Potem Demira odwróciła się, nawet nie skinąwszy głową. Minęła Seonid i Rafelę, które zaraz potem ruszyły jej śladem, a za nimi kolejno pozostałe, wszystkie posuwistymi krokami, bez pośpiechu, po czerwono-białych płytkach. Wyszły z Wielkiej Sali.

Kiedy zniknęły w korytarzu, Rand zszedł z podium.

Car’a’carn dobrze sobie z nimi poradził — stwierdziła Melaine, tak głośno, by ją usłyszano w każdym zakamarku komnaty. — Trzeba je złapać za kark i tak uczyć respektu, żeby się popłakały. — Bael nie potrafił ukryć zażenowania, kiedy usłyszał, że ktoś tak mówi o Aes Sedai.

— A może jest to również sposób na traktowanie Mądrych? — zapytał Rand, zdobywając się na uśmiech.

Melaine zniżyła głos, ostentacyjnie poprawiając szal.

— Nie zachowuj się jak kompletny dureń, Randzie al’Thor.

Bael zaśmiał się, mimo iż ona spiorunowała go wzrokiem. A w każdym razie zmusił się do śmiechu. Rand w ogóle nie ubawił się tym nędznym dowcipem, i to wcale nie z powodu buforu utworzonego z Pustki. Niemalże żałował, że nie pozwolił Min asystować przy tej audiencji. Było tu zbyt wiele subtelności, których nie potrafił zrozumieć, i bał się, że były tu także jakieś, których nawet nie wychwycił. O co im tak naprawdę chodziło?


Zamknąwszy niewielkie drzwi do gotowalni, Min oparła się o ciemny panel z wyrzeźbionym lwem i zrobiła głęboki wdech. Faile przyszła zabrać Perrina, a Loial, mimo iż uparcie dowodził, że z woli Randa ona ma tutaj pozostać, musiał się ugiąć wobec prostej prawdy, że Rand nie miał prawa jej zmuszać do zostawania gdziekolwiek. Rzecz jasna, Loial nie miał żadnego pojęcia, co zamierzyła, bo inaczej wetknąłby ją sobie pod pachę — całkiem delikatnie, ma się rozumieć — usiadłby tu na dziedzińcu i zaczął jej czytać.

Niestety, cały problem tkwił w tym, że słysząc wszystko, nie widziała wiele, oprócz Aes Sedai górujących nad tronem i podium. Przenosiły zapewne, jak zwykle zamazując wizje i aury, ale Min była tak zaskoczona, że nie byłaby w stanie dostrzec żadnej wizji, nawet gdyby jakaś się pojawiła. Zanim zdążyła się otrząsnąć, nie były już takie ogromne i głos Demiry przestał dudnić z każdego kąta.

Zastanawiała się gorączkowo, zagryzając dolną wargę. Jej zdaniem istniały tu dwa problemy. Pierwszy to Rand i jego żądanie szacunku, cokolwiek to miało znaczyć. Jeśli się spodziewał, że Merana będzie przed nim dygała, bijąc czołem w posadzkę, to długo sobie poczeka. Na pewno istniał jakiś sposób, dzięki któremu ona mogłaby jakoś załagodzić sytuację, tylko najpierw musiała jeszcze go znaleźć. A drugi problem to Aes Sedai. Rand zdawał się uważać, że one stroją jakieś fochy, więc wystarczy, że tupnie, a położy temu kres. Min nie była taka pewna, czy Aes Sedai zwykły stroić fochy, ale jeśli nawet, to w jej przekonaniu tym razem szło o coś znacznie poważniejszego. Jedynym miejscem, gdzie mogła się tego dowiedzieć, była „Różana Korona”.

Odebrawszy Dziką Różę ze stajni przy frontowym dziedzińcu, pogalopowała z powrotem do oberży, gdzie przekazała klacz stajennemu obdarzonemu wielkimi uszami, żądając jednocześnie, by ją dobrze wytarł i nakarmił owsem. Również drogę do pałacu pokonała, pędząc na łeb, na szyję. Dzika Róża zasłużyła sobie na nagrodę za to, że pomogła w udaremnieniu spisku Merany i pozostałych. Sądząc po chłodnej furii w głosie Randa, nie była pewna, co by się stało, gdyby nagle, niczym grom z jasnego nieba, spadła na niego wiadomość, że oto siedem Aes Sedai czeka na niego w Wielkiej Sali.

Główna sala w „Różanej Koronie” wyglądała niemalże tak samo, jak wtedy, gdy wcześniej wymknęła się z niej kuchennymi drzwiami. Przy stołach siedzieli Strażnicy, jedni grali w domino albo w kamienie, inni w kości. Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli w jej stronę, kiedy weszła, po czym, rozpoznawszy ją, powrócili do swych zajęć. Pani Cinchonine stała przed drzwiami sali, w której piło się wino — pod ścianami głównej sali „Różanej Korony” nie stały beczki z trunkami — z rękoma skrzyżowanymi na piersiach i kwaśnym wyrazem twarzy. Strażnicy byli jedynymi gośćmi, a z zasady pili niewiele i rzadko. Na stołach stała spora liczba cynowych kufli i kubków, ale Min zauważyła, że są nietknięte. Zauważyła natomiast mężczyznę, który ewentualnie mógł jej coś poradzić.

Mahiro Shukosa siedział przy stole samotnie, zajęty tawernowymi układankami; dwa miecze, które zazwyczaj nosił na plecach, stały wsparte o ścianę w zasięgu ręki. Dzięki posiwiałym skroniom i szlachetnej linii nosa Mahiro był przystojny dziką, surową urodą, aczkolwiek z pewnością jedynie zakochana w nim kobieta nazwałaby go pięknym. W Kandorze był lordem. Zwiedził dwory niemalże wszystkich krajów, podróżował z niewielką biblioteką i w grach hazardowych wygrywał albo przegrywał z takim samym niewymuszonym uśmiechem. Umiał recytować wiersze, grać na harfie, a tańczył jak marzenie. Mówiąc krótko, zaliczał się dokładnie do tego typu mężczyzn, jakich przed poznaniem Randa lubiła najbardziej, rzecz jasna, jeśli pominął fakt, że był Strażnikiem Rafeli. Nadal zresztą wolałaby się z takimi spotykać, zamiast rozmyślać o Randzie. Na szczęście, a może na nieszczęście Mahiro patrzył na nią w sposób, który w Kandorze zapewne uznano by za dziwny, czyli jak na młodszą siostrzyczkę, która potrzebowała czasem kogoś, kto z nią porozmawia i kto jej udzieli drobnych porad, dzięki czemu mogła w pełni korzystać z przywilejów młodości, nie łamiąc sobie przy tym karku. Powiedział jej, że ma zgrabne nogi, ale nawet nie pomyślał, żeby ich dotknąć, i złamałby kark każdemu mężczyźnie, który by wpadł na taki pomysł bez zachęty z jej strony.

Kiedy usiadła naprzeciwko niego, właśnie zsunął skomplikowane elementy odlane z żelaza i umieścił układankę na stosie już ułożonych, po czym wziął następną.

— No i co, kapustko? — zagaił z szerokim uśmiechem.- Z powrotem, cała i zdrowa, nie porwana i nie poślubiona? — Któregoś dnia zamierzała go zapytać, co on właściwie chce przez to powiedzieć; zawsze to mówił na jej widok.

— Czy coś się zdarzyło od czasu, kiedy wyszłam, Mahiro?

— Chcesz spytać, czy coś się stało oprócz tego, że siostry wróciły z pałacu z minami, które je upodobniły do burzy w górach? — Układanka rozsypała się w jego dłoniach, znowu w taki sposób, jakby Mahiro posługiwał się Mocą.

— Co je tak zdenerwowało?

— Al’Thor, jak przypuszczam. — Układanka została scalona z równą łatwością i dołączyła do stosu ułożonych; w ślad za nią natychmiast powędrowała kolejna z pierwszej kupki. — Tę rozpracowałem już wiele lat temu — wyznał.

— Ale jak, Mahiro? Co się stało?

Ogarnął ją uważnym spojrzeniem; gdyby oczy lampartów były czarne, to przypominałyby oczy Mahiro.

— Min, jednoroczne szczenię, które wtyka nos do niewłaściwej nory, naraża się na utratę uszu.

Min skrzywiła się. Nic dodać, nic ująć. Kobieta potrafi popełniać głupstwa, tylko dlatego, że jest zakochana.

— Tego właśnie chciałabym uniknąć, Mahiro. Jestem tu tylko po to, żeby nosić wiadomości w tę i z powrotem, między Meraną a pałacem, ale ja tam wchodzę, nie mając pojęcia, w co się pakują. Nie wiem, dlaczego siostry przestały spotykać się z nim codziennie, albo dlaczego znowu zaczęły się spotykać, względnie dlaczego dzisiaj poszła ich tam cała grupa zamiast trzech. Przez to, że nic nie wiem, narażam się na coś jeszcze gorszego niż utrata uszu. Merana nie chce mi nic powiedzieć. Stale tylko „idź tam” albo „zrób to”. Chociaż jakąś wskazówkę, Mahiro. Proszę.

Zaczął się przyglądać układance, ona jednak wiedziała, że się zastanawia, ponieważ sczepione kawałki przesuwały się tylko w jego długich palcach, a nic się nie uwalniało.

Jakieś poruszenie na tyłach głównej sali zwróciło jej uwagę; odwróciła głowę i w tym momencie zesztywniał jej kark. Dwie Aes Sedai; musiały wracać z łaźni, wyglądały bowiem na świeżo umyte. Ostatnim razem widziała te dwie miesiąc temu, zanim je wyprawiono z Salidaru, ponieważ Sheriam podejrzewała, że Rand jest gdzieś w Pustkowiu Aiel. Tam właśnie skierowano Berę Harkin i Kirunę Nachiman; do Pustkowia, nie do Caemlyn.

Gdyby nie pozbawiona śladów upływu lat twarz, Bera przypominałaby żonę farmera z tymi kasztanowymi włosami przyciętymi na krótko, ale w tym momencie twarz była zacięta w ponurej determinacji. Kiruna, elegancka i posągowa, zdawała się w każdym calu tym, kim w istocie była, czyli siostrą króla Arafel, arystokratką z możnego rodu. Wielkie, ciemne oczy lśniły, jakby zaraz miała wydać rozkaz wykonania egzekucji i lubować się tym. Obrazy i aury zamigotały wokół nich jak zawsze wokół Aes Sedai i Strażników. Zwłaszcza jedna aura, która na mgnienie oka otoczyła obie kobiety, przykuła wzrok Min, brązowo-żółta i ciemnopurpurowa. Same te kolory nic nie oznaczały, ale ta aura sprawiła, że Min przestała oddychać.

Stół nie stał daleko od schodów, ale dwie kobiety nie spojrzały na Min, kiedy się ku nim kierowały. Żadna nie widziała jej nawet dwa razy w Salidarze, a teraz były pochłonięte rozmową.

— Że też ta Alanna jeszcze go nie przywołała do porządku. — Kiruna mówiła cichym głosem, wskazującym jednak, że zaraz może wybuchnąć gniewem. — Ja bym tak postąpiła. Powiem jej to, kiedy się zjawi, i do Czarnego z konwencjami!

— Jego trzeba wziąć na smycz — zgodziła się beznamiętnym tonem Bera — i to zanim zdoła narobić kolejnych szkód w Andorze. — Bera była Andoranką. — W każdym razie im szybciej, tym lepiej.

Kiedy te dwie posuwistymi krokami weszły na schody, Min uświadomiła sobie, że Mahiro na nią patrzy.

— Jak one się tutaj dostały? — spytała i zdziwiła się, że jej głos brzmi tak normalnie. Razem z Kiruną i Berą było ich trzynaście. Trzynaście Aes Sedai. I jeszcze ta aura.

— Wędrowały śladem wieści o al’Thorze. Znajdowały się w połowie drogi do Cairhien, kiedy usłyszały, że on jest tutaj. Ja bym je obchodził z daleka, Min. Wiem od ich Gaidinów, że nie mają najlepszych humorów. — Kiruna miała czterech Strażników, a Bera trzech.

Min zdobyła się na uśmiech. Miała ochotę uciec z oberży, ale tym wzbudziłaby najrozmaitsze podejrzenia, nawet w Mahiro.

— To chyba dobra rada. A co ze wskazówką dla mnie?

Wahał się jeszcze chwilę, po czym odłożył układankę.

— Nie powiem, jak jest albo jak nie jest, ale słowo, które wpadnie do właściwego ucha... Może powinnaś założyć, że to al’Thor jest zdenerwowany. Może powinnaś się nawet zastanowić, czy nie poprosić, by ktoś inny dostarczał wiadomości, może nawet jeden z nas. — Miał na myśli Strażników — Może siostry postanowiły udzielić al’Thorowi krótkiej lekcji pokory. No, chyba właśnie powiedziałem o jedno słowo za dużo, kapustko. Przemyślisz to?

Min nie wiedziała, czy ta „krótka lekcja” odnosi się do zdarzeń, które miały miejsce w pałacu, czy raczej do jakichś przyszłych zajść, ale wszystko pasowało do siebie. I ta aura.

— To chyba dobra rada. Mahiro, czy zechcesz powiedzieć Meranie, gdy ta będzie mnie szukać, żebym przekazała jakąś wiadomość, że przez następnych kilka dni będę zwiedzała Wewnętrzne Miasto?

— A to ci długa wycieczka — odrzekł ze śmiechem i nieznaczną drwiną w głosie. — Jak nie będziesz uważała, to jeszcze złapiesz męża.

Stajenny z wielkimi uszami wytrzeszczył oczy, kiedy Min uparła się, żeby wyprowadził Dziką Różę z jej przegrody i ponownie ją osiodłał. Wyjechała ze stajni stępa, ale tuż za pierwszym zakrętem, kiedy straciła z oczu „Różaną Koronę”, uderzyła piętami boki klaczy i pogalopowała w stronę pałacu najszybciej, jak Dzika Róża potrafiła ją nieść, roztrącając ludzi zagradzających jej drogę.


— Trzynaście — powiedział obojętnie Rand i to wystarczyło, by Lews Therin znowu spróbował przejąć kontrolę nad saidinem. Niema walka z warczącą bestią. Kiedy Min go poinformowała, że w Caemlyn jest trzynaście Aes Sedai, Rand ledwie zdążył objąć Moc, zanim zrobił to Lews Therin. Po jego twarzy ciekł pot; na kaftanie miał ciemne plamy. Potrafił się skoncentrować tylko na jednej rzeczy. Na trzymaniu saidina z dala od Lewsa Therina. Był tak napięty, drżała mu prawa ręka i mięsień w policzku.

Min przestała spacerować po wyłożonej dywanem posadzce bawialni i podskoczyła na palcach.

— To nie tylko to, Rand! — zawołała dramatycznie. — Ja widziałam aurę. Krew, śmierć, Jedyna Moc, te dwie kobiety i ty, wszystko w tym samym miejscu i o tym samym czasie. — Znowu rozbłysły jej oczy, ale tym razem po policzkach pociekły łzy.- Kiruna i Bera naprawdę cię nie znoszą! Pamiętasz, co widziałam? Kobiety, które potrafią przenosić, które robią ci krzywdę. Te aury, ta trzynasta, i w ogóle, Rand. Tego jest za dużo!

Twierdziła zawsze, że jej widzenia się sprawdzają, aczkolwiek nigdy nie umiała powiedzieć, czy stanie się to za dzień, za rok czy za dziesięć lat; czuł, że jeśli nie opuści w Caemlyn, to w grę może wchodzić dzień. Już sam ten warkot w głowie wystarczał, by wiedzieć, że Lews Therin chce zaatakować Meranę i inne, zanim one napadną na niego pierwsze. A skądinąd ten pomysł nieprzyjemnie go kusił. Może to tylko przypadek, może to, że jako ta’veren naginał los, zwracało się teraz przeciwko niemu samemu, ale fakt pozostawał faktem. Merana postanowiła zaatakować go dokładnie w dniu, w którym liczba Aes Sedai osiągnie trzynaście.

Powstawszy, przeszedł się do sypialni, gdzie wyciągnął z szafy miecz i zapiął sprzączkę w kształcie Smoka.

— Idziesz ze mną, Min — powiedział; pochwycił Berło Smoka i ruszył w stronę drzwi.

— Dokąd? — spytała podniesionym tonem i otarła twarz chusteczką, ale poszła za nim posłusznie; zdążył już wyjść na korytarz. Jalani poderwała się na równe nogi nieco szybciej niż Beralna, chuda rudowłosa dziewczyna o niebieskich oczach i groźnym uśmiechu.

Kiedy nie było przy nim nikogo oprócz Panien, Beralna zwykła gapić się na niego tak, jakby się zastanawiała, czy uczynić mu tę łaskę i zrobić to, czego żądał, ale tym razem skarcił ją ostrym spojrzeniem. Pustka sprawiała, że jego głos brzmiał odlegle i zimno. Głos Lewsa Therina przycichł do stłumionych pojękiwań, ale Rand nie odważył się odetchnąć. Nie w Caemlyn; w ogóle nigdzie w okolicy Caemlyn.

— Beralna, znajdź Nanderę i każ jej spotkać się ze mną w komnatach Perrina, z tyloma Pannami, ile zechce zabrać. — Nie mógł zostawić Perrina i to wcale nie z powodu jakiejś wizji; kiedy Merana odkryje, że Smok Odrodzony zniknął, wtedy jedna z nich może zechcieć związać Perrina więzią, tak jak to zrobiła z nim Alanna. — Prawdopodobnie nie wrócę już tutaj. Jeśli ktoś zobaczy Perrina, Faile albo Loiala, niech im powie, że też mają się ze mną spotkać. Jalani, znajdź panią Harfor. Przekaż jej, że potrzebuję pióra, atramentu i papieru. — Przed wyjazdem musiał napisać kilka listów. Znowu zatrzęsła mu się ręka i dodał: — Mnóstwo papieru. No co jest? Idźże wreszcie! — Wymieniły spojrzenia i puściły się do biegu. Sam ruszył w przeciwnym kierunku; Min z trudem dotrzymywała mu kroku.

— Rand, dokąd się udajemy?

— Do Cairhien. — Za sprawą otaczającej go Pustki zabrzmiało to tak jak uderzenie w twarz. — Zaufaj mi, Min. Ja ci nic nie zrobię. Odetnę sobie rękę, zanim cię skrzywdzę. — Milczała, a kiedy wreszcie spojrzał na nią, wpatrywała się w niego z dziwną miną.

— Bardzo to miło usłyszeć, pasterzu. — Głos miała równie dziwny jak minę. Myśl o trzynastu Aes Sedai przychodzących po niego musiała ją naprawdę przestraszyć i nic dziwnego.

— Min, jeśli dojdzie do potyczki z nimi, to obiecuję, że cię odeślę w jakieś bezpieczne miejsce. — Czy mężczyzna może stawić czoło trzynastu? Wraz z tą myślą Lews Therin znowu drgnął, zaczął krzyczeć.

Ku jego zdziwieniu wyciągnęła noże z rękawów i otworzyła usta, ale po chwili schowała ostrza równie gładkim ruchem — z pewnością dużo ćwiczyła — i dopiero wtedy przemówiła.

— Możesz mnie zaciągnąć do Cairhien za nos albo w ogóle dokądkolwiek, pasterzu, ale lepiej mocno się zaprzyj i użyj wszystkich sił, jeśli zamierzasz mnie odsyłać. — Z jakiegoś powodu był pewien, że wcale nie to zamierzała powiedzieć.

W komnatach Perrina zastali spore zgromadzenie. Jedną część bawialni okupowali Perrin i Loial, w samych koszulach, siedzący na skrzyżowanych nogach na błękitnym dywanie; palili fajki w towarzystwie Gaula, Kamiennego Psa, którego Rand zapamiętał z Kamienia. Po przeciwległej stronie komnaty siedziała Faile, również na posadzce, razem z Bain i Chiad, które także były w Kamieniu. Przez otwarte drzwi do drugiej komnaty Rand widział Sulin zmieniającą pościel; tak się miotała, jakby chciała ją podrzeć na strzępy. Wszyscy podnieśli głowy, kiedy wszedł do środka razem z Min; Sulin podeszła do drzwi sypialni.

Zapanowało spore zamieszanie, kiedy opowiedział o trzynastu Aes Sedai i o tym, co podsłuchała Min. Nie wspomniał tylko o widzeniach; jedni w komnacie wiedzieli, inni nie, a on nie zamierzał mówić o nich nikomu, dopóki ona sama tego nie zrobi. A dotąd tego nie uczyniła. Podobnie, jeśli szło o Lewsa Therina; nie żeby się bał tego, co mogłoby mu się stać w mieście, w którym przebywało trzynaście Aes Sedai. Niech sobie pomyślą, że wpadł w panikę, jeśli tak im się podoba; nie był zresztą pewien, czy rzeczywiście w nią nie wpadł. Lews Therin umilkł, ale Rand czuł jego obecność, niczym czyjeś rozgorzałe oczy obserwujące go w środku nocy. Gniew, strach, i być może również panika, wypełzały z Pustki jak wielkie pająki.

Perrin i Faile zaczęli się natychmiast pospiesznie pakować, Bain i Chiad zamigotały palcami, po czym obwieściły, że zamierzają towarzyszyć Faile, Gaul zaś oznajmił, że będzie towarzyszył Perrinowi. Rand nie bardzo pojmował, co się tutaj dzieje, w każdym razie polegało to na tym, że Gaul unikał patrzenia na Bain i Chiad, a one odwracały wzrok od niego. Loial wybiegł, mrucząc coś pod nosem; bodajże o tym, że Cairhien jest położone znacznie dalej od Dwu Rzek niż Caemlyn, i coś o swojej matce, która słynie z szybkiego chodu. Kiedy wrócił, miał pod pachą w połowie ukończony tobołek, a na ramieniu wielkie sakwy od siodeł, z których wystawały koszule. Loial był gotów natychmiast wyruszyć w drogę. Sulin również gdzieś zniknęła, ale zaraz wróciła, hołubiąc w ramionach węzełek, który zdawał się zrobiony z czerwono-białych sukien. Z tym przylepionym do twarzy wyrazem nie pasującej do niej łagodności warknęła na Randa, że kazano jej służyć jemu, Perrinowi i Faile, i że tylko wyschła na słońcu jaszczurka mogłaby uznać, iż mogłaby to robić w Caemlyn, podczas gdy oni wszyscy będą w Cairhien. Dodała nawet: „Mój lordzie Smoku”, takim tonem, że to zabrzmiało jak przekleństwo, a potem jeszcze dygnęła, o dziwo ani razu się nie zachwiawszy. Ją też to chyba zdumiało.

Nandera pojawiła się niemalże w tej samej chwili co pani Harfor, niosąca skrzyneczkę z przyborami do pisania, w której znajdowało się kilka piór ze stalówkami oraz taka ilość papieru, atramentu i wosku do pieczętowania, która wystarczyłaby na pięćdziesiąt listów.

Perrin chciał posłać wiadomość do Dannila Lewina, że ma pojechać za pozostałymi ludźmi z Dwu Rzek — nie zamierzał zostawiać żadnego z nich na pastwę Aes Sedai — i powstrzymał się przed powiedzeniem Dannilowi, by ten zabrał Bode i inne dziewczęta z „Psa Culaina”, kiedy Rand i Faile zauważyli, że, po pierwsze, Aes Sedai ich nie puszczą, a po drugie, one same raczej nie zechcą pójść. Perrin i Faile nie raz już odwiedzili oberżę i nawet Perrin musiał przyznać, że dziewczęta wyraźnie nie mogły się już doczekać, kiedy zostaną Aes Sedai.

Faile sama pospiesznie napisała dwa listy, jeden do matki, drugi do ojca; żeby się nie martwili, jak powiedziała. Rand nie umiał orzec, który list jest adresowany do którego rodzica, bowiem bardzo się różniły; jeden był zaczynany kilkanaście razy, po czym darty, i każdemu słowu towarzyszył grymas, drugi został nagryzmolony w pośpiechu, z uśmiechami i chichotem. Uznał, że ten jest zapewne skierowany do matki. Min napisała do przyjaciela o imieniu Mahiro, który przebywał w „Różanej Koronie” i z jakiegoś powodu koniecznie chciała zapewnić Randa, że ten mężczyzna jest starcem, aczkolwiek mówiła to, mocno się czerwieniąc. Nawet Loial ujął pióro po chwili wahania. Własne pióro; pióro używane przez ludzi znikłoby w jego potężnych dłoniach. Po zapieczętowaniu listu wręczył go pani Harfor z butnym żądaniem, by dostarczyła go osobiście, jeśli będzie miała sposobność. Kciuk wielkości grubej kiełbasy zakrył niemalże całe imię adresata, wypisane zarówno pismem ludzkim, jak i ogirów, ale dzięki wyostrzeniu wzroku Jedyną Mocą Rand zauważył imię „Erith”. Niemniej jednak ogir nie zdradzał nawet śladu pragnienia, żeby zaczekać i oddać go jej własnoręcznie.

Rand przeżywał podobne trudności jak Faile przy pisaniu swoich listów, ale z innego powodu. Pot ściekający z twarzy rozmazywał atrament, a ręka tak mu się trzęsła, że kilkakrotnie musiał zaczynać od nowa z powodu kleksów. Wiedział jednak dokładnie, co chce w nich zawrzeć. Do Taima, ostrzeżenie przed trzynastoma Aes Sedai i przypomnienie o swym rozkazie trzymania się od nich z daleka. I do Merany, ostrzeżenie innego rodzaju, a także swoiste zaproszenie; nie było sensu się ukrywać, bo Alanna mogła go znaleźć na całym świecie. Tyle, że w miarę możliwości miało do tego dojść na jego warunkach.

Kiedy nareszcie zapieczętował listy — ujrzawszy pieczęć z zielonego kamienia z wyrzeźbioną sylwetką Smoka, obrzucił panią Harfor stosownym spojrzeniem, na które odpowiedziała niesłychanie bezczelną miną — Rand zwrócił się do Nandery.

— Czy przyprowadziłaś swoich dwadzieścia Panien?

Nandera uniosła brwi.

— Dwadzieścia? Przekazano mi wiadomość, że może być ich tyle, ile zechcę, i że możesz nie wrócić. Jest ich pięćset, a byłoby więcej, gdybym nie nakreśliła linii.

Przytaknął tylko. Głowę przepełniała mu teraz cisza, wyjąwszy jego własne myśli, ale czuł obecność Lewsa Therina wewnątrz wypełniającej go Pustki, czekającego niczym zwinięta sprężyna. Dopiero kiedy przepuścił wszystkich przez bramę do komnaty w Cairhien i zamknął otwór, redukując świadomość bliskości Alanny do niejasnego wrażenia, Lews Therin oddalił się nieco. Jakby poszedł spać, strudzonymi zmaganiami z Randem. Na koniec Rand odepchnął saidina i w tym momencie uświadomił sobie, jak bardzo zmęczył się tą walką. Loial musiał go zanieść do jego komnat w Pałacu Słońca.


Merana siedziała spokojnie pod oknem bawialni, odwrócona plecami do widoku na ulicę, z listem od al’Thora na kolanach. Znała jego treść na pamięć.

„Merano”, tak zaczynał się list. Nie Merano Aes Sedai, nawet nie Merano Sedai.

„Merano!

Pewien mój przyjaciel powiedział mi, że w większości gier w kości wyrzucenie trzynastki jest uważane za równie pechowe jak wyrzucenie Oczu Czarnego. Ja też uważam, że trzynaście to pechowa liczba. Wybieram się do Cairhien. Możesz udać się za mną, w towarzystwie nie więcej jak pięciu sióstr. Dzięki temu będziecie traktowane na równi z emisariuszkami z Białej Wieży. Będę niezadowolony, jeśli spróbujesz przywieźć więcej. I przestań wywierać na mnie presję. Dość już straciłem zaufania.

Rand al’Thor

Smok Odrodzony”

Pod koniec przyciskał pióro z taką siłą, że omal nie rozdarł papieru; ostatnie dwie linijki zdawały się napisane całkiem innym charakterem niż pozostałe.

Merana siedziała bardzo spokojnie. Nie była sama. Inne członkinie misji, o ile to nadal można było nazywać misją, zasiadły na krzesłach pod ścianą, w najrozmaitszych nastrojach. Jedynie Beranicia sprawiała wrażenie równie spokojnej jak Merana; irytująco spokojnej. Pulchne dłonie trzymała złożone na padołku, a głowę lekko schyloną; nie odzywała się ani słowem, o ile ktoś pierwszy do niej nie przemówił. Faeldrin siedziała dumnie wyprostowana i mówiła wtedy, kiedy chciała, podobnie Masuri i Rafela. Seonid, skoro już o tym mowa, zdawała się niewiele mniej ożywiona; przysiadła na brzeżku krzesła i często uśmiechała się z determinacją. Reszta, podobnie jak Valinde niemalże pogodna. Zebrały się wszystkie z wyjątkiem Verin i Alanny; posłano Gaidinów, żeby je odszukali. Kiruna i Bera, stojące na środku izby; ich obecność tutaj najbardziej dawała się we znaki.

— Przysyłanie tego typu listu do Aes Sedai budzi moje obrzydzenie. — Kiruna nie grzmiała; udało jej się mówić głosem chłodnym i spokojnym, a jednocześnie władczym. Za to jej oczy ciskały błyskawice.

— Demiro, czy twój informator potwierdził, że al’Thor udał się do Cairhien?

— Podróżuje — mruknęła Bera z niedowierzaniem. — Kto by pomyślał, że to on ponownie odkryje tę umiejętność!

Faeldrin pokiwała głową, pobrzękując kolorowymi paciorkami wplecionymi do warkoczyków.

— Żadne inne rozwiązanie nie wchodzi w rachubę. Chyba powinnyśmy zapamiętać, że on jest być może potężniejszy od Logaina albo Mazrima Taima.

— Czy z Taimem nic nie da się zrobić? — Krągła twarz Faeldrin, normalnie łagodna i miła, przybrała teraz surowy wyraz, a zazwyczaj melodyjny głos brzmiał monotonnie. — Jest tam co najmniej stu mężczyzn, którzy potrafią przenosić... stu!... oddalonych nawet nie dwadzieścia mil od tego miejsca. — Kairen przytaknęła zdecydowanie, ale się nie odezwała.

— Ci muszą zaczekać — stwierdziła stanowczo Kiruna.- Na Światłość i honor, nie wiem, ilu sióstr potrzeba, żeby sobie poradzić z aż tyloma. Jednak najważniejszy jest al’Thor, a z nim możemy sobie dać radę. Demira?

Demira oczywiście zaczekała, aż pozostałe skończą. Lekko skłoniwszy głowę, powiedziała:

— Wiem tylko, że on wyjechał, najwyraźniej w towarzystwie sporej liczby Aielów, i prawdopodobnie zabrał również Perrina Aybarę.

Kiedy Demira zaczęła mówić, do izby wślizgnęła się Verin; dodała teraz:

— Co do Perrina nie ma wątpliwości. Posłałam Thomasa, żeby się przyjrzał obozowisku ludzi z Dwu Rzek. Jak się zdaje, posłali do pałacu po konie Perrina i jego żony. Reszta porzuciła wozy i służbę; jadą teraz na wschód, najszybciej jak potrafią. Za wilczym łbem Perrina i Czerwonym Orłem Manetheren. — Blady uśmiech wygiął jej wargi, jakby uważała to za coś zabawnego. Kairen najwyraźniej nie podzielała jej zdania; żachnęła się głośno, po czym zacisnęła usta w cienką kreskę.

Merana też nie uważała tego za zabawne, ale to był drobiazg w porównaniu z całą resztą. Słaba woń zgnilizny, kiedy już się siedziało na stercie nieczystości; ujadający pies, kiedy do twych spódnic przywarły wilki. Pomyśleć, że tak się liczyła z tą Verin, że tak się starała. Verin ledwie zaczęła realizować swoje plany; właściwie zrobiła tylko tyle, że podjudziła Demirę, która wyszła z propozycją tej dzisiejszej nieszczęsnej konfrontacji, która została przeprowadzona ze sporą wprawą. Merana nie sądziła, by ktoś oprócz jakiejś Szarej mógł to zauważyć. A mimo to musiała się zgodzić. Stać je było wyłącznie na patrzenie z góry na al’Thora — na próbę patrzenia na niego z góry. Tak liczyła się z Verin, a tymczasem pojawiły się Kiruna z Berą, żadna nie podlegająca w najmniejszej mierze jej władzy, obie co najmniej tak silne jak Masuri, Faeldrin albo Rafela.

— Teraz to jest zgniła rzepa wrzucona do gulaszu — mruknęła gniewnie Bera. Kairen i kilka pozostałych pokiwało głowami.

— Niewielka rzepa — stwierdziła oschle Kiruna. Niemal wszystkie przytaknęły z wyjątkiem Merany i Verin. Merana tylko cicho westchnęła; Verin obserwowała Kirunę tym swoim ptasim spojrzeniem, przekrzywiając głowę. — Co zatrzymuje Alannę? — zapytała Kiruna. — Nie chciałabym się powtarzać.

Merana podejrzewała, że ona sama to zaczęła, przez to, że skapitulowała wobec Verin. Nadal stała na czele delegacji, wszystkie wypełniały jeszcze jej polecenia, nawet Masuri, Rafela i Faeldrin. Ale wszystkie już wiedziały. Nie miała na razie pojęcia, czy Kiruna albo Bera przejęły już dowodzenie — fakt, że jedna urodziła się na farmie, a druga w pałacu, zupełnie nie miał znaczenia; pochodzenie nie miało nic wspólnego z byciem Aes Sedai — ale nie łudziła się: kierowana przez nią misja rozpadała się. Było to coś, do czego nigdy by nie doszło, gdyby Biała Wieża stanowiła całość, gdyby ambasador posiadał pełną władzę Wieży i Zasiadającej na Tronie Amyrlin; nie liczyłoby się wtedy, że ona sięgnęła po szal dopiero po trzydziestu latach i że miała ledwie tyle siły, by jej nie odesłano. Stanowiły teraz tylko grupkę Aes Sedai, wsuwających się na przysługujące im miejsca bez udziału myśli.

Jakby wypowiedzenie jej imienia stanowiło wezwanie, Alanna pojawiła się w momencie, gdy Bera otwierała usta. Razem z Kiruną wspólnie natarły na nowo przybyłą.

— Al’Thor twierdzi, że pojechał do Cairhien — rzekła bez ogródek Bera. — Czy możesz coś dodać?

Alanna spojrzała im butnie w twarze, z groźnym błyskiem w ciemnych oczach. Ostatecznie mówiły o jej Strażniku.

— On jest gdzieś na wschodzie. To wszystko, co wiem. Być może w Cairhien.

— Skoro już musiałaś związać mężczyznę, nie pytając go o zgodę — powiedziała Kiruna rozkazującym tonem — to dlaczego, na najświętszą Światłość, nie użyłaś więzi, żeby go nagiąć do swej woli? To co zrobiłaś, da się porównać do lekkiego uderzenia w rękę!

Alanna nadal nienajlepiej panowała nad emocjami. W rzeczy samej rumieniec zabarwił jej policzki, częściowo z gniewu, sądząc po błysku w oczach, a z pewnością również ze wstydu.

— Czy nikt wam nie powiedział? — zapytała, trochę jakby zbyt wesoło. — Przypuszczam, że nikt nie chce o tym myśleć. Ja z pewnością nie chcę. — Faeldrin i Seonid wbiły wzrok w posadzkę i nie one jedne. — Usiłowałam go zniewolić w kilka chwil po tym, jak związałam go więzią. — Alanna ciągnęła takim tonem, jakby w ogóle niczego nie zauważyła. — Czy kiedykolwiek próbowałaś wyrwać dąb gołymi rękoma, Kiruna? To było mniej więcej to samo.

Kiruna zareagowała wytrzeszczeniem oczu i powolnym, głębokim wdechem. Bera dla odmiany mruknęła:

— To niemożliwe. Niemożliwe.

Alanna odrzuciła głowę w tył i roześmiała się. Dłonie wsparte na biodrach sprawiły, że ten śmiech zabrzmiał pogardliwie; Bera zacisnęła usta, a w oczach Kiruny pojawił się zimny błysk. Verin spojrzała na nie, a wtedy Meranę naszła niemiła wizja gila wpatrzonego w robaki. W jakiś sposób Verin zdawała się buntować bez buntowania, aczkolwiek Merana nie pojmowała, jak ona to robi.

— Nikt dotąd nie związał więzią mężczyzny, który potrafi przenosić — stwierdziła Alanna, kiedy jej wesołość przygasła.- Może to właśnie przenoszenie ma z tym coś wspólnego.

— Niech więc tak będzie — stanowczo stwierdziła Bera. Jej wzrok był równie stanowczy. — Niech tak będzie. Nadal możesz go znaleźć.

— Tak — powiedziała Kiruna. — Pojedziesz z nami, Alanno. — Alanna zamrugała, jakby właśnie doszła do siebie. Skłoniła lekko głowę na znak, że się zgadza.

Czas najwyższy, stwierdziła Merana. Jeżeli ma utrzymać władzę nad delegacją, jest to jej ostatnia szansa. Wstała, składając list od al’Thora, żeby zająć czymś ręce.

— Kiedy przywiodłam tę misję do Caemlyn — zaczęła, by przypomnieć im, że to ona tutaj dowodzi; mówiła pewnym głosem, dzięki Światłości — dano mi duże pole manewru, a jednak wydawało się oczywiste, co należy zrobić, i my — żeby przypomnieć, że są delegacją — zabrałyśmy się za to z przekonaniem, że odniesiemy sukces. Al’Thor miał zostać wywabiony z Caemlyn, dzięki czemu mogłybyśmy wrócić z Elayne i dopilnować, by została ukoronowana, co umocniłoby nasze wpływy w Andorze. Al’Thor miał powoli nabierać zaufania do nas, uwierzyć, że nic mu nie zrobimy. I zostać zmuszony do okazania nam należnego szacunku. Dwie albo trzy spośród nas, starannie wybrane, zajęłyby miejsce Moiraine, doradzając mu i kierując jego poczynaniami. W tym Alanna, rzecz jasna.

— Skąd wiesz, że to nie on zabił Moiraine? — przerwała Bera. — Powiadają przecież, że z jego ręki zginęła Morgase.

— Słyszałyśmy najrozmaitsze pogłoski dotyczące jej śmierci — dodała Kiruna. — Nawet takie, że poległa w walce z Lanfear. Większość jednak twierdzi, że znajdowała się sam na sam z al’Thorem, kiedy umarła.

Merana pohamowała się z trudem i nie odpowiedziała. Gdyby chociaż słowem zdradziła wrodzone odruchy, wymusiłyby na niej ujawnienie ich do końca.

— Wszystko to znajdowało się w zasięgu ręki — ciągnęła — a tymczasem pojawiłyście się wy dwie. Wiem, że stało się tak przez przypadek, że dostałyście polecenie, aby go znaleźć, a jednak za waszą sprawą nasza liczba urosła do trzynastu. Jaki człowiek pokroju al’Thora nie uciekałby najszybciej jak potrafi, słysząc o trzynastu Aes Sedai? Prawda jest taka, że niezależnie od tego, na ile ucierpiały nasze plany, ty ponosisz za to odpowiedzialność, Kiruna, i ty, Bera.- W tym momencie mogła już tylko czekać. O ile udało jej się zdobyć jakąkolwiek przewagę moralną...

— Czy już skończyłaś? — spytała chłodno Bera.

Kiruna zachowała się jeszcze bardziej obcesowo. Zwróciła się do pozostałych.

— Faeldrin, pojedziesz z nami do Cairhien, o ile zechcesz. I wy też, Masuri, Rafela.

Merana zadygotała, złożony list zaszeleścił w jej garści.

— Nie rozumiecie? — krzyknęła. — Mówicie, jakbyśmy miały postępować tak jak przedtem, jakby nic się nie zmieniło. W Cairhien przebywa misja poselska od Elaidy, misja z Białej Wieży. Tak to al’Thor musi widzieć. Potrzebujemy go bardziej niż on nas i obawiam się, że on o tym wie!

Przez chwilę na twarzach wszystkich oprócz Verin malował się wstrząs. Verin tylko z namysłem przytaknęła głową, uśmiechając się tajemniczo. Pozostałe przez chwilę zdradzały oszołomienie. Słowa „Potrzebujemy go bardziej niż on nas” zdawały się ciągle jeszcze dźwięczeć w powietrzu.

Nie potrzebowały Trzech Przysiąg, by wiedzieć, że to prawda.

Wtedy Bera powiedziała całkiem stanowczo:

— Usiądź, Merano, i uspokój się. — Merana usiadła, nim zorientowała się, co robi; nadal się trzęsła, nadal chciała krzyczeć, ale usiadła, mnąc w dłoniach list od al’Thora.

Kiruna odwróciła się do niej plecami.

— Oczywiście ty, Seonid, pojedziesz. Jeszcze jedna para Gaidinów zawsze się przyda. I chyba Verin. — Verin przytaknęła, jakby to było żądanie. — Demira — ciągnęła Kiruna — wiem, że czujesz do niego żal, ale nie chcemy, żeby wpadał w panikę, a poza tym ktoś musi zagnać tę niezwykłą kolekcję dziewcząt z Dwu Rzek do Salidaru. Ty, Valinde, Kairen i Berenicia pomożecie Meranie.

Pozostała wymieniona czwórka bez najmniejszego wahania mruknęła, że się zgadza, ale Merana poczuła chłód. Delegacja już się nie kruszyła; rozpadła się w proch.

— Ja... — Demira zawiesiła głos, kiedy padł na nią wzrok Bery i Kiruny. A także Masuri, Faeldrin i Rafeli. Wszystko przepadło, również jej autorytet. — Być może przyda wam się jakaś Szara — powiedziała omdlałym głosem. — Z pewnością dojdzie do jakichś negocjacji i... — Znowu zabrakło jej słów. To by się nigdy nie stało, gdyby Wieża stanowiła całość.

— Bardzo dobrze — oświadczyła na koniec Bera, takim tonem, że tylko dzięki opanowaniu Merana nie dopuściła, by jej policzki oblały się szkarłatem ze wstydu.

— Demiro, ty odwieziesz dziewczęta do Salidaru — powiedziała Kiruna.

Merana siedziała bez ruchu. Modliła się, żeby Komnata wybrała już do tej pory Amyrlin. Kogoś bardzo silnego, zarówno w korzystaniu z Mocy, jak i z ducha. Potrzebna byłaby jeszcze jedna Deane, jeszcze jedna Rashima, żeby uczynić z nich ponownie to, czym kiedyś były. Modliła się, by Alanna zawiodła je do al’Thora, zanim ten zdecyduje się uznać Elaidę. Bo wtedy nawet kolejna Rashima ich nie uratuje.

Загрузка...