27 Dary

Egwene wędrowała z powrotem w stronę wielkiego skupiska namiotów, starając się po drodze odzyskać panowanie nad sobą, jednak w istocie nie była pewna nawet tego, czy czuje ziemię pod stopami. Cóż, wiedziała, że musi ją czuć. Jej stopy wzbijały niewielkie kłęby kurzu, rozpływające się w wielkich jego chmurach, gnanych gorącymi podmuchami wiatru; rozkaszlała się i pożałowała, że Mądre nie noszą zasłon. Szal udrapowany wokół głowy to jednak nie było to samo, a poza tym przypominało to trochę noszenie na głowie namiotu-łaźni. A mimo to miała wrażenie, że przebiera nogami w powietrzu. W głowie jej wirowało i to nie tylko z gorąca.

Z początku uznała, że Gawyn nie chce się z nią spotkać, ale chwilę potem pojawił się jednak, kiedy przepychała się przez tłum. Spędzili cały ranek w prywatnym gabinecie gospody pod „Długim człowiekiem”, trzymając się za ręce i rozmawiając przy herbacie. Zachowała się całkowicie bezwstydnie, całując go, gdy tylko drzwi za nimi się zamknęły, zanim on wykonał choćby najdrobniejszy ruch, by pocałować ją, raz nawet usiadła mu na kolanach, aczkolwiek nie wytrwała długo w tej pozycji. To sprawiło, że zaczęła myśleć o jego snach, o tym, że może mogłaby znowu wślizgnąć się do któregoś z nich, a potem już przychodziły jej do głowy rzeczy, które powinny być obce każdej przyzwoitej dziewczynie! A przynajmniej kobiecie, która nie jest zamężna. Podskakiwała niczym przerażona łania, a on nie przestawał się dziwić.

Pospiesznie rozejrzała się dookoła. Znajdowała się wciąż. w odległości połowy mili od namiotów, w pobliżu nie było żywej duszy, a gdyby nawet ktoś był, to i tak nie mógłby dostrzec jej rumieńców. Zagryzła wargi, kiedy zdała sobie sprawę, że szczerzy się idiotycznie w cieniu szala. Światłości, naprawdę powinna lepiej się kontrolować. Zapomnieć o silnym uścisku ramion Gawyna, myśleć zaś o tym, dlaczego spędzili tak dużo czasu pod „Długim człowiekiem”.

Przepychała się przez tłum, rozglądając się jednocześnie dookoła w poszukiwaniu Gawyna, i ze zmiennym powodzeniem próbowała wyglądać na niczym szczególnie nie zainteresowaną; mimo wszystko nie miała ochoty, aby spostrzegł, jak bardzo jej na nim zależy. Zupełnie znienacka jakiś człowiek pochylił się ku niej i wyszeptał gorączkowo:

— Idź za mną do „Długiego człowieka”.

Aż podskoczyła, nie potrafiła się opanować. Po chwili dopiero udało jej się w tamtym rozpoznać Gawyna. Miał na sobie prosty kaftan z brązowej wełny i cienki płaszcz podróżny; kaptur niemalże zakrywał mu twarz. Oprócz Aielów prawie każdy, kto wychodził poza mury miasta, okrywał się płaszczem — jednak w tym upale niewielu naciągało na głowy kaptury.

Mocno chwyciła go za rękaw, kiedy próbował ruszyć przed nią.

— Na jakiej podstawie myślisz sobie, że udam się z tobą do gospody, Gawynie Trakand? — zapytała, mrużąc oczy. Jednak głos przyciszyła; nie było potrzeby zwracać na siebie uwagi przechodniów, którzy zapewne zerkaliby w stronę kłócącej się pary. — Pójdziemy na spacer. Z pewnością nazbyt wiele sobie wyobrażasz, jeżeli sądzisz, że chwila...

Skrzywił się i pośpiesznie wyszeptał jej do ucha:

— Kobiety, z którymi tu przybyłem, szukają kogoś. Kogoś takiego jak ty. W mojej obecności niewiele o tym mówią, jednak tu i tam udało mi się podchwycić słowo. Teraz idź za mną. — Nie oglądając się więcej za siebie, ruszył szybkim krokiem w głąb ulicy, a jej nie pozostawało nic innego, jak ze ściśniętym żołądkiem powędrować za nim.

Wspomnienie tej sytuacji sprawiło, że ruszyła teraz krokiem bardziej zdecydowanym. Spieczona powierzchnia ziemi pod podeszwami jej miękkich butów zdawała się niemalże równie gorąca jak kamienie miejskiego bruku. Brnęła mozolnie przez tumany kurzu i myślała wściekle, że Gawyn w istocie nie miał jej wiele do powiedzenia poza tą pierwszą uwagą. Później dowodził, że to wcale nie jej tamte muszą poszukiwać, ale mimo to powinna uważać, kiedy przenosi, i na ile to możliwe, trzymać się z dala od miejsc, w których ktoś mógłby ją zobaczyć. Tyle, że sam nie wydawał się do końca wierzyć w to, co mówi; w przeciwnym razie nie zadbałby tak o swoje przebranie. Egwene powstrzymała się jednak i nie skomentowała jego ubioru — tak bardzo zamartwiał się faktem, iż gdyby te Aes Sedai ją znalazły, to popadłaby w poważne tarapaty, zamartwiał się tym, iż to on doprowadziłby je do niej. Najwyraźniej nie miał najmniejszego zamiaru przestać się nią opiekować, nawet jeśli wprost o tym nie wspominał. I nadal był święcie przekonany, że wszystko się rozwiąże, jeżeli ona wróci jakoś niepostrzeżenie do Tar Valon i do Wieży. Zawrze jakiś układ z Coiren i pozostałymi Aes Sedai, które przybyły do Caemlyn, i wróci razem z nimi. Światłości, ona przecież powinna naprawdę być na niego zła, skoro wydawało mu się, że lepiej od niej samej wie, co jest dla niej dobre, jednak z jakiegoś powodu ta myśl sprawiała, że uśmiechała się pobłażliwie, nawet teraz. Z jakiegoś powodu nie potrafiła myśleć o nim tak, jak na to zasługiwał, a on zdawał się wślizgiwać do wszystkich myśli, jakie przelatywały jej przez głowę.

Zagryzła wargę i skupiła myśli na prawdziwym kłopocie. Aes Sedai z Wieży. Gdyby tylko potrafiła się zmusić i porządnie przepytać Gawyna... Z pewnością nie zdradziłby nikogo, gdyby odpowiedział jej na parę drobnych pytań, o przynależność do Ajah, o to dokąd chodziły, albo... Nie! Złożyła tę obietnicę wyłącznie samej sobie, złamanie jej jednak równałoby się dyshonorowi dla niego. Żadnych pytań. Tylko to, co powie jej z własnej woli.

A z tego co powiedział, nie miała podstaw dla domniemywań, iż one szukają właśnie Egwene al’Vere. Ale, musiała też przyznać, że nie ma wyraźnych przesłanek, by sądzić, że tak nie jest. Wszystko to były tylko przypuszczenia i nadzieje. To prawda, że agentka Wieży nie byłaby w stanie rozpoznać Egwene w stroju Aielów, nie powiedziane jednak, iż przypadkiem nie usłyszała gdzieś jej imienia czy nie podsłuchała jakiejś plotki o Egwene Sedai z Zielonych Ajah. Od tej pory powinna bardzo uważać, kiedy będzie chodziła po mieście. Nie tylko uważać — powinna być naprawdę bardzo czujna.

Dotarła na skraj obszaru zajętego przez namioty. Obóz rozciągał się na całe mile we wszystkie strony, zarówno na porośniętych drzewami, jak i całkowicie nagich wzgórzach otaczających go od wschodu. Między niskimi namiotami kręcili się Aielowie, w pobliżu jednak dostrzegła tylko nielicznych gai’shain. I żadnej Mądrej. Złamała daną im obietnicę. Niby złożyła ją Amys, ale to było tak, jakby oszukała je wszystkie. Konieczność takiego a nie innego postępowania wydawała jej się teraz znacznie słabszą wymówką dla usprawiedliwienia kłamstwa, jakiego się dopuściła.

— Przyłącz się do nas, Egwene — usłyszała kobiecy głos. Nawet z zasłoniętą twarzą, Egwene było łatwo rozpoznać, chyba że znajdowała się w otoczeniu dziewcząt, które jeszcze nie do końca wyrosły. Surandha, uczennica Sorilei, wystawiła z namiotu otoczoną ciemnozłotymi lokami twarz i machała ręką w jej stronę. — Mądre mają jakieś spotkanie w głębi obozu, wszystkie są na nim, nam zaś dały dzień wolny. Cały dzień. — Był to luksus, na jaki rzadko im pozwalano i Egwene nie potrafiłaby zeń zrezygnować.

Wewnątrz namiotu na poduszkach leżały wygodnie kobiety i czytały przy świetle olejowych lampek — wejście było zasłonięte, aby kurz nie dostawał się do środka, tym samym więc światła było w nim niewiele — albo siedziały, zajęte szyciem. cerowaniem bądź haftem. Dwie bawiły się w „kocią kołyskę”. Słychać było gwar rozmów, a na jej widok kilka twarzy rozpromieniło się. Nie wszystkie były uczennicami — z wizytą przyszły również dwie matki i kilka pierwszych sióstr. Starsze kobiety miały na sobie tyle biżuterii, co każda z Mądrych. Bluzki były głęboko rozpięte, szale zaś zawiązane wokół talii, chociaż upał, jaki panował we wnętrzu namiotu, zdawał się im w najmniejszej mierze nie dokuczać.

Któryś z gai’shain zabrał się za nalewanie herbaty do filiżanek. Coś w jego ruchach zdradzało, że to rzemieślnik, a nie algai’d’siswai; jego twarz również wyglądała twardo i nieugięcie, jednak w porównaniu z wojownikami Aielów znaczył ją ślad jakiejś delikatności, okazywanie zaś pokory przychodziło mu z mniejszym wysiłkiem. Na czole miał jedną z tych przepasek, które naznaczały siswai’aman. Żadna z kobiet nie spojrzała nawet na niego po raz drugi, chociaż gai’shain nie pozwalano nosić nic innego prócz bieli.

Egwene również owinęła swój szal wokół bioder i z wdzięcznością przyjęła miskę z wodą do obmycia twarzy i dłoni, potem odwiązała kilka tasiemek bluzki, wreszcie zajęła czerwoną poduszkę ze złotymi frędzlami między Surandhą a Estair, rudowłosą uczennicą Aeron.

— W jakiej sprawie Mądre zwołały naradę? — Zapytała, mimo że jej myśli wcale nie krążyły wokół Mądrych. Nie miała zamiaru całkowicie rezygnować z odwiedzania miasta, przystała na to, by każdego ranka zaglądać do „Długiego człowieka”, sprawdzać, czy Gawyn przypadkiem nie czeka na nią w środku, mimo że uśmieszek, jaki widziała na twarzy grubej karczmarki, przyprawiał ją każdorazowo o rumieniec... Światłość jedna wiedziała, co tamta musiała sobie pomyśleć!... Jednak z pewnością należało zaprzestać prób podsłuchiwania pod pałacem lady Arilyn. Po tym, jak już pożegnała się z Gawynem, podeszła doń wystarczająco blisko by wyczuć, że w środku kobiety dalej przenosiły Moc, ale wystarczyło jedno spojrzenie zza rogu, by natychmiast uciekła. Stała tak blisko, że nie mogła się pozbyć nieprzyjemnego uczucia, że w każdej chwili za jej plecami może pojawić się Nesune. — Czy któraś to wie?

— Chodzi oczywiście o twoje siostry — zaśmiała się Surandha. Miała wielkie, błękitne oczy, a kiedy się śmiała, była naprawdę piękna. Miała kilka lat więcej od Egwene i potrafiła przenosić równie silnie jak wiele Aes Sedai, z utęsknieniem też oczekiwała już chwili, gdy wolno jej będzie samej wybrać sobie siedzibę. A tymczasem musiała tańczyć tak, jak zagrała jej Sorilea. — Cóż innego mogłoby je skłonić do takiego pośpiechu, jakby przed chwilą usiadły właśnie na cierniach segada?

— Powinnyśmy wysłać Sorileę na rozmowy z nimi — stwierdziła Egwene, biorąc z rąk gai’shain herbatę w ozdobionej niebieskimi paskami filiżance. Gawyn, w trakcie opowieści o tym, jak to jego Młodzi zostali upchnięci do wszystkich sypialń nie zajętych przez Aes Sedai, podczas gdy pozostali musieli spać w stajniach, zdradził mimo woli, że w pałacu nie było wolnych izb nawet dla pomywaczek, oraz że Aes Sedai żadnych takich miejsc nie przewidywały. To były dobre wieści. — Sorilea zdolna jest sprawić, że dowolna liczba Aes Sedai będzie siedziała prosto. — Surandha aż odchyliła do tyłu głowę, zanosząc się śmiechem.

Uśmiech na twarzy Estair był ledwie widoczny, a jej wyraz twarzy zdradzał niejakie oburzenie. Szczupła, młoda kobieta z poważnymi, szarymi oczyma zawsze zachowywała się w taki sposób, jakby Mądre ją właśnie obserwowały. Egwene nigdy nie przestawało zdumiewać, że Sorilea mogła mieć tak roześmianą uczennicę, podczas gdy Aeron, zawsze miła i pogodna, która nigdy nikomu nie dokuczała, miała taką, która zdawała się wręcz poszukiwać kolejnych reguł, którym należało się podporządkować.

— Ja sądzę, że to chodzi o Car’a’carna — oznajmiła Estair najbardziej ponurym z tonów.

— Dlaczego tak myślisz? — zapytała nieobecnym głosem Egwene. Nie widziała innego wyjścia, jak całkowicie zrezygnować z wypraw do miasta. Wyjąwszy spotkania z Gawynem, oczywiście; niezależnie od tego, ile ją kosztowało przyznanie się przed sobą, że nie odwoła spotkań z nim dla przyczyny mniej istotnej niźli Nesune oczekująca w „Długim człowieku”. Oznaczało to jednak powrót do praktyki spacerów wokół murów miasta, w chmurach kurzu. Ten ranek stanowił wyjątek, nie miała jednak najmniejszego zamiaru dawać Mądrym powodów dla dalszego odmawiania jej wstępu do Tel’aran’rhiod. Dzisiejszej nocy same jeszcze spotkają się z Aes Sedai z Salidaru, jednak za siedem nocy ona będzie już wśród nich. — O co tym razem chodzi?

— Nie słyszałaś? — wykrzyknęła Surandha.

Za dwa, trzy dni będzie mogła spotkać się już z Nynaeve i Elayne albo przynajmniej nawiedzać je w ich snach. Spróbować z nimi porozmawiać w każdym razie; nigdy nie można było mieć absolutnej pewności, że osoba, z którą się w ten sposób nawiązywało kontakt, nie uzna tego wyłącznie za zwykły sen. Chyba, że wcześniej nawykła do komunikowania się taką drogą, co jednak z pewnością nie odnosiło się do Nynaeve i Elayne. Jak dotąd zdarzyło im się to przecież tylko raz. W każdym razie na myśl, że w ogóle miałaby starać się je znaleźć, poczuła niepokój. Jak przez mgłę przypomniała sobie dręczący ją koszmar: za każdym razem, gdy któraś z tamtych wypowiadała słowo, wszystkie się potykały i przewracały, upuszczały filiżankę bądź talerz, czy też kopnięciem potrącały wazon; za każdym razem było to coś, co roztrzaskiwało się od uderzenia o ziemię. Od czasu gdy poprawnie udało jej się zinterpretować sen o Gawynie, zostającym jej Strażnikiem, próbowała tego również w przypadku innych snów. Jak dotąd te usiłowania nie zaowocowały powodzeniem, z pewnością jednak tamten koszmar musiał mieć określone znaczenie. Być może zrobi lepiej, jeśli po prostu zaczeka do następnego spotkania i zapyta je wprost. A poza tym zawsze jeszcze istniała możliwość, że wpadnie ponownie do snu Gawyna, że zostanie przezeń pochwycona. Na samą myśl pokraśniały jej policzki.

Car’a’carn wrócił — wyjaśniła Estair. — Ma się spotkać z twoimi siostrami dziś po południu.

Wszystkie myśli na temat Gawyna i jego snów pierzchły, Egwene zmarszczyła czoło i wbiła wzrok w filiżankę. To już drugi raz w ciągu dziesięciu dni. Tak szybki powrót był czymś niezwykłym w jego przypadku. Dlaczego teraz to zrobił? Czy w jakiś sposób dowiedział się o tych Aes Sedai z Wieży? W jaki? I tak, jak to się zwykłe działo, kiedy o tym myślała, same jego Podróże budziły w jej umyśle mnóstwo kolejnych pytań. W jakiż sposób on potrafił tego dokonać?

— W jaki sposób czego potrafił dokonać? — zapytała Estair, zaś Egwene aż zamrugała, zaskoczona tym, że znowu myślała na głos.

— W jaki sposób dało mu się tak łatwo spowodować, że ściskało mnie w żołądku?

Surandha pokręciła głową ze współczuciem, ale ona również się uśmiechnęła.

— On jest mężczyzną, Egwene.

— On jest Car’a’carnem — dodała Estair, z naciskiem wymawiając ostatnie słowo, a w jej głosie było coś więcej niż tylko szczypta szacunku. Egwene nie byłaby tak znowu całkiem zaskoczona, gdyby zobaczyła, że tamta w pewnym momencie sama również zawinie sobie wokół głowy ten idiotyczny kawałek szmatki.

Surandha natychmiast zaczęła kpić z Estair, powątpiewając, czy tamta kiedykolwiek będzie w stanie poradzić sobie z wodzem siedziby, a co dopiero z wodzem szczepu bądź klanu, skoro nie rozumie, że mężczyzna nie przestaje być mężczyzną tylko dlatego, że zostaje przywódcą, natomiast Estair upierała się twardo, że jednak w przypadku Car’a’carna cała sprawa ma się zupełnie inaczej. Jedna ze starszych kobiet, Mera, która przyszła tutaj specjalnie po to, żeby zobaczyć się ze swoją córką, pochyliła się w ich stronę i wyjaśniła, że sposób na poradzenie sobie z dowolnym wodzem — siedziby, szczepu, klanu, czy nawet z samym Car’a’carnem — jest dokładnie taki sam, jak sposób na radzenie sobie z mężem. To z kolei wywołało śmiech Baerin, także przybyłej z wizytą do córki, oraz komentarz z jej ust, że faktycznie jest to najlepszy sposób na to, aby pani dachu złożyła u twoich stóp swój nóż, co w istocie równa się deklaracji waśni. Baerin była Panną, zanim wyszła za mąż, jednak u Aielów każdy mógł zadeklarować swą wrogość względem każdego, wyjątek stanowiły Mądre i kowale. Zanim Mera skończyła mówić, już do sprzeczki dołączyły wszystkie pozostałe, z wyjątkiem gai’shain oczywiście, które rzuciły się na biedną Estair — Car’a’carn to tylko wódz pośród wodzów, co do tego nie ma wątpliwości — kłótnia dotyczyła jednak tego, czy lepiej próbować dać sobie radę z wodzem samodzielnie, czy szukać pośrednictwa jego pani dachu.

Egwene niewiele przykładała do tego wagi. Z pewnością Rand nie zrobi nic głupiego. Wyraził przecież stosowne wątpliwości odnośnie listu Elaidy... niemniej jednak uwierzył w ten, który napisała Alviarin, a który nie tylko był znacznie bardziej serdeczny, lecz wręcz otwarcie służalczy. Sądził, że posiada przyjaciółki, a nawet zwolenniczki w samej Wieży. Ona tak nie sądziła. Była przekonana, że Elaida i Alviarin napisały ten drugi list wspólnie, co do ostatniej litery, wraz z tym idiotycznym sformułowaniem o „klękaniu w jego świetlistości”. I że to wszystko stanowi element spisku, którego celem jest zwabienie go do Wieży.

Spojrzała z żalem na swoje dłonie, westchnęła i odstawiła filiżankę. Gai’shain pochwycił ją, zanim zdążyła cofnąć rękę.

— Muszę już iść — zwróciła się do obu uczennic. — Naprawdę mam jeszcze coś do zrobienia.

Surandha i Estair podniosły wrzawę, że pójdą razem z nią cóż, z pewnością było to szczere; Aielowie nigdy nie składali żadnych propozycji jedynie grzecznościowo — ale wciągnęła je tocząca się dyskusja i nie upierały się, gdy nalegała, żeby zostały. Owinęła ponownie szal wokół głowy i niebawem gwar ich głosów ścichł w oddali — Mera pouczała Estair, tonem pozbawionym śladu wahania, że ostatecznie tamta może sobie zostać Mądrą, póki jednak nie będzie w stanie nauczyć się słuchać kobiety, która zdobyła męża i wychowała trzy córki oraz dwu synów bez żadnej siostry żony do pomocy... — zanurzyła się w unoszony podmuchami wiatru kurz.

W mieście próbowała przekradać się przez zatłoczone ulice w taki sposób, aby to wcale tak nie wyglądało, usiłowała rozglądać się równocześnie we wszystkie strony naraz, sprawiając wrażenie, iż interesuje ją jedynie cel przechadzki. Szanse natknięcia się wprost na Nesune były niewielkie, ale... Przed nią dwie kobiety w skromnych sukniach i sztywno wykrochmalonych fartuchach próbowały właśnie się wyminąć, ale obie zboczyły w tę samą stronę i w efekcie wpadły na siebie. Wymamrotały przeprosiny i znowu próbowały zejść sobie z drogi. I ponownie ruszyły w tę samą stronę. Wygłosiły kolejne przeprosiny, a potem, jak w tańcu, wykonały identyczny manewr. Kiedy Egwene przechodziła obok nich, wciąż daremnie starały się jakoś wyminąć, dokładnie naśladując swoje ruchy. Twarze ich zaczynał już pokrywać rumieniec, przeprosiny zaś mamrotały zaciśnięte ponuro usta. Ten epizod dał jej do myślenia. Światłości, kiedy Rand był w okolicy, wcale nie było takie nieprawdopodobne, że oto zaraz wpadnie na wszystkie sześć Aes Sedai, a równocześnie podmuch wiatru zerwie jej szal z twarzy, zaś troje ludzie naraz wykrzyknie jej imię, dodatkowo tytułując ją Aes Sedai. Kiedy przebywało się w pobliżu Randa, możliwość natknięcia się nawet na samą Elaidę nie była wcale taka mało prawdopodobna.

Pośpieszyła naprzód, z każdym krokiem coraz bardziej obawiając się, że zostanie pochwycona w jedno z tych zawirowań Wzoru, które roztaczał wokół siebie jako ta’veren, z każdą chwilą coraz bardziej przerażona. Na szczęście, widząc rozszerzone oczy i ukrytą pod szalem twarz Aiela — czy ci ludzie mieli choćby blade pojęcie, czym różni się szal od zasłony? — przechodnie schodzili jej z drogi, co pozwalało poruszać się naprzód prawie truchtem. Nie pozwoliła sobie wszak na krótką choćby chwilę odprężenia, póki nie weszła do Pałacu Słońca przez tylne drzwi dla służby.

W wąskim korytarzu zalegał silny zapach gotowanej strawy; gdzie nie spojrzał we wszystkie strony śpieszyli mężczyźni i kobiety w liberiach. Byli tam też tacy, którzy odpoczywali z podwiniętymi rękawami, wachlując się fartuchami; ci patrzyli na nią ze zdziwieniem. Jakby co najmniej od roku nikt prócz służących nie zbliżał się do kuchni. A już z pewnością nie jakiś Aiel. Spoglądali na nią w taki sposób, jakby spodziewali się, że w każdej chwili może wyciągnąć włócznię spod spódnic.

Wycelowała palec w stronę tłustawego, niskiego człowieczka, który właśnie ocierał kark chustką.

— Czy wiesz, gdzie przebywa Rand al’Thor?

Wzdrygnął się, potoczył spojrzeniem po swych towarzyszach, którzy jednak szybko się ulotnili. Zaszurał nogami, najwyraźniej gotów iść w ich ślady.

— Lord Smok, mhm... W swoich komnatach. Tak w każdym razie przypuszczam. — Kłaniając się, próbował umknąć na bok. — Jeśli panienka... hmm... jeśli pani wybaczy, muszę wrócić do moich...

— Zaprowadzisz mnie tam — oznajmiła zdecydowanie. Tym razem nie miała czasu na błąkanie się i szukanie drogi.

Po raz ostatni przewrócił oczami, zerknął na swoich oddalających się przyjaciół, stłumił westchnienie, szybko spojrzał na nią spode łba, czy przypadkiem się nie obraziła, a potem pomknął przywdziać kaftan. Znakomicie orientował się w labiryncie pałacowych korytarzy, śpieszył naprzód i ukłonem wskazywał jej drogę przy kolejnych zakrętach, kiedy jednak po raz ostatni pochylił się uniżenie w kierunku wysokich drzwi z inkrustowanymi wschodzącymi słońcami, których strzegły Panny i jeden mężczyzna Aiel, i kiedy pozwoliła mu już odejść, dostrzegła na jego twarzy przelotny błysk pogardy. Nie potrafiła tego zrozumieć; przecież robił to, za co mu płacono.

Aiel wstał, kiedy podeszła do drzwi. Był wysokim mężczyzną w średnim wieku, z klatką piersiową i ramionami jak u byka oraz zimnymi szarymi oczami; Egwene go nie znała. Najwyraźniej chciał zagrodzić jej drogę. Na szczęście twarz Panny była znajoma.

— Pozwól jej przejść, Maric — powiedziała Somara, uśmiechając się. — To uczennica Amys, Bair i Melaine, jedyna, o ile mi wiadomo, uczennica służąca trzem jednocześnie Mądrym. A jej wygląd wskazuje na to, że kazały jej biegiem zanieść jakieś, nieprzyjemne słowa dla Randa al’Thora.

— Biegiem? — Chichot Marica nie zdołał złagodzić ani jego rysów, ani wyrazu oczu. — Wygląda raczej jakby pełzła. Powrócił do obserwacji korytarza.

Egwene nie musiała pytać, co właściwie miał na myśli. Wyciągnęła swoją chusteczkę z sakwy przy pasie, pośpiesznie otarła twarz; kiedy jesteś brudna, nikt nie potraktuje cię poważnie, a Rand musiał jej wysłuchać.

— W każdym razie są to ważne wieści, Somaro. Mam nadzieję, że jest sam. Aes Sedai jeszcze nie przybyły? — Popatrzyła na zupełnie szarą chusteczkę i z westchnieniem wsunęła ją do sakwy.

Somara pokręciła głową.

— Jeszcze dużo czasu do godziny, na którą zostały umówione. Powiesz mu, żeby był ostrożny? Nie chcę w niczym obrazić twoich sióstr, ale on jest taki nieostrożny i taki uparty.

— Powiem mu. — Egwene nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Słyszała już wcześniej, jak Somara mówi takie rzeczy, z rodzajem przesadnej dumy, jaką odczuwać może matka względem nazbyt żywego dziecka w wieku jakichś dziesięciu lat, słyszała też jak podobnie o Randzie wyrażały się inne Panny. Musiał być to znowu rodzaj Aielowego żartu, a nawet jeśli nie potrafiła go zrozumieć, rada była wszystkiemu, co sprzyjało osłabieniu jego pychy. — Powiem mu także, żeby umył sobie uszy. — Somara przytaknęła, nim się połapała, co właściwie robi. Egwene zrobiła głęboki wdech. — Somara, moje siostry nie mogą się dowiedzieć, że jestem tutaj. — Maric zerknął na nią z ciekawością, w przerwie między przyglądaniem się twarzy każdego ze służących, którzy się kręcili po korytarzu. Musiała być naprawdę ostrożna. — Nie stanowimy jedności, Somara. Tak naprawdę, to można rzec, iż jesteśmy sobie tak dalekie, jak tylko siostry mogą być.

— Najgorsze waśnie przydarzają się między pierwszymi siostrami — stwierdziła Somara, skinąwszy głową. — Wejdź do środka. Ode mnie nie usłyszą twego imienia, a jeśli Maric będzie chlapał ozorem, to zawiążę mu go w supeł. — Maric, któremu sięgała tylko do piersi i który ważył przynajmniej dwa razy więcej, uśmiechnął się tylko nieznacznie i nawet na nią nie spojrzał.

Zwyczaj Panien, które pozwalały jej wchodzić do komnat Randa bez wcześniejszego anonsu, niejednokrotnie już w przeszłości doprowadził do kłopotliwych sytuacji, tym razem jednak Rand nie siedział w wannie. Komnaty, które zajmował, musiały uprzednio należeć do króla, zaś przedpokój stanowił miniaturę sali tronowej. Faliste promienie złotych słońc, długie na całą piędź lśniły w wypolerowanej, kamiennej posadzce i stanowiły jedyne miękkie linie w zasięgu wzroku. Wysokie lustra w surowych, złotych ramach wisiały na ścianach pod szerokimi, prostymi pasami złoceń, zaś wystający gzyms wykonano ze złotych trójkątów zachodzących na siebie niczym łuski. Bogato złocone fotele stojące po obu stronach wschodzącego słońca stały względem siebie idealnie równolegle, tak prosto, jak proste były ich wysokie oparcia. Rand zaś siedział w dwakroć bardziej okazałym fotelu, o dwukrotnie wyższym oparciu, stojącym na niewielkim podwyższeniu, które również było pokryte złotem. Ubrany w czerwony, jedwabny, haftowany kaftan, w zagięciu łokcia trzymał seanchańską włócznię; na jego twarzy zastygł ponury grymas. Wyglądał jak król, i to taki, który właśnie ma wydać na kogoś wyrok śmierci.

Wsparła dłonie na biodrach.

— Somara mówi, że masz natychmiast umyć uszy, młody człowieku — powiedziała, a on poderwał się z miejsca.

Zaskoczenie i gniew na jego twarzy ukazały się tylko przez króciutki moment. Uśmiechnął się i zszedł z podwyższenia, wsparłszy kikut włóczni o siedzisko fotela.

— A cóż ty, na Światłość, wyprawiałaś z sobą? — Przeszedł przez całą długość komnaty, ujął ją za ramiona i odwrócił jej twarz do najbliższego z luster.

Wbrew samej sobie aż zamrugała oczami. Naprawdę wyglądała dość osobliwie. Kurz, który przeniknął przez jej szal — nie, teraz to była już glina, odkąd kurz wymieszał się z potem układał się na policzkach w smugi, zaś na czole, gdzie próbowała go zetrzeć, w koliste kręgi.

— Powiem Somarze, żeby posłała po wodę — oznajmił wesoło. — Być może uzna, że to do moich uszu. — Ten uśmiech na jego twarzy był doprawdy nieznośny!

— Nie ma potrzeby — odrzekła z taką godnością, na jaką tylko było ją stać. Nie miała zamiaru pozwolić, by stał tak tutaj i patrzył, jak ona się myje. Wyciągnęła już i tak szarą chusteczkę, zaczęła czyścić najgorsze plamy. — Wkrótce masz się spotkać z Coiren i pozostałymi. Nie muszę cię chyba ostrzegać, że są niebezpieczne, nieprawdaż?

— Sądzę, że właśnie to zrobiłaś. Nie ze wszystkimi mam się spotkać. Powiedziałem im, że przyjmę tylko trzech, a więc tyle też wysyłają. — Obserwując jego postać w lustrze, zauważyła, że przekrzywił głowę, jakby czegoś słuchał, a potem skinął i zniżył głos do szeptu. — Tak, jestem w stanie poradzić sobie z trzema, jeżeli nie będą zbyt silne. — Nagle zauważył jej spojrzenie. Oczywiście, gdyby jedną z nich była Moghedien w peruce albo Semirhage, wówczas mógłbym mieć kłopoty.

— Rand, nie wolno ci tego bagatelizować. — Chusteczka nie na wiele się przydała. Splunęła na nią z najwyższą niechęcią; nie istniał żaden w miarę godny sposób splunięcia na chusteczkę. Ja wiem, jaki jesteś silny, jednak to są Aes Sedai. Nie możesz traktować ich tak, jakby to były jakieś wieśniaczki. Nawet jeśli sądzisz, że Alviarin naprawdę uklęknie u twych stóp, a wszystkie jej przyjaciółki razem z nią, to te, z którymi masz się spotkać, zostały wysłane przez Elaidę. Nie możesz podejrzewać jej o nic innego, jak tylko o to, że będzie próbowała wziąć cię na smycz. Wniosek z tego jest prosty: powinieneś je odesłać.

— I zaufać twoim ukrywającym się przyjaciółkom? — zapytał cicho. O wiele za cicho.

Z twarzą nic się nie dawało zrobić; powinna była pozwolić mu posłać po wodę. Teraz jednak nie mogła o to poprosić, skoro wcześniej odmówiła.

— Wiesz, że nie możesz ufać Elaidzie — powiedziała ostrożnie, zwracając się do niego. Pamiętając o tym, co zdarzyło się ostatnim razem, nie chciała nawet wspominać o Aes Sedai przebywających w Salidarze. — Wiesz o tym.

— Nie ufam żadnej Aes Sedai. One... — w jego głosie zabrzmiało wahanie, jakby już chciał wypowiedzieć jakieś inne słowo, a potem nagle zrezygnował, chociaż nie potrafiła sobie wyobrazić, co to mogło być. — Będą próbowały mnie wykorzystać, ale to ja wykorzystam je. Piękne koło, nie sądzisz? — Jeżeli nawet kiedykolwiek rozważała możliwość zdradzenia mu, gdzie przebywają Aes Sedai z Salidaru, wyraz jego oczu rozwiał w niej wszelkie wątpliwości; był taki twardy, taki zimny, że aż cała zadrżała w środku.

Być może, jeśli dostatecznie się rozzłości, jeżeli wystarczająco często ścierać się będzie z Coiren, poselstwo powróci do Wieży z pustymi rękami, wioząc ze sobą tylko to, co stamtąd zabrało...

— Jeżeli uważasz, że tak jest ładnie, to zapewne masz rację; ty jesteś Smokiem Odrodzonym. Cóż, ponieważ zamierzasz przejść przez to wszystko, od początku do końca, równie dobrze możesz postąpić wedle swego mniemania. Pamiętaj tylko, że one są Aes Sedai. Nawet król słucha Aes Sedai z szacunkiem, nawet jeśli nie zgadza się z nimi, i wyprawia się do Tar Valon tego samego dnia, kiedy go wzywają. Nawet taireniańscy Wysocy Lordowie postąpiliby tak, nawet Pedron Niall. — Ten głupi mężczyzna znowu się do niej uśmiechnął, czy raczej wykrzywił usta w czymś na kształt uśmiechu, ale reszta jego twarzy pozostała niewzruszona niczym skała w nurcie rzeki. — Mam nadzieję, że słuchasz tego, co mówię. Próbuję ci pomóc. — Tylko, że nie w taki sposób, jak on sobie wyobrażał. — Jeżeli zamierzasz je wykorzystać, to nie możesz sprawić, by jeżyły się niczym rozzłoszczone kotki. Smok Odrodzony nie wywrze na nich większego wrażenia niźli na mnie, z tymi twoimi świetnymi kaftanami, tronami i głupim berłem. — Obrzuciła ponurym spojrzeniem włócznię opartą o krzesło; Światłości, na widok tego przedmiotu ciarki jej chodziły po skórze! — Na pewno nie padną przed tobą na kolana, a ty nie umrzesz, gdy to nie nastąpi. Nie umrzesz również, kiedy będziesz musiał okazać im odrobinę grzeczności. Zegnij swój uparty kark. Nie ma nic upadlającego w okazaniu stosownego szacunku, odrobiny pokory.

— Stosowny szacunek — powtórzył z namysłem. Westchnął i ponuro pokręcił głową, potem przeczesał dłonią włosy. — Przypuszczam, że nie mogę mówić do Aes Sedai w taki sam sposób, w jaki zwracam się do wszystkich tych lordów, którzy knują za moimi plecami. To dobra rada, Egwene. Spróbuję. Będę pokorny jak baranek.

Starając się nie zdradzać nadmiernego pośpiechu, znowu potarła twarz chusteczką, tym razem żeby zamaskować zdumienie. Naprawdę nie była pewna, czy nie wybałuszyła oczu, słysząc jego słowa uznała jednak, że jest to bardzo prawdopodobne. Przez całe swe życie, kiedy upierała się, że droga w prawo wiedzie do celu, on zadzierał podbródek i nalegał, by udać się w lewo! Dlaczego teraz miałby jej posłuchać?

Ale czy z tego wyniknie coś dobrego? Z pewnością nic mu się nie stanie, jeśli okaże odrobinę szacunku. Nawet jeśli tamte były zwolenniczkami Elaidy, sama myśl, że ktoś mógłby obrazić Aes Sedai, budziła w niej zdenerwowanie. Tylko, że tak naprawdę to chciała, żeby okazał się wobec nich impertynencki, żeby był tak arogancki, jak tylko potrafi. Nie było jednak najmniejszego sensu próbować teraz wszystkiego odwracać, już za późno; nie był przecież upośledzony na umyśle. Tyle, że. nieco przesadził.

— Czy to wszystko, z czym do mnie przyszłaś?

Nie mogła jeszcze odejść. Być może istniała szansa, że sprawy ułożą się po jej myśli, albo przynajmniej, że ten wełnianogłowy idiota nie okaże się na tyle głupi, aby pojechać z nimi do Tar Valon.

— Czy wiesz, że Mistrzyni Żeglugi Ludu Morza czeka na statku na rzece? Statek nazywa się „Biała Piana”. — Była to równie dobra zmiana tematu jak każda inna. — Przybyła, aby się z tobą zobaczyć, słyszałam też, że powoli już się niecierpliwi. Tę wiadomość uzyskała od Gawyna. Erian osobiście udała się na nabrzeże, żeby się dowiedzieć, co robi statek Ludu Morza tak daleko w głębi lądu, ale odmówiono jej pozwolenia wejścia na pokład. Wróciła w nastroju, który można by nazwać skrajną wściekłością u każdej kobiety, która nie byłaby Aes Sedai. Egwene miała swoje podejrzenia, odnośnie celu wizyty A’than Miere, nie zamierzała jednak dzielić się nimi z Randem; niech choć raz spotka się z kimś, nie oczekując z góry, że tamten ugnie przed nim kolana.

— Atha’an Miere są wszędzie, jak się zdaje. — Rand usiadł na jednym z krzeseł; z jakiegoś powodu wydawał się rozbawiony, ale mogłaby przysiąc, że nie ma to nic wspólnego z Ludem Morza. — Berelain twierdzi, że powinienem się spotkać z tą Harine din Togara Dwa Wiatry, ale jeżeli ona ma taki charakter, jak donoszą raporty Berelain, to może sobie jeszcze poczekać. W obecnej chwili mam w swoim otoczeniu dosyć wściekłych na mnie kobiet.

W tym momencie mogła już właściwie powiedzieć to, co zamierzała, ale jeszcze nie do końca.

— Nie potrafię zrozumieć, dlaczego. Ty zawsze potrafiłeś zachowywać się w taki sposób, żeby zapewnić sobie przewagę. Pragnęła cofnąć te słowa już w momencie gdy je wypowiedziała; popychały go jedynie w kierunku, w którym nie chciała, aby podążył.

Zmarszczył czoło, zdawał się w ogóle nie słuchać.

— Egwene, wiem, że nie lubisz Berelain, ale nie posunęłaś się w tej sprawie poza samą tylko niechęć, czy tak? Chodzi mi o to, że tak znakomicie wywiązujesz się ze swej roli Aiela, iż potrafiłbym sobie niemalże wyobrazić, jak proponujesz jej taniec włóczni. Ona martwi się czymś, jest niespokojna, ale nie chce powiedzieć o co chodzi.

Zapewne ta kobieta znalazła sobie wreszcie mężczyznę, który powiedział jej „nie”; tego bez wątpienia byłoby aż nadto, żeby wstrząsnąć fundamentami świata Berelain.

— Nie zamieniłam z nią nawet dziesięciu słów od czasu Kamienia Łzy, a również i tam tego typu konwersacji nie uznawałam za szczyt szczęścia. Rand, czy nie uważasz...

Jedne z drzwi uchyliły się na tyle tylko, by mogła wejść przez nie Somara, natychmiast zresztą zatrzasnęła je za sobą.

— Aes Sedai już tu są, Car’a’carnie.

Rand szybko spojrzał w kierunku drzwi, jego twarz stężała, jakby była wykuta z kamienia.

— Miały przyjść dopiero za...! Wydaje im się, że przyłapią mnie nie przygotowanego, nieprawdaż? Muszą się wreszcie nauczyć, kto tutaj ustala reguły.

W tej chwili Egwene nie dbała o nic; mogły go przyłapywać nawet w samej bieliźnie. Wszystkie myśli dotyczące Berelain natychmiast się gdzieś ulotniły. Somara wykonała nieznaczny gest, który można było odczytać jako wyraz współczucia. Ona również o to nie dbała. Rand mógł nie dopuścić, żeby ją zabrały, gdyby tylko poprosiła. Ale oznaczało to, że będzie musiała trzymać się od tej chwili blisko niego, aby nie mogły oddzielić jej tarczą od Źródła i porwać natychmiast, gdy tylko wytknie nos na ulicę. Oznaczało to, że będzie musiała uciec się pod jego opiekę. Wybór między tą możliwością a podróżą w worku do Wieży był tak trudny, że ze zdenerwowania niemalże rozbolał ją żołądek. Po pierwsze, nigdy nie zostanie Aes Sedai, jeśli będzie się cały czas chować za jego plecami, po drugie zaś, myśl o podobnej zależności od kogokolwiek sprawiała, że miała ochotę zgrzytać zębami. Tylko, że one już tu były, stały za tymi drzwiami, więc za godzinę może znaleźć się w drodze do Wieży, zapakowana w worek. Głębokie, powolne oddechy nie przywróciły jej spokoju.

— Rand, czy jest stąd jakieś inne wyjście? Jeżeli nie ma, schowam się w którymś z pozostałych pomieszczeń. Nie mogą się dowiedzieć, że tutaj jestem. Rand? Rand! Czy ty mnie słuchasz?

Przemówił, ale z pewnością nie kierował swoich słów do niej.

— Jesteś tutaj — wyszeptał ochryple. — Zbyt wielki byłby to zbieg okoliczności, byś mógł teraz właśnie o tym myśleć. — Wpatrywał się w przestrzeń, a na jego twarzy zastygł wyraz wściekłości, a może lęku. — Żebyś sczezł, odpowiedz mi! Wiem, że tam jesteś!

Egwene nie pohamowała się i oblizała wargi. Somara patrzyła na niego w sposób, który można by opisać jako czułą, macierzyńską troskę, jednak Egwene czuła, jak powoli wszystko przewraca jej się w żołądku. Przecież nie mógł oszaleć tak w jednej chwili. To niemożliwe. Ale zdawał się być wsłuchany w jakiś ukryty głos, być może nawet doń przemawiał!

Nie pamiętała nawet, w jaki sposób przebyła dzielącą ich przestrzeń, jednak nagle trzymała już dłoń przyciśniętą do jego czoła. Nynaeve zawsze kazała najpierw sprawdzać gorączkę, chociaż na co mogło się to teraz zdać... Gdyby tylko poznała więcej niźli tych kilka okruchów wiedzy na temat Uzdrawiania... Ale z tego także nic by nie przyszło. Nie, jeśli on miał...

— Rand, czy ty...? Czy ty się dobrze czujesz?

Doszedł wreszcie do siebie, uchylił się przed dotknięciem jej dłoni, spojrzał na nią podejrzliwie. W następnej chwili stał już na nogach, ściskając jej ramię, niemalże zawlókł ją w głąb komnaty, tak szybko, że prawie potykała się o swoje spódnice, próbując dotrzymać mu kroku.

— Stań tutaj — rozkazał żywo, ustawiając ją za podwyższeniem, a potem zawrócił.

Demonstracyjnie rozcierając ramię, ruszyła za nim. Mężczyźni nigdy nie zdawali sobie sprawy z tego, jacy są silni, nawet Gawyn nie zawsze o tym pamiętał, chociaż akurat w jego przypadku nie przeszkadzało jej to w najmniejszej mierze.

— Co ty sobie wyobrażasz...?

— Nie ruszaj się! — Powiedział tonem pełnym niesmaku. A żeby sczezł; to się chyba marszczy, kiedy się poruszasz. Przymocuję to do posadzki, ale pamiętaj: nie możesz wykonywać gwałtownych ruchów. Nie wiem, jakie duże uda mi się zrobić, a teraz nie pora, żeby to sprawdzać. — Somara szeroko otwarła usta, jednak natychmiast je zamknęła.

Co przymocować do posadzki? O czym on mówi? Zrozumiała wszystko tak nagle, że aż zupełnie wypadło jej z głowy pytanie, kim jest ów „on”. Rand oplótł ją saidinem. Jej oczy rozszerzyły się, oddech przyśpieszył, ale nie potrafiła na to nic poradzić. Jak blisko niej znajdowała się sieć? Każda racjonalna myśl przekonywała ją, że skaza nie przesączy się przecież przez to, co przeniósł, wcześniej już zdarzyło mu się dotknąć ją przecież saidinem, ale ta myśl zamiast pomóc, sprawiła, iż poczuła się jeszcze gorzej. Instynktownie skuliła ramiona i zebrała ciasno spódnice.

— Co...? Co ty zrobiłeś? — Miała powody, by być dumna z siebie; jej głos był może odrobinę niepewny, jednak w niczym nie przypominał skowytu, jaki obawiała się z siebie wydać.

— Spójrz w to lustro — zaśmiał się. Zaśmiał!

Niechętnie posłuchała... i aż zaparło jej dech. W srebrnym szkle zwierciadła widać było pozłacane krzesło stojące na podwyższeniu. Część komnaty. Ale jej samej nie było.

— Jestem... niewidzialna — wyszeptała. Pewnego razu Moiraine ukryła ich wszystkich za zasłoną z saidara, ale w jaki sposób on się tego nauczył?

— To znacznie lepsze, niźli ukrywać, się pod moim łóżkiem powiedział, kierując swe słowa do pustej przestrzeni gdzieś w odległości stopy od jej głowy. Jakby w ogóle mogła wpaść na taki pomysł! — Chcę, żebyś na własne oczy zobaczyła, z jakim szacunkiem potrafię się do nich odnosić. Poza tym... — Ton jego głosu stał się bardziej poważny — ...być może tobie uda się wyłapać coś, co ujdzie mojej uwagi. Być może nawet zechcesz mi o tym powiedzieć. Wybuchnął śmiechem, wskoczył na podwyższenie, porwał opartą o fotel włócznię i sam zajął w nim miejsce. — Wpuść je, Somara. Niech poselstwo Białej Wieży stanie przed Smokiem Odrodzonym. — Jego krzywy uśmiech sprawił, że Egwene zrobiło się równie nieprzyjemnie jak przedtem w bliskości saidina. Gdzie znajdowała się w tej chwili ta przeklęta rzecz?

Somara zniknęła, a po chwili drzwi otworzyły się szeroko.

Pierwsza szła pulchna, stateczna kobieta, którą mogła być jedynie Coiren, odziana w ciemnoniebieską szatę; tuż za nią kroczyła Nesune w prostych, brązowych wełnach oraz kruczowłosa Aes Sedai w zielonych jedwabiach, urodziwa kobieta o okrągłej twarzy i wydętych ustach. Egwene wiedziała, że Aes Sedai nie zawsze noszą barwy swych Ajah — Białe jednak czyniły tak przy każdej okazji — i była pewna, że ta kobieta nie należała, do Zielonych. Świadczyło o tym także ciężkie spojrzenie, jakim obrzuciła Randa zaraz po wejściu do komnaty. Chłodna uprzejmość ledwie maskowała pogardę; mogła oszukać tylko tych, którzy nie byli obeznani ze sposobem zachowania Aes Sedai. Czy Rand to dostrzega? Być może wcale nie, wydawał się zupełnie skoncentrowany na Coiren, której twarz była całkowicie pozbawiona wyrazu. Nesune, rzecz jasna, otwarcie rozglądała się dookoła, omiatając spojrzeniem wnętrze komnaty.

Do tej chwili Egwene była całkowicie zadowolona z tego płaszcza niewidzialności, który dla niej uplótł. Zaczęła już ocierać czoło chusteczką, wciąż trzymaną w dłoniach, i w tym momencie zastygła w bezruchu. Powiedział, że przymocuje go do posadzki. Czy tak uczynił? Światłości, być może ona stoi teraz przed nimi zupełnie obnażona, a nie było sposobu, żeby to sprawdzić. A jednak spojrzenie Nesune prześlizgnęło się przez nią, nie zatrzymując nawet na chwilę. Po twarzy Egwene spływały strumienie potu. A żeby sczezł! Byłaby doskonale szczęśliwa, gdyby dane jej było ukryć się pod jego łóżkiem.

W ślad za Aes Sedai szło kilkanaście kobiet w pospolitym odzieniu; z ramion zwisały im płaszcze ze zgrzebnego lnu. Większość była dosyć mocno zbudowana, jednak ich grzbiety pochylały się pod ciężarem dwu sporych skrzyń; obejmy z wypolerowanego mosiądzu naznaczone były płomieniem Tar Valon. Zanim jeszcze drzwi zamknęły się na dobre, służące postawiły skrzynie na posadzce, wydając z siebie słyszalne westchnienia ulgi, po czym jęły ukradkiem masować sobie ramiona i plecy, natomiast Coiren i pozostałe dwie kobiety w tym samym dokładnie momencie wykonały ukłony, doskonałe w formie, aczkolwiek nieszczególnie głębokie.

Rand poderwał się ze swojego krzesła, zanim zdążyły się wyprostować. Poświata saidara otoczyła Aes Sedai, wszystkie trzy połączyły się w krąg. Egwene próbowała zapamiętać sobie to, co zobaczyła, sposób, w jaki tego dokonały; mimo otaczającej je łuny, nic nie zburzyło ich zewnętrznego spokoju, kiedy Rand je mijał, by podejść kolejno do każdej dziewki służebnej i zajrzeć jej w twarz.

Co on...? No przecież. Upewniał się, czy oblicze którejś nie ma tego charakterystycznego dla Aes Sedai braku śladów upływu lat. Egwene pokręciła głową, potem ponownie zamarła. Był głupcem, jeśli wydawało mu się, że to wystarczy. Większość była już nazbyt stara — nie całkiem stara, żadną miarą, niemniej ich wieku można się było domyślić — jednak dwie były dość młode, by być Aes Sedai, niedawno wyniesionymi do godności. Nie były nimi Egwene wyczuwała zdolność do przenoszenia jedynie u trzech Aes Sedai, a znajdowała się wystarczająco blisko — z pewnością jednak on nie mógł tego stwierdzić, wyłącznie im się przyglądając.

Uniósł palcami podbródek jednej z potężnie zbudowanych kobiet, potem spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się.

— Nie bój się — powiedział łagodnie. Zatoczyła się, jakby zaraz miała zemdleć. Rand westchnął i odwrócił się od niej. Nawet nie spojrzał na Aes Sedai, kiedy je mijał. — Nie będziecie przenosić w mojej obecności — oznajmił zdecydowanie. — Przejdźmy do rzeczy. — Przelotny wyraz namysłu zagościł na twarzy Nesune, jednak dwie pozostałe obserwowały go niewzruszenie, kiedy zajmował miejsce. Pocierając ramiona — Egwene była świadkiem, kiedy się nauczył, co oznacza to mrowienie pod skórą — przemówił znacznie twardszym tonem. — Nie będziecie przenosić w mojej obecności. Nie wolno wam nawet obejmować Źródła.

Zapadła pełna napięcia cisza, podczas której Egwene modliła się bezgłośnie. Co on zrobi, jeśli nie wypuszczą Źródła? Spróbuje je odciąć? Odcięcie kobiety od saidara, kiedy już zdążyła go ująć, było znacznie trudniejsze niźli odgrodzenie jej od niego, zanim zdołała tego dokonać. Nie była pewna, czy nawet jemu mogłoby się to udać z trzema kobietami naraz, na dodatek jeszcze połączonymi ze sobą. Co gorsza, jaka będzie ich reakcja, gdy on czegoś takiego spróbuje? Wreszcie poświata zniknęła, ona zaś ledwie powstrzymała przemożne westchnienie ulgi. Utkany przez niego płaszcz uczynił ją niewidzialną, jednak nie tłumił dźwięków.

— Znacznie lepiej — uśmiechnął się Rand do nich, jednak jego oczy pozostały chłodne. — Zacznijmy więc od początku. Jesteście szacownymi gośćmi, w tej chwili weszłyście do środka.

Rzecz jasna zrozumiały. Nie zgadywał. Coiren zesztywniała lekko, a oczy kobiety o kruczych włosach rozszerzyły się nieznacznie. Nesune pokiwała głową do jakichś swoich myśli, rejestrując nowe fakty w swej pamięci. Egwene miała rozpaczliwą nadzieję, że Rand okaże się rozsądny. Nesune z pewnością niczego nie przegapi.

Coiren opanowała się z wyraźnym wysiłkiem, wygładziła suknię i omalże nie poprawiła na ramionach szala, którego wszak tam nie było.

— Mam zaszczyt — oznajmiła dźwięcznym tonem — być Coiren Saeldain Aes Sedai, ambasadorem Białej Wieży i emisariuszką Elaidy do Avriny a’Roihan, Strażniczki Pieczęci, Płomienia Tar Valon, Zasiadającej na Tronie Amyrlin. — Następnie w sposób nieco mniej kwiecisty, aczkolwiek z zachowaniem wszelkich tytułów przedstawiła swe towarzyszki; kobieta o twardym spojrzeniu okazała się Galiną Casban.

— Jestem Rand al’Thor. — Prostota tej prezentacji stanowiła wyraźny kontrast z pompatycznym zachowaniem przybyłych. One nie wspomniały tytułu Smoka Odrodzonego, on również go nie wymienił, w jakiś sposób jednak to, że go pominął, wywołało wrażenie, jakby leciutkim szeptem niósł się po wnętrzu komnaty.

Coiren wzięła głęboki oddech i poruszyła głową, jakby usłyszała ten szept.

— Przywozimy Smokowi Odrodzonemu łaskawe zaproszenie. Zasiadająca na Tronie Amyrlin w pełni zdaje sobie sprawę, że znaki zostały ujawnione, zaś proroctwa spełniły się, że... — Te okrągłe słowa wypowiadane głębokim głosem miały stanowić wstęp do zasadniczej kwestii. Rand mianowicie powinien im towarzyszyć „wraz ze wszelkimi honorami, na jakie zasługuje” do Białej Wieży, a jeśli przyjmie to zaproszenie, Elaida ofiaruje mu nie tylko ochronę Wieży, ale też wesprze go całą siłą swego autorytetu i wpływów, jakie posiada. Potem nastąpił kolejny kwiecisty fragment pompatycznej przemowy, który skończył się słowami: — ...a dla podkreślenia swych intencji Zasiadająca na Tronie Amyrlin przesyła ten oto drobny podarek.

Zwróciła się w stronę skrzyń, uniosła dłoń, potem zawahała się z leciutkim grymasem na twarzy. Dwukrotnie musiała powtarzać ten gest, zanim służące zrozumiały i uniosły wzmacniane mosiądzem wieka; najwyraźniej pierwotnie zaplanowała otwarcie ich przy pomocy saidara. Skrzynie wypełnione były skórzanymi workami. Na drugi, ostrzejszy już gest, służące zaczęły je rozwiązywać.

Egwene aż zaparło dech. Nic dziwnego, że te kobiety tak się męczyły! Z pierwszych otwartych worków wysypały się złote monety wszelkich rozmiarów, iskrzące się pierścienie i połyskujące naszyjniki, a także nie oprawione klejnoty. Nawet jeśli zawartość pozostałych worków nie przedstawiała się tak imponująco, całość i tak stanowiła prawdziwą fortunę.

Rand opadł na oparcie swego podobnego do tronu krzesła i patrzył na skrzynie, prawie się uśmiechając. Aes Sedai natomiast patrzyły na niego, z maskami opanowania na twarzach, jednak Egwene zdało się, że dostrzegła ślad zadowolenia w oczach Coiren, ledwie widoczne pogardliwe wydęcie pełnych ust Galiny. Nesune... Nesune stanowiła prawdziwe niebezpieczeństwo.

Wtem wieka odpadły, mimo iż nie dotknęła ich żadna ręka, zaś służące odskoczyły, nawet nie próbując tłumić okrzyków przerażenia. Aes Sedai zesztywniały, Egwene zaś znowu modliła się tak intensywnie, że aż jej czoło spłynęło potem. Chciała, żeby Rand był arogancki i wyniosły, ale tylko na tyle, by obraziły się na niego i wyjechały z Caemlyn, nie zaś by postanowiły poskromić go na miejscu.

W tym momencie przyszło jej do głowy, że nie okazał jeszcze choćby śladu tej pokory, jaką zapowiadał. Od początku nie miał takiego zamiaru. Ten człowiek przekomarzał się z nią Gdyby nie przerażenie, które odbierało jej pewność, że nogi ją uniosą, z pewnością natychmiast ruszyłaby na niego, by wytargać go za uszy.

— Sporo tego złota — stwierdził Rand. Wydawał się zupełnie rozluźniony i szeroko się teraz uśmiechał. — Zawsze znajdę sposób na wykorzystanie złota. — Egwene zamrugała oczami. W jego głosie pobrzmiewała niemalże chciwość!

Coiren odpowiedziała mu szerokim uśmiechem, w tej chwili stanowiła istny obraz samozadowolenia.

— Zasiadająca na Tronie Amyrlin jest nadzwyczaj szczodra. Kiedy już dotrzesz do Białej Wieży...

— Kiedy dotrę do Białej Wieży — Rand wszedł jej w słowo, jakby właśnie myślał na głos. — Tak, już wybiegam myślami do dnia, kiedy zatrzymam się w Wieży. — Pochylił się naprzód, wsparłszy łokieć na kolanie. — Ale to trochę potrwa, same rozumiecie. Mam do wypełnienia najpierw określone zobowiązania, tutaj, w Andorze... i w wielu innych miejscach.

Coiren zacisnęła usta, ale tylko na chwilę. Jej głos był równie łagodny jak przedtem.

— Z pewnością nie zaszkodzi nam kilka dni odpoczynku przed udaniem się w powrotną drogę do Tar Valon. A tymczasem, czy wolno mi zasugerować, by jedna z nas pozostawała zawsze blisko ciebie i służyła ci radą w razie potrzeby? Słyszałyśmy, rzecz jasna, o nieszczęsnym zgonie Moiraine. Nie mogę zaproponować własnej osoby, jednak z pewnością Nesune czy Galina zgodzą się z radością.

Rand wpatrywał się w obie wymienione ze zmarszczonym czołem, Egwene zaś wstrzymała dech. Wydawało się, jakby znowu czegoś nasłuchiwał. Nesune przyglądała mu się otwarcie. Palce Galiny nieświadomie skubały fałdy sukni.

— Nie — powiedział na koniec, rozsiadłszy się znowu z rękoma na poręczach fotela, który dzięki temu jeszcze bardziej niźli dotąd przypominał tron. — To mogłoby okazać się niebezpieczne. Nie chciałbym, żeby któraś z was przypadkiem otrzymała cios grotem włóczni między żebra. — Coiren otworzyła już usta, ale nie dopuścił jej do głosu. — Dla waszego własnego bezpieczeństwa żadna z was nie ma prawa zbliżać się do mnie na odległość bliższą niż mila bez mojego wyraźnego pozwolenia. Najlepiej będzie, jeśli utrzymacie taki sam dystans względem pałacu, póki nie postanowię inaczej. Dowiecie się, kiedy będę gotów z wami pojechać. Obiecuję wam. — Znienacka poderwał się z miejsca. Stał teraz na podwyższeniu, dostatecznie wysoki, by Aes Sedai musiały wykrzywić szyje, żeby go zobaczyć, a wyraźnie można było dostrzec, iż żadnej z nich nie podoba się to w takim samym stopniu jak ograniczenia, jakie na nie nałożył. Trzy twarze, tak beznamiętne, jakby je kto wyrzeźbił z kamienia, patrzyły na niego. — Teraz pozwolę wam już odejść do miejsca waszego wypoczynku. Im szybciej uda mi się zadbać o pewne rzeczy, tym szybciej będę mógł wyruszyć do Wieży. Zawiadomię was, kiedy będę chciał się z wami spotkać ponownie.

Tak nagła odprawa również nie była im w smak; żadna odprawa nie byłaby dla nich niczym przyjemnym, jednak niewiele mogły zrobić, prócz wykonania nieznacznych ukłonów, zaś ich niezadowolenie omalże nie zburzyło w widoczny sposób charakterystycznego opanowania Aes Sedai.

Kiedy już się odwracały w stronę wyjścia, Rand przemówił ponownie, tym razem zupełnie niedbałym tonem.

— Zapomniałem zapytać. Jak się miewa Alviarin?

— Miewa się dobrze. — Usta Galiny pozostawały przez moment otwarte, jej oczy rozszerzyły się. Sama wydawała się zaskoczona tym, że w ogóle cokolwiek powiedziała.

Coiren zawahała się przez chwilę, zastanawiając, czy nie powinna wykorzystać jego pytania, by dodać coś jeszcze, jednak z postawy Randa biło wyraźne zniecierpliwienie; omalże stukał stopą o powierzchnię podwyższenia. Kiedy już poszły sobie, zszedł na dół, i ważąc w dłoniach kikut włóczni, patrzył na drzwi, które zamknęły się za nimi.

Egwene, nie tracąc ani chwili, natychmiast ruszyła w jego stronę.

— W co ty grasz, Randzie al’Thor? — Wykonała chyba z sześć kroków, dopóki widok własnego odbicia w lustrze nie uświadomił jej, że przeszła dokładnie przez sam środek jego splotu saidina. Przynajmniej nie wiedziała, kiedy właściwie jej dotknął. — A więc?

— Ona jest jedną ze zwolenniczek Alviarin — powiedział z namysłem. — Galina. Ona jest jedną z przyjaciółek Alviarin. Mogę się o to założyć.

Stanęła na przeciw niego i parsknęła.

— Przegrasz zakład. Galina jest Czerwoną, albo ja nigdy w życiu żadnej nie widziałam.

— Dlatego, że mnie nie lubi? — Teraz patrzył wprost na nią, ona zaś omalże nie zapragnęła, by znowu odwrócił oczy. Ponieważ się mnie boi? — Nie krzywił się ani nie patrzył na nią wściekłym, czy chociażby szczególnie twardym wzrokiem, jednak jego oczy zdawały się dostrzegać rzeczy, jakich jej nie dane było widzieć. Nienawidziła tego. Uśmiechnął się tak nagle, że aż zamrugała oczami. — Egwene, czy ty myślisz, że ja uwierzę, iż jesteś w stanie określić Ajah danej kobiety na podstawie jej twarzy?

— Nie, ale...

— W każdym razie, nawet Czerwone mogą w końcu opowiedzieć się po mojej stronie. Znają Proroctwa tak samo dobrze jak wszyscy pozostali. „Niepokalana Wieża kruszy się i ugina kolana przed zapomnianym znakiem”. Napisane jeszcze zanim zaistniała Biała Wieża, czym jednak może być „niepokalana Wieża”? A „zapomniany znak”? Mój sztandar, Egwene, ze starożytnym symbolem Aes Sedai.

— A żebyś sczezł, Randzie al’Thor! — Przekleństwo wypadło znacznie bardziej niezgrabnie, niżby sobie życzyła; nie była wszak przyzwyczajona do mówienia takich rzeczy. — Żeby cię Światłość spaliła! Nie możesz poważnie rozważać pomysłu pojechania z nimi. Nie możesz!

Rozbawiony, obnażył zęby w uśmiechu. Rozbawiony!

— Czy nie zachowałem się tak, jak chciałaś? Tak jak chciałaś i jak powiedziałaś, że mam się zachować?

Obrażona zacisnęła usta. To, że wiedział, już było wystarczająco złe, ale rzucanie jej tego w twarz zakrawało na grubiaństwo.

— Rand, proszę cię posłuchaj mnie. Elaida...

— Pytanie teraz brzmi, w jaki sposób mam cię dostarczyć do namiotów, aby one nie dowiedziały się, że tu byłaś. Spodziewam się, że mają swoich agentów również w Pałacu.

— Rand, musisz...!

— A co powiesz na temat przewiezienia cię w jednym z tych wielkich koszy z praniem? Mogę poprosić kilka Panien, aby cię przeniosły.

Omal nie załamała rąk. Równie chętnie pozbyłby się jej, jak przedtem tych Aes Sedai.

— Moje stopy mi wystarczą, zapewniam cię. — Kosz z praniem, dobre sobie! — Natomiast nie miałabym nic przeciwko, gdybyś mi powiedział, w jaki sposób przenosisz się z Caemlyn do tych wszystkich miejsc, do których tylko zechcesz. — Nie rozumiała, w jaki sposób sama treść pytania może wywołać tak zgrzytliwy ton głosu, jednak jakoś się to stało. — Wiem, że nie możesz mnie nauczyć, jeśli jednak powiesz mi, jak to robisz, być może uda mi się wypracować sposób podobnego wykorzystania saidara.

Zamiast zabawić się jej kosztem, czego oczekiwała, ujął koniec jej szala w swe dłonie.

— Wzór — powiedział. — Caemlyn — palcem lewej dłoni wybrzuszył kawałek wełny — i Cairhien. — Palcem drugiej dłoni zrobił wybrzuszenie w innym miejsce, a potem oba palce złączył razem. — Naginam kształt Wzoru i przebijam dziurę z jednego miejsca do drugiego. Nie mam pojęcia, w czym robię tę dziurę, ale między jednym jej krańcem a drugim nie istnieje żadna przestrzeń. — Wypuścił szal z rąk. — Czy to ci w czymś pomoże?

Zagryzając wargę, spod zmarszczonych brwi patrzyła na szal. W niczym jej to nie pomogło. Na samą myśl o przebijaniu dziury we Wzorze robiło jej się słabo. Miała nadzieję, że będzie to coś takiego, czym zajmowała się w Tel’aran’rhiod. Nie chodziło nawet o to, żeby kiedykolwiek chciała tę umiejętność wykorzystać, ale miała teraz mnóstwo czasu dla siebie, zaś Mądre nie przestawały narzekać na Aes Sedai, próbujące dowiedzieć się, w jaki sposób można cieleśnie wejść do Świata Snów. Doszła do wniosku, że to chyba polega na tworzeniu — analogia wydawała się jej jedynym możliwym sposobem wytłumaczenia całej rzeczy — analogonu między rzeczywistym światem a jego odbiciem w Tel’aran’rhiod. W ten sposób stworzyłoby się miejsce, w którym zwyczajnie można przejść od jednego do drugiego. Jeżeli sposób podróżowania Randa wydawał się choćby w przybliżeniu podobny, chętnie by go wypróbowała, jednak to... Saidar zachowywał się dokładnie tak, jak się tego odeń chciało, nie należało jednak zapominać, że jest nieskończenie potężniejszy od osoby, która nim kierowała, toteż wszelkie tego typu operacje należało przeprowadzać jak najdelikatniej; próba wymuszenia niewłaściwego zachowania mogła skończyć się natychmiastową śmiercią albo wypaleniem.

— Rand, pewien jesteś, że nie ma żadnego sensu w próbie uczynienia rzeczy takimi samymi... albo... — Nie umiała tego przekazać, jednak on potrząsnął głową, jeszcze zanim urwała.

— Wydaje ci się, że to zmiana osnowy Wzoru? Myślę, że gdybym próbował czegoś takiego, to rozerwałoby mnie na strzępy. Ja wiercę dziurę. — Dźgnął ją palcem, jakby chciał to zademonstrować.

Cóż, dalsze pytania nie miały sensu. Z irytacją poprawiła szal.

— Rand, w kwestii tego Ludu Morza. Nie wiem o nich nic ponad to, co czytałam — nie była to prawda, ale nie miała zamiaru go o tym informować — jednak to musi być coś ważnego, skoro pokonali taki szmat drogi, aby cię odnaleźć.

— Światłości — wymamrotał nieobecnym głosem — przeskakujesz z tematu na temat, jakbyś była kroplą wody na rozgrzanym ruszcie. Zobaczę się z nimi, kiedy znajdę na to czas. — Przez chwilę nie mówił nic i tylko pocierał dłonią czoło, jego oczy zaś wpatrzone były w pustkę. Zamrugał oczami i powrócił do rzeczywistości. — Masz zamiar stać tutaj i czekać, póki nie przyjdą znowu? — Naprawdę chciał się jej pozbyć.

Przy drzwiach zatrzymała się jeszcze na moment, jednak on już spacerował po komnacie z rękoma zaplecionymi za plecami i mówił coś do siebie. Cicho, ale potrafiła rozróżnić niektóre słowa.

— Gdzie się ukrywasz, żebyś sczezł? Wiem, że tam jesteś!

Drżąc, zmusiła się do wyjścia. Jeżeli naprawdę pogrążał się w szaleństwie, to nie było jak temu zaradzić. Koło splata Wzór tak jak chce; nie ma innego wyjścia, jak tylko zaakceptować dany splot.

Przyłapawszy się na tym, że obserwuje uważnie przechodzących korytarzami służących i zastanawia się, którzy z nich mogą być agentami Aes Sedai, wzięła się w garść. Koło splata Wzór tak jak chce. Skinęła jeszcze w stronę Somary, uniosła głowę i bardzo się starała nie biec, kiedy wędrowała w stronę najbliższego wejścia dla służby.


W najlepszym powozie Arilyn, który oddalał się od Pałacu Słońca, niewiele rozmawiano; w ślad za nim jechał wóz, na którym przywieziono skrzynie; obecnie znajdowały się na nim jedynie służące i woźnica. Nesune uniosła w zamyśleniu palce złączonych dłoni ku górze, a potem przytknęła je do ust. Fascynujący młodzieniec. Fascynujący przedmiot badań. Jej stopa dotknęła jednej ze skrzynek na okazy, wetkniętej pod siedzenie; nigdzie się bez nich nie ruszała. Można by pomyśleć, że świat już dawno temu został skatalogowany, jednak od czasu opuszczenia Tar Valon udało jej się znaleźć pięćdziesiąt gatunków roślin, dwakroć tyle owadów, skórę i kości lisa, trzy gatunki skowronków oraz co najmniej pięć gatunków wiewiórki, co do których pewna była, że nie znalazły się jeszcze w żadnych systematykach.

— Nie miałam pojęcia, że przyjaźnisz się z Alviarin — powiedziała po jakimś czasie Coiren.

Galina parsknęła.

— Nie muszę być jej przyjaciółką, żeby wiedzieć, iż czuła się dobrze, gdy wyjeżdżałyśmy. — Nesune zastanawiała się, czy tamta zdaje sobie sprawę, że wydyma wargi. Być może nie było to nazbyt widoczne, ale człowiek powinien panować nad swoją twarzą. — Czy sądzisz, że on naprawdę wiedział? — ciągnęła dalej Galina. — Że my... To jest niemożliwe. Musiał zgadywać.

Nesune nadstawiła uszu, chociaż z pozoru wciąż w roztargnieniu pocierała palcami wargi. Najwyraźniej była to próba zmiany tematu, znak tego, że Galina jest rozdygotana. Zapadła długa cisza, której żadna z nich nie przerywała, ponieważ żadna nie chciała wymienić imienia al’Thora, a inne kwestie jakoś nie wydawały się nawet w połowie równie doniosłe. Dlaczego Galina nie chciała mówić o Alviarin? One dwie z pewnością nie były przyjaciółkami; rzadkością była Czerwona, która dobierała sobie przyjaciółki spoza własnej Ajah. Nesune zanotowała sobie to pytanie w odpowiedniej przegródce umysłu.

— Jeżeli zgadywał, to w takim razie zbiłby majątek na jarmarku. — Coiren nie była głupia. Napuszona ponad wszelkie wyobrażenie, ale nigdy nie zachowywała się głupio. — Jakkolwiek bezsensowne się to może wydawać, musimy zakładać, że potrafi wyczuć obecność saidara w kobiecie.

— To może być równoznaczne z katastrofą — wymruczała Galina. — Nie. To niemożliwe. Musiał zgadywać. Każdy mężczyzna potrafiący przenosić założyłby, że objęłyśmy saidara.

To wydymanie warg irytowało Nesune. Cała ta wyprawa ją irytowała. Byłaby więcej niż szczęśliwa, gdyby ją poproszono o przyłączenie się do niej, ale Jesse Bilal nie poprosiła; Jesse, praktycznie rzecz biorąc, przemocą wsadziła ją na konia. Bez względu na to jak działo się to w pozostałych Ajah, po przewodniczącej rady Brązowych nie spodziewano się takiego zachowania. A ze wszystkiego najgorsze było to, że towarzyszki Nesune do tego stopnia skupiały się na młodym al’Thorze, że zdawały się ślepnąć na wszystko inne.

— Czy macie jakiejś podejrzenia — zastanowiła się na głos — względem tożsamości siostry, która uczestniczyła w naszym posłuchaniu?

To mogła nawet nie być siostra — trzy kobiety Aielów odwróciły głowy, kiedy weszła do Królewskiej Biblioteki, a dwie z nich potrafiły przenosić — jednak zadała to pytanie, żeby sprawdzić, jak zareagują. Nie rozczarowała się; albo raczej właśnie się rozczarowała. Coiren tylko wyprostowała się bardziej, jednak Galina zapatrzyła się na nią ogłupiała. Nesune mogła tylko powstrzymać westchnienie. Naprawdę były ślepe. Znajdowały się w odległości jedynie kilku kroków od kobiety, która potrafiła przenosić, i nie wyczuły jej tylko dlatego, że nie mogły jej zobaczyć.

— Nie mam pojęcia, w jaki sposób została ukryta — ciągnęła dalej Nesune — niemniej dobrze byłoby poznać ten sposób. — To musiało być jego dziełem, spostrzegłyby przecież każdy splot saidara. Nie pytały wszak, czy na pewno się nie myli, wiedziały, że kiedy stawia hipotezę, zawsze to wyraźnie zaznacza.

— Potwierdzenie, iż Moiraine żyje. — Galina rozparła się na siedzeniu z ponurym uśmiechem. — Proponuję, byśmy wysłały Beldeine na jej poszukiwanie. Potem możemy ją pojmać i związaną wrzucić do piwnicy. Dzięki temu nie stanie już między nami a al’Thorem; na koniec będziemy mogły zawieźć ją do Tar Valon razem z nim. Wątpię, by w ogóle zauważył jej brak, póki będziemy mu błyskać złotem przed oczami.

Coiren zdecydowanie pokręciła głową.

— W sprawie z Moiraine nadal nie mamy żadnego przekonującego potwierdzenia. To mogła być ta tajemnicza Zielona. Należy sprawdzić, kim ona jest; co do tego sprzeciwu nie zgłaszam, ale całą resztę należy bardzo dokładnie przemyśleć. Nie będę ryzykowała losów tak dokładnie zaplanowanego przedsięwzięcia. Musimy zdawać sobie sprawę, że al’Thor jest związany z tą siostrą... kimkolwiek ona jest... oraz że jego prośba o więcej czasu może być tylko rozmyślnym posunięciem strategicznym. Na szczęście czasu nam nie brakuje. — Galina pokiwała głową, jakkolwiek z wahaniem; wydano by ją za mąż i osadzono na jakiejś farmie, gdyby naraziła na ryzyko ich plany.

Nesune pozwoliła sobie na leciutkie westchnienie. Absorbując od tego nadymania się, mówienie rzeczy oczywistych stanowiło jedyną prawdziwą wadę Coiren. Miała bystry umysł, tyle że rzadko kiedy decydowała się go używać. Ale z drugiej strony czasu im rzeczywiście nie brakowało. Ponownie dotknęła stopą skrzynki na okazy. Niezależnie od tego, jak się potoczą wydarzenia, artykuł, który zamierzała napisać na temat al’Thora, stanowić będzie ukoronowanie jej życia.

Загрузка...