ROZDZIAŁ 1

1. …tylko poplotkować. Smutny nostalgiczny uśmiech wywoływało wspomnienie, jak jakieś dziesięć, piętnaście lat temu w paroksyzmach wiecznego inteligenckiego masochizmu powtarzano sobie uszczypliwości satyryków: że niby radzieccy uczeni chodzą do pracy tylko po to, żeby się herbaty napić i pogadać w palarni. Jasne, z kogo jeszcze mogli wtedy szydzić satyrycy: z niższego poziomu pracowników handlu i pracowników naukowych. Ani jedni, ani drudzy nie mogli się odgryźć.

Zresztą dlaczego się odgryzać! Przecież sami czuli, że efektywność jest niska, trzeba by pracować więcej, ale system dusi. Śmieszne: sumienie ich męczyło! Ach, ileż czasu marnuje się na pisanie socjalistycznych zobowiązań! Ach, każdą śrubkę, każdą soczewkę — konewkę trzeba na kolanach wybłagiwać! Ach, na tego uważaj, jasne, na sto procent nie wiem, ale mówią, że kabluje. Ach, tak bez sensu się dzień zmarnował, gadu-gadu; no, nic, jutro nadrobię… Teraz sumienie już nie męczy. Tygodnie, miesiące wypadły jak miedziaki z dziurawej kieszeni. Dwie godziny do pracy w nabitym, rzadko chodzącym autobusie, drugie dwie z pracy, dlatego w pracy jesteś najwyżej kilka godzin, bo do domu przyjedziesz po ciemku. Popalili, popili herbatkę, pogawędzili o smuteczkach, no i dzień minął.

Tematy, ogólnie rzecz biorąc, nie za bardzo się zmieniły; polityka — obowiązkowo („Na kogo głosowałeś? Zupełnie zwariowałeś?!”); ohydne perspektywy w życiu i pracy — koniecznie, zawsze z rechotem, jak w czasie zastoju; głupota dyrekcji 1 jej niezdolność do stawienia czoła sytuacji — wiadomo, jak zwykle. Kiedy dadzą wypłatę i jaka to będzie część teoretycznie należnego uposażenia — o, to nowa rzecz, powiew czasów. Kogo gdzie zabili albo zadeptali, albo w najlepszym razie okradli — kiedy rozmówcy poruszali ten temat, zawsze kojarzyli się Malanowowi z orędownikami z mass mediów: który straszniejszą historię zasunie, ten jest lepszy, tego słuchają — „Ach!” i „Och!” — i już nawet nikt nie pamięta, że i te mniej straszne, i te bardziej z reguły są prawdziwe. Poza tym powracało głupie wspomnienie: parszywe, śmierdzące, obstawione miedniczkami, obrusikami i raźnie drącymi się na okrągło głośnikami, wspólne komunalne mieszkanie na prospekcie Karola Marksa w mieście — bohaterze Leningradzie, jego mroczne, tajemniczo zagracone korytarze, a w korytarzach komunalne dzieciaki, chyba jeszcze przed szkołą; tak się chce pochwalić, czymś zaimponować, wyprzedzić innych w czymkolwiek, więc wziął i palnął Kolka: „A u nas wczoraj wylazł spod łóżka karaluch jak palec…” Co się wtedy zaczęło! Wszyscy dostali szału: „A u nas ooo taki!”, „A u nas — jeszcze większy!” i chcąc wstrząsnąć przyjaciółmi aż do głębi duszy, rozkładali ręce szeroko, jak najszerzej, ile komu starczało… Kto z kim i jak — tego jakby mniej. Starzejemy się. Temperamentu nie starcza, żeby naprawdę dać powód do plotek, a ssanie z palca nie bardzo wychodziło. Niektóre kobiety się starały, uczciwie się starały, ale choćbyś pękł, nieprzekonujące to było i dlatego nieciekawe.

Zapewne cały instytut dużo by dał temu, kto wyciąłby jakiś dobry numer: jakiś huczny rozwód czy namiętne cudzołóstwo w pracy, pod sklepieniem starych spektroskopów; byliby wdzięczni do grobowej deski — ale niestety. A młodzieży w instytucie nie przybywało, utalentowana młodzież dzisiaj rozsiadła się w szczękach.

Oczywiście, że niecała, Malanow rozumiał to i czasem rzeczywistość to udowadniała — ale nie przynosiło to ulgi. Kiedyś zaniosło go służbowo do specjalnej szkoły przy pewnym międzynarodowym związku sprzyjania rozwojowi profesjonalnych nawyków. Na oko była to niczym nie wyróżniająca się szkoła ze stalinowskich czasów, nad Kanałem Gribojedowa. Wpadł tam i zupełnie zgłupiał — jakby wrócił do domu. Inteligentni, wyluzowani, przyjaźni nauczyciele — po prostu starsi koledzy, a nie nauczyciele. Młodzież jak z jakiegoś Dożyjemy do poniedziałku czy z Rozkładu na jutro, czy, powiedzmy, z Brzydkich łabędzi Strugackich — nie słychać plugawego słówka „baks”, mówi się więcej o duchowym, o mądrym, wszyscy utalentowani wszyscy z poczuciem godności, ale bez pretensji… Słodkie oszołomienie trwało dokładnie do chwili, kiedy okazało się, że nawet w klasach komputerowych dla maluchów nie ma rosyjskojęzycznych wersji programów; angielskie czy hebrajskie — proszę bardzo.

Od razu stało się jasne, że te niemal z całego miasta wybrane utalentowane dzieciaki już tutaj przygotowywane są do życia i pracy tam. Młodzież z zapałem dyskutowała o ciekłych kryształach, o pokonaniu bariery dźwięku, o tym, że miłość wyrachowana to nie miłość, i nie rozumiała jeszcze, że kraj, w którym się urodziła, sprzedał ją, sprzedał już od pieluch, i to za bezcen. Takie dzieci takiemu krajowi za cholerę nie są potrzebne, więc pchnął je pierwszemu lepszemu hurtownikowi za cenę innych surowców naturalnych. Malanow nigdy nie miał nic przeciwko hebrajskiemu w szczególności, ani ogólnie, przeciwko ludziom pragnącym tam wyjechać; ale straszne przeczucie — że za pięć, dziesięć lat nie zostanie tu nikt prócz zrozpaczonych mało obrotnych pracusiów z czerwonymi sztandarami i spasionych szczękowych mercojadów i volvodziei; pozostali albo wymrą, albo zwieją — ogarnęło go z taką siłą, że przez kilka dni chciało mu się ni to płakać, ni to strzelać.

Najczęściej chyba plotkowali o tym, kto i jak przyssał się do jakichś grantów i funduszy; góra instytutowej administracji trzymała te tajemnice pod siedmioma zamkami, przez co jeszcze intensywniej cyrkulowały wersje i domysły. Tu, rzecz jasna, też funkcjonowało ogólne prawo: kto sprzeda ohydniejszą wersję, temu wierzą. Ale tak to wyglądało: często przy sąsiednich biurkach siedzieli ludzie w tym samym wieku, z tym samym doktoratem — ale jeden teraz dostawał sto siedemdziesiąt tysięcy, a drugi osiemset. Otrzymujący osiemset przejawiali szaloną aktywność: biegali jak oparzeni w te i na — zad, wykładali i nie sprzątali tygodniami, a czasem nawet nie otwierali jakichś zagranicznych listów do siebie; ci, co dostawali sto siedemdziesiąt, pili herbatę i integrowali się.

Mózgi zarastały pierzem.

Czasem, gdy nikt nie widział, Malanow wyjmował z szuflad swoje papiery — ale nie te z czymś genialnym, tylko po prostu nie dokończone planowe bazgroły, które jeszcze pięć lat temu wydawały się nudną rutyną i nagle stały się w jakiś niejasny sposób szczytem marzeń. Dopisywał jedną, dwie cyferki, ale natychmiast uświadamiał sobie: pora do domu, inaczej, gdy minie godzina szczytu, autobusy-trolejbusy przestaną jeździć i do północy nie dojedziesz na miejsce.

Chowając papierki z powrotem, czuł, że nigdy… już nigdy… Co nigdy? Nawet nie próbował sprecyzować. Wszystko nigdy.

Instytut tonął i jak to z tonącymi bywa, miotał się, puszczał bańki nosem. Ni z tego, ni z owego nad głównym wejściem, na wielkoksiążęcych drzwiach wychodzących na dumne wybrzeże, niegdyś Angielskie, później Czerwonej Floty, a teraz pewnie znowu Angielskie, pojawił się, zasłaniając nazwę instytutu, szyld „Selton”. Firma, która, jak od razu zaczęli kpić ogłupiali astronomowie, bajeruje nie łatwo, lecz bardzo łatwo. Zresztą dyrektor natychmiast ogłosił na uczciwie zwołanym po kilku dniach zebraniu, że tylko dzięki wynajęciu lokali administracja może wypłacać pracownikom pobory, bez tego — koniec; państwowe dofinansowanie pokrywa w tym roku dwadzieścia osiem procent zapotrzebowania i nie starcza nawet pieniędzy, aby instytut zapłacił kasie miejskiej za dzierżawy budynku.

Przez jakiś czas przez mercedesy i volva nie dało się przepchnąć do drzwi. Po korytarzach, z obliczami wyraźnie różniącymi się od wesołych podstarzałych dzieci ze stopniami naukowymi, godnie, ale bez krzątaniny, nigdy się nie uśmiechając, chodzili ludzie twardzi i rzeczowi, wszyscy przed trzydziestką. Na korytarzach, które od razu upodobniły się do mrocznego i zagadkowego jak brazylijska selwa komunalnego mieszkania, nie wiadomo jak pojawiały się importowane pudła z najprzeróżniejszą elektroniką, aparaturą biurową, diabli wiedzą z czym jeszcze; od czasu od czasu pojawiały się słuchy, że część z tych drogocennych dla każdego uczonego rzeczy pójdzie do instytutu, ale skrzynki, postawszy tydzień lub dwa, znikały nie rozpakowane. Następnego dnia na ich miejscu pojawiały się inne.

Potem dla tych innych zaczęło brakować miejsca; zaczęły pojawiać się i w gabinetach roboczych, i w muzealnym gabinecie wielkiego Wasilija Strawę, założyciela obserwatorium w Pułkowie. Pudła te wypychały z gabinetów przestarzały, ale jedyny, a więc niezbędny sprzęt, jak na przykład słynne mahoniowe biurko, olbrzymie jak kort, z antykwarycznymi przyborami biurowymi. Uważano, że właśnie przy tym biurku pracował wielki przed wyjazdem do Pułkowa.

Wierni akademickim tradycjom uczniowie uratowali te biurko wraz z resztą zarówno podczas rewolucji, jak i blokady Leningradu — ale w końcu trafiło ono pod koła postępu.

Właściwie nie pod, lecz na. Nie wiadomo, dokąd je te koła zawiozły; Malanow nie usłyszał najmniejszej wiarygodnej wersji. Ale w końcu to był detal — generalnie rzecz biorąc, było jasne, że instytut stał się przeładunkową bazą czegoś intensywnie rozkradanego. Trwało to niedługo.

Kiedyś w nocy nie rozpakowane pudła wyparowały kolejny raz, a następnego dnia wyparowały także kotłujące się przed wejściem mercedesy. Dzierżawa padła, pozostał tylko szybko płowiejący szyld. Nikomu nie chciało się go zerwać… Ostatni bąbel nazywał się „Walka z niebezpieczeństwem komet i asteroidów”.

Ludzie podzielili się co do tego, jaki Soros-Szmoros rzucił kilkadziesiąt milionów dolarów na to wariactwo, albo jaka mafia prała w ten sposób swoje krewne — czy też krwawe — pieniądze. Z całą pewnością udało się wyjaśnić tylko to, że w międzynarodowym programie dotyczącym opracowania metodyki przewidywania i zapobiegania upadku komet i asteroidów uczestniczy nie tylko Rosja, tak więc błysnęły zagraniczne delegacje na koszt stron zapraszających… Nie udało się też wyjaśnić — choć krążyły niezliczone wersje — kto wyczaił tę fuchę i na dodatek potrafił szczęśliwie się do niej przyssać. Podnieceni pracownicy zaczęli z rechotem wymyślać i nawet trochę inscenizować, jak zacznie się walka z asteroidami, gdyby rzeczywiście miały one zamiar taranować Ziemię. „Wiceprzewodniczący do spraw administracyjno-gospodarczych w pelerynie z wzorem w skorpiony wylezie na górę Synaj i powie…” „Nie na Synaj, lecz na Sumrę!”

„Właśnie! I prosto z Szambały jak nie ryknie: Władzą daną mi przez spółki z nader ograniczoną odpowiedzialnością, rozkazuję ci, żelazoniklowa paskudo: przepadnij!” „A ja mogę tańczyć obok z bębnem!” „Po co z bębnem? Zatańcz z Eweliną Markowną, i to już! Dźwięczy lepiej niż jakikolwiek bęben…”

Za wcześnie się podniecili. Następnego dnia okazało się, że w pracach w ramach programu uczestniczy niecały instytut. Nawet bardzo niecały. Tylko siedmioro osób (według niej których danych — ośmioro). Tyle że ta siódemka — ósemka mogła się uważać za zabezpieczonych na jakieś pięć lat. Pozostałym kolejny raz po trzymiesięcznej przerwie ciśnięto miesięczne uposażenie i pogoniono ich na bezterminowy bezpłatny…


2. …wtedy, gdy Irki żart: „Wkrótce wypłata wystarczy tylko na dojazd do instytutu i z powrotem” brzmiał jednak jak żart. Ale dosłownie po kilku latach dorabianie stało się zarobkiem, a zarobek wspomnieniem. Oczywiście znakomita znajomość naukowo-technicznego angielskiego nie jest gwarancją tego, że możesz produkować jeden artystyczny przekład za drugim, więc z początku prosili o przekłady dosłowne, ale Boże ty mój, co to były za przekłady!

Sądząc po wydaniach zapełniających półki, świeżo upieczone wydawnictwa bez wahania puszczały do druku właśnie podobne do tych przekładów teksty. Dlatego wkrótce rodzinna firma Malanowów przestała obawiać się, że „nie da rady”. Zasłynęła nawet w kręgach wydawniczych nadzwyczaj rzadkimi w naszych czasach cechami — punktualnością i uczciwością, a także gotowością pracy niemal za darmo, po cenach dumpingowych.

Długo przyzwyczajali się do pisania słowa „Bóg” dużą literą. Boga teraz wspominał nadaremnie każdy, kto tylko się nie lenił, przy tym w przekładach o wiele częściej niż w oryginałach — a Malanow nijak nie potrafił zwalczyć swojego październikowego rdzenia: „bóg”

— niech będzie, ale „Bóg” to wyraźny obskurantyzm. W końcu Irka go reedukowała efektownym październikowskim dowodem, od którego każdy pop zdębiałby i ryknął: „Pisz, jak chcesz, ale nie bluźnij!” „W końcu — powiedziała Irka, trzymając zapalonego papierosa gdzieś ponad uchem — dlaczego, powiedzmy, Goga można pisać wersalikiem, a Boga nie wolno? W czym Gog jest lepszy od Boga? Tak się nazywają!”

Do przekładów dosłownych zaglądali teraz tylko wtedy, kiedy chcieli się pośmiać.

„Zaraz, zaraz — mówiła nagle Irka, odrywając się od obcojęzycznego tekstu — a co nasz znawca pisze?”

Kobieca intuicja podpowiadała jej, gdzie można natrafić na szczególnie zabawną grandę — i poszperawszy przez kilka sekund w kolejnym niechlujnym maszynopisie, z emfazą czytała na przykład: „Ogarnął mnie odruchowy półuśmiech. Spod lasu wyraźnie dobiegały indywidualne głosy psów i kotopodobny kaszel prześladowcy. Poruszając się z jeszcze większą prędkością, mój umysł prześlizgiwał się po powierzchni wydarzeń”. Śmiejąc się w zachwycie, zaczynali odtwarzać wszystkie wspomniane dźwięki, oddając przy tym gestami ślizgający się umysł. Gesty czasem stawały się dość nieprzyzwoite, ale skoro Bobka już chrapał i nie widział, mogli sobie pozwolić na trochę niemal starczych sprośności. Minęły, niestety, czasy, gdy Irka z byle powodu czerwieniła się aż po uszy i uciekała spojrzeniem.

Pośmiawszy się do woli, wytarłszy z kącików oczu łzy, Irka nieoczekiwanie kończyła ciężkim cierpiętniczym westchnieniem: „Och, co za bagno…” Zapalała papierosa, ale po sekundzie nie wytrzymywała: „A tu jeszcze jedna perła, patrz! Okręty przybyszy, krążąc pomiędzy absolutnie wszędzie…” Nie udało się jej skończyć, bo oboje znowu zaczynali chichotać.

Dławiąc się śmiechem i starannie grasejując, Malanow mówił na przykład: „Khulu, ach, khulu!

Gdzieś ty? — Jam tu, po phostu między tutaj!”, albo coś z żydowskich szmoncesów, które w dawnych czasach, siedem okresów geologicznych wstecz, polubił nagle wygłaszać Weingarten — który widocznie, jak domyślili się dużo później, na przekór losowi nie chciał być Żydem, lecz po prostu radzieckim człowiekiem. Wszyscy wtedy byli na trzecim roku, tyle że na różnych wydziałach, a Izrael walczył z Arabami… Dowcipy były z reguły śmieszne i opowiadał je Walka, przeważnie po mistrzowsku — jeśli tylko nie był za bardzo pijany; gdy był pijany, robił się nudny.

Najprawdopodobniej nie był nawet obłudny i rzeczywiście, jak wielu Żydów w tym czasie, czuł się stuprocentowym radzieckim chłopcem i jak tylko mógł, demonstrował pogardę do tych, których wraz z całym radzieckim narodem szczerze uważał za złych.

Również na lotnisku, kiedy pochylił się do ucha Malanowa dysząc wielodniowym alkoholowym odorem — żegnał się z Rosją tak, że wyglądało, jakby postanowił umrzeć.

Półgłosem sypnął coś antysemickiego i niebywale śmiesznego, ale Malanow tego nie zapamiętał, ponieważ dusiły go łzy. Weingarten rzucił anegdotę, łyknął coś jeszcze i pomachawszy owłosioną łapą, wraz ze Swietką i dziećmi poleciał do Tel Awiwu.

„Jeszcze jedna perła, posłuchaj! — wołała Irka, pośmiawszy się i strąciwszy o brzeg popielniczki długi mysi chwost popiołu z papierosa. I z uczuciem deklamowała: — „Denerwowała się, czekała, nie wierzyła… Przy obiedzie pośpiesznie przełknęła tylko kilka łyżek!” „Rano, po pierwszej miłosnej nocy, w ubikacji długo rozlegało się rytmiczne pobrzękiwanie” — podchwytywał Malanow. I znowu długo się śmiali.

Potem męski organizacyjny pierwiastek brał górę. „Dobra, wystarczy” — mówił Malanow. — „Trzeba pracować”. „Jak trzeba, to trzeba” — ponuro odpowiadała Irka, dusząc niedopałek pomiędzy truchłami innych papierosów. — „Praca czyni człowieka wolnym… Słowo honoru, lepiej popychać taczkę w obozie koncentracyjnym niż płukać te męty”. „Ludzie to czytają…” — rzucał Malanow. — „I wiesz co, nie gniewaj Boga. Siedzisz sobie czyściutka, światło się na razie pali i woda z kranu leci, czego ci jeszcze trzeba?” „Żeby spokojnie spotkać starość…” — dodawała Irka z Białego słońca pustyni. „Masło jest w lodówce”. — Malanow wbił ostatni gwóźdź do trumny.

Ale to jeszcze nic. Gorzej było, gdy zaczęli im po znajomości proponować — a oni, oczywiście, nie odmawiali, tylko nie mieli już kiedy spać — teksty z zupełnie im nie znanych języków. Na przykład z koreańskiego. Baksy, kurna. „Ja już więcej nie mogę” — ze łzami oświadczała Irka. — „Chodź, odmówimy!” „Spokojna czaszka!” — raźnie odpowiadał siedzący przy maszynie Malanow. — „Chcesz żreć? Bobka potrzebuje adidasów? Dyktuj, sieroto!”

„Dyktować?” — zjadliwie pytała Irka, zapalając papierosa. — „Proszę. Z przyjemnością!” — Zaciągnęła się. — Jej głos stał się pojemniejszy niż jego myśli i dlatego trochę dziwnie drżało powietrze w pokoju. Tylko jego oczy, niewidoczne przez nikczemną przestrzeń, miały nieopisany wyraz. Choć i cierpią0 trochę, ale z hardym wyrazem twarzy, kontynuował: Pomyśl o towarzyszach, od świtu do zmierzchu pracujących, brudzących kawą warsztaty!

Pomyśl o ich bladych twarzach, zbierających się na stanowiskach pracy i pracujących jak muły!” J-jap…” — czkał zaskoczony Malanow, na szczęście nie kończąc. — „Tak tam jest?” „Tak jest!” „Kawą?”

„Kawą!” „Nikczemna przestrzeń…” — w zamyśleniu powtarzał Malanow, i nagle, popatrzywszy na siebie, zaczynali dziko się śmiać. Omal nie spadali z krzeseł. „Może…” — udawało się wykrztusić pochlipującej Irce — „…może… zabrudzony kawą warsztat… to ii nich, w Seulu… absolutna granica nędzy?”

„Koszmar — mawiał potem skatowanym głosem Malanow. — Co się wyczynia z językiem rosyjskim…” „Zgoda — ochoczo podchwytywała Irka; czas narzekań — czas odpoczynku. — Nawet spikerzy, nawet aktorzy już nie widzą, powiedzmy, różnicy między «ubrał» i «nałożył».

Jak ci taki powie «ubrał kalosze», to od razu próbuję sobie wyobrazić, cóż on takiego na nie nałożył. Kapelusz? Rajstopy?” „A wyobrażasz sobie, jak zaczną mylić się w drugą stronę? — zaczynał marzyć Malanow. — O jakimś troskliwym bankierze: ma żonę nałożoną jak spod igły!”

— „Gdzie nakładasz żonę? — ze śmiechem mówi Irka. — U Diora!” „A zwróciłaś uwagę na reklamówki w metrze? Design, kolor, poligrafia… jakie moce uruchomione, jaka kasa utopiona, a piszą «alkohol» przez «ch». „A firma Jaguana? — podchwytuje Irka. — Jakby na cześć Baby Jagi, a nie iguany”. „Ależ nie — nagle zachichotał domyślny Malanow. — Oni tak się przedstawiają. Oblicze firmy. Ja, powiada, guano. Guano, wiesz? Ptasi nawóz zbierany na chilijskich wyspach. Nawóz, że palce lizać, sam bym zjadł. Po hiszpańsku guano, a po naszemu gówno. Po prostu sami komunikują: ja gówno”.

I znowu się śmiali.

„Dobra — mówił w końcu Malanow. — Myślmy logicznie. Co chciał powiedzieć autor?

Sądzę, że spocone twarze na swych stanowiskach pracy orzą do utraty tętna. Do upadłego. Do siódmych potów! Krew z nosa kapie im na warsztaty, a nie kawa! Tak napiszemy…” I jego palce zaczynały zręcznie pląsać Po warczącej i brzęczącej klawiaturze rozdygotanej maszyny.

Przygadywał: „Od mojego wysiłku też… drży powietrze w pokoju… A ciekawe… ile płacą temu, co nam… przygotował taki…” „Czy nie za bardzo oddaliłeś się od oryginału?”

— martwiła się uczciwa Irka, zerkając mu przez ramię. „Daj spokój! — odpowiadał Malanow. — Myślisz, że znajdzie się idiota, który za te pieniądze będzie porównywał tłumaczenie z oryginałem? Dyktuj dalej!” Irka ostukiwała papierosa, twarz jej się wyciągała.

„On myślał — czytała załamanym głosem — że trawa kołysząca się na wietrze za pagórkiem, jedna trawa to trawa w całości, a trawa w całości to jedna trawa. Jeśli nie tak, myślał on, to on, mający tylko imię, nie ma potrzeby umierać…” „J-!..” — czkał Malanow. „Nie, nie rozumiem! — wołała Irka, szlochając teatralnie. — W ogóle nie rozumiem, co chciał powiedzieć autor!

— Czytała jeszcze raz. — …Jedna trawa to trawa w całości… a w całości… to jedna trawa… Słuchaj, może to ma związek ze wschodnimi filozofiami? Zen, sinto… co tam jeszcze… tao… Może zadzwonimy do Głuchowa? Jak myślisz?” „Myślę — odpowiadał Malanow, zaczynając trochę się wściekać z powodu obfitości trawy — że w piątek mamy oddać czystopis. Cały.

Inaczej w ogóle się nie doczekamy nowego zamówienia. I tak już dają nam do zrozumienia, że teraz mają do dyspozycji masę prawdziwych zawodowców. A co do «Nie rozumiem»… Wielkich autorów zawsze trudno jest zrozumieć. Daj mi, na przykład, Sonatę Kreutzerowską”. Irka nie mogła zrozumieć, do czego Malanowowi nagle jest potrzebna Sonata Kreutzerowską, ale posłusznie wyciągała rękę i zdejmowała z półki hrabiego Tołstoja. Malanow brał książkę.

„Pamiętasz fabułę? — pytał. — Jedzie zabić z zazdrości żonę… O, jest! — Czytał: — Cierpienia moje były tak mocne, że, jak pamiętam, przyszła mi do głowy myśl, która bardzo mi się spodobała, wyjść na trasę kolejową, położyć się na szyny pod wagonem i kończyć”. „Cooo?” — pytała oszołomiona Irka, poczekawszy na ciąg dalszy, ale zrozumiawszy, że to koniec cytatu. Zupełnie nie oczekiwała od hrabiego podobnego kantu. Malanowowie chwilę patrzyli sobie w oczy, potem znowu wybuchali śmiechem. „Diabelski zwyrodnialec! — udawało się wykrztusić tracącej ze śmiechu oddech Irce. — No to niechby sobie kończył na szyny — po co dziabać kobietę nożem?

Hej, słuchaj, a może i Anna Karenina pod parowozem… tego…?” I znowu długo się śmiali.

Gdyby nie chichot do upadłego, przynajmniej raz na dziesięć minut, to z upokorzenia i przygnębienia można by zwario…


3. …czasu, gdy objawiła mu się cała prawda, życie stało się piekłem.

Nie, nie działo się nic strasznego. Nie działo się nic, co można by uznać za w charakterystyczny sposób niepojęte i uniknąć tego, jak niegdyś. Dlatego był maksymalnie ostrożny: z nikim nie rozmawiał, nic nie notował, nic nie próbował pojąć ani tym bardziej usystematyzować; w ogóle starał się nie myśleć na ten temat. Prawdę mówiąc, starał się w ogóle nie myśleć. Życie temu sprzyjało, z roku na rok coraz bardziej, co prawda, to prawda; ale przecież nie da się całkowicie amputować mózgu. Albo przyśni się coś, albo czasami błyśnie jakaś niekontrolowana myśl — zanim zdążysz ją wybić ze łba, wydusić jak ropę z czyraka i zamienić na coś czystego, coś zwyczajnego, coś smętnego, nudnego, ale bezpiecznego… Nie wolno! Myśl o czym chcesz — o terminie oddania kolejnego chłamu, o tenisówkach, o puczu, o nadciśnieniu, o ocenach Bobki, o pieniądzach, i jeszcze o pieniądzach, i cały czas o pieniądzach; zresztą jest o czym! Aż wyliczyć to trudno! Byle nie o najważniejszym!

Najpierw niczego nie zauważał. Potem udawał, że nie zauważa. Potem długo przekonywał siebie, że nie ma czego zauważać. Potem kpił z siebie: Paranoja, stary, typowa paranoja! Z kilku nic nie znaczących przypadków psychol potrafi wyprowadzić twardą prawidłowość i potem we wszystkim widzieć jej przejawy! Skończ z tymi głupotami, sam sobie napytasz biedy, skończysz w wariatkowie!

Nie pomagało.

Drobiazgi, drobiazgi, drobiazgi… Właśnie do niego zawsze się przyczepiał po drodze jakiś zalany w trupa, śmierdzący i agresywny menel. Prawie zawsze. Obojętne, o której godzinie Malanow przemieszczał się po mieście — rano, w dzień, wieczorem czy już w nocy — spotkanie z jakimś mętem miał jak w banku.

W instytutowym bufecie, kiedy jeszcze był tam bufet, zawsze dostawał wyszczerbioną szklankę. Albo z odbitym kawałkiem, albo jakby obgryzioną przez kogoś, albo z długim świeżym pęknięciem od brzegu do środka denka. Zawsze.

Zawsze kiedy Malanow wchodził na własne podwórko, albo na odwrót, wychodził z podwórka, pod łukiem bramy zawsze zakręcała ciężarówka; wydawało się, że całymi dniami nic nie robią, tylko czyhają, kiedy Malanow wejdzie pod łuk; ale ciężarówki były różne, to kraz, to kamaz, i na pewno miały różne numery. Ale za każdym razem trzeba było z refleksem karateki przykleić się do ceglanego muru, zbrukać się paskudztwami i przekleństwami, i wróżyć — walnie czy nie. Na razie nie walnęła. Ale kto wie… Czy to na poczcie, czy w kawiarni, czy w sklepie — właśnie wtedy gdy przychodziła jego kolej, ekspedientka czy kto tam jeszcze odwracała się pogadać o czymś, pewnie bardzo pilnym, albo w ogóle wychodziła, nie powiedziawszy ani słowa, w najlepszym razie rzuciwszy: „Jedną chwilkę…” — i mogła być nieobecna dziesięć, piętnaście, dwadzieścia minut. I oczywiście, właśnie do Malanowa, uczciwie i bez słowa sterczącego te piętnaście, dwadzieścia minut przy okienku czy ladzie, z nieuchronną pewnością zwracali się staruszkowie, staruszki, kalecy, chorzy i kobiety w ciąży, proszącymi głosami i z żądaniem w oczach. „Bardzo się śpieszę”. „Bardzo źle się czuję”. „Mama w domu leży na łożu śmierci”. „Zostawiłam dziecko same w domu”. „Za chwilę urodzę”. Rzecz jasna, czujący się względnie młodo, względnie zdrowo i całkowicie nie w ciąży Malanow nigdy nie mógł odmówić.

Przestał dbać o siebie, z determinacją chodził w starych, nieświeżych i nie uprasowanych rzeczach, chociaż kiedyś był czyścioszkiem i pedantem aż do szpiku kości; efektowny ciuch, włożony po długiej przerwie lub po raz pierwszy, cieszył go jak dziecko czy kobietę, dodawał pewności, luzu, nawet staranności. Ale właśnie z nowymi i czystymi rzeczami coś się działo.

Stracił jedyny jasny płaszcz, kiedy po bardzo poważnej radzie naukowej siedzieli, leniwie kończąc spór, na ławeczce w parku naprzeciwko Admiralicji, gęba w gębę z Przewalskim; kolega zapalił i niemal natychmiast duży dymiący kawał papierosa — widocznie z jakimś patykiem w środku — spadł na Malanowa; nie przepalił ubrania na wylot, ale błyskawicznie wyżarł czarna plamę na szlachetnym materiale, w najbardziej widocznym miejscu. W kupionym dwa lata temu garniturze, który mocno napiął budżet całej rodziny i z którego Malanow był strasznie dumny, nie zdołał nawet nigdzie dojechać; już na schodach do metra stojąca nieco wyżej młoda para turystów zaczęła coś pośpiesznie przekładać u siebie w plecakach i obdarowała Małanowa całym termosem gorącej, mocnej herbaty. Chłopak, chichocząc przyjaźnie bez cienia skrępowania, trzepnął oparzonego Malanowa po ramieniu, z którego waliła jeszcze para, i powiedział: „No, na razie! Tylko się nie złość! Nam też szkoda herbaty”, a Irka, jakby się nie starała, nie dała rady doprać zacieków i plam… W maju dziewięćdziesiątego trzeciego, kiedy spacer za miasto nie uderzał jeszcze w miesięczne finanse, Malanow wybrał się na trzy godzinki do Komarowa — najlepiej myślało mu się właśnie w ruchu i właśnie w bezludnym lesie. Maj był suchy, gorący i już po dziesięciu minutach spaceru od peronu na granicy osiedla Malanow natrafił na to, co się określa mianem ognisko pożaru. Dymiący, aromatyczny płomień z sykiem i trzaskiem pełzł po suchym igliwiu, sięgając sosenek. Ognisko najpierw miało średnicę miednicy, nie więcej, ale Malanow niczego ze sobą nie miał — wziętą na wszelki wypadek złożoną dwukrotnie kartkę i długopis.

Zaczął zadeptywać, przepalił adidasy, spróbował zbić gałęzią; dym wżerał mu się w oczy, brwi i rzęsy błyskawicznie się spaliły, a najgorsze, że bez względu na wszystkie wysiłki ognisko wolno się rozszerzało. Obok, usilnie patrząc w bok, przeszła kobieta w średnim wieku, potem rozmawiając z ożywieniem, przejechała trójka niedorostków („A on wtedy, kurwa, mówi do niej, kurwa: ty jeba…”). Ale dobiła Malanowa młoda mama z prowadzonym za rączkę chyba sześcioletnim synkiem. Jakiś czas patrzyli, jak Malanow pląsa w ognisku, a potem dziecko powiedziało z zachwytem: „Patrz, mamo, wujek las podpalił!” „Cóż, zdarza się — odpowiedziała mama. — Pewnie wujek był nieuważny: palił, rzucił zapałkę…” Malanow splunął i powiewając okopconymi nogawkami, zdecydowanie poszedł swoją drogą: niech się wali, niech się pali!

Przeszedłszy jakieś dwadzieścia metrów, obejrzał się. Mama i syn stali i patrzyli za nim, a ogień zgasł. Sam.

Nigdy nie załapywał się na żadne wyszarpane od czasu do czasu przez instytut granty i fuchy.

Mimo że ciągle mówiło się o tym w dziale i bezpośrednio w dyrekcji („Jakże można prowadzić ten program bez Dmitrija Aleksiejewicza?!”), w końcu zawsze z tych lub innych powodów albo bez powodów wypadał. Zresztą co tydzień proponowano mu uczestnictwo — tam, gdzie trzeba było orać za nic. Mówiąc po odesku — „za friko” — jeśli wierzyć rzecz jasna Bobce, który tego strasznego lata odpoczywał pod nadzorem mamy Irki w leżącym obecnie za granicą mieście — bohaterze Odessie. Mimo młodego wieku nasłuchał się kupy cudownie apetycznych słówek, zanim na długo zamilkł. To śmieszne i głupie, ale jeszcze trzy, cztery lata temu Malanow zgadzał się na wszystkie takie propozycje — dopiero ostatnio zrzucił pęta. Ale i tak śmiano się z niego za plecami, a on świetnie to wiedział i czuł. Na naradach szef załatwiał wszystko słodkimi powiedzonkami typu: „Każda nowa praca Dmitrija Aleksiejewicza jest nie zawsze wielkim, ale prawdziwym odkryciem…” Kusiło go, żeby wrzasnąć z proletariacką szczerością: „Uznanie kieliszka nie napełni!” Ale nie miało to sensu, więc Malanow tylko inteligentnie się rumienił i mamrotał: „Co też pan…” Właściwie za socjalizmu królowała taka sama podłość, nic się nie zmieniło prócz jednego: za socjalizmu można było być bezinteresownym entuzjastą, takim Saszą Priwałowem, dla którego poniedziałek zaczyna się w sobotę, dlatego że pobory wystarczały na życie.

Oczywiście opędzanie się z mądrą miną od asteroidów i jeżdżenie w tej sprawie na zakupy na międzynarodowe sympozja — podobno po przeliczeniu wszystko zrobiło się tam teraz tańsze niż u nas — było równie wstrętne jak plamienie kawą warsztatów. Ale przynajmniej nie trzeba by było wysysać z palca cyrylicy, lecz co najwyżej zgrabne, wyraziste, twarde cyfry, sprawdzony i pewny taniec formuł — tak tańczą, metalicznie połyskując, dobrze dopasowane elementy silnika.

Można byłoby pleść o niebie, o niebie..!

Gdy tylko Malanow chciał coś osiągnąć, akurat to mu nie wychodziło. Nie można powiedzieć, że nic mu nie wychodziło. Nie, coś wychodziło, inaczej dawno już by sam zdechł głodu i rodzinę zagłodził; ale udawało się niechcący, wychodziło tylko to, do czego miał obojętny stosunek, czego właściwie nie chciał. Lecz gdy tylko czegoś zapragnął — nic. Wchodziły do gry najgłupsze powody, najbardziej idiotyczne zbiegi okoliczności.

Gdy proponowano mu coś kuszącego czy przynajmniej dochodowego, Malanow obojętnie i zwyczajowo dziękował, wiedząc z góry, że nic z tego nie wyjdzie; i rzeczywiście, mijał tydzień, dwa czy trzy, i dobrze jeszcze, jeśli proponujący mieli ochotę zadzwonić i przeprosić, usprawiedliwiając się niespodziewaną dżumą, głodem i upadkiem Księżyca. Z reguły po prostu znikali i próby telefonicznego pościgu skazane były na niepowodzenie. A jeśli nawet udało się mu dodzwonić, ponownie obiecywali i znikali. Na dodatek czuł, że się na niego obrażają: tak nietaktownie przypomniał o własnym istnieniu.

Stopniowo Malanow, niegdyś człowiek pełen energii, odważnie i z powodzeniem chwytający dwadzieścia spraw naraz, zupełnie opadł z sił. Prawie nie udawało mu się zmusić samego siebie do zrobienia czegokolwiek — prania skarpet czy napisania artykułu. To, do czego zmuszały go okoliczności, w osobie Irki czy Bobki, w postaci zamawiającego czy instytutowego szefostwa, jakoś jeszcze odwalał niczym dożywotni katorżnik. Nic mu się nie chciało, robił to tylko z poczucia obowiązku. Ale żeby zrobić coś z własnej inicjatywy — o nie, sługa uniżony! To strata czasu i sił, których brakuje już niemal na wykonanie choćby obowiązków… I tak nic z tego nie wyjdzie.

A gdyby i wyszło — stracisz dziesięć razy więcej sił, niż zużyłby ktokolwiek inny, a wynik będzie dziesięć razy gorszy od tego, jaki osiągnąłby na twoim miejscu pierwszy lepszy… Naszarpiesz się tylko i najesz wstydu. Najesz wstydu i naszarpiesz.

Nie miał już ochoty na nic. Zupełnie na nic.

Nawet w kontaktach z najbliższymi ogarniała go niechęć. Rozmawiał, owszem, śmiał się, obgadywał seriale telewizyjne i zakupy, i wybory, ale wszystko jakby na rozkaz, pracochłonny i całkowicie bezsensowny. Tłumaczył coś Bobce, a sam myślał: „On ma w nosie moje gadanie, jednym uchem mu wchodzi, drugim wychodzi, i tak zrobi po swojemu”. Obejmował przed snem Irkę, ale nie odczuwał ani radości, ani pożądania, a po łbie mu krążyło: „Nie dasz jej szczęścia, nie możesz. Naszarpiesz się tylko i najesz wstydu”. Jeśli Irka zachowywała się cicho, po głowie krążyło jakby oczekiwane: „Widzisz? Nie wychodzi ci, ona nic nie czuje”. Ale wystarczyło, żeby jęknęła, a duszę kąsał inny jadowity kieł, jeszcze dłuższy i ostrzejszy: „Biedna… Udaje, żeby mi dogodzić, stara się mnie pocieszyć… Och, nie trzeba było nawet zaczynać”.

Irka, wyczuwszy coś niedobrego, najpierw starała się mu pomóc; ni stąd, ni zowąd, jak w pierwszych latach, zaczynała mówić coś czułego i pochlebnego; za ostatnie grosze kupiła sobie kuszącą bieliznę, zmusiła się do diety, żeby poprawić figurę; bez jednego słowa z jego strony wymyśliła i zastosowała takie pieszczoty, że… I co wynikło? Zrobiło się jeszcze gorzej, ot co.

Dał więc spokój. Pewnie zdecydowała, że wyprztykał się chłop, z naturą nie ma co wojować. Za „ni ma” nawet sąd nie zatrzyma. Rogów chyba mu nie zafundowała — chociaż, gdyby miała dziesięć lat mniej — przykleiłaby je obowiązkowo. Malanow świetnie to rozumiał, ale Irka tylko topiła żal w słodyczach. Na wiosnę trudno ją było poznać, przybrała z siedem kilo.

Tylko raz nie wytrzymała. Malanow kolejny, nie wiadomo który już raz próbował ją namówić do rzucenia palenia albo przynajmniej do ograniczenia — słuchała przez pół minuty jego mądrych argumentów, potem rzuciła dzikie spojrzenie spod blond grzywki i wycedziła niemal z nienawiścią: „W życiu tak mało jest radości, chcesz mnie pozbawić tej ostatniej?”

Ze dwie godziny ze sobą nie rozmawiali. Potem — nie ma ucieczki, północ blisko, terminy przyciskają — usiedli pracować. A w tej pracy też nie ma ucieczki: po kwadransie śmiali się do rozpuku.

Ten czynnościowy stupor, ten obrzydliwy duchowy paraliż można było oczywiście wytłumaczyć zupełnie naturalnymi przyczynami. Pewnie tak, ale to było najgorsze, bo Malanow niczego nie mógł powiedzieć na pewno. Czy to presja, czy po prostu życie tak się układało, w końcu inni też nie mają słodko może po prostu trzeba częściej się śmiać? Nie wiadomo. Malanow nie wiedział. Ale prześladowało go męczące uczucie, że tam, na górze, umyślnie często dają mu do zrozumienia, że wszystko o nim wiedzą — dlatego jest na muszce w dzień i w nocy; wystarczy zrobić zły krok, na sekundę opuścić gardę, powiedzieć tylko jedno słowo czy nawet pomyśleć i… Co i? Tego też nie wiedział.

Jeden do jednego, że uderzą nie w niego, lecz w Irkę albo w Bobkę. Tak już było.

Lęk o nich stał się natrętnym koszmarem. Malanow nawet sny miał odpowiednie — często teraz krzyczał w nocy.

Wystarczyło, że Bobka przeziębił się albo bez wcześniejszego uprzedzenia zabalował po północy z przyjaciółmi; wystarczyło, że Irka złapała grypę albo poskarżyła się na wątrobę, wystarczyło, by wychowawczyni Bobki rąbnęła mu niezasłużenie troję i zagroziła obniżeniem oceny na świadectwie, a Malanow zaczynał się trząść: Co też narobiłem? Jak?

Kiedy? Jak nakręcony biegał do apteki, wydzwaniał do kolegów Bobki, wygłaszał synowi kazania, dawał dyrektorowi w prezencie koniak z okazji dnia Armii Czerwonej, a kierowniczce do spraw dydaktycznych tort na ósmego marca; miotał się po nocach: Jestem winien czy nie?

Moja wina czy stało się to z naturalnych przyczyn? I przebierał, przebierał jak nienawidzący swojego złota, ale na zawsze do niego przykuty skąpy rycerz swoje uczynki, słowa, myśli, próbując odpowiedzieć: Ja czy nie ja?

Wszystko zaczynało wyglądać na koszmarny skrajny egoizm, wszystko rzeczywiście wychodziło na obrzydliwy egoizm, dlatego że Malanowowi już ani myśli, ani uczuć nie starczało na nic prócz: Ja czy nie ja? A jeśli ja, to dlaczego?

Ale odpowiedzi nie było. Ani jednej.

Gdyby nagle z fotela wbił mu się w tyłek ostry cyprys, gdyby spod wersalki wylazły brodate, ponure komary wielkości psa albo przynajmniej gigantyczne karaluchy, byłoby lżej. Ewidentne sprzężenie zwrotne — cóż może być przyjemniejszego dla ducha i pożyteczniejszego dla korekty zachowania? Ale takich prezentów nikt mu nie zrobił. Po prostu choroba, „o prostu niepowodzenie. Po prostu jeszcze jedna choroba i jeszcze jedno niepowodzenie. Po prostu młodzian Bobka kolejny raz zaszalał. Po prostu Irka pali i kaszle coraz mocniej Nic określonego.

Żadnych dowodów — ani za, ani przeciwko — i tylko spuchnięte od stałych uderzeń, zmienione w jeden olbrzymi siniak sumienie arytmicznie tłukło w żebra: Nie ustrzegłeś. Nie ustrzegłeś. Nie ustrzegłeś. Znowu nie ustrzegłeś.

Nic nie pozostało — tylko lęk, bezsilność i śmiertelne zmę…


4. …przez zamknięte drzwi. Ale mówiąc poważnie, czy to są drzwi? Czy to są ściany?

Nieważkie parawaniki. A jeśli już o tym mowa, czy to są pokoje? Gdzieś u Lema jest przepiękne określenie: miejsca w rakiecie wystarczało tylko na to, żeby się szeroko uśmiechnąć. Więc właśnie tą rakietą lecimy przez całe życie i robimy tylko to, na co wystarcza nam miejsca. Kto więc i po co nas wysłał?

Zresztą to akurat wiem. Pytanie tylko, po co?

— Mamo, dlaczego od razu wysyłają do zapalnego? — zadudnił niepewnie Bobka.

— Dlatego że innych punktów teraz w naszym kraju nie ma! — krzyknęła z rozpaczą Irka. — Rozumiesz? Nie ma!

Bobka milczał. Malanow przestał oddychać, a kryminał skamieniał w jego ręku.

— Boże… — Wyglądało na to, że Irka ma dość. Zdarzało się to rzadko, ale jeśli się już zdarzało… — Wychowujesz, wychowujesz, nie śpisz po nocach; przecież żadne bydlę nie pomoże, wprost przeciwnie… Trzeba pójść do przychodni, zawołać lekarza: zawsze trzeba prosić o zwolnienie z pracy… A tu od razu z mordą! Z mordą!!! Jeśli ma pani taką trudną sytuację, trzeba było poczekać z dzieckiem… — przedrzeźniała ze złością. Przez piętnaście lat nie mogła komuś wybaczyć tego zdania; Malanow nie wiedział komu. — A gdy wyrósł, okazuje się, że i ty masz dług, i twoje dziecko jest im potrzebne! Chodź no, poślemy cię na śmierć! A potem będziemy przepraszali tych, którzy cię zabiją: Ach, pomyliliśmy się, my jesteśmy dobrzy, nie jesteśmy okupantami… My wam szybko jeszcze dwie fabryki bezpłatnie zbudujemy, tylko prosimy, zabijajcie nas trochę mniej, póki budujemy… — A gdziekolwiek bym był, i cokolwiek bym czynił, przed moją Ojczyzną mam wieczny dług… — pojednawczo zaśpiewał Bobka. Fałszował. Zresztą gdzie on to słyszał?

— Ty co, zupełnie oszalałeś?

— Ależ ja wszystko rozumiem, mamo.

— A rozumiesz, że nie mamy i nigdy nie będziemy mieli pieniędzy na łapówki?

— Oczywiście.

— No to zapamiętaj: żeby z tych przedmiotów nawet czwórek w tym półroczu nie było! Tylko piąteczki! Łapiesz?

— Yes.

— To przynajmniej jakaś szansa… — Yes.

— Jeszcze mi brakowało biegania po komitetach matek!

— Nie będziesz biegała.

Malanow odłożył lady Agathę. Spokojnie zdjął z kolan gorącego i miękkiego Kalama, który natychmiast zaczął mruczeć z niezadowolenia, i wstał. Raźnie otworzył drzwi do pokoju Bobki: — Co to za krzyki? Włączajcie szybko telewizor, zaraz będzie śmiechopanorama.

Wolne dziś czy nie?

Bobka, odwróciwszy się, zamrugał jasnymi oczami. Irka schowała twarz w dłoniach.

— Jeszcze czterdzieści minut, tato… — Tak? Czyli znowu coś poplątałem. I wtedy Irka…

Загрузка...