ROZDZIAŁ 2

5. …wiele lat temu stały się rytuałem. I jak każdy rytuał obrosły odżywkami, gestami i grymasami niemal obowiązkowymi; w każdym razie, jeśli którejś nie dało się zastosować i zagrać, to po takim wieczorze zostawało poczucie niezaspokojenia, okropnie nieprzyjemne dla ludzi interesu, nawet jeśli w danej chwili odpoczywają, wrażenie czegoś nie dokończonego.

Jednakże z drugiej strony zupełnie sztuczne wciskanie ustalonych i ulubionych elementów rytuału do naturalnego toku wieczornych wydarzeń wywoływało skutek odwrotny do zamierzonego. Człowiek czuje się głupio i nawet chyba jest mu wstyd. Jakby nie powstrzymał się od głośnego beknięcia albo wywalił wiadro z pomyjami na drogi dywan. Jakby zepsuł ulubioną zabawkę przyjaciela.

Ale odpowiednio wykorzystana rytualna replika dostarczała obojgu nieporównywalnej z niczym przyjemności. Nawet trudno ją opisać. Uczucie było podobne do spokoju, zadomowienia, pewności co do jutrzejszego dnia. Na sercu robiło się lżej.

Na przykład jeśli ktoś wykonywał zaskakujący ruch, dobrze było, patrząc na szachownicę w zamyśleniu, zaśpiewać: „Oj, ktoś z góóórki do mnie schooodzi…” Jeśli ruch był dobry, jego autor mógł przyłączyć się od drugiej czy trzeciej linijki i wtedy razem kończyli: „Tracę przez nią rooozum…” I śmiali się obaj.

Natomiast gdy któryś wykonywał agresywny ruch, który miał zaostrzyć sytuację w nieprzewidywalny sposób — z reguły takie ruchy były obmyślane na tyle wcześniej, że przeciwnik miał czas zorientować się, jaki atak go czeka, i cierpiał męki: No, zaczynaj już — należało, chwyciwszy figurę i podniósłszy ją, powiedzieć głośno i zdecydowanie: „Jeśli napełniono kielichy, należy je opróżnić!” I głośno postawić figurę na nowym miejscu.

Po czym śmiali się.

Dobrze było również zacytować słowa Frau Zaurich z Siedemnastu mgnień wiosny: „Będę teraz grała obronę Caro-Cann, tylko proszę mi nie przeszkadzać”. To było naprawdę zabawne i takie domowe. Z reguły ta kwestia przypadała Malanowowi, ponieważ grał słabiej.

Malutki Głuchow natychmiast wysuwał żuchwę, przybierając mądry i zdecydowany wyraz twarzy Stirlitza, i w zaufaniu oświadczał, cytując ten sam serial: „Ze wszystkich ludzi na świecie najbardziej kocham starców — tu czule głaskał się po łysinie — i dzieci” — i po tym słowie szerokim gestem obejmował siwiejącego Malanowa.

Z reguły było to śmieszne.

Malanow grał słabiej i nie lubił końcówek, jakkolwiek partie się kończyły. Jeśli wygrywał Głuchow, złościł się, że jest tak głupi i że znowu się skiepścił. Jeśli Głuchow przegrywał — czasem zdarzało się i to — Malanowowi robiło się głupio. W jego duszy rodziło się niejasne poczucie jakiejś własnej nieuczciwości, jak gdyby niechcący kantował. Przecież powinien wygrać Głuchow! Przecież jest lepszy!

Malanowowi podobał się sam proces gry. Napięcie, niespieszne — nigdy nie grali godzinami — obcowanie; szachownica pozwalała zachować milczenie, gdy nie chciało się mówić albo nie było o czym, i jednocześnie nie przeszkadzała w rozmowie, jeśli nagle przeskakiwała jakaś iskra i w środku partii powstała ochota, aby coś opowiedzieć czy rozważyć. Ani krzty przesadnej ogłady, ani odrobiny wymuszonego taktu. Chcesz — pogwizduj sobie przez zęby, opowiadaj uświęcone przez czas dowcipy, za każdym z nich przylatują całe zastępy wspomnień i skojarzeń, popijaj herbatkę i nie próbuj wyszarpnąć z mózgu więcej, niż się tam znajduje… Ale tym razem wszystko poszło inaczej.

U Głuchowa było ciemno, jak zawsze. Świeciły się dwie lampy: górna i stojąca przy stoliku, ale kąty ginęły w cieniu; ginęły również w dalekim mrocznym przysuficiu stelaże z książkami i wszelakimi możliwymi wschodnimi bambetlami. Ale mimo mroku widać było, ile na nich osiadło kurzu; kolorowy papier latarenek stał się szary.

Pod wiszącą na wypłowiałych tapetach ksylograficzną odbitką napisu wykonanego przez znakomitego kaligrafa dynastii Sun albo Ming, nazywał się chyba Ma Dezhao, a może Su Dunpo — szczerze mówiąc, Malanow nie cierpiał tego całego wschodniego miauczenia i pukania i nigdy nie mógł niczego zapamiętać; te cztery duże żuczki znaczyły: „Sala sąsiadująca z cnotą”, ale nie miał pojęcia, jak to się wymawia — na gazetowym stoliku, wciśniętym między dwa zwrócone do siebie, wygniecione chyba jeszcze przed wojną skórzane fotele, zamiast znajdującej się tu zawsze szachownicy z figurami, stała tacka z miniaturowymi kanapeczkami, dwa duże kieliszki i nie naruszona butelka wódki.

Głuchow w ciągu tych pięciu tygodni, podczas których się nie widzieli, wyraźnie zmarniał.

Ręce chował do kieszeni długiego, mocno wytartego na łokciach swetra z elegancko zawiązywanym na brzuchu pasem, ale kiedy wymieniali uściski dłoni, Malanow poczuł, że palce Głuchowa są lodowate. I chyba się trzęsą.

— Dobry wieczór, Dima — powiedział ochryple Głuchow. — Mam kuszący oryginalnością pomysł: proponuję, żebyśmy dzisiaj golnęli, tak ze skrzypieniem. Co? Jak panu się to podoba?

Malanow zupełnie odwykł od takich rzeczy. Niegdyś odrobina dobrego wina albo wódeczki nieźle wpływała na rozluźnienie fantazji i miłości. Człowiekowi robiło się gorąco, wesoło, jasno i kolorowo, nic nie przeszkadzało i nie gniotło, wydawało się, że najlepsze przed tobą. Dziś nie było po co się wyluzowywać. A picie dla zapomnienia było niebezpieczne — do jakiegoś momentu kontrolujesz siebie, a potem już za nic nie chce się pamiętać, na jakim świecie żyjesz, a wtedy można wypić morze.

— No, jeśli tylko kapkę — powiedział Malanow, uchylając się od wyraźnej odpowiedzi.

A Głuchow najwyraźniej już się nastawił.

— Pewnie, że tylko kapkę! — rzucił z podejrzaną gotowością i drżącymi — teraz widać to było wyraźnie — palcami zerwał z butelki kapsel.

— Coś się stało? — zapytał ostrożnie Malanow, zbliżając się do stolika.

— Z wszystkimi nami stało się jedno i to samo — odpowiedział niewyraźnie Głuchow; koncentrował się na nalewaniu. — Proszę siadać, Dmitriju! Co pan tak jak obcy… Malanow rozsiadł się na wielogłosowym, pagórkowatym siedzisku. Głuchow usiadł naprzeciwko. Fotel był wyraźnie dla niego za duży; Malanow zawsze wyobrażał sobie, jak to Głuchow, taki malutki jak teraz, ale różowy i niewinny niczym aniołek, cały w starannych i zadbanych białych lokach, w koszuli marynarskiej a la niewinnie zamordowany carewicz, siedzi z podkulonymi nóżkami w tym właśnie fotelu i bez opamiętania czyta w oryginale Opowieść o księciu Genji, a w sąsiednim pokoju tata, potrząsając gazetą, z pierwszej strony której ciężko zwisa złożony olbrzymią czcionką, uroczysty, długo oczekiwany tytuł „Wojna wypowiedziana!!!”, rozważą z mamą perspektywy natarcia Samojłowa we Wschodnich Prusach… — Nie otrujemy się? — zapytał Malanow.

Głuchow powąchał szyjkę.

— Diabli wiedzą… Chyba nie powinniśmy.

GolnęM po jednym; Głuchow naprawdę skrzypnął, potem sięgnął po kanapkę, wziął jedną i głośno powąchał kawałeczek wędliny. Gorąca gładka kula wolno przewędrowała po wnętrznościach Malanowa i zaległa w żołądku, przyjemnie grzejąc jak stojące w zenicie słońce.

Dobrze, że zjadłem obiad w domu, pomyślał Malanow, nie uderzy tak.

— Może byśmy, żeby nie za często sięgać, mimo wszystko zagrali — powiedział Głuchow, odkładając obwąchaną, ale nie nadgryzioną kanapeczkę z powrotem.

— Ja nawet na trzeźwo kiepsko pamiętam, gdzie jaki koń chodzi — odpowiedział Malanow.

— No to wie pan co? Zagrajmy w kości.

— W kości?

— Nauczę pana. To proste. Czy jest pan hazardzistą?

— Nie wiem… Teraz już chyba nie.

— Nie szkodzi. Natomiast powinno to pana, jako nie stroniącego od matematyki uczonego, zainteresować. Gra prawdopodobieństw!

Wstał i zgarbiony powlókł się do tonącej w mroku biblioteczki tak ściśle zastawionej już foliałami, że część musiała leżeć w paczkach na podłodze. Samych japońskich oryginałów znajdowało się tu z pięćset tomów i niemal wszystkie wytłoczone na ich grzbietach tytuły zaczynały się od hieroglifów „Nihon” — „Japonia”; przez dwa lata kontaktów Malanow, chciał czy nie, coś tam zapamiętał. „Nihon”, a potem głupi, w odróżnieniu od zawsze zindywidualizowanych skomplikowanych hieroszków, zupełnie bezosobowy gramatyczny znaczek „no”, oznaczający, jak wyjaśniał Głuchow, przypadek dzierżawczy czy coś w tym rodzaju: Japońska” coś tam, „japońska” jeszcze coś tam, a obok „japońska” coś innego… — Jak to tam u was idzie? — mówił Głuchow, szperając w wysuwanych jedna po drugiej, całkowicie wypchanych szufladach. — Teoria mnogości… Teoria gier… O, są! — Znalazł to, czego szukał. Głośno wbił na miejsce ostatnią szufladę i wrócił 2 wytworną szkatułką z laki, kartką papieru z wcześniej rozrysowaną tabelą, Bóg wie, ile godzin czy lat temu, i kieszonkowym kalkulatorem. Zwisające końce niegdyś puszystego teraz mocno wyłysiałego pasa majtały się na boki. Kapka już odegrała swoją rolę: pomarszczone policzki Głuchowa nabrały żywszego odcienia, a oczy ożyły. — To proste, opanuje to pan w pięć sekund.

Po kapce Malanow zakąsił, Głuchow powąchał.

— Dlaczego pan nie zakąsza, Władlen? — spytał Malanow. — Wędłinka się zepsuje.

Głuchow tylko machnął głową, zdecydowanie odmawiając.

— Niech pan je, Dmitriju. Właściwie to dla pana… Ja albo jem, albo piję, przecież pan wie.

— Ostrożnie wytrząsnął ze szkatułki na stół sześć ciężkich kostek. — Jak się je i pije, to tylko się człowiek robi ociężały i diabli biorą polot. Szkoda i jedzenia, i picia… — Kantem dłoni odsunął nieco na bok kalkulator, wyprostował kartkę z tabelą. Nie wiadomo dlaczego postanowił wyjaśnić: — A tę maszynkę podarował mi Ikeda. On w osiemdziesiątym szóstym. — Chyba miał na myśli kalkulator. Już było wiadomo, że Głuchow trochę odpłynął. — Wielki japoński sinolog mediewista. Był w tym roku u nas, latem… — Podniósł na Malanowa jasne, młode, ale płonące gorączką oczy i nagle skrzywił się. — Jałmużna, tak. Humanitarna pomoc. No, do roboty!

Rzeczywiście proste. Prawie nie trzeba myśleć, najważniejsze to zdecydować się na to czy tamto, a dalej, jak się poszczęści. Oczywiście najpierw trochę się myliły nazwy: mały fuli, duży fuli, strit, kareta, desperada… Malanow z pewnym niepokojem oczekiwał, jak będzie się zachowywało to na górze — przecież powodzenie, tak potrzebne w podobnej grze, i odgórny nadzór są nie do pogodzenia. Ale niczego nie zauważył.

Wkrótce Malanow poczuł, że rzucanie przyjemnie ciężkimi kostkami, wybijającymi kantami drobny werbel na stole, i dokładne zapisywanie punktów to też stary rytuał, obrośnięty zdaniami i grymasami na długo zanim on, Malanow, zaczął grać. Wyrzuciwszy szczęśliwie „generała” — sześć szóstek z sześciu — wypadało na przykład głośno powiedzieć jak Antoine w Biegu: „General Czarnota!” A jeśli zamiast szóstek przy próbie wyrzucenia właśnie „generała”

wychodziły jakieś drobiazgi, należało rzec, spoglądając na nie z pogardą: „Aha!

To on, poznaję go — w k-krągłych okularach kół ratunkowych!” — koniecznie akcentując „k”, jakbyś chciał zakląć. Głuchow celebrował. Potrząsał kośćmi przed rzutem, jakby je pieścił.

Zbierał je ze stołu, jakby to były minione lata. Najwyraźniej nie grał z Malanowem, w ogóle nie grał — wspominał… Malanow poczuł się obco.

Chlapnął więc kieliszek bez zakąski.

Stopniowo, ku jego zdziwieniu, gra wciągnęła go — zaczął się denerwować.

Naprawdę się podniecał, kiedy Głuchowowi za bardzo się wiodło, naprawdę się złościł na kości, jeśli były uparte, naprawdę się cieszył, gdy zamyślony układ wypadł szybko i łatwo.

Zassali jeszcze. W głowie mu zaszumiało; Malanow zaczął pokrzykiwać coraz częściej i głośniej. Głuchow z pijanym uśmiechem pogroził mu żartobliwie palcem: — Jesteś hazardzistą, Paramonie! Malanow wygrał.

Odetchnął, oparł się o plecami o fotel, potem pochylił się, sięgnął do butelki, żeby nalać jeszcze po jednym, i nagle odkrył, że trunek się skończył.

— Rewanż! — głośno oświadczył Głuchow. — Żądam rewanżu! Mam prawo!

— Do r-roboty! — zgodził się Malanow.

— Ale trzeba jeszcze golnąć.

— Na pewno? — powątpiewał Malanow, ale raczej udawał, sam już zaczął myśleć, że trzeba jeszcze golnąć.

— Na pewno.

— Mam jakieś siedem tysięcy.

— Dmitrij, proszę nie obrażać starca. Dzisiaj ja jestem bankierem.

— Dlaczego?

— Bo takie mam odczucia. Lecimy?

— Zaczęło padać. Słyszy pan? Szumi.

— Do kiosków niedaleko, z pięć minut. Nie roztopimy się!

Nie zapalając światła w przedsionku — wystarczyło to z pokoju — co chwila trącając się ramionami i łokciami, narzucili Płaszcze, włożyli buty. Głuchow położył dłoń na zamku i nagle skamieniał na kilka sekund, potem odwrócił się do stojącego za plecami Malanowa, zadarł bladą twarz i niemal dotykając wargami podbródka gościa, głośno dysząc, świszczącym szeptem, jakby powierzał straszną tajemnicę, oświadczył: — Orientalistyka także kaput.

Malanow osłupiał.

— Dlaczego?

— Co też pan takie dur-rne pytania zadaje, Dmitrij! — Głuchow odwrócił się i próbował otworzyć zamek. Zamek stawiał opór. — Nie chce… — niezrozumiale mamrotał Głuchow. — Nie puszcza… Nikt nigdzie nas nie puszcza! Po co człowiekowi świat, kiedy nie ma dróg do niego? — Zaczął wściekle szarpać zamek.

— Niech mnie pan puści, Władlen, ja spróbuję. Głuchow nieoczekiwanie się zgodził.

— Proszę — powiedział cicho i potulnie, usuwając się na bok. Drzwi otworzyły się bez trudu.

— Nie zapomnieliśmy klucza? — zapytał Głuchow. I natychmiast sam sobie odpowiedział, wsunąwszy rękę do kieszeni płaszcza: — Oczywiście, że nie, oto on. — Odwrócił się do Malanowa. — Co mi tam? Mam emeryturę i jestem sam. A ci nasi tak zwani młodzi… co mają po trzydzieści pięć, czterdzieści… Uczyć się czego innego za późno, do emerytury nie dociągną, maleńkie dzieci, zarabiać szybko nie zaczną. Koszmar. Koniec, Dmitrij, koniec!

Na schodach nagle ich rozebrało. Stopnie zachowywały się nieobliczalnie.

Najpierw Malanow, potem Głuchow o mało się nie zwalili; rechocząc, ratowali się wzajemnie. Na ukośnie zacinający deszcz wypadli objęci, głośno i zgodnie deklamując: — Trel słowików na cyprysach, toń jeziora księżyc pieści. Kamień czarny, kamień biały, ileż wina dzban ten mieści? Teraz dzban ten miło śpiewa, głośniej niźli serca bicie: „Świat to promyk twarzy druha, wszystko inne jest odbiciem!”

Czarna woda w Kanale Krusteina drżała i pękała drobnymi zygzakami; niskie, ociekające kłującą wodą niebo podświetlone było na pomarańczowo i czerwono. Grzmiały przejeżdżające obok samochody, podskakując na wyszczerbionym asfalcie i rzucając na boki niewesołe fontanny.

— Jestem nędzarz i włóczęga, nic mi w życiu nie wychodzi. Wszystko, czegom się nauczył, zapomniałem. Nic nie szkodzi. Dla.. — uśmiechu… para-ra-ra i czego tam? Dmitrij, nie pamiętasz?

— I refrenu, któ… — Który zaraz usłyszycie! Tak jest! Dobrze, że obaj kochali Gumilowa.

— Dla uśmiechu i refrenu, który zaraz usłyszycie: „Świat to promyk twarzy druha, wszystko inne jest odbiciem!”

Na placu Nierobów, dawniej Zwiastowania, jeszcze dawniej Pracy, teraz pewnie znowu Zwiastowania, ale i tak Nierobów — kusząco jarzyły się kioski kolorowe od niezliczonych butelek; z daleka, na dodatek wieczorem i przez deszcz, wydawały się radosnymi gwiazdozbiorami szkiełek w kalejdoskopie.

— Oto idę po mogiłach, w których leżą przyjaciele. Czyż nie mogę spytać martwych, co to miłość? Czy to wiele? Oto z jamy czerep nagi wykrzykuje tajemnicę: „Świat to promyk twarzy druha, wszystko inne jest odbiciem!”

Przyszli.

— Weźmy w puszce. Powiadają, że w puszce bezpieczniejsza.

— Mnie jest wszystko jedno. W puszce to w puszce. Najważniejsze, żeby dużo.

— Jedną.

— Bez wygłupów, Dmitrij. Będziemy jeszcze raz biegali.

— Jedną. — Dwie.

— Jedną.

— Dzisiejsza młodzież zupełnie pić nie umie! — powiedział Głuchow z żalem w stylu Atosa.

— A przecież to był najlepszy z nich! — 1 dodał już po naszemu: — Dwie!

— Każdy wie, że ostatnia butelka jest zbędna, ale nikt nie wie, która okaże się ostatnia — powiedział Malanow.

— Do diabła z tobą. Jedna to jedna.

— Piętrowa? — O tę!

— Może aurorę, niech pan patrzy na cenę.

— Nigdy nie myślałem, że pan jest taki drobiazgowy! Malanow pochylił się do okienka.

— Gospodarzu, puszkę… Głuchow, trzymając w garści wyszarpnięte z kieszeni tysiąc — rublowe banknoty, pośpiesznie i z nieoczekiwaną mocą odepchnął słabym ramieniem Malanowa. Krzyknął do sprzedawcy: — Dwie!

— Żebyś nie kopnął w kalendarz z wysiłku, ojciec! — ironicznie zatroskał się zbudowany jak komandos młodzian w kiosku.

— Spoko — odpowiedział Malanow, odbierając puszki i chowając je po kieszeniach.

Unikając samochodów, przebiegli plac. Płaszcze zwilgotniały, zrobiły się zimne i ciężkie… Na rogu Głuchow zatrzymał się.

— Trzeba było wziąć trzy. Malanow wziął go pod rękę.

— No to ja skoczę, jakby co — powiedział miękko. — Ale ja płacę!

— Ale co się, Władlen, stało?

Głuchow szarpnął głową i podejrzliwie wpił się spojrzeniem w twarz Malanowa.

Odczekał, ciężko i często dysząc. Podniósł palec pouczającym gestem.

— Jak to nauczał Konfucjusz… Czy nie Konfucjusz…?

Zamyślił się. Potem nagle głośno i uroczyście zamiauczał z jakąś nieprawdopodobną, ale bardzo ważką intonacją, jedne samogłoski przeciągając, inne obcinając gwałtownie. Czuło się, że sprawia mu to przyjemność.

— Shi zhi ze yi-i yi wei shen! Shi luan ze yi-i shen wei yi! Dwie przechodzące obok wytapetowane dziewczyny w klawych szmatach wystraszyły się i odskoczyły.

Głuchow znowu podniósł palec.

— Kiedy w świecie rządzi porządek… zhi znaczy „mądrze urządzić”, „uporządkować”, nawet „leczyć”… przestrzeganie moralnych zobowiązań… yi zazwyczaj przekłada się jako „obowiązek”, „sprawiedliwość” — w sumie to, co człowiek czyni pod wpływem moralnego imperatywu… przestrzeganie moralnych zobowiązań chroni jednostkę. Ale gdy w świecie panuje chaos, jednostka chroni przestrzegania moralnych zobowiązań!

Ciekawa myśl, pomyślał Malanow. Zimny prysznic na wietrze otrzeźwił go, chodnik przestał się kołysać. A myśl znakomita niemal matematycznie wyrazista. Trzeba będzie to przemyśleć na trzeźwo. Żeby tylko zapamiętać… — Rozumie pan, Dmitrij? Nie teczki papierowe, diabli z nimi, z tymi teczkami… Przestrzeganie moralnych zobowiązań! Na przekór chaosowi! Ponieważ to właśnie one sprzeciwiają się… chaosowi. Tylko one! Na przekór bólowi… lękowi… to najważniejsze, najważniejsze: lękowi! — Omal zupełnie nie straciwszy równowagi, runął na Malanowa; niezgrabnie chwycił kołnierz jego płaszcza, podniósł głowę i znowu tchnął mu w twarz gorącym oddechem: — A ja pękłem!

Okazało się, że nie zamknęli drzwi. Staromodny zamek Głuchowa nie zatrzaskiwał się, należało w nim obracać kluczem nie tylko przy wejściu, ale i przy wyjściu. W ciągu tych dwudziestu minut, kiedy pofrunęli na tankowanie, bardziej gościnnego mieszkania nie było zapewne na całym wybrzeżu.

Rozwiesili mokre płaszcze na wieszakach wyjętych przez Głuchowa z szafy i rozsiedli się na swoich miejscach. Ale ochota do gry przepadła. Skądś z głębin napływało coś poważnego.

Głuchow wsunął szczupły i mocny niczym ptasi szpon palec w pętelkę na wieczku puszki i szarpnął.

— Vorwärts — powiedział cicho, biorąc kieliszek.

— Avanti — niezbyt głośno odpowiedział Malanow.

Wypili. Głuchow jak zwykle powąchał, Malanow ugryzł kanapkę, starając się jakoś pilnować, pożuł i przełknął z trudem; resztę odłożył. Zakąska zupełnie nie szła. Wódka już nie grzała żołądka — od razu wybuchała w głowie mętną galaretą.

— O pańskim przyjacielu… Filipie… nic nie słychać? — nagle ostrożnie i zupełnie trzeźwo zapytał Głuchow.

I Malanow zrozumiał, że właśnie na tę rozmowę czekał całe lata. Właśnie możliwość tej rozmowy, tląca się od tamtej pory, związała ich, tak różnych, tak rozpaczliwie i bezsensownie sympatyzujących ze sobą; ani jeden, ani drugi nie miał z kim porozmawiać o najważniejszym.

— Przepadł jak kamień w wodę.

— A ten… jak mu tam… Zachar?

— Nie mam pojęcia. Znałem go tylko przez Walkę… A Walka dawno wyjechał, opowiadałem panu.

— Tak, pamiętam… Milczeli chwilę. Głuchow obracał kieliszek w palcach, potem nalał sobie. Potem zreflektował się; niepewnie nalał Malanowowi.

— Wydaje mi się, Dmitrij, że czegoś wtedy nie domyśliliśmy do końca.

Malanow poczuł, że ktoś mu chlusnął na serce wrzątkiem.

— A nie boi się pan zaczynać o tym rozmowy, Władlen? Głuchow uśmiechnął się kącikami ust, nie przestając obracać teraz już pełnego kieliszka.

— Jestem sam — powiedział. Malanow milczał. — Osobiście mnie już niczym nie przytrzasną, a nie mam nikogo poza sobą. Ja, Dima, szybko pojąłem, że nie wytrzymam stałego lęku… stałego strachu o swoich najbliższych. Żona zmarła dawno temu, jeszcze zanim to wszystko… Dzieci dorosłe. Odgrywałem przed nimi takiego sobka — marazmatyka… Teraz omijają mnie na kilometr; daj Boże, jak widokówkę na urodziny przyślą… A ostatnia moja… pasja… — Nagle ucichł, zaczął drobnymi ruchami zbierać rozrzucone po stole kości i składać je do szkatułki. — Ostatnia… Ja… sprawiłem, żeby i ona odeszła. Nie wezmą mnie! — krzyknął i nawet uniósł się trochę w fotelu.

— Kto, jacy oni? — cicho zapytał Malanow.

Głuchow rzucił mu krótkie spojrzenie spod kosmatych starczych brwi i mruknął ponuro: — No, on… — Co za on?

Głuchow nie wytrzymał. Podniósł kieliszek do ust i wypił zawartość jednym haustem.

— Dmitrij — powiedział ze ściśniętym gardłem. — Dmitrij, pan coś wie.

Wtedy Malanow również osuszył kieliszek jednym haustem. Czekał na tę chwilę tyle lat, a teraz milczał, nie potrafił wykrztusić słowa. Galareta w głowie zgęstniała. Ale żaluzje ochronne trwały nie naruszone; Malanow chciał i nie mógł. Nie mógł.

— Właśnie pan… — wolno powiedział Głuchow. — Już wtedy pomyślałem, że to powinien być właśnie pan… Malanow milczał.

— Przecież w naszej dziwnej kompanii pan jest unikatową postacią.

— Na pewno nie! — nie wytrzymał Malanow.

— Na pewno tak. Nie zastanawiał się pan nad tym? Pańskiemu przyjacielowi również nie przyszło to do głowy, bo musiałby skorygować swoją teorię. A wszystko jest takie proste i takie… niepokojące. Myślę, że… tylko niech się pan nie obraża, proszę… żeby zamienić oczywisty, ale… nie mający odniesienia do nauk ścisłych element, pański przyjaciel był zbyt nieludzki.

— Fil to najlepszy i najwrażliwszy człowiek, jakiego znałem… — Malanow drgnął. — To znaczy znam.

— Możliwe. Chociaż to samo powiedziałbym nie o nim, lecz o… panu. Ale nie rozmawiajmy o tym. Proszę popatrzeć. Jest samotny. Kiedy te wszechpotężne czy wszechmocne siły, czy jak tam pan powie… uderzają w niego, to uderzają tylko w niego. Weingarten. Żona, dzieci. Ale gdy uderzają, to uderzają tylko w niego. Zachar. Ci, których, że tak powiem, kochał — Głuchow skrzywił się ironicznie, a potem dolał sobie trunku z puszki — wykorzystywani są tylko i wyłącznie jako zewnętrzny czynnik drażniący. Na równi z innymi. Tak kobiety, jak i pryszcze… faktycznie uderzają tylko w niego. Teraz ja. Niezupełnie samotny. Ale gdy walili, walili tylko we mnie. Póki nie poznałem pana, nawet do głowy mi nie przyszło, że moim bliskim coś zagraża.

Właśnie po tragedii z pańskim synem przestałem być sobą, zacząłem wszystko dokoła wypalać ze strachu. A przecież, o ile pamiętam, w pańską żonę też próbowali jakoś… Na twarz Malanowa legł cień. Głuchow wystraszył się, machnął rękami i omal nie przewrócił opróżnionej do połowy puszki; teraz obracał w palcach nie kieliszek, lecz całą puszkę.

— Przepraszam, że panu przypomniałem!

— To nic, Władlen, to nic.

— Chciałem tylko powiedzieć, że pan jest jedynym człowiekiem, w którego uderzano rykoszetem. W sposób pośredni. Jedynym, kogo nie męczyli bezpośrednio, ale poprzez męczarnie bliskich. I tylko dlatego udało się pana złamać.

Malanow pokręcił głową i nagle uśmiechnął się żałośnie.

— Wie pan co, Władlen, przerwijmy na chwilę i golnijmy ze skrzypieniem — poprosił.

Głuchow uważnie popatrzył na niego pijanymi, szalonymi oczyma i rzekł: — Oczywiście.

Golnęli. Ale gdy tylko odetchnęli i odkaszlnęli, Głuchow powiedział cicho, ale z takim napięciem w głosie, jakby gardło miało mu za chwilę eksplodować: — Nie wydaje się panu, szanowny Dmitriju, że żeby tak dokładnie odróżnić tego, kogo trzeba złamać chorobliwą wysypką, piorunami kulistymi i straszliwymi przybyszami, od tego, którego trzeba łamać groźbą choroby dziecka, ten pański Wszechświat., te ni cholery nie myślące zdechłe atomy i kwanty… zbyt dobrze rozumieją, co to miłość?

Trafił z matematyczną precyzją. Malanow zaczął dygotać.

— Czy nic pan nie chce mi powiedzieć? — prawie szeptem zapytał Głuchow.

Malanow chciał powiedzieć dużo. Od dawna chciał.

— W odróżnieniu od pana nie jestem sam — rzekł.

Mógł, gdyby bardzo się postarał, wypić tyle, żeby zacząć nienawidzić Bobkę i Irkę za to, że przez cały czas o nich się trzęsie. Jakoś z rok temu w takim stanie zjawił się w domu o trzeciej w nocy. To był widok ostro malowany, lepiej go nie przypominać. Po prawdzie to i niewiele pamiętał.

Ale wypić tyle, żeby nie bać się o nich? Niemożliwe.

— Dobrze — po chwili przerwy powiedział Głuchow i potrząsnął puszką, sprawdzając, ile w niej zostało. Puszka zabulgotała uspokajająco. — No to pogadam sam.

— Oczywiście — powiedział Malanow. — To bardzo ciekawe.

— Nie wątpię.

Głuchow nie śpieszył się, a potem nagle odstawił puszkę i podniósł się ociężale, naprawdę jak starzec. Zaszurał w kierunku biblioteczki.

— Odkrycie faktu, że Wszechświat nieoczekiwanie okazał się etycznie wykształcony, zmusiło mnie do spojrzenia na całą sytuację z innego punktu widzenia — zaczął nadętym akademickim tonem. — Może sedno sprawy leżało w ogóle nie w tych naukowych pracach, które uznaliśmy wtedy, za sprawą pańskiego przyjaciela, za istotę wszystkich nieszczęść? — mówił i pochylając malutką łysą głowę na ramię, przeglądał grzbiety książek. — W każdym razie nie tylko i nie aż tak.

— A w czymże leżało sedno? Przecież nacisk ustał, kiedy my… pan, Zachar… Walka… zarzuciliśmy… Głuchow na chwilę odwrócił się, strzelił chytrym zmrużonym okiem w Malanowa i powrócił do foliałów. Czego tam szukał?

— A naprawdę ustał? — zapytał. Malanow milczał.

— Nie, nasze prace niewątpliwie były jakimś impulsem. Inicjującym, stymulującym… niech pan to nazwie, jak chce. Ale jeśli pomyśleć nad tym poważnie i spokojnie, dowolna praca naukowa może totalnie zmienić świat za miliard lat. Każda, rozumie pan? A tylko nas nie puścili.

No, pewnie, że jeszcze kogoś, kogo nie znamy… Ale przecież znamy wielu i spośród tych Opętaniu, że tak powiem, zostaliśmy poddani tylko my. Czyli istota sprawy nie polega na tym, czym zajmuje się człowiek, ale na tym, jaki jest. Logiczne?

— Logiczne. — Malanow uśmiechnął się niechcący.

Głuchow w końcu znalazł to, czego szukał. Z trudem, po kilku podejściach — bo się zapierała — wyszarpnął z wbitych w półkę tomów cienką brązową książczynę.

— A to od razu inaczej rozmieszcza wszystkie akcenty, nieprawdaż?

— Chyba tak — przyznał Malanow po namyśle, mimo że w pierwszej chwili chciał przemilczeć pytanie.

— Ale czy naprawdę jesteśmy takimi mętami? Czy to właśnie my jesteśmy tak fatalnie wychowani przez czas, kraj… żeby ten rozumiejący miłość, a zatem i inne czysto ludzkie wartości, Wszechświat uznał za niezbędne akurat nas powstrzymywać?

— On wie lepiej.

— Wie pan co, kochany Dmitriju, to nie jest odpowiedź. Niezbadane są wyroki boskie, oto, co pan przed chwilą powiedział. A przecież jest pan uczonym!

— Jaki tam teraz ze mnie uczony! — wyrwało się Malanowowi.

Głuchow znowu usiadł w fotelu naprzeciwko.

— Co jest najważniejsze dla uczonego? Obfitość materiału. Przyjmując za kryterium Wszechświata naukową składową naszej działalności, trafiliśmy w ślepą uliczkę.

Dlatego że mogliśmy operować faktami dotyczącymi tylko nas pięciu. Ale przyjąwszy za kryterium składową etyczną, natychmiast rozszerzamy zakres nadającego się do wykorzystania materiału.

Dlatego że od dawien dawna ludzkość walczy z zagadką świata, zapewne z jedną z podstawowych jego zagadek od odpowiedzi na którą, być może, zależy w pełnym tego słowa znaczeniu los ludzkości. Nie od rozwiązania problemu nowotworu i nie od rozwiązania tajemnicy pisma Inków, i nie od czegoś tam… — Głuchow nagle przeszedł na normalną ludzką mowę i zamilkł skoncentrowany. — Zagadka brzmi tak: dlaczego niektórych ludzi, w sumie przecież niezłych, ten pański Wszechświat bierze pod prasę, nie dając im żyć? Dlaczego?!

— No dlaczego? — zapytał Malanow, wstrzymując oddech. Był pewien, że Głuchow odpowie. Jego myśli szły równolegle do myśli Malanowa, tyle że Głuchow się nie bał.

Głuchow jakiś czas głucho, strasznie dyszał, patrząc spode łba na Malanowa.

— Nie wiem! — wykrzyknął w końcu. — Nie wiem! — 1 znowu westchnął ciężko jak wieloryb. — A pan, wydaje mi się, wie… Malanow milczał.

— Kryterium, Malanow! — ryknął Głuchow i wyciągnął rękę do puszki. — Kryterium!!!

Golnęli.

— Najlepszy przykład, akurat na miejscu: Oczywiście Hiob — powiedział zdławionym głosem Głuchow. — Ale weźmy oto zupełnie inną kulturę. Żadnych tam biblijnych histerycznych krzyków, żadnego szczycącego się, niczym złotnik wygraną wołgą, po chamsku upajającego się swoją wszechpotęgą Boga. — Otworzył brązową książeczkę leżącą na jego kolanach. — Chiny, trzy wieki przed urodzeniem Chrystusa. Żył wtedy taki poeta, Tsui Yuan, w końcu utopił się z powodu tej nikczemności… — Jakiej nikczemności?

— Jakiej? Niesprawiedliwości tego świata, oto z jakiego powodu!

— O… — No to powinniśmy się wszyscy utopić.

— O to chodzi, że nie wszyscy! Zaraz panu przeczytam… tłumaczenie, rzecz jasna, nie najlepsze, ale nie będę pana męczył oryginałem… Dwa poematy, jeden nosi tytuł Wezwanie duszy, a drugi to strzał w dziesiątkę… Właśnie to, co nas teraz interesuje, interesowało i jego.

Poemat ma tytuł Pytania do nieba. Proszę posłuchać: „Od najmłodszych lat chciałem być bezinteresowny i kroczyłem słuszną drogą. Najwyżej ceniłem cnotę, ale rozpustny świat był jej wrogi. Książę nie potrafił mnie wypróbować i prześladowały mnie niepowodzenia we wszystkim; oto dlaczego boleję teraz i płaczę…”

Prześladowały mnie niepowodzenia we wszystkim, pomyślał Malanow. Tak, to nasz człowiek.

Dwadzieścia trzy wieki temu… Zwariować można. Jakby objawił się w tej chwili. Co prawda w naszych czasach nikt nie ma odwagi, prócz jakichś Anpiłowów — Żyrinowskich, mówić: od najmłodszych lat chciałem być bezinteresowny i kroczyłem słuszną drogą. Na zasadzie: sam siebie nie pochwalisz, będziesz trzy łata chodził jak opluty… Oto dlaczego nie mogę uznać religii, za bardzo ojcowie siebie chwalą. Póki mówią o wiecznym — czuje się oddech wieczności, ale gdy przechodzą do spraw ludzkich — wyłazi z nich wszystko, co ludzkie. My jesteśmy najznakomitsi, my możemy nawet grzeszyć, ponieważ naszą skruchę Pan usłyszy w pierwszej kolejności, i w ogóle: bez cerkwi i jej bezinteresownej pokornej nomenklatury wy, bydlaki, pyle obozowy… to znaczy, pardon, ziemski… z Bogiem się nie połączy… — Poznaje pan symptomy? Ale żadnymi naukami, ani astrofizyką, ani orientalistyką Tsui Yuan się nie zajmował, zapewniam pana! Wyróżniono go z ogólnej masy wyłącznie według cechy etycznej i zgnieciono właśnie za to: za chęć czczenia cnoty i bycia bezinteresownym.

Rozumie pan? Dlaczego? Dlaczego Wszechświatowi nie podobają się ludzie cnotliwi?

Głuchow gorączkował się, po starczemu pryskał śliną i czytał, czytał… Malanow uczciwie wsłuchiwał się, ale wkrótce od tych wszystkich San-weiów, Zhu-lunów, Si-he i Siang-pu zaczęło mu się kręcić w głowie. Golnął.

— „Z czego zrodziło się światło w mroku bez dna i brzegów? Jak dwa początki yin i yang stworzyły substancję? Dlaczego jest jasno w słońcu? Dlaczego bez słońca jest ciemno? Gdzie się ono skromnie chowa przy późnych gwiazdach, przed świtem? Dążył wielki Gung, ale nie zdołał wstrzymać strumieni! Dlaczego przeszkodzono mu jednak w powtórzeniu wielkiego doświadczenia? Przecież olbrzymi żółw i sowy wiedźmią grą niszczyli pracę Gunga!

Za co władca uśmiercił bohatera?” Czuje pan podejście, Dmitriju? To jest nasze podejście! Freud mawiał: poeci zawsze wszystko wiedzieli! To prawda! Zainteresowanie budową Wszechświata jako takiego dzieli się na zainteresowanie jego budową fizyczną i zainteresowanie jego budową etyczną. Dla Tsui Yuana są to kategorie jednego rodzaju. Niesprawiedliwość zachodzącą w świecie ludzi już wtedy postawił w jednym szeregu z innymi, nie wyjaśnionymi na tym poziomie wiedzy zjawiskami przyrody. Ale my już dzisiaj wiemy, dlaczego w słońcu jest jasno i gdzie się ono chowa nocą! Może potrafimy również zrozumieć, dlaczego władca uśmiercił bohatera?

Zamilkł. Zmęczył się.

Strony otwartej książki trzepotały w jego ręku — ręce mu drżały.

— Milczy pan — powiedział Głuchow martwym głosem i odłożył książkę na stolik. — Cóż, ma pan prawo… Ale niedawno przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Więc wypowiem ją. — Zaczerpnął tchu. — Kraj — powiedział. — Nasz kraj. Nie ma pan takiego wrażenia, że ktoś go umyślnie nie puszcza do przodu? Krok w lewo, krok w prawo, przewroty w miejscu, byle nie do przodu… — A co to znaczy: do przodu? — zapytał Malanow.

— Nie wiem… W tym rzecz, że tego na razie też nie wiem. Ale gdybyśmy wiedzieli, dlaczego nie puszczają, automatycznie pojawiłaby się odpowiedź, dokąd nie puszczają. Na razie mogę tylko powiedzieć: nie puszczają. To fakt. Fakt historyczny. Zawsze kiedy powstaje realna szansa… Albo zwariuje Iwan IV, albo przy sensownym Godunowie rok w rok nieurodzaj, albo wystrzelą z armaty humanistycznego i ekonomicznego Griszkę Otriepjewa, albo nagle Piotr Wielki wyskoczy ze swoim mussolinistycznym „Nic prócz państwa, nic poza państwem, nic bez państwa”, albo Wyzwoliciela rozpirzą bombą, albo bolszewicy zafundują krajowi, akurat zaczynającemu rozwijać ekonomikę na wzór europejski, wschodnio — feudalną tyranię… albo zupełnie niespodziewanie, wybrańcy całego narodu zadają wypełzać z każdej dziury z krzykami: dla mnie tez! Dla mnie też kęs!” Nie przyszło to panu do głowy?

Malanow milczał. Patrząc w bok, powoli powiedział: — Przyszło mi to do głowy.

Głuchow poderwał się.

— No i co?

— No i nic — uśmiechnął się Malanow. — Wie pan co, Władlen? Przyniosę może drugą puszkę, mam ją w kieszeni. Grzech marnować taką okazję. Jeśli już zaczęliśmy, nachlejmy się dzisiaj jak wieprze. Ma pan coś przeciwko temu?

Głuchow poklepał się po kieszeniach swetra, wymacał coś; wyjął, żeby sprawdzić.

Jakieś lekarstwo. Walidol, nitrogliceryna… w sumie, jak dojrzał Malanow, coś nasercowego. Trzymając opakowanie w wyciągniętej ręce jak dalekowidz, Głuchow dla pewności przeczytał nazwę i położył lekarstwo na stoliku obok swojego łokcia.

— Proszę przynieść — powiedział. — Nie mam nic prze…!


6. …ale nie jak wieprze. Pewne hamulce zadziałały. Przede wszystkim nie chciał martwić Irki.

Wylawszy resztki wódki do zlewu, żeby Głuchowa nie skusiło w nocy albo rano, przekonawszy się, że gospodarz zasypia na stojąco i starannie posłuchawszy, czy zamknął od wewnątrz drzwi, Malanow ruszył chwiejnie do domu. Na ciemnych, nieoświetlonych schodach, pląsających pod nogami jak batut, zwalił się i grzmotnął kością ogonową o stopień; z oczu bryznęły iskry.

Komunikacja ledwo działała, ale wbrew zwyczajowi tym razem się powiodło — wyciągnął z tego wniosek, że dzisiejsza bezładna rozmowa z Głuchowem nie została mu zaliczona do zbioru win. Milczał — był niewinny. Do diabła z tym wszystkim! Miał dość milczenia.

Dwie trzecie drogi do domu udało się przejechać w telepiącym się do zajezdni tramwaju.

Ostatnią część przemierzył na Piechotę. Drugą połowę tego odcinka już jako tako pamiętał; Poprzednie fragmenty podróży zostawiły w pamięci tylko ból w stłuczonym tyłku i uczucie czyjegoś uważnego spojrzenia na tyle głowy. Jakkolwiek by Malanow kręcił się na siedzeniu — to znaczy, że było jakieś siedzenie, siedział w tym czymś, w czym jechał, a to znaczy, że jechał — obce spojrzenie punktowało tył jego głowy i kropka. Paranoja.

Deszcz ustał, a wiatr zawiewał coraz mocniej, coraz bardziej zły. Zrobiło się zimno. Pod nogami chlupotały i rozbryzgiwały się niewidzialne w ciemnościach kałuże. Na całej ulicy nie paliły się latarnie — nie wiadomo, czy to wiatr zerwał przewody, czy miasto oszczędzało energię elektryczną. Obywatele, przestrzegajcie zaciemnienia… Nie ma sprawy, będziemy przestrzegać, skoro światła nie ma. Nie ma świata lepszego od tego.

Wiatr jakoś porozdzierał chmury, w postrzępionych fruwających dziurach widniały ledwie żywe punkciki mrugających gwiazd. Tam, wśród tych gwiazd, rozbrzmiewał i trwał odgłos nowo narodzonego krzyku świata, wiał nie kończący się podmuch pozostawiony przez jego pierwsze westchnienie — promieniowanie szczątkowe. Odkryli je właśnie tu, w Pułkowie, ale spętani planami i socjalistycznymi zobowiązaniami z okazji czegoś tam, uznali je za odgłosy obrzydliwie nieusuwalnych zakłóceń, machnęli ręką, zabrali się do czegoś innego i dwadzieścia lat później Nobla za to odkrycie dostali Amerykanie Penzias i Wilson. A tam, pośród gwiazd, mieli to w nosie. Tam, wiek po wieku, milenium po milenium, kosmiczny wodór promieniował na fali o długości dwudziestu jeden centymetrów. Tam znajdowała się stała grawitacyjna.

Tam znajdowała się stała Hubble’a. Stałe, jak tylko może być coś stałego w tym nie przez nas wymyślonym Wszechświecie. Zupełnie nie zależały od obliczanych w baksach stawek za arkusze i od państwowego finansowania instytucji budżetowych, od tego, gdzie zostanie otwarty dewizowy kanał, od tego, jak się ubierze na kolejne posiedzenie Maryczew, od tego, jak się odbiją na pulchności policzków Ziuganowa głosy staruszków i co jeszcze palnie Jelcyn, od tego, w jakiej tym razem wsi pokojowi czeczeńscy zabójcy wyprują flaki z chłopców — ciemięzców zupełnie już nie rozumiejących, dlaczego ich tu zarzynają — od tego, czy będzie mi jutro trzeszczała głowa i czy Irka wypal1 jutro paczkę, czy jednak mniej.

Przypomniał sobie, jak jesienią siedemdziesiątego ósmego roku dumny i pełen lęku pchał tą ulicą wózek z nowo narodzonym Bobka, a na ramieniu dyndał mu tranzystor, i zupełnie młodziutka Ałła Borysowna śpiewała czule: „Ten świat wymyśliliśmy nie my, ten świat wymyśliłam nie ja…”

Jak to powiedział Głuchow? Poeci zawsze wszystko wiedzieli.

Z czego zrodziło się światło w mroku bez dna i brzegów?”

Miał ochotę uklęknąć przed tymi stałymi, przylgnąć do ich kolan i wyryczeć się.

Nie kalać swego bólu słowami; słowa wszak służą nam teraz tylko do polityki, płotek i dowcipów. Na trzeźwo w każdym razie. A my jesteśmy twardzi, mężni, dumni. Nie stali, ale dumni. Im mniej stali, tym bardziej dumni… Po prostu ryczeć na głos.

I żeby po prostu te stałe, pogłaskawszy nas po głowie, powiedziały: „Jakoś to będzie.

Będziecie z nami”.

Pod łukiem bramy jakby wierzgał uwięziony po szyję w trzęsawisku jakiś odyniec Y; ryczał, kłapał zębami, zgrzytał. Grzmocił kopytami. Wściekle jaskrawe światło reflektorów ukosem waliło na ulicę, wewnętrzna ściana łuku bramy jarzyła się martwym ogniem. To kolejny ciężki kraz, obciążony niewidoczną przyczepą, próbował, zająwszy całą szerokość przejścia, wykręcić na ulicę z podwórka i nijak mu się to nie udawało. Nie wystarczało miejsca.

Jakim sposobem znalazł się na podwórku? Zapewne wzniosła go anielska dłoń. Czy diabelska?

Ciężarówka cofała się, szamotała, ruszała do przodu, beznadziejnie i tępo ryczała, wystrzeliwując widoczne nawet w niepewnym, odbitym od ściany świetle własnych reflektorów gęste i ciężkie jak ciekłe błoto grudki czarnych dieslowskich spalin — ale przyczepa nie mieściła się w bramie.

Malanow wycofał się, zatrzymał na ulicy nieopodal. Oparł się plecami o ścianę domu, żeby nie stracić równowagi — w pijanym łbie kołowało, szczególnie gdy go podniósł, a jeszcze bardziej, gdy odrzucił do góry, ale patrzył w niebo dziesięć minut, piętnaście, dwadzieścia — póki w końcu ciężarówka…

Загрузка...