7. …z ciężką głową. Nie można otworzyć oczu. W ogóle nie chce się żyć. Po co odżywać.
Druga strona tapczanu był pusta i zimna — czyli Irka wstała i to dawno. Jakiś czas Malanow wiercił się z boku na bok, usiłując znaleźć przytulną pozycję, żeby jeszcze podrzemać. Z doświadczenia wiedział, że jeśli obudzi się po jedenastej, to praktycznie w zwojach nie pozostaną żadne ślady wczorajszego zatrucia. A jeśli przed dziewiątą, to cały dzień zmarnowany. Co z tego — ani nie udało się zdrzemnąć, ani nawet nie chciało się leżeć. Wstawać się nie chce i leżeć się nie chce. Jak w całym naszym mętnym życiu: i żyć się nie chce, i umierać szkoda… Otworzył oczy.
Od razu zobaczył wiszącą na ścianie naprzeciwko wezgłowia taniutką i już nieźle spłowiałą, ale mimo to przepiękną, delikatną jak klawesynowa sonata Madonnę. Malanow kupił tę reprodukcję dla Irki na ósmego marca za chyba pięć rubli, może nawet za trzy, w dziale reprodukcji sklepu na Sadowej Linii. Dawno temu. Zupełnie zgrzybiałem, pomyślał Malanow.
To, co było dawno temu, pamiętam w najmniejszych szczegółach… Jak podczas zimowych ferii piątego roku, zupełnie zwariowani, jeździliśmy na nartach w Jagodnym i strasznie się popisywaliśmy, demonstrując swoje mizerne sportowe umiejętności — czarowaliśmy się wzajemnie, chociaż całe otoczenie wiedziało już, że oczarowaliśmy się do oporu, taka biła z nas łuna… Były mrozy, a ja męczyłem się ze swoją kamerą Kwarc, ponieważ taśma na mrozie stawała się krucha i łamliwa, trzeba było na śniegu zdejmować rękawiczki, włazić zgrabiałymi paluchami do lodowatych trzewi, wyrywać połamane kawałki i ponownie wpychać taśmę do kasety wciągającej, a Walka mówił: „Jesteś podobny do szpiega, który, gadzina, czuje, że zaraz go pojmą, więc gorączkowo naświetla swoje materiały fotograficzne”. I Fil, i Walka ze Swietką chichotali, i myśmy z Irką chichotali… A następnego dnia znowu biegaliśmy rzędem po bajecznie oszklonym w słonecznym chłodzie niemym lesie, głośno chrobotały narty na śniegu, i widząc walające się na śniegu skrawki taśmy, Walka patetycznie oświadczał: „Tutaj miała miejsce beznadziejna walka amerykańskiego szpiega z syberyjskim pionierem Wasią!” — i znowu chichotaliśmy… Ale nie tak, jak dziś. A późnym wieczorem — właściwie wczesną nocą, kiedy wszyscy już rozpełzli się po pokojach — w korytarzu, przy oknie, pocałowaliśmy się z Irką po raz pierwszy i pamiętam, jak pachniały jej perfumy, pamiętam, jak chowała oczy i podstawiała wargi… A Madonna była tu od siedemdziesiątego siódmego. Irka już była w ciąży, a ja czekałem na zatwierdzenie doktoratu. Rok wielkich zmian… Wydawało się, że wszystkie bariery zostały zmiecione, wszystkie bilety kupione i otwarta przed nami nasza droga, po której my, utalentowani, kochający, pracujący, będziemy pędzić jak na sankach z amerykańskich górek: wrzeszcząc z podniecenia i zachwytu. Naprawdę wrzeszczałem z podniecenia i zachwytu, kiedy przekazywałem bujnie rozkwitłej — nie tak jak teraz — Irce wszystkie gratulacje i pochwały, jakie spadły na mnie w trakcie obrony; a ona patrzyła urzeczona, oddana, zakochana.
„Nadmierne fotony — pośredni dowód nierejestrowalnej przez współczesne środki obserwacji wymiernej ciągliwości Wszechświata”. Jak to było u Strugackich w Stażystach?
„Nadchodzi cudowna chwila, otwierają się drzwi w ścianie i znowu jesteś Bogiem, Wszechświat masz na dłoni…”
Dwa lata później nasi wleźli do Afganistanu.
Żegnaj, szczęśliwy chłopcze.
Malanow zdecydowanie usiadł i opuścił nogi na podłogę. Pokój wyraźnie się zakołysał.
Malanow zaparł się i spojrzał podłogę.
— Ach, kurna — mruknął na głos. Posiedział chwilę i znowu legł.
Otworzyły się drzwi i ostrożnie wsunęła się głowa Irki.
Przez kilka sekund Malanowowie patrzyli na siebie. Potem Irka zapytała głosem świeżo poślubionej panny z telewizyjnej reklamy: — Może alkę seltzer?
Malanow jęknął i jak aktor Żarów, z cierpieniem w głosie, odpowiedział tekstem z Piotra I: — Katia, soku z ogórków!
Irka weszła i przycupnęła na brzegu tapczanu.
— Pacjent jest bardziej żywy niż martwy — stwierdziła cytatem z Pinokia. — Po co ci to było?
— Co? — zapytał Malanow.
— Tyle chlać.
— Och, Ir… — Żadnych „och” i żadnych „Ir”. Ja rozumiem, można wypić kieliszek, dwa, żeby się rozgrzać, wyluzować, żeby rozmowa… Co ja jestem, wiedźma? Baba Jaga? Rozumiem to.
Nawet sama tak mogę. Ale ty jesteś zielony! I świetnie wiedziałeś wczoraj, że rano będziesz zielony i do niczego.
— Ireczko, przestań… Coś niedobrze z Głuchowem, czy to firmę mu zamknęli, czy coś innego… Jest w dołku. No więc odgruzowaliśmy się! Ale kiedy człowiek tak się odgruzowuje z histerii, łatwo przekroczyć dawkę.
Irka zacisnęła wargi.
— Oczywiście, z Głuchowem — powiedziała sarkastycznie. — Głuchow ma dołek z histerią, a ty leżysz jak meduza.
— Właśnie, trzeba by do niego zadzwonić — powiedział zatroskany Malanow. — Czy żyje… — Nas przeżyje.
— Może później zadzwonię. Może śpi? Która godzina, Ireczko?
— Nie jestem gadającym zegarkiem. — Irka podniosła się. — Wstań, weź i popatrz.
Jeśli dasz radę. Jeśli nie możesz, to po co ci godzina.
Przy drzwiach zatrzymała się. Odwróciła.
— Jak domniemywam, nie jesteśmy dzisiaj w stanie pracować.
— Dlaczego nie… Do wieczoru jakoś dojdę do siebie.
— No to zobaczymy wieczorem. A na razie ogłaszam dzień gospodarczy. Przebieżka po straganach w celu zabezpieczenia tygodniowego zapasu żywności, pranie, sprzątanie mieszkania.
Co wybiera twoje obolałe z powodu przeciwności bytu, żądające alkoholowego odprężenia serce?
— Szczerze mówiąc, serce wybiera kilka butelek piwa, a potem jeszcze kilka godzin snu — zażartował Malanow z bladym uśmiechem.
Irka wyciągnęła obie ręce i pokazała dwie figi. — W takim razie, szefowo, serce nie ma wyboru. Zarządzaj, a ja wszystko przyjmę i wykonam.
— Umowa stoi. Wstawaj, póki co, a ja się zastanowię, jak by tu najlepiej cię wykorzystać.
Za drugim podejściem akt porzucenia łoża się powiódł. Malanow wsunął stopy w kapcie i zgarbiony podreptał niespiesznie do łazienki. Drzemiący na półeczce pod wieszakiem, wśród rękawiczek i szałi, Kalam niechętnie otworzył oko, ale nie poruszył się i nie wydał żadnego dźwięku. Z kuchni wysunął się Bobka, zatrzymał się z rękami w kieszeniach.
— No i jak, mocno wytrzepała? — zapytał cichym, łamiącym się basikiem.
Malanow machnął tylko ręką. Potem powiedział: — Sprawiedliwie wytrzepała. Mnie samego aż mdli… Bobka zarechotał krótko, ze zrozumieniem.
— Nie dziw, że mdli. Zajeżdża od ciebie, ojciec.
— Wyobrażam sobie… No, nic, Bob. Wezmę prysznic, wyczyszczę zęby, wciągnę kawę i na pewno się reanimuję. Jeszcze zaświeci nam niebo diamentowe.
— Działaj. Bo jak patrzę na ciebie, serce mi krwawi.
Malanow uśmiechnął się z wdzięcznością do syna i otworzył drzwi do łazienki.
— A! Jakiś dziwny list do ciebie przyszedł! — krzyknęła Irka z pokoju.
— Jaki list? — Malanow zatrzymał się w pół kroku, od razu ogarnął go chłód złych przeczuć.
Irka wyszła z pokoju z papierkiem w ręku. Chyba kartka ze szkolnego zeszytu.
— Gdzieś koło północy wyszłam ciebie poszukać… — Jasny gwint, po co?
— Jak to? Mąż, mimo wszystko. A nuż by cię ta legendarna ciężarówka rozsmarowała. Nie przejmuj się, tylko na podwórko. Ani ciebie, ani ciężarówki oczywiście nie znalazłam.
Oczywiście pomyślał Malanow.
— A w drodze powrotnej patrzę: coś się bieli w dziurkach skrzynki. Jak się tam dostało… jakimś cudem. Jeszcze przed dziennikiem Bobka po „Wieczorne” poleciał i nic nie było.
Znam ja te cuda — znowu, jak kiedyś, pomyślał Malanow. Od razu zapomniał o bolącej głowie i o duszy.
— Bez koperty, po prostu złożona kartka. Na wierzchu zaadresowana: dla Malanowa.
— Daj!
— Przeczytaliśmy, przepraszamy… skoro była bez koperty. Nic nie zrozumieliśmy, jakaś bzdura. Albo ktoś zażartował, albo po takim samym odstresowywaniu pomylił skrzynki… lub budynki.
— Lub miasta — dodał Bobka.
Małanow rozwinął kartkę. Z zeszytu. W kratkę. Pokratkowane niebo.
— Ręce ci się trzęsą — powiedziała z odrazą Irka. — Hańba. Pijak podpłotowy.
Ręce dygotały, a duch drżał jak zajęczy ogon. Zaczęło się. Wzrok Malanowa przebiegał raz po raz kanciaste pismo, nierówne bezsensowne zdania: „Jeśli drogie są wam rozum i życie, trzymajcie się blisko torfowych bagien. Samo łomo. Nie współpracujemy z szóstym wydziałem!
Odetnij ogon. Wieczór”.
Wolno jak żółw przełknął ślinę. Podniósł wzrok na żonę. Patrzyła na niego beztrosko i nieco ironicznie. Albo nieco pogardliwie.
— Chciałam to wyrzucić, ale się nie zdecydowałam — powiedziała. — Jakby nie patrzeć, zaadresowana do ciebie. Może jakieś tajemnice — uśmiechnęła się. — I w ogóle byłby to przejaw braku szacunku do głowy rodziny.
— Henry’emu Baskerville’owi żona Stapletona pisała o torfowych bagnach — nie wytrzymał Bobka. — Tylko tam było na odwrót: trzymajcie się z daleka!
— U burżujów wszystko jest na odwrót — rzucił Malanow, z całych sił starając się, żeby głos go nie zdradził. Kartka dygotała w jego palcach. Podał ją Irce. — Wyrzuć to do śmieci. Pewnie ktoś się wygłupia. Może to do znawcy torfowych bagien, Malanowa juniora.
Widziałaś, jak od razu zaczął odszyfrowywać.
— Przerabialiśmy tę wersję — przybasował zdecydowanie Bobka. — Nic.
— No to nie wiem — powiedział Malanow.
Lekkim niedbałym ruchem Irka wzięła z jego drżących palców list i posłusznie ruszyła do kuchni, gdzie pod zlewozmywakiem stało wiadro na śmieci. Malanow patrzył na jej plecy i myślał: Rzeczywiście nie rozumie? Czy podobnie jak on mężnie udaje? Odwaga czy nieczułość?
Czy pamięta, jak ten oto, już wyższy od ojca przystojniak, a wtedy trzyletni, kochany, ruchliwy pleciuga natężał się, siedząc na jego kolanach, i czerwieniejąc z wysiłku, bliski łez stękał: „Yyy!
Yy!”, i nie mógł wykrztusić ani słowa? Na pewno pamięta, jeszcze jak pamięta, ale czy skojarzyła to z tym, co się działo potem i dzieje teraz? Czy dla niej ta historia naprawdę skończyła się wtedy, gdy Wieczerowski zniknął bez śladu ze swojego mieszkania — czy wyjechał do Parni: u, jak zamierzał, czy nie — i Bobka po trzydniowych nieznośnych mękach, po trzech dniach koszmarnego piekła od razu znowu zaczął gaworzyć? I — jak to kobiety dzielące życie na szufladki: to oddzielnie, to oddzielnie, a to tylko tutaj i nie wolno pomieszać — wepchnęła wszystko, co się wtedy stało, do szczelnego pudła, starannie je zapieczętowała i już za nic nie zajrzy tam ponownie?
Od odpowiedzi na te pytania zależało bardzo wiele. Zależało wszystko. Zależało, czy Irka rozumie, co się dzieje z Malanowem, czy po prostu machnęła nań ręką i cierpi dla Bobki.
Zależało, czy żyją razem, czy obok siebie. Ale Malanow nigdy by się nie odważył zapytać o to wszystko. Bał się, że Irka najzwyczajniej w świecie nie zrozumie, o czym on mówi. A to będzie znaczyło, że obok siebie.
Jeśli razem — to wszystko miało sens, jeśli obok to… To lepiej postąpić jak Głuchow.
Objął syna za ramiona i cichutko, żeby Irka nie usłyszała, zapytał: — Denerwowaliście się wczoraj?
— Jeszcze pytasz — równie cicho odpowiedział Bobka. I nieco skrępowany uczciwie dodał: — Tato, mógłbyś, proszę, póki się nie zreanimujesz, nie dyszeć na mnie?
Mimo spazmu w gardle Malanow roześmiał się i poszedł pod prysznic.
Dopiero pod gorącym strumieniem, kiedy zwinięte przez kac w malutki, ciasny, niezdrowo turlający się kłębek zwoje mózgowe zaczęły, pochrząkując z zadowoleniem, rozszerzać się, prostować i wypełniać całą objętość czaszki, Malanow znowu przypominał sobie i przejmował się cichym zniknięciem Fila. Choć w sumie o czym on mógł z nami, dezerterami, jeszcze rozmawiać? — uświadomił sobie nagle. A szczotka do zębów, wolno ślizgająca się po zębach, nagle przekręciła się w zdrewniałych palcach i boleśnie uderzyła w dziąsło.
Malanow opuścił ręce i przez kilka sekund stał jak ogłuszony.
Wieczór — to Wieczerowski. „Wieczór” w liście — to podpis.
To jest list od Fila, tak to wygląda.
Tylko Wszechświat wie, jak znalazł się w skrzynce i co oznacza.
Powiało chłodem. Czyli otworzyły się drzwi do łazienki. Zgadza się — poprzez półprzeźroczystą polietylenową zasłonę Malanow zobaczył niewyraźny kontur Irki.
— Jak ci tam? — zapytała Irka głośno, żeby Malanow usłyszał ją poprzez głośny szum wody.
— Znakomicie.
— Serce?
— Nie ma.
— Przestań, Dimka! Ja mówię poważnie. Nie puszczaj takiej gorącej wody, bo ci pikawa zacznie stukać z wysiłku.
— To wypróbowana metoda — odpowiedział Malanow. — Na koniec poleję się zimną.
— 1 wtedy właśnie szlag cię trafi. Arterie już nie te.
— Arterie dobre — powiedział Malanow — tylko ich zawartość nie ta.
Irka roześmiała się.
— Już z tobą lepiej, cholero. No to wyłaź, zaparzyłam kawę. Wystygnie ci. Bo patrzę na zegarek i myślę: Koniec, utopił się.
— Zaraz, Ireczko, wychodzę.
Znowu powiało krótkim, niemal niewyczuwalnym chłodem — drzwi otworzyły się i zamknęły.
Dlaczego tak dziwnie napisał? Jakiś szyfr, to pewne. Torfowe bagna… Co to ma być?
Skąd…?
Zaraz, zaraz, spokojnie. Jeszcze jesteśmy trochę uczeni, nie do końca straciliśmy zdolność logicznego myślenia. Taki Sherlock Holmes rozgryzł tańczące ludziki — a my co, gorsi?
Sherlock nie wiedział, że Ziemia wiruje wokół Słońca — a my nawet pamiętamy jeszcze słowo „Galaktyka”. Zaraz toto rozłożymy według Hartwiga… jak to tam było… Okazało się, że bezsensowny tekst wrył mu się w pamięć, jakby od razu wyczuł jego wagę.
Tak pewnie zresztą było — zadziałała intuicja. Jaka, do diabła, intuicja.
Strach! Zwykły ludzki strach. Jeśli coś się stanie — to znaczy, że jest tuż obok, łaskocze cię po karku, ten nasz Wszechświatek: Nie ruszaj się Malanow! Nie gadaj, Malanow! Nie podpalaj się, Malanow! Nie ruszaj się!
Dlaczego tekst jest taki dziwny?
Czyżby Fil chciał, żeby prócz mnie nikt go nie zrozumiał?
Aleja też nie rozumiem… A on był pewien, że zrozumiem. No to się natężę i zrozumiem, jako jedyny.
Kogo się bał?
Nigdy nie bał się nikogo.
No to inaczej — przed kim się chował?
Przed Wszechświatem — za pomocą głupiutkich szyfrów na poziomie siódmej klasy podstawówki?
Nie o tym myślisz, Malanow. Najpierw odszyfruj, potem będziesz oceniał poziom.
Trzeba wyjść. Irka się denerwuje. Pomyślę podczas odkurzania. Nie sądzę, żeby pół godziny w tę czy we w tę odegrało jakąś…
8. …blisko bagien, myślał Malanow, kręcąc tarczą telefonu. Blisko bagien, blisko bagien, blisko bagien. Bagien mamy od czorta… Blisko torfowych bagien. Nie do befsztyków, lecz do maaaleńkich befsztyków… — Daj spokój z tym telefonem — powiedziała Irka, odrywając wzrok od programu telewizyjnego, który starannie studiowała. — Albo jeszcze śpi, albo poleciał po dodatek… A jak nie odpowie, to co, polecisz do niego? I tak nie masz klucza.
— Nie odpowie, to będę czekać, a potem znowu zadzwonię — odpowiedział Malanow, wsłuchując się w długie sygnały. Blisko torfowych bagien… Po co? I skąd będę wiedział, co mam robić: analizy torfowe czy jakieś inne?
— Nie jest to twój najlepszy przyjaciel — rzekła Irka, ponownie zagłębiając się w wykaz wieczornych programów.
— Ale jednak przyjaciel — podkreślił Malanow. — Nawiasem mówiąc, opowiedział mi przypowieść o tym swoim Konfucjuszu. Konfucjusz odwiedził przyjaciela, któremu zmarła matka, przyszedł więc on z tymi ichnimi chińskimi pokłonami i zwrotami, aby przekazać swoje najgłębsze i najszczersze kondolencje. A ten jego koleś wesolutki skacze, rży jak hipopotam w ciąży. Pewnie coś chlapnął. Konfucjusz wykonał wszystkie należne pokłony i zwroty i oddalił się, a sąsiedzi pytają go potem: Jak mogłeś takiemu niewychowanemu, można powiedzieć amoralnemu człowiekowi bić przynależne pokłony? A Konfucjusz powiada: Do więzów przyjaźni nie można odnosić się lekkomyślnie.
Irka tylko kiwnęła głową. W słuchawce w końcu coś szczęknęło i rozległ się cierpiętniczy głos: — Tak?
— Władlen, to ja, Malanow. Postanowiłem się dowiedzieć, co słychać… Już pierwsza, pomyślałem, że chyba pana nie obudzę.
— Dopiliśmy drugą puszkę?
— Oczywiście — skłamał Malanow.
— Dobrze… Wydawało mi się, że nie dopiliśmy… Lezę po nią o piątej rano: pusto. I dobrze, bo bym… — A teraz jak? — zapytał Malanow, wiedząc, że nie doczeka końca zdania.
— Jako tako. Tylko smętek na duszy.
— To normalne.
— Jasne. Pospacerowałem po wybrzeżu. Pogoda fatalna… ale wiaterek taki odświeżający.
Chyba się naderwaliśmy wczoraj.
— Chyba.
— Też chciałem do pana dzwonić, Dmitrij, dowiedzieć się, jak pan wrócił… — Dojechałem bez problemu. Nawinął się tramwaj.
— Zabłąkany tramwaj? — Właśnie.
— Dmitrij, czy… — Głuchow niezręcznie, lękliwie zawahał się — …nie mówiłem wczoraj niczego… niepotrzebnego?
— Nie, skąd — z prostoduszną konsternacją odpowiedział Malanow. — Gadaliśmy o tym i owym, chińskie wiersze… Mnie się podobały. Tylko dużo imion, trudno się połapać.
— A bo to zupełnie inny typ kultury! — od razu ożywił się Głuchow. — Apelowanie do historycznego precedensu, za którym ciągnie się cały sznur trwałych skojarzeń i aluzji, do kulturowego bloku…
9. …i zadudnił zmieszany: — Tato, nie masz niepotrzebnej dychy?
— Masz ci los. — Malanow opuścił ręce. Wąż, który zamierzał wetknąć w odpowiedni otwór prehistorycznego odkurzacza Wicher, plasnął o podłogę. — A co się stało?
— Rozumiesz, taka sprawa… Wieczorem chciałem pójść do Wołodki… — A tam trzeba płacić za wejście — kpiąco dodał Malanow, niemal nie kryjąc niechęci.
Wołodka bardzo mu się nie podobał. Cały czas gadał o baksach-szmaksach. Sądząc po latorośli, tamta rodzinka cała była taka, drobni nowi panowie życia.
— Niech ci się wydaje, że trafiłeś. Zabawiamy się u niego komputerem. Ma czterechsetkę, system operacyjny w dechę. — Bobka szeroko rozłożył ręce i natychmiast napłynęło skojarzenie z niezapomnianym: „A u nas taki karaluch wylazł…” — I takie gry chodzą… po prostu… odlot.
Ale ten kmiot każe teraz sobie płacić. Za godzinę grzania do potworów: dyszka.
Dekapitalizacja, powiada, amortyzacja… Rzeczywiście, pomyślał Malanow. Nawet nie można się przyczepić. Wszystko zgodne z panującymi dzisiaj przekonaniami, wszystko uczciwe. Dekapitalizacja.
Amortyzacja. Cholerny rynek.
— No to nie grzej — poradził Malanow. — Weź książkę, uwal się w fotel i nie będziesz musiał nigdzie się szwendać.
Bobka popatrzył mu w oczy i przyznał: — Ale mam wielką ochotę.
— No — powiedział Malanow — na to nie ma za bardzo argumentów. Jeśli nie wolno, ale bardzo się chce, to można.
— Przecież i tak staram się robić to rzadko. Wiem, że z pieniąchami na styk… Blisko torfowych bagien… Samo lomo. Kurna, co to jeszcze za „samo łomo”?
Pierwsze sylaby akcentowane czy ostatnie? Czy różnie? Samozłamany? Wszyscy jesteśmy samozłamani ale może, z jego punktu widzenia, ja szczególnie? Może i racja’ Bobka milczy, zakłóca Homeopatyczny Wszechświat, stop A co do tego ma moje samozłamanie? Ogon ostrygi… Ależ na — mieszał! Hej, chłopy, może ja tu się bzdurami zajmuję, a tej kartki wcale nie napisał Fil?
— Jedno ci powiem — oświadczył Malanow. — Za moich czasów przyjaciele nie brali od przyjaciół pieniędzy. Takiemu człowiekowi nikt by ręki nie podał.
Może i podaliby, pomyślał. Zależy kto, zależy gdzie. Idealizuję. Stary kapeć… — Wiesz… — odpowiedział Bobka, rozkładając ręce, Malanow pożałował, że w ogóle gadał.
Co za sens mają słowa, które nie mają sensu. — Za twoich czasów pieniądze za cholerę nie były potrzebne. W sklepach i tak nic nie było, a na Majorkę tylko portwajngenosse jeździli. Normalni obywatele po prostu kołowali z pracy, co mogli, a potem zajmowali się barterem.
— Nie mów. Za cztery tysiące można było na przykład kupić samochód.
— A teraz jeden obśliniony sandwicz w rzygałówce — błyskawicznie skomentował Bobka.
— W siedemdziesiątym pierwszym, pamiętam, pół roku odkładałem ze stypendium i kupiłem kamerę filmową Kwarc za sto czterdzieści pięć rubli. Szczęśliwy byłem, nie masz pojęcia!
— Wiem, pokazywałeś młodą mamę i mnie, pełzaka. Przy okazji, z przyjemnością znowu bym na to popatrzył, fajnie tam wyglądacie na nartach.
— Obowiązkowo popatrzymy. A wiesz co, ciągle marzyłem, że jak dorosnę i zarobię dużo pieniędzy, to kupię za trzysta rubli kamerę z zoomem.
— Może jeszcze dorośniesz.
— Gnojek!
Bobka zachichotał zadowolony. Malanow lekko trącił go pięścią; Bobka udał, że jest załatwiony.
— Wiesz, gdzie wisi moja marynarka? — retorycznie zapytał Malanow. — W lewej wewnętrznej kieszeni jest portfel. Idź i weź dziesięć sztuk, ja jestem zajęty męskimi sprawami.
Wysysam kurz.
Bobka ożywił się. Zniknął jak zdmuchnięty wichrem; „Dzięki tato!” — doleciało już z korytarza.
Tak jest, panowie towarzysze, pomyślał Malanow, czując ciepełko na sercu. Żeby zobaczyć szczęśliwego syna, można plamić kawą warsztaty.
Bobka szperał po kieszeniach i wyraźnie usatysfakcjonowany mruczał jakąś młodzieżową bzdurę: „Lubię zadawać pytania szczególnie dotyczące odkurzania…” Potem wrócił, stanął obok Malanowa i głośno powiedział: — Wiesz co, tato. Mówisz: książki, książki… Czasem się trafiają ciekawe, jasna sprawa. Ale na ogół nędza. Po prostu za twoich czasów nie było innych rozrywek, więc czytaliście w dzień i w nocy, co się nawinęło. Są wiersze, dawaj wiersze. Jest fantastyka, dawaj fantastykę. Hesse jakiś niestrawny, dawaj Hessego… Malanow, który schylił się, żeby włączyć odkurzacz, wyprostował się znowu. Nie obyło się bez wysiłku i nieprzyjemnych odczuć — kość ogonowa pobolewała. Nieźle wczoraj gruchnął.
Jak mu to wyłożyć… żeby nie było w stylu „Wołga wpada do Morza Kaspijskiego…”
— Machina, Bob, jest tylko machiną. Co jej dasz, to odda. Nie więcej. Ale żeby coś jej dać, musisz sam coś dostać. Jeśli mając piętnaście lat, przestaniesz przyswajać nowe rzeczy, zostaniesz do końca życia piętnastolatkiem. Jeśli przestaniesz mając siedemnaście, siedemnastolatkiem. Wyobraź sobie siebie w wieku dziesięciu lat i wyobraź sobie, że masz w tej chwili rozum dziesięciolatka. Wyobrażasz sobie? No więc… Czytanie tekstu, który napisał ktoś inny, to najlepszy wymyślony przez ludzi sposób, żeby poznać coś nowego.
— Coś nowego. Jak przerabialiśmy Obłomowa, utkwiło mi w pamięci jedno zdanie, które Obłomow mówi do Sztolca: „Po co pamiętam, że Selewk rozbił jakiegoś Czandraguptę?”
— A po co starasz się zdobyć w jakiejś nawalance siedem Punktów więcej niż Wołodka?
— Dlatego, że wtedy — i Bobka z dużą porcją autoironii niczym małpa zaczął grzmocić w pierś kułakami, z lewego sterczał zmięty dziesięciotysięczny banknot — jestem zwy-cięz-cą!
— Zwycięzca się znalazł! A „mętny” w wypracowaniu napisałeś przez „en”. „Odmęty”
to u ciebie „odmenty”; prezent od szmondaka jakiegoś czy jak?
— To przypadek… zamyśliłem się… — pokajał się Bobka. — Jakbyś czytał, jak my w swoim czasie, nie byłoby takich wpadek nawet przypadkowo. Słowa i zwroty pisze się automatycznie.
Malanow pochylił się i uruchomił odkurzacz. Wicher zawył jak opętany. Malanow zaczął szurać szczotką wzdłuż listew.
Wychowasz syna przesadnie na swoją modłę — stanie się odszczepieńcem. Wychowasz przesadnie nie na swoją — stanie się ci obcy. No i kombinuj tu.
I nagle przyszło olśnienie. Jak zawsze niespodziewane. Jak zawsze w wyniku niewyobrażalnej jeszcze chwilę wcześniej syntezy. Jak zawsze: są, powiedzmy, dwa fakty, i zastanawiaj się nad nimi nawet do omdlenia, nic nie wymyślisz. Usilnie nic się wymyślić nie da — chociaż cierpienie usilnego, uciążliwego, tępego i zawsze daremnego wymyślania jest etapem pracy uruchamiającej w umyśle o wiele bardziej subtelniejszy, nie kontrolowany przez świadomość, wydajniejszy mechanizm. Już się wydaje, że człowiek przestał myśleć, że właściwie zaczął myśleć o czym innym, potem jeszcze o czymś — a tu łup! Dwa oddzielne fakty, każdy w swojej skrzyneczce, nagle wspólnie się wysiliwszy, rozbijają dzielącą je ściankę, łączą się i rozbłyskuje zrozumienie.
Torfowe bagna to Torfowa Droga. Tam, za Starą Wsią. Przy niej, wyprowadzona swego czasu niemal za miasto, na straszliwie błotniste pustkowia, a dziś znajdująca się w okolicy nowych osiedli — tak samo błotnistych, ma się rozumieć — stoi fabryka ŁOMO. „Trzymajcie się blisko torfowych bagien” — to wezwanie. Fil wyznaczył mi spotkanie.
Ale dlaczego w taki bezsensowny i pokrętny sposób? Bawi się? Zdziecinniał?
Cała reszta poszła bez wysiłku. Kluczyk się odnalazł i pasował. „Wieczór” to zarówno podpis, jak i pora. Wieczorem, znaczy się. Jasne jest też, że skoro wrzucił liścik wczoraj w nocy, spotkanie jest wyznaczone na dzisiaj. Dzisiaj wieczorem. O której dokładnie?
Jedyny liczebnik znajduje się w wykluczającym współpracę z policją zwrocie: „szósty wydział”.
Dumna deklaracja i wezwanie do dalszej walki. Jakiej, z kim, po co? Ale jest w tym i określenie czasu: szósta wieczorem. I w końcu schizoidalne czy nawet tracące maligną „odetnij ogon”. Nogi, skrzydła, ogon… Była taka kreskówka. Niech mnie diabli, jeśli to nie jest ostrzeżenie, żeby nie przyprowadzić za sobą „ogona”. Wychodzi z tego kryminał. Banalne. Dla nas to naprawdę banalne… My tu o Wszechświecie… Malanow próbował trochę ironizować przed samym sobą, ale ręce znowu mu drżały.
— Tato! — Krzyk Bobki ledwo dał się słyszeć w odrzutowym ryku. Malanow odwrócił się.
Bobka stał w drzwiach z uniesionymi jak chirurg rękami. Z rąk kapała woda. — Ile proszku nasypać?
— Z napoczętej paczki sterczy łyżka — wyjaśnił Malanow. — Taka stara.
— Zgadza się, sterczy.
— Cztery łyżki.
Śledzą go? I mnie? Kto? Co za głupota, żarty żartami, ale naprawdę mamy inne spawy. Ale, rzeczywiście, miejsce dość pustawe, można zgubić. Do diabła, co za bzdura, jacy z nas agenci?
To nie czasy Stirlitzów — elektroniczny sprzęt wyłapie cię bez „ogona” nawet w środku Sahary!
Co on tam nawymyślał, na tym swoim Pamirze? Malanow poczuł strach i rozdrażnienie.
Wściekle szorował szczotką tam i z powrotem, wywołując drewniany odgłos przy uderzeniu w półki dwudziestoletnich mebli. Coraz bardziej podniecony myślał: Bawi się?
Nawalanki? Ale tak naprawdę powtarzał w duchu: Zaczęło się. Zaczęło się. Zaczęło się.
Właśnie niedorzeczność sytuacji, jej wyraźnie halucynacyjny charakter najlepiej świadczył o tym, że to jest to. Zaczęło się.
Nie od razu uprzytomnił sobie, że trzeba spojrzeć na zegarek.
Zostało mu trochę więcej niż trzy godziny.
W ryku odkurzacza zaginął hałas otwieranych drzwi i w korytarzu pojawiła się obwieszona torbami i pakunkami Irka. Malanow rzucił szczotkę i pobiegł odebrać torby i pakunki.
— Beee! — głośno zabeczała nieco zdyszana Irka. — To przyszła wasza mateczka, przyniosła wam mleczka!
W łazience Bobka z oddaniem prał koszulkę — nie wiadomo — swoją czy Malanowa.
Tarmosił ją w powietrzu jak węża i jako żywo kojarzył się Malanowowi z Laokoonem; krople leciały.
10. …nigdzie nie pojadę. Nigdzie. Jeśli rzeczywiście jest mi drogi rozum i życie. Nie chcę i nie mogę ryzykować. I nie widzę sensu. Koniec z tym, koniec. Pchać się w takie zadupie w taką pogodę… Po co? Odetnij ogon… Nie mam ogona, nie mam!!!
Nie, bez żartów, to rzeczywiście niebezpieczne. Jeśli to, co się dzieje, jest świadome, to znaczy, że nacisk może się wzmóc; a to znaczy, że jest niebezpieczne. Bo gdyby nie było niebezpieczne, to nie miałoby żadnego odniesienia do rzeczywistości, więc byłoby bezsensowne.
Nigdzie nie jadę.
Tylko że Fil… Jak on żył przez te lata? Gdzie? Co się z nim działo?
Może jest chory?
Może prosi o pomoc?
Jaką mam gwarancję, że dobrze przetłumaczyłem ten bełkot, ten świstek? Skąd mi przyszło do głowy, że to list od Wieczerowskiego? Nigdy nie był psycholem czy szpiegomanem, żeby pisać takie bzdury. Może to rzeczywiście zabawia się jakiś szczeniak z sąsiedztwa, może jakaś dziewczyna uderza do Bobki, a ten się wstydzi przyznać. Ja, dureń, będę się po nocy pchał w takiej ohydnej mżawce na drugi koniec miasta, na wygwizdów… a Fila tam nie będzie! Boki zrywać!
Ale w takim wypadku, uczciwie mówiąc, muszę to wiedzieć na pewno. Czy to Fil, czy fiki — miki… Diabli. Niech mi będzie wybaczony ten kalambur. List od Wieczerowskiego czy bzdura niewarta uwagi. Jeśli nie wyjaśnię tego do końca, nie będę w nocy spać. Dojadę, nie roztopię się.
Tym bardziej że od Pionierskiej mam bezpośrednią linię. Czy może bliżej od Czarnej Rzeczki?
Zupełnie nie wyobrażam sobie, jak załatwić resztę drogi. Pokonam się… Przekonam się, do diabła! Znawca języka rosyjskiego się znalazł, czyściciel dosłownych przekładów.
Nie jestem mówcą ni oratorem… Czyje to? Wyleciało z czachy, a dobrze to wiedziałem. Dowiem się pewnie, że żadnego Wieczerowskiego tam nie ma i z czystym sumieniem wrócę do domu. To nie jest tak daleko. Głuchow jest ode mnie starszy, a już od rana spaceruje.
Odświeżył, powiada, głowę.
Nie trzeba się przekonać. Że nic nie zagraża. Trzeba koniecznie się przekonać.
Po prostu zbieg okoliczności, po prostu wygłup — Nic się nie zaczęło, słyszycie? Nic się nie zaczęło jak zwykle!
A jeśli to rzeczywiście Fil… To znaczy, że jest chory. Coś się z nim stało.
Pewnie przez te wszystkie lata coś się z nim działo i teraz mnie wzywa. Potrzebuje pomocy.
Trzeba mu po móc.
Nie mogę nie pojechać, po prostu nie mogę.
A jeśli nam coś grozi — muszę to wiedzieć na pewniaka Muszę być przygotowany na wszystko, muszę wiedzieć dokładnie, co w końcu się wydarzyło i czy w ogóle się wydarzyło. Nit będzie lepszej okazji. Nie będzie lepszego sposobu.
Ale ani słowa…
11. …pytająco odwrócił się do ojca.
— Naprawdę tak bardzo musisz dzisiaj iść do Wołodki?
— No… A bo co, tato?
— Rozumiesz, ja też muszę wyjść wieczorem na jakieś trzy godzinki i nie chciałbym, żeby mama zostawała na długo sama — To coś nowego! Coś ty, tato? Złodzieje chodzą tylko na pewne cynki. Do nas nie zwabisz ich nawet półlitrem!
— Synu, nie rób sobie jaj! Chcę, żebyś posiedział w domu. Chcę, żebyś był dzisiaj z mamą, żebyście mieli na siebie oko — Ale numer… — Z powodów wyższej politycznej konieczności. To nie jest eskalacja ogólnych działań reżimowych, obiecuję.
— Czy ty mnie prosisz? — tonem skazańca sprecyzował Bobka. — Tak. Proszę.
Syn odwrócił się.
— Dobrze — powiedział mężnie. — Zum befel, panie blokowy.
— No i wspaniale. Nie gniewaj się.
— Co się mam gniewać. — Bobka szarpnął ramieniem. — Oddać forsę?
— Po co? Zostaw sobie. Przyda się innego wolnego dnia albo kiedy tam zechcesz iść grzać do tych swoich potworów… — One są Wołodki, a nie moje — powiedział Bobka, nie odwracając się.
Malanow przemilczał to.
— Chłopcy! — rozległ się z kuchni głos Irki. — Niewdzięcznicy! Obiad stygnie!
— Idziemy? — zapytał Malanow.
— Trzeba wtrząchnąć… Przez przedpokój na spotkanie im uderzał apetycznie zapach dopiero co zdjętej z ognia ogórkowej. Kalamusiek już krzątał się po kuchni z zadartym ogonem — ocierał się o nogi Irki, kręcił się wokół nich po skomplikowanej orbicie jak elektron wokół jądra atomowego, i stękał z nadmiaru uczuć. Talerze stały w gotowości, a zarumieniona od gotowania Irka gościnnie machała chochlą.
— Do ataku, Bobka, do ataku — powiedziała. — Bo, jak rozumiem, zaraz wychodzisz.
— A jak nie wychodzę, to nie dostanę obiadu? — zapytał Bobka. — Nawiasem mówiąc, nigdzie nie idę, ale obiad zjem.
— Przecież wybierałeś się w gości.
— Rozmyśliłem się.
Irka podejrzliwie zmarszczyła brwi.
— Źle się czujesz? Gardło?
— Dlaczego od razu gardło? Po prostu rozmyśliłem się! Mam ciekawą książkę, nie mogę się oderwać.
W pokoju odezwał się telefon.
— Oczywiście — powiedziała Irka — jak tylko do stołu, to od razu telefon.
— Nie odbierajmy — zaproponował Malanow. Dzisiaj szczególnie bał się wszystkiego.
Zwłaszcza teraz, kiedy za pół godziny miał wyjść.
Irka prychnęła.
— Ja jestem za. Ale któryś z was nie wytrzyma.
— To międzymiastowa — pierwszy uświadomił sobie Bobka. Telefon starał się jak mógł. Za oknem jakby zmierzchało.
Z powodu mżawki powietrze było gęste, szare, domy naprzeciwko były raczej wyczuwane niż widoczne, a zewnętrzne szkła pokryły drobniutkie kropelki wody. Szyby stały się mętne. Mentne.
Odbiorę — powiedział Malanow.
Podniósł słuchawkę i nie od razu uświadomił sobie, dlaczego dobiegający po jego „Tak?” głos wydaje mu się znajomy.
— Mitka?
— Tak… Kto mówi?
— Nie poznajesz, zarazo?
I rozległ się znajomy od dzieciństwa gardłowy, jakby pociągnięty tłuszczykiem śmiech.
To był Weingarten.
— Walka… Boże, Walka, skąd dzwonisz? Gdzie jesteś? Przyjechałeś czy jak?
Nie, nie było życia. Tylko na jakieś mgnienie, jedno, jedyne, Malanow zatchnął się z niespodziewanej radości; w duszy eksplodował różnokolorowy fajerwerk i natychmiast zgasł, tylko ciężkie ciemne skrzepy poleciały na boki, a w środku, w osierdziu, w sercu pozostały słowa: Zaczęło się. Takie przypadki się nie zdarzają. Zaczęło się. Takie przypadki się… — Stary, ty zupełnie nie zmądrzałeś! Czego ja tam u was zapomniałem?
Słychać było lepiej, niż gdyby Weingarten dzwonił z sąsiedniego mieszkania, i nie trzeszczało ni cholery.
— To ty z Tel Awiwu? Znowu tłusty śmieszek — Jednego ideokratycznego państwa spokojnemu Żydowi wystarczy na całe życie, stary. Aż nadto! Drugiego nie potrzebuję!
Teraz dał się słyszeć w jego głosie lekki obcy akcent. Leciusieńki. Wszystko po staremu, nawet głoska „r”, bez której aktorzy za skarby nie mogliby grać Anglosasów, była normalna, petersburska, ale intonacja… rytm zdań, podnoszenie tonu i opuszczanie… „Aż nadto”
zadźwięczało raczej jak pytanie: — Aż naaadto?”
— Poczekaj, Walka, nie rozumiem… Co ty, przyjąłeś zasadę..proszę mi dać, panie naczelniku, inny globus”?
— Na pewno drugą półkulę. Stany Zjebnoczone. Tam… to znaczy tu… wszyscy są zjednoczeni!
— Walka, coś ty, nachlałeś się?
— Ile byś nie pił, Rosjaninem nie zostaniesz — uchylił się od odpowiedzi Weingarten. — Tylko nie wciskaj mi, że ty się nie nachlałeś! No bo co: nooormalka! Niedziela!
W takim dniu Stirlitz bardzo chciał czuć się radzieckim oficerem! Malanow nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— No i co u ciebie?
— W sezonie się nudzę — niezbyt jasno odpowiedział Weingarten, ale po sekundzie milczenia ponuro wyjaśnił: — Słońce słońce… Palmy przeklęte… Plus trzydzieści w cieniu, rozumiesz, a wpadnę tylko do speluny: pełno rosyjskich wódek i reklamka się jarzy: „Najlepsza prosto z mrozu!” Idioci… Ach, po co dzwonię, stary! Zrobiłem ci prezent z okazji dnia zwycięstwa.
— Jakiego zwycięstwa? — osłupiał Malanow.
— W historycznej ojczyźnie, jak widzę, wszyscy zupełnie sfiksowali od tej pierestrojki… czy co wy tam dzisiaj macie. Może Rosjanie mają już to w nosie, ale Żyd zawsze się cieszy.
Zwycięstwa nad faszystowskimi Niemcami, ty dupo wołowa! My tu ze Swietką… Właśnie, pozdrowienia i ukłony od Swietki, oczywiście.
— Wzajemnie — powiedział Malanow.
— My tu ze Swietką świętujemy w ogóle wszystkie radzieckie rocznice. I dwudziestego trzeciego lutego, i ósmego marca, i chcesz, to się śmiej, siódmego listopada… Ubaw po pachy, ty tam w Sowdepii tego nie zakosztujesz! Więc tak. Możesz to rozumieć, jak chcesz, ale wykończyłem tu swoją rewertazę. Pięć lat orałem jak na Syberii, ale wykończyłem.
Teraz na wiosnę. I żadna zar-raza mi nie przeszkadzała. Ani jedna zaraza, ani jednego razu!
Malanow zgarbił się. Wiedział, jak to rozumieć, ale nogi i tak mu zmiękły. Być może właśnie dlatego, że wszystko tak ładnie się potwierdzało. Przysunął sobie krzesło, usiadł.
— Może i rzeczywiście poślą na Nobla, jak mi się kiedyś marzyło… Chodzą takie słuchy. Ale nie po to dzwonię. Nie żeby się pochwalić, to znaczy pochwalić też… Chcę ci to powiedzieć.
Tylko wyprostuj uszy i nerwy, słuchaj pojętnie i spokojnie.
— Słucham — powiedział Malanow i popatrzył na zegarek — Nie ma życia. Pierwszy raz od ośmiu lat zadzwonił przyjaciel z tamtego świata, a tu trzeba zerkać na zegarek.
— Chcę, żebyś nogi w ręce wpakował i przyjechał tutaj pracować.
— Walka, nie rozśmieszaj mnie.
— Już zacząłem obmacywać tu kogo trzeba. Obywatelstwa-śmatelstwa i zielonej karty od razu nie obiecuję, ale będziesz miał kilka lat na rozbieg. Tu, w Kalifornii. Ty też wykończysz tu co tylko zechcesz. Zdradzę ci sekret.
— Zdradź — powiedział zmęczony Malanow.
— Ale najpierw pytanie. Kiedy obracałeś w mózgu te swoje M-kawerny, to o czym myślałeś?
— Jak to? Właśnie o nich myślałem. — A poza tym?
— Poza tym o wielu rzeczach… — Nie próbuj mnie robić w wała! Mów mi tu jak na spowiedzi: myślałeś, bandyto, o szczęściu ludzkości? Że niby wystarczy, żebym zrobił to odkrycie, to wszystkie narody staną się bratnią rodziną, o kłótniach zapomną, brzuchy napełnią… i tak dalej. Było tak?
— Nie wiem — uczciwie odpowiedział Malanow.
Pomyślał: Pewnie było. Walka bardzo precyzyjnie wychwycił subtelności. Wprost, oczywiście, nie myślałem tak, ale gdzieś tam w móżdżku mieszkała zapewne od małego wchłonięta i pewnie do dziś nie wykorzeniona, tylko wepchnięta gdzieś w głąb iluzja, wiara i nadzieja: zasadnicze odkrycie jest w stanie zasadniczo zmienić życie na lepsze.
A to znaczy, że pracował nie tylko z powodu dziecięcej, niepokonywalnej ciekawości, sądził, że wybebeszy świat jak lalkę i zobaczy, co ma tam w środku, nie dla korzyści czy potwierdzenia własnej wartości — chociaż oczywiście i ciekawe to aż do szału, i chciałoby się utrzeć wszystkim nosa.
A myśli pchają się, z przyjemnością odnotowujesz, że własna genialność staje się faktem, i oklaski się marzą; ale najmocniej marzą się jakieś zupełnie nieokreślone, jakieś pozytywne wstrząśnienia wszechotaczającego eteru. To wystarczyło, żeby mnie… — A ja jestem pewien, że tak było. Ty jesteś radziecki człowiek, czysty jak kryształ! Ciebie już w przedszkolu nauczyli, że wszystko, co robisz, powinno sprzyjać postępowemu ruchowi postępowej ludzkości w kierunku lśniących szczytów. Bo Jeśli nie będzie sprzyjać, to nie warto tego robić. Dobrze mówię, stary?
Malanow uśmiechnął się bezsilnie.
— Dobrze.
— Nie mogło być niedobrze. Ja też przez to przeszedłem. Kiedy nie ma umiejętności ani możliwości ulepszania własnego życia według własnych potrzeb, wcześniej czy później zaczynasz marzyć o szczęściu powszechnym. Przecież przy szczęściu powszechnym moje szczęście, ale frajda, powstanie automatycznie! Na dodatek będzie to bezpieczne, nikt nie będzie zazdrościł, ani rzucał kłód pod nogi, wszak wszyscy będą szczęśliwi… — Weingarten odchrząknął przeciągle, albo oczyścił nos, albo wyemitował jakiś nie znany Malanowowi kalifornijski wykrzyknik. — Więc zapomnij o tym wszystkim, stary, rozumiesz?
Jeśli chcesz coś osiągnąć, zapomnij o tym natychmiast. Właśnie teraz, póki z tobą gadam. Nie wiem, czy to jest tam u was możliwe. Mnie się tu udało. Dopiero kiedy się od tego uwolniłem, dopiero wtedy zrozumiałem, jak byłem tym przesiąknięty. Dlatego ryzykuję stwierdzenie, że ty, stary, jesteś tym również przesiąknięty. W o wiele większym stopniu niż ja. Posłuchaj więc: Nie wiem, w czym leży problem… A ja wiem, pomyślał Malanow.
— …ale należy myśleć, o czym tylko chcesz, tylko nie o tym. Stawiaj przed sobą, jakie chcesz cele, byle nie te. Pieniądze, premie, własną fabrykę produkującą prezerwatywy z M-kawern, zawał konkurenta, nowy samochód dla żony, szacunek, dziewczyny, jachty i Sandwichowe, kurna, Hawaje, ale tylko nie komunizm. Wtedy wszystko ci wyjdzie. Więc jeśli obiecasz pracować pod takim warunkiem, to góry tu przewrócę i wyciągnę was wszystkich, wszystkich, obiecuję, Mitka. Myślisz, że zapomniałem o was? O, takiego!
W słuchawce coś stuknęło; prawdopodobnie Walka, chociaż nikt go nie widział, odruchowo uderzył dłonią w wewnętrzną stronę łokcia i omal nie upuścił słuchawki.
— Rozumiesz? Obiecuję! Ale i ty obiecaj! Przecież jesteś łebski facet! Jeśli dobrze sobą pokierujesz, odpadną wszyscy — Weingarten zamilkł. — Czego milczysz i dyszysz, jakbyś zobaczył białogwardzistę? Parszywy konformista ośmiela się radzić dumnemu wnukowi Słowian? To ciebie szokuje?
— Ty tam na wolności, według mnie, trochę się zawinąłeś na swoim żydostwie.
— pewnie, że tak — zaburczał Weingarten. — W demokracji wszystkie manie i schizy rozkwitają bujnie jak kwiecie. Obficie. Wiadomo, że tak jest najlepiej. Ja, pionier bohater, przed obliczem swoich towarzyszy obiecuję: stać według wzrostu, chadzać w szeregu, ssać według rozkazu drużynowych, nigdy nie posiadać cech narodowościowych ani płciowych… Dobra, pogadamy o tym, jak przyjedziesz. Nawiasem mówiąc, tutaj też jest antysemitów powyżej dachu.
Tak więc będziesz miał przed kim się wyżalić.
— Walka, ty pijany kretynie, nie denerwuj mnie!
Weingarten zarechotał zadowolony.
— No, teraz słyszę normalną mowę. Bo wcześniej jakbym rozmawiał nie z człowiekiem, lecz z niewyrośniętym cherubinem. Nie wiadomo: słyszy mnie czy tylko słodkie dzwonienie rozlega się we łbie. Kacową… to znaczy duchową tęsknicą wiedziony do ojczyzny jam zadzwonił i nie wyrośnięty cherubin mi się pokłonił! Zrobimy tak. Nic mi teraz nie odpowiadaj. Zadzwonię za kilka dni. Myśl. Dobrze pomyśl, Malanow! Takiej szansy więcej nie będzie! — I nagle dodał całkiem cicho, zupełnie inaczej: — Słowo honoru, Mitka. Naprawdę chcę ci pomóc.
I… bardzo się stęskniłem.
Malanow przełknął spazm w gardle. Potrząsnął głową.
— Rozumiem, Walka — powiedział równie cicho i trochę zachrypniętym głosem. — Dziękuję.
— Dziękuję kieliszka nie napełni! — niespodziewanie rozjuszył się znowu Weingarten. — Nie potrzebuję twojego dziękuję, tylko tego, żebyś tu był i zrobił coś sensownego!
— Pomyślę.
— No to dobrze — znowu cicho rzekł Weingarten. Milczał chwilę, ciężko dysząc.
Zapytał: — Widujesz kogoś?
— Kogo? — odruchowo zapytał Malanow, chociaż od razu zrozumiał, o kim mowa.
— Kogoś… z nas.
— Tylko Głuchowa. Wczoraj się nieźle napiliśmy. A tak w ogóle to tylko w szachy gramy… — Co ty, do partii starych się zapisałeś, Malanow? Oj, nie pozwolę ci na to. Nie pozwalam!
A… tego… — Fila?
— Tak. Wieczerowskiego.
— Nie, nic o nim nie wiem.
— Jeśli nagle się pojawi, to trzymaj się z daleka — nieoczekiwanie powiedział Weingarten.
— To jest… trzeci typ. Nie ty i nie ja, lecz… fanatyk. Kapłan czystej nauki, dręczyciel psów i królików. Jak on wtedy nas z tobą owinął… jak zwierzątka doświadczalne! Nigdy mu tego nie wybaczę. A jak odgrywał takiego nie do ruszenia! Wszyscy siedzimy równi, ocipiali, a on jak gdyby nigdy nic obdarza nas radami. „Mimo wszystko potrafię panować nad sobą, biedne moje baranki, zajączki — pączki!” — ironizował niemal ze złością. — Znalazł się Tarkwiniusz Pyszny… Z ciebie też zrobi albo królika, albo dręczyciela, a królikami staną się twoi bliscy, już to przerabialiśmy.
— Walka… u ciebie też coś… się działo?
— Ni cholery! — wściekł się Weingarten. — Ja jestem normaaalnym konformistą!
Mnie ta wasza boska prawda potrzebna jak Iljiczowi kibel w mauzoleum. Ja pracuję z przyjemnością, rozkoszuję się materialnymi wynikami mojej pracy i nikt mnie nie rusza.
Wszystkie prawdy, Malanow, nabierają sensu tylko wtedy, gdy zaczynają poprawiać byt, rozumiesz?
No, to wszystko, stary. Pamiętaj, co powiedziałem. I myśl, myśl, myśl!
— Przekaż swoim pozdrowienia!
— Obowiązkowo. Ściskam! I rozłączył się.
Przez kilka sekund Malanow siedział nieruchomo, ciągle trzymając słuchawkę przy uchu.
Potem zdecydowanie odłożył ją na widełki owiniętego taśmą izolacyjną, trzykrotnie już rozbijanego aparatu i wstał.
— Wylałam twoją ogórkową do garnka — rzekła Irka, gdy wszedł do kuchni. — Zaraz odgrzeję. Kto tam się na ciebie zwalił?
— Głuchow — powiedział Malanow. — Zapraszał na klina.
— A sygnał był jak z międzymiastowej — zdziwił się Bobka.
— Mnie też się tak wydawało. Nie, to swoi. Ireczko, zaraz wyjdę na jakieś trzy godziny… ale nie do Głuchowa, nie bój się.