42 Czarna Wieża

Rand i Min stali, zapatrzeni w siebie, nie wykonując żadnego ruchu, dopóki on w końcu nie przemówił:

— Miałabyś ochotę udać się razem ze mną na farmę?

Na dźwięk jego głosu wzdrygnęła się nieznacznie.

— Jaką farmę?

— Tak naprawdę to nie farma, tylko szkoła. Dla mężczyzn, którzy przybywają tu, by uzyskać amnestię.

Twarz Min pobladła.

— Nie, chyba nie... Merana czeka na wieści ode mnie. I powinnam też przekazać jak najszybciej, jakie im stawiasz warunki. Nie znają ich jeszcze, więc każda może zawędrować do Wewnętrznego Miasta, a ty chyba nie chciałbyś... Naprawdę powinnam już pójść.

Nie rozumiał. Bała się jego uczniów, mężczyzn, którzy potrafili przenosić, którzy chcieli przenosić, mimo iż żadnego jeszcze nie poznała. W przypadku każdej innej osoby byłoby to zrozumiałe, ale przecież i jemu ta sztuka nie była obca, a mimo to Min była gotowa mierzwić mu włosy, dżgać palcem w żebra i obrzucać najrozmaitszymi wyzwiskami.

— Chcesz może eskortę na drogę powrotną do Różanej Korony? Tu nawet w świetle dnia kręcą się rozmaite rzezimieszki. Jest ich tu niewielu, ale nie chciałbym, żeby coś ci się stało.

Jej śmiech zabrzmiał nieco niepewnie. Naprawdę zdenerwowała się tą farmą.

— Sama dbałam o siebie, kiedy ty jeszcze wypasałeś owce, wieśniaku. — Nagle w obu jej dłoniach pojawiły się noże; machnęła nimi, po czym wróciły do rękawów, jednak już nie tak gładko, jak się z nich wyłoniły. Znacznie bardziej trzeźwym tonem dodała: — Sam powinieneś zadbać o siebie, Rand. Odpocznij. Wyglądasz na zmęczonego. — Zaskoczyła go, bo podbiegła, stanęła na czubkach palców i zadarła głowę, by złożyć na jego wargach lekki pocałunek. — Ja też się cieszę, że cię widzę, pasterzu. — I raz jeszcze się zaśmiawszy, tym razem z zadowoleniem, wybiegła z komnaty.

Mrucząc coś pod nosem, Rand włożył kaftan i poszedł do sypialni, by wyciągnąć miecz ukryty w głębi szafy, wykonanej z ciemnego drewna rzeźbionego w róże, tak wysokiej i szerokiej, że pomieściłaby ubrania dla czterech mężczyzn. Naprawdę zamieniał się w lubieżnego capa. A Min się ubawiła. Zastanawiał się, jak długo ona będzie tak z niego drwić.

Płócienny woreczek średniej wielkości, który zadźwięczał, kiedy wyciągnął go spod skarpet schowanych w komodzie inkrustowanej lazurytem, powędrował do jednej kieszeni kaftana; drugi, znacznie mniejszy i uszyty z aksamitu, trafił do tej, w której nosił angreal. Złotnik, twórca zawartości większego woreczka, był co najmniej szczęśliwy, że pracuje dla Smoka Odrodzonego, i wzdragał się przed wzięciem zapłaty za uczyniony mu zaszczyt. Rzemieślnik, który wykonał przedmiot ukryty teraz w drugim woreczku, zażądał cztery razy tyle, ile zdaniem Bashere jego dzieło było warte, a na dodatek, dopóki nie skończył roboty, musiały przy nim stać dwie Panny.

Wyprawę na farmę Rand planował już od jakiegoś czasu. Nie lubił Taima, a poza tym Lews Therin zaczynał szaleć w obecności tego człowieka, ale nie mógł unikać tego miejsca. Zwłaszcza teraz. Na ile się orientował, Taim skutecznie trzymał uczniów z dala od miasta — Rand w każdym razie nie słyszał o żadnych incydentach, a wszak takie pogłoski na pewno obiłyby mu się o uszy — wiedział jednak, że wieści o Meranie i misji poselskiej dotrą w końcu na farmę, albo razem z wozami dostawczymi, albo na ustach nowych uczniów, i tak, jak to się zazwyczaj dzieje z plotkami, te dziewięć Aes Sedai przemieni się albo w dziewięć Czerwonych sióstr albo w dziewięćdziesiąt Aes Sedai, które polują na mężczyzn, żeby ich poskromić. Musiał temu zapobiec, zanim uczniowie zaczną uciekać pod osłoną nocy albo zjawią się w Caemlyn, żeby zaatakować jako pierwsi.

Po mieście już i tak krążyło zbyt wiele pogłosek na temat Aes Sedai, co stanowiło drugi powód, dla którego chciał wyjechać. Alanna, Verin oraz dziewczęta z Dwu Rzek, za sprawą tego, co gadano na ulicach, zmieniły się w połowę sióstr z Wieży; krążyło też całe mnóstwo opowieści o Aes Sedai zakradających się potajemnie, pod osłoną nocy, do Caemlyn, przez stworzone naprędce bramy. Opowieść o Aes Sedai Uzdrawiającej bezpańskie koty była tak barwna, że niemalże sam w nią uwierzył, ale wszystkie wysiłki Bashere, by dotrzeć do jej źródła, nie przyniosły rezultatu, pojawiła się też pogłoska, jakoby kobiety, które eskortowały Smoka Odrodzonego, były tak naprawdę Aes Sedai w przebraniu.

Rand, nieświadom tego, co robi, odwrócił się i zapatrzył na ścianę, po której biegł pas z białymi reliefami przedstawiającymi Iwy i róże, jednakże wcale jej nie widział. Alanna nie mieszkała już w Psie Culaina. Ledwie panowała nad sobą; gdyby nie była Aes Sedai, uznałby, że ma kompletnie stargane nerwy. Ubiegłej nocy obudził się raz, pewien, że tamta płacze. Czasami niemalże odnosił wrażenie, że zapomniał o jej istnieniu — musiało się dopiero coś zdarzyć, tak jak wtedy, kiedy go obudziła. Podejrzewał, że człowiek potrafi się przyzwyczaić do wszystkiego. Tego ranka Alanna była... również pełna zapału, tak to chyba należałoby określić. Założyłby się o całe Caemlyn, że ten szlak między jego oczyma a nią wiódł prosto do „Różanej Korony”. Założyłby się, że jest z nią Verin. Nie dziewięć Aes Sedai. Jedenaście.

Lews Therin mruknął coś niespokojnie głosem człowieka, który się zastanawia, czy przypadkiem nie został właśnie przyparty do muru. Rand też sobie zadawał takie pytanie. Jedenaście, a wszak trzynaście mogłoby go wziąć do niewoli z taką samą łatwością, z jaką bierze się w objęcia dziecko. Gdyby im dał sposobność. Lews Therin zaczął się cicho śmiać, śmiechem podobnym do chrapliwego łkania; znowu musiał utracić kontakt z rzeczywistością.

Przez chwilę Rand zastanawiał się, czy nie wezwać Somary i Enaili, po czym otwarł bramę tam, gdzie stał, nad dywanem w złoto-niebieskie wzory, okrywającym posadzkę sypialni. Tego ranka były takie ponure, że któraś z pewnością coś by palnęła, zanim jego wizyta na farmie dobiegłaby końca, a poza tym dobrze pamiętał uprzednie wizyty i nie chciał, żeby wszyscy uczniowie oglądali się przez ramię ze strachu przed grupą złożoną z dwudziestu kilku Panien. Takie przeżycie potrafiło pozbawić człowieka pewności siebie, a oni bardzo jej potrzebowali, jeśli mieli przeżyć.

Taim miał rację odnośnie jednej rzeczy: człowiek, który obejmował saidina, czuł, że żyje, i to nie tylko dzięki spotęgowanej sile zmysłów. Mimo skazy Czarnego, mimo wrażenia, że oleisty szlam okleja mu kości, mimo że Moc usiłowała go stopić w jednej chwili, przeszyć takim chłodem, że cały się rozpadał na kawałki, kiedy jeden błędny krok albo jeden moment słabości oznaczał śmierć — Światłości, wtedy naprawdę wiedziało się, że się żyje. A mimo to odepchnął Źródło, ledwie przeszedł przez bramę, i nie tylko po to, by pozbyć się skazy, zwrócił całą zawartość żołądka; skaza zdawała się bardziej stężona niż kiedykolwiek, bardziej ohydna, o ile to w ogóle możliwe. Prawdziwy powód był taki, że chyba nie umiałby spojrzeć Taimowi w twarz, będąc równocześnie wypełniony saidinem i mając Lewsa Therina w głowie.

Trawa na polanie była jeszcze bardziej zbrązowiała niż ją zapamiętał, znacznie więcej liści chrzęściło pod stopami i jeszcze mniej wisiało na drzewach. Część sosen całkiem pożółkła i wiele drzew skórzanych umarło; stały teraz szare i nagie. Ale o ile w wyglądzie polany zaszła pewna zmiana, to sama farma zmieniła się nie do poznania.

Dom wyraźnie znajdował się w lepszym stanie — nakryto go nową strzechą, a poza tym poddano gruntownej przebudowie stodołę; była o wiele bardziej okazała niż kiedyś i już się nie chyliła ku upadkowi. W dużej zagrodzie stały konie, a obora i owczarnia zostały przesunięte bardziej w głąb. Kozy miały własną obórkę, a kury równy rząd grzęd. Wykarczowano także pas lasu. Za stodołą rozbito ponad tuzin białych namiotów, a nie opodal stały szkielety dwóch budynków, znacznie większych od starego domu; siedziała przed nimi grupka kobiet, zajętych szyciem i doglądaniem gromadki dzieci toczących kółka, bawiących się piłką i lalkami. Największa jednak zmiana zaszła w samych uczniach; większość przywdziała zgrabnie skrojone, czarne kaftany z wysokimi kołnierzami i mało który jeszcze się pocił. Musiało ich być dobrze ponad stu, w najrozmaitszym wieku. Rand nie miał pojęcia, że Taimowi tak się udały te wszystkie wyprawy rekrutacyjne. W powietrzu zdawało się wisieć niemalże namacalne wrażenie obecności saidina. Jedni mężczyźni ćwiczyli sploty, podkładali ogień pod pniakami albo chwytali się wzajem w pętle z Powietrza. Inni wykorzystywali Moc, by nosić wodę w wiadrach chwytanych splotami Powietrza lub pchać wózki z gnojem ze stodoły albo układać drewno na opał. Nie każdy przenosił. Henre Haslin komenderował szeregiem obnażonych do pasa mężczyzn, ćwicząc z nimi szermierkę. Haslin, z pojedynczym kosmykiem siwych włosów i bulwiastym, czerwonym nosem, pocił się bardziej niż jego uczniowie i bez wątpienia tęsknił za swym winem, ale obserwował ich i karcił tak ostro jak w czasach, gdy był Mistrzem Miecza w Gwardii Królowej. Przed pozbawionym prawej dłoni Saeric’iem, siwowłosym Goshienem z klanu Czerwona Woda, stały dwa rzędy mężczyzn bez koszul. Jeden robił wyrzut nogą na wysokość głowy: obrót i kopniak, potem obrót i kopniak drugą nogą, i tak bez końca; inni walczyli z cieniem, wyprowadzając ciosy najszybciej, jak tylko umieli. W sumie wyglądało to o niebo lepiej niż żałosne poczynania tamtej garstki, jaką Rand widział ostatnim razem.

Przed Randem stanął odziany w czarny kaftan mężczyzna w średnim wieku. Miał ostry nos i wygięte szyderczo usta.

— A ty kim jesteś? — spytał z taraboniańskim akcentem. Przybywasz do Czarnej Wieży, żeby się uczyć? Hę? Trzeba było zaczekać w Caemlyn, to by cię przywieźli wozem. Mógłbyś wtedy cieszyć się jeszcze jeden dzień tym pięknym kaftanem.

— Nazywam się Rand al’Thor — rzekł cicho Rand. Cicho, żeby nie wybuchnąć gniewem. Grzeczność nic nie kosztuje, ale jeśli ten dureń o tym nie wie, już on mu zaraz...

Tymczasem grymas na twarzy tamtego pogłębił się.

— A więc to ty? — Zmierzył Randa od stóp do głów wyniosłym spojrzeniem. — Coś niezbyt imponująco wyglądasz. Myślę, że sam mógłbym... — Strumień Powietrza stwardniał tuż obok jego ucha, uderzył w nie i mężczyzna padł bezwładnie na ziemię.

— Czasami dyscyplina się przydaje — stwierdził Taim, stając nad leżącym. Powiedział to niemalże jowialnym tonem, ale ciemne, skośne oczy wpatrywały się morderczo w człowieka, którego właśnie powalił na ziemię. — Nie można komuś mówić, że jest w stanie sprawić, by zatrzęsła się ziemia, a potem wymagać od niego skromności. — Smoki na rękawach jego czarnego kaftana lśniły w słońcu; mogła to sprawić złota nić, ale jakim cudem ta niebieska tak lśniła? Ni stąd ni zowąd podniósł głos. — Kisman! Rochaid! Wynieście stąd Tolvara i tak długo oblewajcie go wodą, aż się ocknie. Żadnego Uzdrawiania, pamiętajcie. Może ból głowy go nauczy, że powinien trzymać język na wodzy.

Nadbiegło dwóch mężczyzn w czarnych kaftanach, młodszych od Randa; pochylili się nad Tolvarem, po czym zawahali się, zerkając na Taima. Po jakiejś chwili Rand poczuł, jak wypełnia ich saidin, strumienie Powietrza uniosły bezwładnego Tolvara i obaj odbiegli z ciałem tamtego zawieszonym w powietrzu między nimi.

„Powinien był go zabić już dawno temu — wydyszał Lews Therin. — Powinienem... powinienem...”

Rand czuł, jak sięga w stronę Źródła.

„Nie, a żebyś sczezł! — pomyślał. — Nie, ty nie istniejesz. Jesteś tylko przeklętym głosem!” — Rejteradzie Lewsa Therina towarzyszył cichnący lament.

Rand powoli wciągnął powietrze do płuc. Taim patrzył na niego, jak zwykle z tym swoim grymasem imitującym uśmiech. — Uczysz ich Uzdrawiania?

— Na samym początku przekażę im tę odrobinę wiedzy, jaką posiadam. I to jeszcze zanim dowiedzą się, jak się nie zapocić na śmierć przy takiej pogodzie. Broń traci swą użyteczność, jeżeli już po zadaniu pierwszej rany trzeba ją odrzucić jako uszkodzoną. Na razie jeden mi się zabił, bo zaczerpnął za dużo, a trzech się wypaliło, ale żaden jeszcze nie zginął od miecza. — Udało mu się włożyć sporo pogardy w słowo „miecz”.

— Rozumiem — odparł krótko Rand. Jeden zmarł i trzech się wypaliło. Czy Aes Sedai traciły aż tyle w Wieży? Ale one z kolei działały powoli. Mogły sobie na to pozwolić. — O jakiej Czarnej Wieży mówił ten człowiek? Nie podoba mi się ta nazwa, Taim. — Lews Therin znowu zaczął mamrotać i pojękiwać, nie wypowiadając żadnych zrozumiałych słów.

Mężczyzna o orlim nosie wzruszył ramionami, ogarniając wzrokiem farmę i uczniów z miną znamionującą dumę posiadacza.

— To nazwa, którą posługują się uczniowie. Nie można było bez końca mówić o tym miejscu „farma”. Z pewnością uważali, że to nie pasuje, chcieli czegoś więcej. Czarna Wieża, jako przeciwwaga dla Białej Wieży. — Przekrzywił głowę, patrząc z ukosa na Randa. — Ale mogę to ukrócić, jeśli chcesz. Całkiem łatwo zdławić słowo na ludzkich ustach.

Rand zawahał się. Być może dość łatwo zdławić słowo na ludzkich ustach, ale trudno przegnać je z umysłów. To miejsce rzeczywiście musiało zostać jakoś nazwane. Nie przyszło mu to do głowy. Więc dlaczego nie Czarna Wieża? Patrząc na budynek farmy i szkielety nowych domów — większe, ale wciąż drewniane — uśmiechnął się.

— Niech tak zostanie. — Może Biała Wieża miała równie skromne początki. Co wcale nie znaczyło, by Czarna Wieża miała kiedykolwiek tak się rozrosnąć i móc rywalizować z Białą. Ta myśl z kolei sprawiła, że jego uśmiech przygasł. Ze smutkiem popatrzył na dzieci. Bawił się niegdyś tak samo jak one, łudząc nadzieją na zbudowanie czegoś trwałego. — Zbierz uczniów, Taim. Mam im kilka rzeczy do powiedzenia.

Przybył tu przekonany, że zbierze ich wokół siebie, zobaczy, ilu ich jest, może przemówi do nich z rozklekotanej fury, która jakby gdzieś się zapodziała. Taim dysponował specjalną platformą, z której wygłaszał przemowy, prostym blokiem z czarnego kamienia, ociosanym i wypolerowanym tak, że w słońcu lśnił niczym lustro, z dwoma stopniami wykutymi z tyłu. Stał pośród otwartej przestrzeni za domem; na gołej, ubitej ziemi. Tuż obok zbierały się słuchające go kobiety i dzieci.

Stojąc na platformie Rand mógł nabrać jakiegoś pojęcia o tym, jak bardzo różnorodne są efekty akcji werbunkowej Taima. Jahar Narishma, którego wskazał Taim, młody człowiek z wrodzoną iskrą talentu, miał duże, ciemne oczy zupełnie jak dziewczyna, bladą twarz promieniującą pewnością siebie i włosy zaplecione w dwa długie warkocze ze srebrnymi dzwoneczkami na końcach. Taim twierdził, że Jahar pochodzi z Arafel, prócz tego Rand rozpoznał shienarańską ogoloną głowę z kitą na czubku u innego mężczyzny i dwóch z przezroczystymi woalami, często noszonych zarówno przez kobiety, jak i mężczyzn w Tarabon. Wypatrzył skośne oczy z Saldaei i bladych, niskich mężczyzn z Cairhien. Jednego starca z wypomadowaną bródką, przyciętą w szpic — pragnął zapewne naśladować taireniańskiego lorda, którym z całą pewnością nie był — a także co najmniej trzech z brodami, za to bez wąsów. Miał nadzieję, że Taim nie wzbudził zainteresowania Sammaela, prowadząc werbunek w Illian. Spodziewał się zobaczyć przeważnie młodych mężczyzn, ale młode twarze, takie jak u Ebena albo Fedwina, miały przeciwwagę w łysiejących albo siwych głowach, niekiedy jeszcze bardziej siwych od głowy Damera. Teraz, kiedy się nad tym zastanowił, nie widział w tym niczego dziwnego, żadnego powodu, dla którego nie mogło tu trafić tyluż samo dziadków co małych chłopców.

Nie potrafił wygłaszać przemów, ale wcześniej dostatecznie długo i wytrwale zastanawiał się nad tym, co chce powiedzieć. Nie nad pierwszą częścią, ale z tym upora się szybko, jeżeli szczęście dopisze.

— Słyszeliście zapewne opowieści o Wieży... Białej Wieży... o tym, że doszło w niej do rozłamu. Cóż, to prawda. Część zbuntowanych Aes Sedai być może zechce pójść za mną i to one właśnie przysłały emisariuszki. Jest ich dziewięć, znajdują się teraz w Caemlyn i czekają na mój dobry humor. Dlatego więc, kiedy usłyszycie o Aes Sedai w Caemlyn, nie powinniście się niepokoić. Wiecie, dlaczego tutaj się znalazły, możecie więc zaśmiać się w twarz każdemu, kto będzie wam opowiadać jakieś niestworzone historie.

Nie było żadnej reakcji. Stali tylko i wpatrywali się w niego, zdając się nawet nie mrugać oczami. Taim patrzył na nich krzywo, bardzo krzywo. Dotknąwszy większego woreczka w kieszeni, Rand przeszedł do tej części, nad którą tak się nabiedził.

— Powinniście się jakoś nazywać. W Dawnej Mowie Aes Sedai oznacza Sługę Wszystkich, bądź coś bardzo podobnego. Nie jest łatwo tłumaczyć Dawną Mowę. — On sam znał tylko kilka słów, niektóre wziął od Asmodeana, garstkę od Moiraine, parę takich, które wymknęły się Lewsowi Therinowi. Jednak Bashere nauczył go tego, czego potrzebował. — Innym słowem z Dawnej Mowy jest asha’man. Oznacza obrońcę, względnie obrońców. Albo opiekuna i być może również kilka innych rzeczy; mówiłem wam, Dawna Mowa jest bardzo wieloznaczna. Ale Obrońca to będzie chyba najlepszy odpowiednik. Nie chodzi tu o zwykłego obrońcę czy opiekuna. Nie da się nazwać człowieka, który bronił niesłusznej sprawy, asha’manem, a już nigdy takiego, który jest wcieleniem zła. Asha’manem jest ten, kto bronił prawdy, sprawiedliwości i równych praw dla wszystkich. Ten, kto nie ugiął się nawet wtedy, kiedy już nie było żadnej nadziei. — Światłość wiedziała, że wszelkie nadzieje przepadną wraz z nadejściem Tarmon Gai’don, o ile nie wcześniej. — Kimś takim, ma się tutaj każdy z was stać. Po ukończeniu nauk zostaniecie Asha’manami.

Rozległ się pomruk, podobny do szelestu liści na wietrze; powtórzyli to słowo, ale prędko umilkli. Przyglądały mu się przejęte twarze, niemalże widać było, jak nadstawiają uszu, żeby dokładnie usłyszeć, co powie dalej. Przynajmniej było trochę lepiej niż ostatnim razem. Zawartość płóciennego woreczka zabrzęczała cicho, kiedy go wyjmował z kieszeni kaftana.

— Aes Sedai zaczynają jako nowicjuszki, potem zostają Przyjętymi, a na koniec pełnymi Aes Sedai. Wy też będziecie przechodzili przez kolejne stopnie, ale nie takie, jak u Aes Sedai. Nie będzie się wygaszało w was iskry ani też nie będziecie odsyłani. — Odsyłani? Światłości, zrobiłby wszystko, oprócz wiązania za ręce i nogi, żeby tylko zatrzymać każdego, kto chciałby odejść, a potrafiłby chociaż trochę przenosić. — Mężczyzna, który przybędzie do Czarnej Wieży... — Nie podobała mu się ta nazwa. — ...zostanie nazwany żołnierzem, ponieważ tym właśnie się stanie jako jeden z nas, ponieważ wy wszyscy się nimi staniecie, żołnierzami walczącymi z Cieniem i to nie tylko z Cieniem, lecz z każdym, kto wystąpi przeciw sprawiedliwości albo będzie uciskał słabszych. Kiedy jakiś żołnierz osiągnie określone stadium umiejętności, zostanie nazwany Oddanym i będzie nosił to. — Wyjął z woreczka jedną z odznak, które wykonał dla niego złotnik mały, połyskliwy miecz, z długą rękojeścią, zaokrąglonym jelcem i lekko zakrzywionym ostrzem. — Taim!

Taim podszedł do niego sztywno i Rand pochylił się, by przypiąć srebrny mieczyk do wysokiego kołnierza jego kaftana. Na tle czarnej jak węgiel wełny odznaka zdawała się lśnić jeszcze jaśniej. Na twarzy Taima malowało się tyleż samo emocji co na kamieniu pod stopami Randa. Rand wręczył mu woreczek, szepcząc:

— Daj je każdemu, kto twoim zdaniem już sobie zasłużył. Tylko musisz być tego pewien.

Wyprostował się, z nadzieją, że odznak wystarczy; naprawdę się nie spodziewał, że będzie ich aż tylu.

— Oddanym, którzy rozwiną dostatecznie swe umiejętności, będzie przysługiwało miano Asha’mana i takie oto odznaczenie. Wyjął mały, aksamitny woreczek i wyciągnął zeń jego zawartość. Promień słońca zaiskrzył się na złocie pokrytym cieniutkimi rytami i czerwonej emalii. Falisty kształt, dokładnie taki jak na sztandarze Smoka. Ta odznaka też została przypięta do kołnierza Taima dzięki czemu po obu stronach jego szyi lśniły teraz i miecz, i Smok. Przypuszczam, że ja byłem pierwszym Asha’manem — powiedział uczniom Rand. — Mazrim Taim jest drugim. — Twarz Taima nadal pozostawała bez wyrazu; co, tak nawiasem mówiąc, działo się z tym człowiekiem? — Mam nadzieję, że w końcu wszyscy zostaniecie Asha’manami, ale niezależnie od tego, pamiętajcie, że jesteśmy żołnierzami. Czeka nas wiele bitew, może nie zawsze takich, jakich się spodziewamy, a na samym końcu Ostatnia Bitwa. Oby Światłość sprawiła, by była rzeczywiście ostatnia. Zwyciężymy, o ile sprzyja nam Światłość. Zwyciężymy, ponieważ musimy zwyciężyć.

Urwał i w tym momencie powinny się były rozlegnąć wiwaty. Nie uważał siebie za takiego mówcę, który sprawia, że ludzie podskakują w miejscu i krzyczą, ale ci mężczyźni wiedzieli, dlaczego się tutaj znaleźli. Słowa o zwycięstwie powinny były wywołać jakąś reakcję, choćby najsłabszą. A tymczasem panowała martwa cisza.

Zeskoczył z kamiennego bloku, a Taim warknął:

— Rozejść się do swych lekcji i codziennych obowiązków. — Uczniowie... żołnierze ruszyli z miejsc niemalże równie milcząco jak stali, słychać było jedynie jakieś cicho mruczane słowa. Taim ruszył w stronę domostwa. Ściskał woreczek z mieczykami tak mocno, że aż dziw brał, iż któryś nie dźgnął go przez tkaninę koszuli. — Czy Lord Smok dysponuje chwilą czasu na wypicie ze mną kielicha wina?

Rand skinął głową; chciał dotrzeć do sedna całej sprawy, zanim powróci do pałacu.

Frontowa izba domostwa wyglądała dokładnie w taki sposób, jak należało się spodziewać: naga, dokładnie zamieciona posadzka, niedopasowane krzesła o drabinkowych oparciach, ustawione przed kominkiem z czerwonych cegieł, palenisko tak czyste, iż zdawało się niemożliwe, by kiedykolwiek płonął na nim ogień. Na niewielkim stoliku leżał obrus z brzegami pokrytymi haftowanymi kwiatkami. Sora Grady weszła cicho i ustawiła na nim drewnianą tacę z jaskrawoniebieskim dzbanem pełnym wina i dwoma krytymi białą glazurą kubkami. Rand uznał, że po upływie takiego czasu jej spojrzenie go nie dotknie, jednak oskarżenie przepełniające jej wzrok sprawiło, że ucieszył się, kiedy wyszła. Taim cisnął woreczek na tacę i wychylił duszkiem całą zawartość kufla.

— Nie zamierzasz nauczyć kobiet tej sztuczki z koncentracją? — zapytał Rand. — To okrucieństwo pozwalać tak im się pocić, podczas gdy mężczyźni nie mają tych kłopotów.

— Większość nie chce w tym wszystkim brać udziału odparł zwięźle Taim. — Ich mężowie i narzeczeni starają się je uczyć, jednak one nawet nie chcą słuchać. Bo to miałoby ich zdaniem coś wspólnego z saidarem, rozumiesz chyba?

Rand utkwił wzrok w kielichu z winem. W tej chwili musiał się kierować intuicją. Żadnych wybuchów gniewu, tylko dlatego, że poczuł ukłucie irytacji.

— Cieszy mnie, że rekrutacja idzie tak dobrze. Powiedziałeś, że dorównasz Wieży... Białej Wieży... — Biała Wieża, Czarna Wieża. Jakie opowieści powstaną na ten temat? O ile jakieś powstaną. — ...w niespełna rok i najwyraźniej to ci się uda, jeśli będziesz utrzymywał takie tempo. Nie pojmuję, jakim sposobem byłeś w stanie znaleźć ich aż tylu.

— Przesiej dostateczną ilość piasku — odrzekł sztywno Taim — a w końcu znajdziesz kilka złotych ziarnek. Teraz już pozostawiam to innym, czasem tylko gdzieś się wyprawiam. Damer, Grady... jest tu kilkunastu takich, których mogę spokojnie pozostawić na cały dzień; mają dość lat, by nie zrobić niczego głupiego, a poza tym jest też wielu młodych mężczyzn, dostatecznie silnych, by móc tworzyć bramy; oni towarzyszą starszym, którzy tego nie potrafią. Będziesz miał swój tysiąc przed upływem roku. A co się dzieje z tymi, których odsyłam do Caemlyn? Czy stworzyłeś już z nich armię?

— To pozostawiam Bashere — odrzekł cicho Rand. Usta Taima drgnęły ze wzgardą, a Rand odstawił kubek, zanim zdążył zmiażdżyć go w uścisku. Wiedział, że Bashere wyciskał z surowego rekruta, co mógł, w obozowisku rozbitym gdzieś na zachód od miasta, naprawdę, ile mógł, bowiem, jak to ujmowali Saldaeańczycy, była to banda oberwańców złożona z farmerów bez grosza przy duszy, zbiegłych uczniów oraz niedowarzonych rzemieślników, którzy nigdy wcześniej nie mieli w ręku miecza, nie jeździli na osiodłanych koniach ani też nie oddalali się od miejsca swego urodzenia na odległość większą niźli pięć mil. Rand miał zbyt wiele swoich zmartwień, by się tymi sprawami przejmować, przykazał wszak Bashere, że ma zrobić z nimi, co chce, i nie zawracać mu głowy, chyba że wybuchnie bunt.

Popatrzywszy na Taima, który nie starał się nawet skryć pogardy, schował za plecami dłonie zaciśnięte w pięści. Gdzieś w oddali zagrzmiał Lews Therin, echo jego gniewu.

— A w ciebie co wstąpiło? Od czasu, jak ci przypiąłem te odznaki, tak się zachowujesz, jakbyś miał oset w spodniach. Czy to ma coś wspólnego z nimi? Jeśli tak, to ja nie rozumiem. Ci ‘mężczyźni nabiorą szacunku dla własnych odznaczeń, po tym jak zobaczyli, że ty swoje otrzymałeś z rąk samego Smoka Odrodzonego. A skoro już o tym mowa, będą też mieli wyższe mniemanie o tobie. Może nie będziesz już musiał tłuc ich po głowach, żeby utrzymać dyscyplinę. No słucham, co masz do powiedzenia? Zaczął nawet jak należy, tonem spokojnym, jeśli nawet nie całkiem łagodnym — wcale nie chciał, by jego słowa zabrzmiały łagodnie — ale w miarę mówienia jego głos stawał się coraz bardziej stanowczy i głośny. Niby nie krzyczał, a mimo to zadane na końcu pytanie zabrzmiało jak trzask bata.

W drugim mężczyźnie zaszła niesamowita zmiana. Taim zatrząsł się zauważalnie — z wściekłości, stwierdził Rand, nie ze strachu — ale po chwili znowu był taki jak przedtem. Z pewnością nie przyjazny, odrobinę drwiący, ale za to bardzo opanowany.

— Przejmuję się Aes Sedai i tobą, skoro już chcesz wiedzieć. Do Caemlyn przybyło dziewięć Aes Sedai, razem z poprzednimi dwiema jest ich teraz jedenaście. Wystarczy jedna albo dwie więcej. Jeszcze nie udało mi się ich znaleźć, ale...

— Powiedziałem ci, że masz się trzymać z dala od miasta rzekł surowo Rand.

— Znalazłem kilku ludzi, którzy zadają pytania w moim imieniu. — Ton Taima był suchy jak pył. — Od dnia, w którym cię uratowałem przed Szarym Człowiekiem, nie zbliżałem się do Caemlyn.

Rand pominął milczeniem te wyjaśnienia. Niemalże. Prawie. Głos w jego głowie był zbyt cichy, żeby mógł go zrozumieć, a mimo to przypominał chłodny grzmot.

— Poparzą się, zanim zdołają przechwycić jakieś pogłoski. — Włożył w te słowa całą przepełniającą go pogardę; Taim go niby uratował?... i wtedy tamten mężczyzna drgnął gwałtownie. Pozornie nadal zdawał się spokojny, ale jego oczy przypominały ciemne klejnoty.

— A jeśli się przyłączą do Czerwonych Aes Sedai? — Głos miał chłodny i pełen rozbawienia, ale oczy mu zalśniły. — Po wsiach krążą Czerwone siostry. Jest ich kilka grup, przybyły w ostatnich dniach. Próbują przechwytywać mężczyzn, którzy tu ciągną.

„Zabiję go” — krzyknął Lews Therin, a Rand poczuł niewidzialne dłonie sięgające po omacku w stronę saidara.

„Odejdź” — rozkazał stanowczo. Poszukiwania nie ustały, głos mówił dalej:

„Zabiję najpierw jego, a potem ich wszystkich. Oni mu służą. To jasne, na pewno mu służą”.

„Odejdź! — odkrzyknął bezgłośnie Rand. — Nie jesteś niczym innym jak tylko głosem!” — Macki wciąż pełzły w stronę Źródła.

„Och, Światłości, zabiłem ich wszystkich. Wszystko, co kochałem. Ale postąpię właściwie, jeśli go zabiję. Odkupię wszystko, jeśli wreszcie to zrobię. Nie, niczym tego nie odkupię, ale i tak muszę go zabić. Zabić ich wszystkich. Muszę. Muszę”.

„Nie! — krzyknął Rand we wnętrzu własnej głowy. — Ty nie żyjesz, Lewsie Therinie. To ja żyję, a żebyś sczezł, ty nie żyjesz! Nie żyjesz!”

Nagle, dotarło do niego, że wspiera się o stół, chwytając równowagę, bo ugięły się pod nim kolana. I mruczy:

— Ty nie żyjesz! Ja żyję, a ty nie żyjesz! — Ale nie objął saidina. Podobnie Lews Therin. Roztrzęsiony spojrzał na Taima i zdziwił się, widząc troskę na jego twarzy.

— Musisz panować nad sobą — rzekł cicho Taim. — Musisz zachować zdrowe zmysły, o ile to możliwe. Jeżeli zawiedziesz, to cena, jaką przyjdzie za to zapłacić, będzie zbyt wysoka.

— Nie zawiodę — obiecał Rand, prostując się. Lews Therin milcza³. Jakby w jego głowie nie było nikogo. Nawet poczucia istnienia Alanny. — Czy te Czerwone już kogoś złapały?

— O niczym takim nie słyszałem. — Taim przyglądał mu się uważnie, jakby się spodziewał kolejnego wybuchu. — Większość uczniów przybywa teraz przez bramy, a poza tym ludzi na drogach jest tylu, że ciężko wyłuskać wśród nich mężczyznę, który do nas wędruje, chyba, że ten za dużo gada. — Urwał. — Ale nie byłoby trudno je wyeliminować, jakby przyszło co do czego.

— Nie. — Czyżby Lews Therin rzeczywiście odszedł? Bardzo tego pragnął, ale wiedział, że byłby głupcem, gdyby w to uwierzył. — Jeżeli zaczną brać mężczyzn, to będę musiał coś zrobić, ale na razie te krążące po wsiach nie stanowią zagrożenia. I wierz mi, żadna z przysłanych przez Elaidę raczej się nie przyłączy do tych Aes Sedai, które już są w mieście. Każda z tych grup prędzej powitałyby ciebie w swych szeregach niźli siebie wzajem.

— A co z tymi, które przebywają w mieście? Jedenaście, powiadasz? Parę wypadków mogłoby uszczuplić tę liczbę. Jeżeli wolisz nie brukać sobie rąk, to ja chętnie...

— Nie! Ile razy mam powtarzać, że nie! Jeżeli poczuję w Caemlyn przenoszącego mężczyznę, to będziesz miał ze mną do czynienia, Taim. Przysięgam. I nie myśl sobie, że uda ci się trzymać dostatecznie daleko od pałacu, żebym tego nie odkrył. Jeżeli któraś z tych Aes Sedai umrze z niewyjaśnionych przyczyn, to będę wiedział, kogo obarczyć za to winą. Zapamiętaj moje słowa!

— Wielkie ograniczenia ustanawiasz — stwierdził sucho Taim. — Czy mam może otworzyć sobie żyły, jeżeli Sammael albo Demandred postanowią nękać cię martwymi Aes Sedai, podrzucanymi na twoim progu?

— Jak dotąd tego nie zrobili, więc lepiej miej nadzieję, że nie zaczną. Zapamiętaj moje słowa, powtarzam.

— Słyszę cię, lordzie Smoku, i rzecz jasna, będę posłuszny. — Mężczyzna z haczykowatym nosem skłonił się lekko. — Ale nadal powtarzam: jedenaście to niebezpieczna liczba.

Rand roześmiał się mimo woli.

— Taim, zamierzam je tak wyuczyć, by tańczyły do melodii wygrywanej na moim flecie. — Światłości, od jak dawna już nie grał na flecie? Gdzie jest jego flet? Słyszał tylko cichy chichot Lewsa Therina.

Загрузка...