ROZDZIAŁ 4

12. …wiście, nabity jak diabli, Malanow ledwie się wcisnął. Zamierzał nawet przepuścić ten i czekać na następny — jeśli długo autobusu nie ma, istnieje szansa, że za chwilę przyjadą dwa albo nawet trzy pod rząd, tak głosi ludowa mądrość; ale Malanow i tak już był spóźniony. Poza tym chciał jak najwcześniej wrócić do domu. Bardzo chciał. Przeczucie nadchodzącego nieszczęścia zgniatało skronie, lodowym językiem lizało serce, które, odskakując, opuszczało takty. Przekonać się i do domu. O czym się przekonać? Nie wiedział. O czymkolwiek.

Walka więcej nie zadzwoni. Może nawet już żałuje, że dzwonił.

A może i nie, może rzeczywiście się stęsknił. I ta jego pamiętna swoboda, doprowadzona teraz do kwadratu, do sześcianu. Czy jest niewymuszona? Pewnie wręcz przeciwnie, wynika z niepewności, jak rozmawiać.

Ale dlaczego ani razu nie napisał — ani listu lub choćby przynajmniej widokówki?

Bo ja nie wiedziałem i nadal nie wiem, na jaki adres w razie czego pisać listy. A mój adres się nie zmienił!

Weingarten zniknął na osiem lat i nagle — proszę bardzo! Może jednak coś się stało, tylko on się nie przyzna… Jak to się wszystko zabawnie potwierdza! Tak. Bardzo zabawnie. Jeśli teoria wykazuje nawet najmniejsze przewidywalne możliwości, nie jest wyłącznie majaczeniem. Czyli… — Proszę skasować mi bilet.

— Nie mogę, przykro mi. Nie podniosę ręki.

Zuch, Walka. Zrobił jednak… Pewnie dostanie Nobla. Dobrze by było.

Prędzej do domu.

W ciężkim powietrzu nabitego po dach autobusu, wolno i z wysiłkiem jadącego po kałużach, obrzydliwie śmierdziało siwuchą z cebulą; z tyłu na Malanowa ktoś naparł i boleśnie wbił pod łopatkę jakiś ostry kant. Malanow zaczął się wiercić, wić jak robak, aby przepuścić kant obok siebie.

— Czego szturchasz, baranie? — ktoś zapytał niewyraźnie, ale głośno. — Jak zara pchnę, to kości nie pozbierasz.

Malanow nic nie odpowiedział i nie odwrócił głowy.

— Czego się gapisz? — zapytał ten ktoś i mocniej nacisnął. — Może pogadamy? No to wyłaźmy z tego pierdolnika, możemy se wyjaśnić?

Malanow milczał.

— Ale baran!

Malanow milczał. Podskakując na koleinach zmasakrowanego asfaltu, przeciążona blaszana trumienka wlokła się przez wilgotną mgłę. Ubici i sklejeni w jednolitą niczym żabi skrzek masę, pasażerowie ponuro, zgodnie podskakiwali razem z nim — jedni w półprzysiadzie, inni niemal uwieszeni na poręczach — różni nieszczęśliwi ludzie.

— Milczysz? Pewnie jesteś za Gaj darem, boś sie tak nadmuchał? Nic to, na jesień wszystkich was po obozach rozpier…


13. …wyskoczył z autobusu przystanek za wcześnie i przyszło mu z pół kilometra brnąć po błocie na piechotę. Wilgotny wiatr przenikał aż do kości. Z prawej ciągnęło się koszmarne pustkowie rozjeżdżone przez traktory i buldożery, całe w gliniastych pagórach i kałużach, z ogryzkami betonowych płyt i splotów zardzewiałego drutu wyrastającego z ziemi obficiej niż piołun; za pustkowiem niewyraźnie piętrzyły się w zgniłej mgle bloki mieszkalne.

Z lewej ciągnął się nie mający końca betonowy płot. Mogła się za nim mieścić cała rakietowa baza, a może po prostu przechowalnia warzyw; ale w pewnej chwili płot przerwała podniszczona, przekrzywiona buda z żelazną zatrzaśniętą bramą z boku i Malanow z wypłowiałego szyldu na budzie dowiedział się, że znajduje się tu ni mniej, ni więcej, tylko „Spółka akcyjna Lakon”. Z drugiej strony powierzchni spółki akcyjnej widniały w mokrym zmierzchu gołe drzewa; najpewniej był tam cmentarz. A z przodu i z prawej kanciastymi ciemnymi blokami wznosiła się mroczna, stopniowana jak budowle Tenochtitlanu fabryka.

Malanow doszedł do przystanku, na którym powinien wysiąść o szóstej siedem, gdyby lepiej się zorientował. Na przystanku nie było nikogo i w ogóle nie było widać żywej duszy. Do fabryki miał sto metrów; między przystankiem i fabryką ciągnęły się przysadziste garaże, również w jakimś militarnym stylu, jakby na poły wtopione w naszpikowaną szlaką i odłamkami glinę. Na ślepej ścianie pierwszego garażu widniał niemal konieczny na każdym dzisiejszym śmietniku napis kredą „Jelcyn Judasz” z towarzyszącą faszystowską swastyką. Syczał wilgotny wiatr. Teren akurat do kręcenia filmu grozy — albo o holocauście… No to tyle. Warto było tyle się wlec, żeby się przekonać… O czym?

Malanow oparł się zwilgotniałym na plecach płaszczem o gofrowaną blaszaną ścianę przystanku. A gdzie przystanek w przeciwnym kierunku, żeby dojechać do metra?

Aha, tam. Jak najprędzej do kochanej stacji Park Zwycięstwa. Przynajmniej jakaś cywilizacja.

Światła się świecą. Ludzie… Dopiero co, dosłownie dopiero co, ludzi było za dużo — w metrze, na przystanku, w autobusie… A teraz nie ma ich zupełnie. Wymarli. Martwa ziemia pod martwym niebem. Dwie pustynie odbijają się jak w lustrze… Tyle że z nieba, na szczęście, nie sterczą druty i nie sypią się żelazobetonowe odłamki. Takie coś to umiemy tylko my.

Królowie stworzenia. Nie ma Wieczerowskiego.

Nie ma Wieczerowskiego.

Jak zimno.

Nie ma.

No i dobrze. Teraz można wracać do domu. Jak dobrze będzie w domu, ze świadomością, że to wszystko sam sobie wymyśliłem i że to po prostu nieporozumienie albo żart.

A może Fil szedł tutaj, ale nie doszedł? Może coś się z nim stało w ostatniej chwili? Przecież bał się kogoś… czegoś… Może pospacerować po tym wygonie?

Może… leży tu gdzieś… obok? I nawet nie może zawołać?

Nie, to już idiotyzm. Szukać nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co, bez cienia pewności, że to w ogóle ma sens… Po tym koszmarnym błocie! Malanow, nie wariuj.

Samo LOMO. Czyli nie na przystanku. Na terenie fabryki? Ale jak tam wejdę? A on?

I gdzie tam szukać?

Może najzwyczajniej przy samym ŁOMO? Nie na przystanku, lecz obok budynków… Malanow odepchnął się ramieniem od blachy i poszedł w kierunku budynków, wzdrygając się od łaskoczącego po żebrach ziąbu i starannie patrząc, gdzie postawić nogę. Wybór był nieduży: kałuża — błoto, kałuża — błoto; błoto było gęste, lepkie przeciągle cmokało i niechętnie oddawało stopę, co krok usiłując zassać obuwie.

Mętny ciemny kontur znajdował się w samym środku szarego kisielu tworzącego niebo, a do ściany zostało ze dwadzieścia metrów, kiedy zza jednej z betonowych podpór, na których opierały się szeregi okien pierwszego piętra — i nie dało się nawet w duchu nazwać tych betonowych słupów wykwintnym architektonicznym słowem „kolumna” — wyszedł człowiek.

Nie przypominał w niczym Wieczerowskiego. Wielodniowa ruda szczecina na zapadniętych policzkach; długa łysina, dzieląca dwie kępy rudosiwego mchu nad uszami; szerokie, pomarszczone, łuszczące się czoło; zachlapany dawno temu zaschniętą już brązową farbą, przeżuty płaszcz bez połowy guzików, pod nim gruby sweter z wysokim podartym kołnierzem… Spodnie ozdobione glinianymi zaciekami. Mroczny, zastraszony, przez cały czas wypatrujący miejsca, z którego przyjdzie cios. Spojrzenie przypartego do muru. Menel.

Zbieracz butelek po śmietnikach. Strach patrzeć.

— Wiedziałem, że przyjdziesz — powiedział człowiek. Przeziębiony, zachrypnięty głos.

Kilka sekund stali nieruchomo, potem objęli się. Fil pachniał również jak menel.

Zastałym nieporządnym brudem i nie pranym ubraniem, noclegami na strychach… — Boże, Fil! — wykrztusił Malanow. — Co się z tobą dzieje? Gdzie żyjesz?

— Nieważne — uciął Wieczerowski i zabrzmiało to jak kiedyś: ani cienia wątpliwości, tylko ta rudosiwa pewność, że skoro powiedział „nieważne”, to znaczy, że jest to nieważne.

— Nie masz gdzie mieszkać, Fil? Przecież u nas… — Poczekaj, Dima, nie miotaj się. Nie potrzebuję niczego. — Przez chwilę gryzł wysuszoną na wietrze, obsypaną czarno — krwawymi kleksami wargę. — Napisałem ten idiotyczny liścik i przywołałem cię tutaj, dlatego że nic lepszego nie mogłem wymyślić. Nie jesteśmy szpiegami, nie mamy doświadczenia.

Malanow milczał.

— Ale koniecznie muszę porozmawiać z tobą sam na sam, miejskiego hałasu… I żeby nikt o tym nie wiedział. Mam nadzieję, że nic nie wypaplałeś Irinie?

— Nie — cicho odpowiedział Malanow. — Wcale nie miałem pewności, że dobrze zrozumiałem.

— A jakbyś miał, wypaplałbyś?

Malanow zebrał myśli. Wieczerowski zmienił się. Zapewne najbardziej z nich wszystkich.

Być może bardziej niż wszyscy oni razem wzięci. I nagle w pamięci pojawiły się słowa Walki.

Takie przypadki się nie zdarzają.

Groza znowu liznęła serce.

Fil, przyjacielu… — Gdybym miał — cicho rzekł Malanow — powiedziałbym. Wieczerowski skrzywił się pogardliwie.

— Dawno jesteś w Piterze?

— Nieważne.

— A co jest ważne? Pauza. Potem: — Mam nadzieję, że się nie śpieszysz?

— Żartujesz? Specjalnie tu przyjechałem! I w ogóle, Fil… Co się z tobą dzieje?

Jesteś zdrowy? Dlaczego nie przyszedłeś do nas? Na przykład jak liścik wrzucałeś do skrzynki… i w ogóle… jak przyjechałeś, od razu trzeba było…!

— Nie trzeba było — rzucił Wieczerowski.

Malanow zamilkł. Wieczerowski patrzył spode łba, zimno i obco.

— Nikt nie może wiedzieć, że się spotkaliśmy. Nikomu nie mogę teraz wierzyć.

Właściwie nawet tobie… Po prostu nie miałem wyboru i… prawdopodobieństwo twojej zdrady jest najmniejsze. Nie sądzę, żebyś to był ty. Ciebie jako ostatniego bym podejrzewał.

Masz zbyt mało wybujałą fantazję. Już wtedy dziwiłem się, jak mogłeś wpaść na M-kawerny.

— Jakoś mogłem — cicho powiedział Malanow.

— Wiele zrozumiałem — oświadczył Wieczerowski. — Wiele zdążyłem zrobić. Zebrałem olbrzymi materiał.

Malanow uśmiechnął się i od razu poczuł, że w tym uśmiechu jest obecny wstrętny i zupełnie niepotrzebny w tej chwili oacień przypochlebiania się, ale nic nie potrafił z tym zrobić.

Rozpaczliwie nie podobała mu się tonacja tej rozmowy, to była przyjacielska. Nie była to nawet tonacja zwierzenia. Na leżało ją zmienić za każdą cenę.

— Wyobrażani sobie, jakie cuda widziałeś.

— Tak… cuda… Wiele było różności. Nawet wam się nie śniły, biedne moje baranki, kotki — pieski… Zamilkł.

Opadał zmierzch. W oddali, ledwie przeświecając przez wodnistą zawiesinę, okna zanikających domów rozjarzyły się ciepłem. Wyjąc tak, że słychać było na kilometr, pod mętną latarnię podjechał i zatrzymał się świecący wewnątrz zgnilizną, niemal pusty trolejbus. Cała ludzka kasza została odcedzona na poprzednich przystankach; tu, w tej błotnistej tundrze, złożył tylko kilka jaj i kiwając się spazmatycznie, ponownie ruszył.

Wieczerowski nieufnie odprowadzał spojrzeniem tych, którzy wysiedli, póki nie zniknęli we mgle. Wtedy przeniósł wzrok na Malanowa. Nieufność została w jego spojrzeniu.

— Im dalej się osuwałem, tym intensywniejsze stawało się przeciwdziałanie. Byłem na to przygotowany, ale zupełnym zaskoczeniem było jego ukierunkowanie… dosłownie świadome.

Jak gdyby ktoś umyślnie się naigrawał. Stopniowo doszedłem do wniosku, że świadomie próbuje mi przeszkadzać ktoś, kto posunął się co najmniej tak daleko, jak ja. Długo odpędzałem tę myśl, ale w końcu nie dało się dłużej udawać Greka.

Pauza. Wieczerowski odetchnął. Myślał chwilę. — I chcę teraz cię zapytać, Dimka… Czy nie masz jakichś pomysłów co do tego, kto to może być?

— Świadome i przemyślane przeszkadzanie tobie? — zapytał Malanow i zupełnie nieświadomie uśmiechnął się. — Nie. Nie mam żadnych przypuszczeń.

— Z twojego tonu wnioskuję, że masz jakieś inne przypuszczenia. Opowiesz potem, jeśli zostanie nam trochę czasu.

— Fil, jeśli opowiedziałbyś dokładniej, co już wiesz i co osiągnąłeś, to może mógłbym odpowiadać na twoje pytania w bardziej świadomy i przemyślany sposób.

Wieczerowski znowu długo wpatrywał się w twarz Malanowa, przygryzając wargi. Tak człowiek mógłby patrzeć na chrabąszcza, na motyla, szacując: przyda się do kolekcji czy nie, nabić na szpilkę czy po prostu rozgnieść… Potem powiedział.

— Obejdzie się. Nic to nie da.

Malanow wzruszył ramionami. Wieczerowski nie chciał odtajać. To było straszne. I bardzo nieprzyjemne.

— Co wiesz o naszych? — zapytał Wieczerowski.

Malanow ponownie wzruszył ramionami.

— O Zacharze nic. Z Głuchowem wszystko w porządku, spotykamy się dość często.

— Tak czułem. Godny zespół.

— Tak, akurat. Albo w szachy gramy, albo wódeczki się napijemy… Wieczerowski roześmiał się ochryple.

— Walka dzwonił dzisiaj z Ameryki. Akurat dzisiaj, wyobrażasz sobie? Ale on nikomu nie przeszkadza, możesz być spokojny. Upaja się sobą. Skończył swoją rewertazę. I nikt mu, według jego słów, nie przeszkadzał.

— Weingarten? — Wieczerowski nastroszył się z obrzydzeniem. — Rewertazę?

— Mówi, że tak. Mówi, że zamierzają go wysunąć do Nobla. Może trochę dołożył, przecież go znasz… — Oj, znam! — powiedział z niezrozumiałą intonacją Wieczerowski. — 1 nikt mu nie przeszkadzał?

— Mówi, że nie.

— To niemożliwe.

— Ależ, Fil… Co kupiłem, to sprzedaję.

— Nie ty kupiłeś! — gwałtownie zaoponował Wieczerowski. — Ciebie kupili! Jak głuptasa!

Malanow nie odezwał się.

— Jeśli Weingarten potrafił skończyć pracę, którą powstrzymywał swoim naciskiem Wszechświat, to znaczy, że potrafił jakoś uwolnić się od nacisku Wszechświata.

Czyli jakoś nauczył się kierować tym naciskiem! Ach, Walka, Walka… Taki, rozumiesz, enfant terrible… według siebie!

— Fil, nauczyć się uwalniać od nacisku i kierować naciskiem to zupełnie to samo.

— Co mówisz?

Malanow patrzył w jego rude oczy i przypomniał sobie, jak Wieczerowski — wytworny, mądry, czysty — łagodnie i pewnie mówi, nie wątpiąc ani trochę w swoje racje: Być może z czasem nauczymy się odsuwać ten nacisk w bezpieczne dziedziny, a może nawet wykorzystywać do swoich celów… Przypominał sobie, jak zachwycając się przyjacielem, notował później — Zupełnie prawdopodobne, że Wieczerowski znajdzie kluczyk do rozumienia tej złowieszczej mechaniki, a nawet, być może i kluczyk do sterowania nią… — Za bardzo przywykliśmy do tego — zaczął Malanow — że kolejny poziom rozumienia świata to kolejny poziom jego wykorzystania do swoich celów. A jeśli w tym przypadku jest inaczej, Fil? Nie przyszło ci to do głowy? Zrozumieć można, ale wykorzystywać nie wolno?

Możemy tylko określić się względem tego nowego rozumienia. Tylko ustalić pozycję. Nic więcej.

— Powtarzasz słowa, którymi usiłowałem dotrzeć wtedy do was — odparł Wieczerowski. — Musimy pójść dalej. Na dzisiejszym poziomie to, nad czym tak się rozwodzisz, to nic innego, tylko osłodzona kapitulacja, nic innego.

Malanow milczał, zbierając myśli. I nagle przypomniał sobie, że chciał tylko się przekonać i milczeć, nie odzywać się ani słowem. Ale w istocie przecież milczę, uspokoił siebie.

— Czy można nazwać kapitulacją to, że człowiek godzi się na konieczność oddychania? — zapytał. — Czy szanowałbyś szaleńca… zarozumialca… który poderwałby się przeciw tej konieczności z krzykiem: Dość! Trzeba iść dalej!

— Sofistyka! — Policzkiem Wieczerowskiego szarpnął tik. — Wszystko zależy od sytuacji.

Kiedy człowiek chce przeniknąć do innych światów, gdzie nie da się oddychać, to żeby uwolnić się od tego przymusu oddychania, wymyśla skafander, aparat do nurkowania… — Akurat przeciwnie — miękko odpowiedział Malanow. — Zrobił wszystko, żeby przenieść do tych światów konieczność oddychania.

— Wybacz, ale to bzdura. To oczywiste, że gdyby znaleziono sposób odejścia od konieczności oddychania, to w istotny sposób zwiększyłoby to możliwości człowieka.

— W ten sposób zostanie z człowieka niewiele, co, Fil?

Trudno stać się Bogiem 339 Mnie to nie interesuje. O wiele bardziej interesuje mnie, co jeszcze wiesz o Weingartenie.

Malanow wzruszył ramionami.

— Nic. Obiecał, że zadzwoni za kilka dni… Chociaż, być może, nie zadzwoni. Chce mnie ściągnąć tam, do Stanów… żebym pracował.

Wieczerowski znowu zabrał się do gryzienia czarnych strupów na wargach.

— Zamierza wszystkich wciągniętych do sfery zagarnąć pod swoje skrzydła. Cóż, logiczne.

Pojedziesz?

— Za wcześnie, żeby o tym mówić… Nie sądzę, żeby coś z tego wyszło. — Malanow sam poczuł, że wstrętnie mamrocze, i potrząsnął głową. — Ach, Fil! Nigdzie nie pojadę, coś ty!

— Uważaj — poważnie powiedział Wieczerowski. — Ja ci jeszcze wierzę. Ale jednocześnie byłoby bardzo ciekawe i ważne wiedzieć… Czyżby to naprawdę Weingarten? A Głuchow? — nagle przypomniał sobie.

— Co Głuchow? — zapytał zmęczonym głosem Malanow.

— Nie sprawiał wrażenia, że wie więcej, niż mówi?

— Fil, ty nie pracujesz teraz w KGB?

— Głupi jesteś, Mitka… Przez sekundę brzmiał dawny głos Fila. Malanow natychmiast rozluźnił się.

— Wybacz. Po prostu zadajesz dziwne… bezsensowne pytania. O czym niby wie? O czym mówi?

— Naprawdę nie rozumiesz? — Wieczerowski podniósł głos. — O wszystkich naszych perturbacjach.

— Wczoraj cały wieczór gadaliśmy o naszych perturbacjach. Właściwie on mówił. Ja milczałem.

— Dlaczego?

— Bo jestem tchórzem.

— Ach tak? A masz coś do powiedzenia? — Mam.

— Oho? No to mów.

Malanowowi pociemniało w oczach; na chwilę zniknęła i latarnia na przystanku, i dalekie rozmyte ogniki okien.

Fil patrzył wyczekująco i poważnie. I nieco ironicznie. I niewątpliwie z góry.

Po to tu przyjechałem.

Nie mogę, nie mogę, nie mogę!!! Nie wolno!

Jak on schudł. Ten podarty kołnierz… A przecież zawsze wyglądał, jakby właśnie zakończył five o’clock z królową brytyjską. A płaszcz — cudzy, za duży, wisi jak na wieszaku… Co on wymyślił, jaki świadomy opór? Wrogów szuka, rudy? Przecież zwariuje.

A może już… Czyżby szlachetne dążenie do takiego zrozumienia, żeby można je było wykorzystać, było tylko jedną z form dążenia do podporządkowania? Kiedy podporządkowanie się nie udaje — raz się nie udaje, drugi, trzeci, czwarty — i nie powstają wątpliwości co do możliwości podporządkowania, umysł, sam tego nie zauważając, usprawiedliwia się z dręczenia tych, którzy już wcześniej się podporządkowali, i teraz złośliwie intryguje przeciwko nim?

Jaka koszmarna pułapka… Biedny Fil.

Trzeba to wyjaśnić. Koniecznie trzeba wyjaśnić. On to zrozumie.

— Pewnie będę długo mówił, Fil.

— Postaraj się skracać. Nie wiem, jak twój, ale mój czas jest drogi.

— Postaram się. — Malanow wcale nie był pewien, co z tego wyjdzie. Ani razu nie mówił o tym, ani razu nawet nie próbował przemyśleć tego tak, żeby sformułować wszystko logicznie i konsekwentnie. — Najpierw dwa malutkie lematy. Wierzysz w telepatię?

Na wątłej twarzy Fila natychmiast pojawiło się ironiczne lekceważenie.

— Widzisz, Dima — powiedział Wieczerowski z przesadną uprzejmością. — Jestem, wiesz, uczonym. Operowanie kategoriami wiary i niewiary zostawmy nawiedzonym.

— Dobrze. Powiem inaczej. Wykluczasz możliwość istnienia telepatii?

— Nie zastanawiałem się nad tym. Ale słowo honoru, Dima, wszystkie te latające talerze, podskakiwanie stolików, poltergeisty… — Nie wykluczasz. Dobrze. Ja też się tym nie zajmowałem jakoś starannie, ale nie mogę ze stuprocentową pewnością tego wykluczyć. Istnieje szereg faktów, których nie da się zmieść jednym ruchem. Ale jeśli istnieje jakiś nieznany i nie podlegający naszej świadomości typ postrzegania sygnałów, to dlaczego, powiedz, powinniśmy wychodzić z założenia, że tylko nasze umysły są w stanie generować te sygnały? Jeśli we Wszechświecie zachodzi pewna wymiana informacji… — Tak. Pełny zestaw banałów. Telepatia, przybysze… Co tam jeszcze masz w swoim skarbczyku?

— Nie przybysze, poczekaj. Wszystko, co… Na przykład twoja homeostaza. Na początek.

Jeśli we Wszechświecie zachodzi pewna samoregulacja, sygnały towarzyszące sprzężeniom zwrotnym mogą czasem zupełnie dobrze… czasem, powtarzam, bardzo rzadko… być odbierane przez ludzi. Jako niepewne, nie — werbalizowane, olbrzymie obrazy, do których wątła i przyziemna ludzka świadomość będzie usiłowała przypasować jakieś adekwaty w zwyczajnym obrazowym szeregu. Następnie jeszcze raz nastąpi uproszczenie: przy próbie znalezienia dla tych wtórnych obrazów adekwat słownych, próbie wypowiedzenia ich na głos. Wyobraź sobie… powiedzmy… czerwone przesunięcie. Zjawisko wyraźnie owocujące poważnymi zmianami budowy Wszechświata za miliard lat. Według twojej teorii, zjawisko wyraźnie podpadające pod kategorię zjawisk, które Wszechświat powinien hamować. Znaczy to, że Wszechświat nie może być po prostu nafaszerowany pewnymi sygnałami, na wszelkie sposoby manifestującymi negatywny stosunek do czerwonego przesunięcia. Nie ma w nich emocji, tylko rozkazy typu: zjawisko niosące niebezpieczeństwo; wstrzymać”. Włącza się homeostaza. Ale co się dzieje, kiedy któryś z tych sygnałów wpada nieumyślnie w ten czy inny szczególnie wrażliwy, szczególnym talentem obdarzony ludzki mózg? Sto lat temu, tysiąc lat temu… Od czasu do czasu. Zupełnie nie rozumilejąc, o co w sumie chodzi, człowiek, który odebrał sygnał, Przeżywa koszmarny lęk, nieprzezwyciężalny i na niczym konkretnym nie oparty wstręt do czerwonego koloru. Do tego, co — będąc człowiekiem — odbiera jako czerwony kolor. No i co dalej. — U jednego obraz czerwieni wywoła skojarzenie, powiedzmy, z sygnalizacją uliczną, u drugiego z lampką nad burdelem, u trzeciego z kremlowską gwiazdą. Powstaną zupełnie różne, ale emocjonalnie jednakowo nasycone interpretacje. To się nazywa objawienie. Każde z nich jest zrodzone przez przybyły z zewnątrz emocjonalny wstrząs i jednocześnie przez realia własnej kultury, istniejącej w danym czasie i w danym miejscu.

— A co to ma do rzeczy?

— To, że tak powstały wszystkie religie. Wyjaśnia to, co jest w nich wspólnego, szczególnie co się tyczy powstania świata i innych ogólnych zasad… i jednocześnie to, że po ludzku nie da się ich pogodzić.

— Dlaczego mieszasz do tego religie? — podejrzliwie zapytał Wieczerowski.

— Lemat drugi — odpowiedział Małanow. — Sformułujmy to tak: ilość wytwarzanej informacji jest wprost proporcjonalna do ilości energii, względem której ta informacja powstaje.

W zakres tej energii wchodzi zarówno jej składowa materialna… to znaczy ta jej część, która zgęstniała w postaci cząstek jąder, jak i oczywiście substancje.

— Poczekaj — powiedział Wieczerowski, strasznie poruszając pokrytym guzami czołem. — Nie rozumiem. Wóz przed koniem… Za pomocą której ta informacja powstaje?

— Względem której ta informacja powstaje — powtórzył Malanow. — Posłuchaj, to proste.

— Dziękuję! — zakpił Wieczerowski.

— Poczekaj, nie gorączkuj się. Wyobraź sobie, że siedzisz z zamkniętymi oczami.

Nieważne, jak jesteś utalentowany, jak długo będziesz tu siedział i rozmyślał, wcześniej czy później staniesz przed pewną granicą, poza którą twoje myśli nie mogą się przesunąć. Twoje odczucia dają przecież olbrzymią, ale nie nieskończoną liczbę informacji do opracowania. Żeby zasadniczo zwiększyć efektywność, musisz otworzyć oczy. Zobaczyć pokój, w którym siedzisz.

I wcześniej czy później zetkniesz się ponownie z tym samym problemem: granicą. Będziesz wtedy musiał wyjrzeć na ulicę albo jakoś ustalić, że ściany to nie po prostu ściany, lecz molekuły. I tak dalej… pewnie w nieskończoność. Najogólniej można to sformułować tak: aby podtrzymać proces powstawania informacji, należy wciągać do tego procesu coraz to nowe ilości materii. We wszystkich jej postaciach, rzecz jasna… namacalnej i energetycznej. Odwrotna kolejność. I energetycznej, i namacalnej.

— Przypuśćmy… — ponuro powiedział Wieczerowski. — Ale nie rozumiem, dokąd zmierzasz. To jakieś brednie.

— Być może, Fil, być może. Ale, powiedzmy, dla… dla Wszechświata wyposażonego w zdolności i możliwości, jakie nam się nawet nie śniły, mechanikę procesu można przedstawić nieco inaczej. Najprostszy, najbardziej oczywisty… jeśli jesteś wszechpotężny, oczywiście… najbardziej ekonomiczny i racjonalny sposób zwiększenia ilości materii zużytej do stworzenia owej informacji to zmaterializowanie tej już stworzonej informacji!

Wieczerowski uważnie słuchał, garbiąc się i wpatrując w ziemię. Ale teraz, po kilku sekundach milczenia, wzdrygnął się i wolno, jakby z trudem, podniósł ciężkie spojrzenie i spojrzał na Malanowa.

— Wydaje mi się — rzekł głucho i niechętnie — że już wtedy umawialiśmy się, żeby nie rozpatrywać koncepcji Bozi.

— A niby dlaczego? — zapytał Malanow.

— No tak… — Wieczerowski wyprostował się i przeciągnął, zaciskając i prostując palce w kieszeniach płaszcza. — Nie mamy więcej o czym rozmawiać.

— Poczekaj, Fil, poczekaj. Poczekaj! Bez uprzedzeń! Dlaczego samorzutne powstanie materii wydaje ci się normalne i naturalne, a samorzutne powstanie informacji to obskurantyzm i bezsens?

— Dlatego — wycedził Wieczerowski — że informacja wymaga nosiciela!

— A materia nie wymaga? I co my wiemy o nosicielach? Kto sto lat temu mógł wyobrazić sobie, że cały regał z foliałami można zmieścić na jednym dysku! Wyobraź sobie, że we Wszechświecie odbywa się gigantyczny proces tworzenia. Nie wiem, kiedy i jak się zaczął. Tak samo jak ty zupełnie nie wiesz, kiedy i z jakiej okazji huknął wielki wybuch.

Tak więc właśnie ten proces tworzenia, raz się rozpocząwszy, nie mógł nie wywołać tego wybuchu!

Zobacz, jaka masa wszelakiej różności była już wymyślona, jak żywiołowo przebiegał proces rozszerzania się Wszechświata. Pamiętasz, podczas studiów nogi nam się trzęsły z marzycielskiej pokory, kiedy czytaliśmy o tym, że wyniki zachodzących w pierwszych minutach procesów, kiedy z chaosu czystej energii oddzieliła się najpierw grawitacja, potem neutrino, określiły fundamentalne właściwości naszego świata na całą resztę życia. Ale to tempo… Czy to nie jest dowód na to, że same te procesy zachodziły według jakichś wcześniej powstałych matryc? A teraz?

Nie żyjemy przecież w homeostazie, lecz w rozwijającym się systemie! i właśnie okruchy wypełniającej świat informacji o tym, jak ten system się rozwija, wyłapywali prorocy i usiłowali zawrzeć w objawieniach. Zapewne i do dnia dzisiejszego wyłapują i usiłują, przecież system wciąż się rozwija! Wciąż! Według klasycznej teorii, ładunek elektryczny, barionowe i leptonowe liczby na jednostkę objętości zmieniają się odwrotnie proporcjonalnie do sześcianu wymiaru Wszechświata. Ale dokładniejsze pomiary wykazują pewne dziwne, nie wyjaśnione odchylenie.

Amerykanie nazwali to błędem. Więc właśnie to jest liczbowa charakterystyka intensywności odbywającego się stale intelektualnego procesu, któremu towarzyszy zrzucanie na nasz poziom już opracowanej i zmaterializowanej informacji. Pamiętasz? Sacharow już w sześćdziesiątym siódmym przewidywał niezachowanie barionów, tylko nie potrafił tego wyjaśnić… Malanow mówił i mówił, nie potrafił już się powstrzymać. To, czemu nie dał rady wczoraj alkohol, pokonało dzisiaj współczucie; a teraz zasłony zostały zerwane i w końcu mówił. Od niespodziewanej swobody zakręciło mu się w głowie. W taki sposób dawniej rozmawiali i spierali się. Malanow wyciągnął Wieczerowskiego pod latarnię i znalezioną na przystanku opaloną zapałką kreślił wzory w błocie, nagle przestał się bać; znowu był młody; znowu był bogiem i Wszechświat, mrugając, rozwijał się na jego dłoni.

— Oczywiście, stamtąd nikt nie dyktuje: Mi Wężownika, leć tam! Czarna dziuro w Łabędziu, zaczynaj się zapadać! W ten sposób dreptałby w miejscu, a nie poruszał się do przodu, nie rozwijał z myśli myśli… Na odwrót, zorganizowana materia, samodzielnie rozwijając się według powstałych wcześniej — nawet nie mówię: zadanych, ponieważ najpewniej nie ma tam nawet mowy o tym, żeby, powiedzmy, umyślnie ustalać prędkość światła czy liczbę pi, po prostu pewne wyobrażenia, po — stałe tam, tu przejawiają się jako te czy inne konstanty i prawa… Tak więc, sama materia rozwijająca się według powstałych wcześniej praw odzwierciedlających coś takiego, czego w życiu nawet sobie nie wyobrazisz… dostarcza nam kolejne materiały do rozmyślań… a wyniki tych rozmyślań wpadają tutaj. Uważa się, że ukryta masa Wszechświata jest co najmniej większa od widocznej masy i że tworzą ją reliktowe neutrina.

Myślę, że rzeczywiście tak jest, i właśnie neutrina z ich możliwością przenikania wszędzie i przez wszystko bez pochłaniania, pracują jak pasy transmisyjne, jak materialne nośniki sprzężeń zwrotnych.

Właśnie dlatego musi ich być od cholery. Skanują świat, od poszczególnej elementarnej cząsteczki do Metagalaktyk! I transportują opracowany materiał!

Mętnie i martwo bielała w mroku twarz Wieczerowskiego. Komunikacja zamarła, przez ostatnie pół godziny ani do metra, ani z niego nie przyjechał ani jeden autobus i ani jeden trolejbus, dokoła trwała pustynia. Ciemna, smętna, wilgotna. Napuchnięta ciszą.

Tylko Malanow wciąż gadał: — A z nami wydarzyła się tragedia. Pewnie nie tylko z nami. Dobrze odgadłeś wtedy fakt hamowania… Głuchow nawet dokładniej powiedział wczoraj, choć to było humanistyczne, emocjonalne: nie puszczają… Ale wtedy zupełnie nieprawidłowo sformułowaliśmy kryterium selekcji. Najlepszy dowód to dzisiejsze sukcesy Walki. To nie wrogowie mieszają ci szyki i szydzą z ciebie, uwierz mi, Fil… Po prostu próbowałeś poruszyć dźwignię nie z tego świata. Nie szarp się. Zrozum to. Możemy wykorzystywać do naszych celów dowolne prawa przyrody, dopóki przestrzegamy pewnych, zaraz o nich powiem, ograniczeń. Ale ta dźwignia nie jest z naszej strony. Nie wolno jej dotykać w zwierzęcych celach.

— A to co znowu? Jakie zwierzęce cele? Co to za cele? O czym ty bredzisz?

— Zaraz ci wyjaśnię. Chociaż… To najmniej przyjemna część tego, co powinienem ci powiedzieć.

Malanow poczuł zmęczenie. Podniecenie minęło, a pozostało coś przypominającego kaca: przed chwilą, dosłownie przed chwilą szybowałeś, a teraz — pustka i strach przed konsekwencjami uczynku. Paliwo — współczucie i chęć obrony — wyczerpały się.

Ponieważ Wieczerowski i tak nie odtajał.

— Rozumiesz… To bardzo trudno jest sformułować… bo mdli Powstaliśmy jako część świata zwierzęcego. Żyjemy według jego praw. Powstaliśmy według jego praw i powinniśmy żyć według tych praw, i póki żyjemy, to żyjemy. Chociaż w określonym sensie rzeczywiście stworzeni jesteśmy na jego obraz i podobieństwo, dlatego że mamy możliwość materializowania naszej twórczości. W książkach, maszynach, nauce… W drugiej przyrodzie. Tak jak on w pierwszej. Piśmiennictwo, pieniądze, lasery: to takie same wyniki metabolizmu naszej świadomości jak Wszechświat z nami to produkt metabolizmu jego świadomości. Nie ma tu ograniczeń, możemy sobie wymyślać do pomocy, co chcemy, co możemy, co nam wyjdzie.

Ograniczenie leży zupełnie w innej dziedzinie.

— Rozumiem, rozumiem, nie męcz mnie już! — nagle prawie krzyknął Wieczerowski.

— Ja nie męczę… Chodzi o to, że możemy odkrywać prawidła tej drugiej natury — dla nas pierwszej. Możemy uczyć się je wykorzystywać, szyć z nich szmaty, jeździć nimi do pracy czy do knajp, może nam grozić zatrucie nimi, jak grozi zatrucie wytworami swojej działalności dowolnemu zwierzęciu w zamkniętym ekosystemie, i możemy walczyć z tym zagrożeniem wszelkimi dostępnymi zwierzęciu środkami… póki żyjemy według prawideł królestwa zwierząt.

W granicach celów dostępnych wszystkim zwierzętom na świecie, jedynie inaczej realizowanych. Możemy dopóty opracowywać dowolne nowe środki, dopóki cele pozostają stare.

Zwykłe. To nie narusza żadnych zasadniczych praw Wszechświata. Nie występuje tu żadne hamowanie, żadne wstrzymywanie. Co hamować? Po co? Co za różnica, w jaki sposób zdobyłeś samicę: kłem, upierzeniem czy fortuną? Co za różnica czy pod wpływem ideologii czy instynktu stado idzie na stado w walce o pożywienie i przestrzeń i czym atakują się te stada: rogami czy stingerami? Aby smaczniej zjeść, intensywniej się rozmnażać, skuteczniej ochronić potomstwo, wygodniej wypocząć i łatwiej pozbyć się rywala.. — Wszystko jak u wszystkich innych. Ale wystarczy, byś przestał być zwierzęciem w sferze celów… koniec, kropka. Takie zachowanie grozi powstaniem świata albo przynajmniej światka, który zacznie rządzić się innymi, nowymi… tu, a nie tam wymyślonymi prawami. To dlatego ciągną cię i nie puszczają. Od miliona lat ludzkość stoi przed tą ścianą, bije w nią pyskami swoich najlepszych przedstawicieli. Dlatego że istota konfliktu zupełnie nie leży w dziedzinie techniki. Ten konflikt może się rozgrywać i na pokładzie promu kosmicznego, i w jaskini. Myślę, że i zwierzęta go znają.

Jakiemuś basiorowi szczęśliwie nawinęła się bezbronna sarna, a on, nie rozumiejąc, co się dzieje, obojętnie truchta obok niej albo zostawia na pożarcie swojemu wilczemu starcowi… Malanow odetchnął. Wieczerowski słuchał zgarbiony i wpatrzony w ziemię.

Zmarszczki na jego brzydkim czole przelatywały jedna po drugiej. Podniesiony kołnierz płaszcza trzepotał na ciemnym wietrze jak skrzydło zgniecionego motyla.

— Etyka to jeden z produktów metabolizmu świadomości, ani więcej, ani mniej.

Bardzo wygodna w stosowaniu i bardzo pożyteczna. Czyni życie stada bardziej efektywnym, stabilniejszym, bezpieczniejszym dla wszystkich jego członków. Ale od czasu do czasu rodzą się zwyrodnialcy… pomyleńcy… Wiesz, jak to ni stąd, ni zowąd ktoś jest od dzieciństwa szurnięty na punkcie samochodów i staje się kierowcą wyścigowym albo konstruktorem, inny ma świra na punkcie dobroci i uczciwości. Ci dwaj pojmują etykę zbyt poważnie. Zaczynają zbytnio się nią kierować, zaczynają stawiać przed sobą cele życiowe uwarunkowane tylko nią. A to znaczy, że zaczynają zachowywać się nienaturalnie. Zaczynają tworzyć swój świat. Podlegają zatem zadeptywaniu. Tym bardziej nieodwołalnemu i wściekłemu, im bardziej… źle powiedziałem. Nie ma tu wściekłości, uruchamia się martwy mechanizm obronny przestrzegający nietykalności wymyślonych tam rzeczy. To jest wściekłe pod względem intensywności. Najbardziej intensywnie zadeptuje się tych, którzy kierując się owymi nienaturalnie etycznymi, zbytnio ludzkimi, niewskazanymi dla zwierzęcego żywota, celami, wymyślają jakieś zasadniczo nowe środki do ich osiągnięcia. Nauki… książki… rewertazę… — Malanow uśmiechnął się nieco smutnie. — Niech nawet cele te będą zupełnie nieokreślone, tylko emocjonalnie naszkicowane, niech istnieją tylko w obrazie: nieważne. Trybiki już to wyczuwają i zaczynają się kręcić, mieląc zwyrodnialca na proszek.

Z daleka, z mroku zaczęło się zbliżać wytężone wycie. Malanow zamilkł. Od strony nowego osiedla, mgliście pomrugującego iskierkami odległych jak Obłok Magellana okien, natężając się ze wszystkich sił, nadjeżdżał trolejbus. Być może ostatni dzisiaj. Oto ciężko kołysząc się na pagórkach asfaltu, wyrzucając spod kół ciemne fontanny, podjechał do wyszarpniętej z mroku wysepki przystanku, przyhamował, ale nawet się nie zatrzymał. Nikt nie zamierzał wysiadać, a na przystanku nikt nie stał. Malanow z Wieczerowskim tkwili opodal. Wycie zaczęło narastać, trolejbus, powoli rozpędzając się, poturlał się dalej.

Niebieski trolejbus zabiera mnie stąd…

A jednak naprawdę w milczeniu jest sens, jest dobroć…[1]

Ta dźwignia zupełnie nie jest przystosowana do wykorzystania przez wilki i meduzy — ciągnął Malanow. — Ani nie da się jej zjeść, ani wypić, ani pocałować. Ani nikogo nie można nią wykiwać, a nawet nacieszyć oka, żeby milej się trawiło. Ani podładować jej energią do wymyślania czegoś, co się da zejść, wypić czy pocałować. Dlatego wywijała ci się z rąk, a ty myślałeś, że wrogowie pastwią się nad tobą… Tak to wygląda… Milczeli. Chce się palić, pomyślał Malanow. W takich chwilach zazdrościł palaczom. Na przykład Irce. Sam próbował nieraz, nawet czasem kopcił z Irką dla towarzystwa, przy kielichu, ale śmierdzący dym nie przynosił prawdziwej przyjemności. Tej przyjemności też mi zakazano, myślał czasem z goryczą.

— Próbowałeś o tym pisać? — zapytał głucho Wieczerowski.

— Jak? — uśmiechnął się Malanow. — Możesz sobie wyobrazić podobną pracę? O problemie metrycznego tensora drabiny Jakubowej albo Tożsamość mionowych charakterystyk Allacha i Kriszny. To masz na myśli?

— Teraz pełno jest wszędzie tego kontaktowego chłamu. — Weczerowski wzruszył ramionami. — Mógłbyś tam… Nawiani mówiąc, właśnie ci od Kriszny, według mnie, do grobowej deski śpiewaliby ci pod oknami Hare Rama. Malanow nic nie odpowiedział.

— Masz jeszcze jeden dowód — rzekł po chwili. — Co prawda nie bezpośredni. Ale Głuchow też to wychwycił, wczoraj po prostu ściął mnie swoją intuicją… — Oczywiście! — szyderczo skrzywił się Wieczerowski. — Głównym naszym ekspertem jest teraz… ta roślina! Prawda w ostatniej instancji!

— Historia Rosji — powiedział Malanow uparcie i beznadziejnie. — Prawosławie z jego wyrzeczeniem wszystkiego, co materialne, pomnożone przez zachwyt majestatem… przez wiarę we wszechmoc państwa… Żaden kraj na świecie nigdy nie rwał się do budowy zasadniczo nowej społeczności tak jak Rosja. Do wszechświatowego imperium z anielską twarzą. Ile takich prób uczyniono w ciągu ostatnich wieków! Od Iwana III do Gorbaczowa. Powtarzalność efektu doprowadzona do laboratoryjnej dokładności. Powstała statystyka. Ciągnąć i nie puszczać Rosji.

Wolno im tylko żreć, pić, paskudzić i rżnąć, ale ponieważ właśnie do takiego stanu w naszej kulturze mamy negatywny stosunek, cała kultura jest raz po raz wydeptywana. W każdym razie zupełnie nie ma na nic wpływu.

— Milion sto siódmy niepodważalny dowód bogowybieralności Świętej Rusi — powiedział z obrzydzeniem Wieczerowski. — Mógłbyś na ten temat zmontować taką bombę!

Nacjonaliści na rękach by cię nosili! Pisz!

— Fil, dlaczego nie chcesz zrozumieć? — spytał Malanow. — Dziwne… Zawsze byłeś taki ukierunkowany i nigdy za mojej pamięci nie byłeś… oschły. Przecież ja się boję o tym pisać. Po prostu się boję. Nawet boję się mówić. Opowiadam tobie, tylko tobie, jedynie tobie, a w mojej czaszce krąży straszny lęk: czy stoi jeszcze mój dom, czy tam już nie Petersburg, lecz jakiś Harmont z czarcim puddingiem zamiast Irki.

— No to po co mi opowiadasz? Skąd ten zaszczyt? Stąd że jesteś moim przyjacielem, chciał powiedzieć Malanow, ale nie mógł tak powiedzieć, tak się nie mówi. Dlatego że nie chcę, żebyś na próżno tracił siły i wariował. Ale tego też nie mógł powiedzieć, Fil wściekłby się do końca.

Powiedział więc tę trzecią prawdę: — Dlatego że wtedy wziąłeś wszystko na siebie. Wieczerowski skrzywił się.

— Przyjacielu mój, po co ta mowa… Powinieneś być popem Dima. Uspokoję cię. I zapewne rozczaruję: nie masz zupełnie powodu upajać się swoją szlachetnością, głębią swych przyjacielskich uczuć. Ale też nie masz o co się martwić. Nic twoim kochanym nie grozi.

Wszechświat nie ma do nich zupełnie nic. Kicha na gaduły i mięczaki. Na twojego Głuchowa, na przykład. I na… — Wieczerowski z wyzywającą uprzejmością nie dokończył, tylko demonstracyjnie zmierzył Malanowa spojrzeniem. — Przyznam, że przez całe życie nie słyszałem tylu bzdur co dzisiejszego wieczoru. Zupełnie upadłeś, Dima.

Intelektualnie, duchowo… Według wszystkich, co się zowie, parametrów. Żal mi ciebie. Jesteś skończony. — Zamilkł na chwilę. — Aż mnie mdli od tego, co tu plotłeś. To obrzydliwe widzieć, jak twój przyjaciel, niech będzie, że były… z poszukiwacza prawdy stał się człowiekiem nawiedzonym z wiecznie mokrymi ze strachu przed Bogiem spodniami… I nie czekając na odpowiedź — zresztą jaka mogła paść odpowiedź — odwrócił się i bez wahania ruszył błotnistym poboczem szosy. Niewyraźna jasna plama płaszcza stopniowo oddalała się, zmniejszała, ucichły odgłosy kroków; potem z głuchej ciszy, jakby z bardzo daleka, doleciał bezpłciowy głos: — Nie próbuj mnie szukać. Jeśli będziesz potrzebny, sam gwizdnę.

I wszystko…


14. …dotarł do Pionierskiej piętnaście po jedenastej. Po ruchomych schodach co prawda nie biegł, ale śpieszył się do domu, jak mógł, tyle że sił już nie miał; tępo stał i czekał, aż zjedzie.

Wsiadł. Nawet szczęśliwie znalazł miejsce siedzące, chociaż ludzi jeszcze było dużo: niedziela, wszyscy wesolutcy — jak kto potrafi. Oparł się ramieniem o ściankę wagonu, schował ręce do kieszeni, a głowę w kołnierz. Zmęczenie gniotło, miażdżyło. Przemarzł do szpiku kości. Ani myśli nie pozostały, ani uczucia — tylko serce biło szybko jak podczas biegu: wszystko nadaremnie, wszystko nadaremnie, wszystko nadaremnie… Menel był na posterunku; wsiadł na stacji Czarna Rzeczka i od razu chwycił się jedną ręką poręczy, zawisł nad Malanowem i czkał, mętnym okiem mierząc go i kiwając się jak worek w prawo i w lewo. Ale nic nie mówił. Jechał z Malanowem do Parku Zwycięstwa, wisiał nad nim i kiwał się, i patrzył, patrzył z bezsensowną uwagą i pijackim uporem, chociaż co jakiś czas to tu, to tam zwalniały się miejsca — a kiedy Malanow ruszył do wyjścia, menel, stękając i pojękując, okręcił się i, jakby mu podcięto kolana, runął na zwolnione miejsce. Drzwi nie zdążyły się otworzyć, a już chrapał i zaczął układać główkę na ramieniu siedzącej obok kobiety.

Dom był na swoim miejscu. Nawet samochód pod łukiem; tym razem szybki nissan.

Runął zza rogu nieoczekiwanie, zapiszczał hamulcami niczym na wyścigach w jakimś Monte Carlo.

Malanow ledwie zdążył odsko…


15. …z ochrypłym jękiem zawisła mu na szyi. — Dima! Dimoczka, och, Boże ty mój, gdzieś ty był? Bobka zaginął!!!

Загрузка...