Był słoneczny, leniwy i spokojny kwietniowy poranek. Nic nie zapowiadało, że okaże się początkiem najgorszego tygodnia w moim życiu.
Biegałam nad zatoką z Marthą, owczarkiem szkockim. Robię to regularnie w niedzielne poranki: wstaję wcześnie i pakuję moją nieodłączną towarzyszkę na przednie siedzenie explorera. Staram się odfajkować pięć kilometrów, od Fortu Mason do mostu i z powrotem – dość, by utwierdzić się w przekonaniu, że jestem w formie, z której trzydziestosześcioletnia kobieta może być zadowolona.
Tego ranka Jill, moja przyjaciółka, wyraziła chęć towarzyszenia mi, twierdząc, że chce dać pobiegać Otisowi, swojemu młodziutkiemu labradorowi, choć bardziej prawdopodobne było, że zamierzała potraktować jogging, jako rozgrzewkę przed sprintem rowerem na szczyt Mount Tamalpais lub przed czymkolwiek, co planowała później tego samego dnia zrobić.
Była znów szczupła i miała jędrne ciało. Niewiarygodne, że minęło zaledwie pięć miesięcy, odkąd straciła dziecko.
– Jak tam było wczoraj wieczorem? – zapytała, biegnąc obok mnie. – Wróble ćwierkają, że Lindsay umówiła się na randkę.
– Jeśli można to nazwać randką – odparłam, patrząc na daleki fort Mason, który zbliżał się jak na moje życzenie zbyt wolno – to Bagdad jest miejscowością letniskową.
Skrzywiła się.
– Wybacz, że o tym wspomniałam.
Podczas biegania cały czas chodziły mi po głowie dziwne myśli o Franklinie Fratellim, działającym na „rynku przejętych aktywów”, co było eufemistycznym określeniem nasyłania zbirów na pechowych właścicieli firm internetowych, którzy nie mogli wypłacić się swoim Beemerom i Franek Mullerom. Od dwóch miesięcy Fratelli wtykał głowę do mojego biura, ilekroć bywał w ratuszu, czym zmęczył mnie do tego stopnia, że w końcu zaprosiłam go w sobotę na kolację (żeberka duszone w porto, które musiałam schować z powrotem do lodówki, gdyż w ostatniej chwili wystawił mnie do wiatru).- Musiałam mu się postawić – powiedziałam, biegnąc. – Nie pytaj czemu, nie chcę wchodzić w szczegóły.
Kiedy nareszcie dobiegłyśmy do końca Marina Green, z mojej piersi wydarł się jęk ulgi, ale Jill nie przestawała truchtać w miejscu, jakby miała ochotę na jeszcze jedną rundę.
– Nie wiem, jak ty to robisz – wysapałam z rękami na biodrach, próbując złapać oddech.
– Moja babcia, kiedy minęła jej sześćdziesiątka, zaczęła codziennie chodzić na siedmiokilometrowy spacer – odparła, wzruszając ramionami i rozciągając ścięgna pod kolanami. – Niedawno skończyła dziewięćdziesiąt lat. Nie mamy pojęcia, gdzie teraz przebywa.
Zaczęłyśmy się śmiać. Dobrze było ją widzieć jak dawniej pełną życia. Dobrze było znów słyszeć jej śmiech.
– Napijesz się mochachino? – spytałam. – Martha stawia.
– Nie mogę. Steve przylatuje dziś z Chicago. Gdy tylko przyjedzie do domu i przebierze się, chce pojechać rowerem na wystawę Deana Friedlicha w pałacu Legii Honorowej. Wiesz, jaki się robi z niego szczeniak, kiedy się nie wybiega.
Zmarszczyłam brwi.
– Trudno mi myśleć o Stevie jako o szczeniaku.
Potrząsnęła głową i zaczęła ściągać bluzę, podnosząc przy tym ramiona.
– Jill, do diabła! – zawołałam przestraszona. – Skąd to masz?
Ramiączka jej koszulki nie były w stanie ukryć kilku małych ciemnych siniaków, które wyglądały jak ślady palców. Zarzuciła bluzę na ramiona, wyraźnie zmieszana.
– Uderzyłam się, wychodząc spod prysznica. Ale widzę, że nasuwa ci to inne skojarzenia. – Puściła do mnie oko.Przytaknęłam. Wytłumaczenie pochodzenia siniaków wydało mi się nie do końca wiarygodne.
– Na pewno nie chcesz się napić kawy? – spytałam.
– Przykro mi, ale znasz Pana Wymagającego. Jeżeli spóźnię się choćby pięć minut, uzna, że zawsze będę to robić. – Gwizdnęła na Otisa i biegnąc do swojego samochodu, pomachała mi na pożegnanie. – Zobaczymy się w pracy!
– A co z tobą? – Pochyliłam się nad Marthą. – Wyglądasz, jakbyś miała ochotę na mochachino. – Zapięłam jej smycz i zaczęłyśmy iść w stronę Starbucksa na Chestnut.Marina była zawsze jedną z moich ulubionych dzielnic. Kręte uliczki zabudowane szeregami kolorowych, dobrze utrzymanych domków, rodzinna atmosfera, powiew morskiego powietrza od zatoki, krzyk mew.
Kiedy przecinałam Alhambrę, mój wzrok powędrował ku ślicznemu dwupoziomowemu domowi, który niezmiennie wzbudzał mój podziw, ilekroć tamtędy przechodziłam. Ręcznie rzeźbione okiennice i terakotowy dach przywodziły na myśl kamieniczki nad weneckim Grand Canal. Ulicą nadjeżdżał samochód, więc przytrzymałam Marthę.
Tylko tyle zapamiętałam z tamtej chwili. Okolica powoli budziła się do życia. Rudy chłopiec ćwiczył różne sztuczki na swojej deskorolce. Zza narożnika wyszła kobieta w dresie, niosąca jakiś tobołek.
– Chodź, Martho. – Pociągnęłam za smycz. – Mam wielką ochotę na to mochachino.
W tym momencie dom z terakotowym dachem wybuchł morzem ognia. Odniosłam wrażenie, że San Francisco zamieniło się nagle w Bejrut.
– O Boże! – wykrztusiłam, kiedy fala gorąca i deszcz szczątków omal nie powaliły mnie na ziemię.
Odwróciłam się i przykucnęłam, żeby osłonić Marthę przed podmuchem żaru. Kilka sekund później podniosłam się i spojrzałam za siebie. Matko Boża… widok był niewiarygodny. Dom, który jeszcze przed chwilą podziwiałam, teraz był szkieletem – jego pierwsze piętro trawiły płomienie.
W tym momencie przyszło mi do głowy, że wewnątrz mogą być ludzie.
Przywiązałam Marthę do latarni. Paliło się w odległości nie większej niż piętnaście metrów. Pobiegłam przez ulicę ku płonącemu domowi, który nie miał już piętra. Ktokolwiek tam był w momencie wybuchu, nie miał najmniejszej szansy.
Sięgnęłam do saszetki po moją komórkę i gorączkowo wystukałam 911.
– Mówi porucznik Lindsay Boxer z wydziału zabójstw policji w San Francisco, numer odznaki dwa – siedem – dwa – jeden. W domu na rogu Alhambra i Pierce nastąpił wybuch. Mogą być ofiary. Potrzebna pomoc medyczna i straż pożarna. Natychmiast ich zawiadomcie!Przerwałam połączenie. Procedura wymagała, żeby poczekać na potwierdzenie odbioru, ale jeśli wewnątrz domu ktoś był, nie miałam czasu do stracenia. Zerwałam z siebie bluzę i owiązałam nią luźno twarz.
– Jezu, Chryste, Lindsay… – westchnęłam i wstrzymując oddech, wpadłam do wnętrza płonącego domu.
– Jest tu ktoś?! – krzyknęłam, zakrztusiwszy się od progu gryzącym szarym dymem. Mimo szmacianej osłony żar palił mnie w oczy i twarz tak bardzo, że ledwie wytrzymywałam z bólu. Nade mną piętrzyła się ściana płonących płyt gipsowych i tynku.
– Policja! – zawołałam. – Jest tu ktoś?
Dym wgryzał się w moje płuca jak ostrze brzytwy. Poprzez ryk płomieni trudno było coś usłyszeć. Zrozumiałam nagle, dlaczego ludzie uwięzieni przez pożar na wysokich piętrach wybierają śmierć przed wyskoczenie z okna w obawie przed straszliwą męką.
Osłoniwszy oczy, przedzierałam się przez kłęby gęstego dymu. Krzyknęłam ostatni raz:
– Jest tu ktoś?
Nie mogłam się posunąć ani kroku dalej. Miałam przypalone brwi. Przemknęło mi przez głowę, że mogę zginąć.Odwróciwszy się, zaczęłam wracać ku światłu i normalnemu światu, z którego tu przyszłam, i w tym momencie zobaczyłam dwa ludzkie kształty – ciała mężczyzny i kobiety. Oboje byli martwi, paliła się na nich odzież.
Zatrzymałam się, czując, że ogarniają mnie mdłości. Nie mogłam nic dla nich zrobić.
Nagle usłyszałam stłumiony głos. Nie byłam pewna, czy nie uległam złudzeniu. Zamarłam, starając się coś usłyszeć przez huk ognia i próbując wytrzymać palący moją twarz żar.
Głos się powtórzył. To nie było złudzenie.
Ktoś płakał.
Zaczerpnąwszy tchu, weszłam głębiej do rozpadającego się domu.- Gdzie jesteś?! – krzyknęłam. Potknęłam się na płonącym rumowisku i ogarnął mnie strach nie tylko o tego, kto płakał, lecz również o siebie.Znów usłyszałam ciche kwilenie gdzieś na tyłach domu. Skierowałam się prosto w jego stronę.
– Idę! – zawołałam. Po lewej stronie pękła na pół drewniana belka. Im głębiej wchodziłam, tym trudniej było iść. Spostrzegłam korytarzyk, stamtąd wydawał się dobiegać głos. W miejscu, gdzie dawniej było piętro, sufit kołysał się niebezpiecznie.
– Policja! – krzyknęłam. – Gdzie jesteś?
Nikt nie odpowiedział.
W tym momencie znowu usłyszałam płacz, tym razem bliżej. Osłoniwszy twarz, skoczyłam, potykając się, w głąb korytarza. Naprzód, Lindsay… Jeszcze tylko parę metrów.
Przecisnęłam się przez płonącą futrynę drzwi. Chryste, to przecież dziecinny pokój. A raczej to, co z niego zostało.
Łóżko, całe pokryte czarnym pyłem, było przewrócone na bok i odrzucone pod ścianę. Znów usłyszałam ten płacz i stłumiony, cichy kaszel.
Rama łóżka parzyła w dotyku, lecz udało mi się odciągnąć je nieco od ściany. Boże… Ujrzałam niewyraźny zarys dziecinnej twarzyczki.
Był to mały chłopiec, najwyżej dziesięcioletni.
Dziecko kaszlało i płakało. Nie mogło mówić. Jego pokój był przysypany lawiną gruzu. Nie miałam czasu do stracenia. Każda chwila zwłoki w najlepszym przypadku groziła zaczadzeniem.
– Wydobędę cię stąd – powiedziałam.
Wcisnąwszy się pomiędzy ścianę i łóżko, użyłam wszystkich sił, by odepchnąć je od ściany. Podniosłam chłopca, modląc się, by go to zbytnio nie bolało.
Potykając się, szłam z dzieckiem w ramionach przez płomienie. Wszędzie pełno było gryzącego, trującego dymu. Wydawało mi się, że z kierunku, z którego przyszłam, mignęło światełko, ale nie byłam tego pewna.
Zaniosłam się kaszlem, a chłopiec przywarł do mnie kurczowo.
– Mamo, mamo – zapłakał.
Odwzajemniłam uścisk, by go zapewnić, że nie pozwolę mu umrzeć.
Krzyknęłam w czarną czeluść, w nadziei, iż ktoś odpowie:
– Odezwij się, błagam!
– Tędy – usłyszałam z ciemności czyjś głos.
Ruszyłam w tę stronę przez rumowisko, omijając nowe punkty ognia. Usłyszałam dźwięki syren i gwar głosów, zobaczyłam wyjście i zarys ludzkiej sylwetki. To był strażak. Delikatnie przejął chłopca z moich ramion. Drugi strażak objął mnie i poprowadził ku wyjściu.
Po chwili znaleźliśmy się na zewnątrz. Osunęłam się na kolana, czerpiąc pełną piersią czyste powietrze. Sanitariusz troskliwie owinął mnie kocem. Wszyscy byli bardzo opiekuńczy i profesjonalni. Oparłam się o stojący na chodniku wóz strażacki, z trudem powstrzymując wymioty.
Poczułam, że ktoś nakłada mi na twarz maskę tlenową.
Zaczerpnęłam kilka głębokich oddechów. Strażak pochylił się nade mną.
– Była pani wewnątrz tego domu, kiedy to się stało?
– Nie – odparłam. – Weszłam, żeby pomóc. – Ledwie byłam w stanie mówić i myśleć. Otworzyłam saszetkę i pokazałam mu moją odznakę. – Porucznik Boxer – przedstawiłam się, kaszląc. – Wydział zabójstw.
– Nic mi nie jest – powiedziałam, uwalniając się siłą z opiekuńczych objęć sanitariusza.
Podeszłam do chłopca, którego przypasano już do noszy i transportowano do ambulansu. Tylko nieznaczne drganie powiek świadczyło o tym, że żyje. Ale żył! Boże, uratowałam mu życie.
Na ulicy policja utrzymywała pierścień gapiów w bezpiecznej odległości. Spostrzegłam rudego chłopca, tego, który ćwiczył na deskorolce. Dokoła widać było przerażone twarze.
Nagle uświadomiłam sobie, że słyszę jakieś warczenie. To była Martha, nadal przywiązana do latarni. Podbiegłam do niej i objęłam z czułością, a ona polizała mnie po twarzy.
Podszedł do mnie strażak z dystynkcjami kapitana jednostki na hełmie.
– Kapitan Ed Noroski – przedstawił się. – Czy nic się pani nie stało?
– Chyba nie – odparłam, nie będąc do końca przekonana, czy to prawda.
– Czy wy, ludzie z ratusza, nie możecie się ograniczyć do własnego podwórka, pani porucznik? – zapytał kapitan Noroski.
– Biegałam w pobliżu. Zobaczyłam eksplozję, która wyglądała na wybuch gazu. Zrobiłam to, co uważałam za słuszne.- Odważna z pani kobieta, pani porucznik. – Kapitan spojrzał na szczątki domu. – Ale to nie był wybuch gazu.
– Wewnątrz znajdowały się dwa ciała.
– Owszem – potwierdził Noroski. – Mężczyzny i kobiety. A w tylnym pokoju na piętrze jeszcze jednej dorosłej osoby. Chłopiec miał szczęście, że pani go znalazła.
– Może – mruknęłam.
Czułam narastający niepokój. Jeśli to nie był wybuch gazu…
W tym momencie ujrzałam wyłaniającego się z tłumu inspektora Warrena Jacobiego, najlepszego z moich inspektorów. Kierował się prosto ku nam. Warren miał „lekką szychtę”, jak nazywaliśmy ranną niedzielną zmianę w dni, kiedy było ciepło.
Jego twarz przypominała dwie połówki szynki i nie uśmiechała się nawet wtedy, gdy jej właściciel opowiadał dowcip, a głęboko osadzone oczy nigdy nie wyrażały zaskoczenia. Ale gdy spojrzał na puste miejsce, gdzie kiedyś stał dom Alhambra 210, i zobaczył mnie, czarną od sadzy, siedzącą na chodniku i z trudem łapiącą oddech, zapytał natychmiast:
– Dobrze się czujesz?
– Jak widać – odparłam, próbując się podnieść.
Spojrzał na dom, a potem znów na mnie.
– W kategorii ruiny zająłby jedno z pierwszych miejsc. Pewnie zadajesz sobie pytanie, jak do tego doszło… – Pokręcił głową. – Nie słyszałem, żeby w mieście przebywała jakaś delegacja palestyńska.
Opowiedziałam mu, co widziałam. Nie było dymu ani ognia. Po prostu pierwsze piętro nagle wyleciało w powietrze.
– Moje dwadzieścia siedem lat służby mówi mi, że to nie była awaria bojlera – stwierdził.
– Znasz kogoś, kto w takim domu miałby bojler na pierwszym piętrze?
– Nie. Jesteś pewna, że nie chcesz pójść do szpitala? – Jacobi pochylił się nade mną. Od czasu gdy zostałam postrzelona przy rozpracowywaniu sprawy Coombsa, odgrywał wobec mnie rolę troskliwego wuja, ograniczył nawet swoje głupie seksistowskie żarty.
– Nie, Warren. Nic mi nie jest.
Nie wiem, co sprawiło, że go zauważyłam. Stał na chodniku, oparty o koło zaparkowanego przy krawężniku samochodu. Pomyślałam: do diabła, Lindsay, nie powinno go tu być. Nie teraz i nie tutaj.
Czerwony szkolny plecak. Miliony uczniów nosi takie plecaki. Stał zwyczajnie na chodniku.
Znów ogarnął mnie strach.
Słyszałam o sekwencyjnych wybuchach na Środkowym Wschodzie. Jeśli to, co eksplodowało w domu, było bombą, to kto wie… Patrzyłam rozszerzonymi z przerażenia oczami na czerwony plecak.
Chwyciłam Jacobiego za ramię.
– Warren, każ swoim ludziom usunąć stąd wszystkich. Natychmiast!
Claire Washburn wyciągnęła z piwnicznej szafy starą walizkę, której nie widziała od lat.
– O Boże…
Zbudziła się wcześnie rano, usłyszawszy pierwszy raz w tym roku sójki. Wypiła filiżankę kawy w kuchni, włożyła dżinsową koszulę i spodnie i zabrała się do przerażającego zadania uporządkowania szafy w piwnicy.
Na wierzchu leżały sterty starych gier planszowych. Pod nimi stare rękawice i nakolanniki, pamiętające czasy Małej Ligi i Popa Warnera. Wysłużona kołdra, która była już tylko siedliskiem kurzu.
Na dnie szafy, pod stęchłym kocem, spoczywał aluminiowy futerał. Mój Boże… jej stara wiolonczela. Claire uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Nie miała tej wiolonczeli w rękach od dziesięciu lat.
Wyjęła ją z szafy. Widok instrumentu zbudził w niej ciąg wspomnień. Niezliczone godziny ćwiczenia gam. „Dom bez muzyki jest martwy” – mawiała jej matka. Czterdzieste urodziny jej męża Edmunda, kiedy po raz ostatni miała ją w ręku, brnąc przez pierwsze tony koncertu D – dur Haydna.
Odpięła zatrzaski i wpatrzyła się w piękny drewniany instrument. Był to prezent stypendialny wydziału muzyki w Hampton. Zanim doszła do wniosku, że nie zamierza być sobowtórem swojej matki i poszła na medycynę, wiolonczela była jej oczkiem w głowie.
Melodia przyszła jej do głowy jak na zawołanie: ten sam trudny pasaż, z którym zawsze się borykała. W jej mózgu rozbrzmiały nieśmiało, jakby wstydliwie, pierwsze tony koncertu D – dur Haydna. Dlaczego Edmund jeszcze śpi? Nikt jej nie usłyszy.
Wyjęła wiolonczelę z pilśniowej wy ściółki i wzięła do ręki smyczek. No!Najpierw długa minuta strojenia – napinanie starych strun. Pierwszy ruch smyczkiem, zwyczajne przeciągnięcie po strunach, przywołało miliony uczuć. Poczuła znajomy dreszcz emocji. Pierwsze nuty koncertu zabrzmiały trochę matowo, ale powoli się rozkręcała.
– Jeszcze coś niecoś potrafię – powiedziała do siebie z zadowoleniem i zamknąwszy oczy, grała dalej.
Chwilę później uświadomiła sobie obecność Edmunda, który – nadal w piżamie – stał u dołu schodów.
– Pamiętam, że wstałem z łóżka – wymamrotał, drapiąc się po głowie – pamiętam, że włożyłem okulary, pamiętam nawet, że wyczyściłem zęby. Ale to, co usłyszałem, chyba musiało mi się przyśnić.
Zanucił pierwsze tony koncertu, które przed chwilą zagrała Claire.
– Myślisz, że uda ci się przebrnąć przez następny pasaż?
To dość trudna partia.
– Czy to wyzwanie, maestro Washburn?
Uśmiechnął się szelmowsko.
W tym momencie odezwał się telefon. Edmund podniósł do ucha bezprzewodową słuchawkę.
– O mój Boże… – jęknął. – To z biura. Jest niedziela, Claire. Czy oni nigdy nie dadzą ci spokoju?
Claire przejęła słuchawkę. Dzwonił Freddie Rodriguez, personalny z biura lekarza sądowego. Claire wysłuchała, co Freddie ma do powiedzenia, po czym odłożyła telefon.
– Edmund… w śródmieściu była eksplozja! Lindsay jest ranna.
Nie potrafię określić, co mną owładnęło. Może to była myśl o trojgu martwych ludziach w domu lub o strażakach i policjantach kręcących się po miejscu wypadku. Patrzyłam na plecak, a jakiś głos szeptał mi, że tkwi w nim niebezpieczeństwo – śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Cofnąć się! Wszyscy! – krzyknęłam.
Ruszyłam w stronę plecaka. Nie byłam zdecydowana, co powinnam zrobić, wiedziałam tylko, że trzeba oczyścić teren.- Ani kroku dalej, pani porucznik. – Jacobi złapał mnie za ramię. – Nie rób tego, Lindsay.
Uwolniłam rękę.
– Każ wszystkim opuścić teren, Warren.
– Jestem wprawdzie niższy rangą od ciebie – powiedział Jacobi, tym razem z większym naciskiem – ale pracuję w tym zawodzie czternaście lat dłużej. Nie zbliżaj się do tego plecaka, mówię ci.
Kapitan straży pożarnej wybiegł naprzód, krzycząc przez swój megafon:
– Groźba eksplozji! Wszyscy cofnąć się! Wezwać Megitakosa z jednostki saperskiej!
Niecałą minutę później minął mnie Niko Megitakos, dowódca miejskiej jednostki saperskiej, któremu towarzyszyli dwaj ludzie w specjalnych ubiorach ochronnych. Kierowali się ku czerwonemu plecakowi. Niko toczył przed sobą skrzynię na kółkach. Był to skaner rentgenowski. Przypominający ogromną lodówkę opancerzony pojazd sunął zdecydowanie ku plecakowi.
Kiedy skaner zatrzymał się jakieś półtora metra od celu, operator dokonał odczytu ekranu. Byłam pewna, że plecak zawiera bombę z detonatorem zwłocznym lub został celowo podrzucony. Oby nie wybuchła! – modliłam się.
– Podjedźcie bliżej – rozkazał zachmurzony Niko.
W ciągu następnych kilku minut wydobyto z opancerzonego pojazdu stalowe osłony i otoczono obiekt barierą ochronną. Technik przytoczył chwytak i zbliżył się do plecaka. Jeśli była w nim bomba, mogła lada sekunda wybuchnąć.Znajdowałam się w strefie zagrożenia, ale coś mnie powstrzymywało przed odsunięciem się w bezpieczne miejsce. Po moich policzkach spływały krople potu.
Operator chwytaka objął szczypcami plecak, żeby przenieść go do pojazdu.
Nic się nie wydarzyło.
– Wskaźnik niczego nie pokazuje – oznajmił technik, trzymający elektroniczny czujnik. – Musimy zbadać to ręcznie.Przenieśli plecak do pancernego pojazdu. Niko ukląkł przy nim i z profesjonalną ostrożnością otworzył suwak.
– Nie ma tu żadnego materiału wybuchowego – stwierdził. – To jakieś pieprzone radio na baterie.
Usłyszałam zbiorowe westchnienie ulgi. Wysunęłam się z grupy ratowników i podbiegłam do plecaka. Do rzemyka przyczepiona była plastikowa oprawka metki identyfikacyjnej, w którą wsunięto karteczkę z napisem:
BUM! ZOSTALIŚCIE OSZUKANI, GNOJE.
To była celowa podrzutka. W plecaku, oprócz zwykłego radia z zegarem, znajdowało się zdjęcie w ramce. Zrobione cyfrowym aparatem i wydrukowane komputerowo na zwykłym papierze. Przedstawiało twarz przystojnego mężczyzny około czterdziestki. Byłam prawie pewna, że ta twarz należy do jednego ze spalonych ciał znalezionych we wnętrzu domu.
Na zdjęciu był napis: MORTON LIGHTOWER, WRÓG SPOŁECZEŃSTWA.
NIECH CAŁY ŚWIAT USŁYSZY GŁOS LUDU!
Poniżej podpis: AUGUST SPIES.
Chryste, to była egzekucja!
Poczułam, że znowu ogarniają mnie mdłości.
Ratusz dość prędko dostarczył dane identyfikacyjne. Dom należał do rodziny Mortona Lightowera, człowieka ze zdjęcia. Jego nazwisko zapaliło światełko w mózgu Jacobiego.
– Czy to nie facet, który jest współwłaścicielem systemów X/L?
– Nie mam pojęcia – odparłam.
– To ten magnat internetowy. Wycofał się z kapitałem sześciuset milionów dolarów, a jego kompania utonęła jak blok cementu. Akcje, które kiedyś miały wartość sześćdziesięciu dolców, teraz sprzedają po sześćdziesiąt centów.Nagle przypomniałam sobie, że widziałam go w wiadomościach. Facet hołdujący zasadzie: „osiągaj zysk, gdzie to tylko możliwe”. Kupował drużyny futbolowe i luksusowe domy, w swoim domu w Aspen zainstalował bramę ochronną za pięćdziesiąt tysięcy dolarów – a jednocześnie wyprzedawał swoje akcje i zwolnił połowę personelu.
– Wiem o protestach inwestorów, ale w tym jest coś więcej – mruknął Jacobi, potrząsając głową.
Usłyszałam daleki głos kobiety, wołającej, żeby ją przepuścić. Inspektor Paul Chin utorował jej drogę poprzez gęstwę samochodów reporterskich i tłum kamerzystów.
– O Boże… – jęknęła, zakrywając sobie ręką usta, kiedy zobaczyła dom.
Chin przyprowadził ją do mnie.
– To siostra Lightowera – wyjaśnił.Miała ciasno upięte z tyłu włosy, kaszmirowy sweter, dżinsy i buty na płaskim obcasie od Manolo Blahnika, na które kiedyś przez całe dziesięć minut gapiłam się przez szybę sklepu Neimana.
– Proszę tędy – powiedziałam, prowadząc chwiejącą się kobietę do otwartych drzwi wozu policyjnego. – Jestem porucznik Boxer z wydziału zabójstw – przedstawiłam się.
– Dianne Aronoff – wymamrotała. – Usłyszałam o tym w wiadomościach. Mort? Charlotte? Dzieci… Czy któreś z nich przeżyło?
– Uratowaliśmy chłopca… mniej więcej jedenastoletniego.
– To Erie – powiedziała. – W jakim jest stanie?
– Zabrano go na oddział oparzeń w Cal Pacific. Myślę, że wszystko z nim będzie dobrze.
– Bogu dzięki! – wykrzyknęła, po czym znów zakryła twarz rękami. – Jak do tego doszło?
Uklękłam przed Dianne Aronoff i ujęłam jej dłoń w swoje ręce. Uścisnąwszy ją delikatnie, powiedziałam:
– Pani Aronoff, muszę pani zadać parę pytań. To nie był wypadek. Czy pani się domyśla, kto mógł chcieć zabić pani brata?
– To nie był wypadek… – powtórzyła. – Mortie mawiał: „Media traktują mnie, jakbym był bin Ladenem. Nikt nie rozumie, że to, co robię, jest nie tylko robieniem pieniędzy”.
Jacobi zmienił temat:
– Pani Aronoff, wszystko wskazuje, że wybuch nastąpił na piętrze. Czy pani wie, kto mógł mieć dostęp do domu?
– W domu była służąca – odparła, wycierając oczy chusteczką. – Miała na imię Viola.
Jacobi westchnął.
– Na nieszczęście prawdopodobnie jest trzecią ofiarą. Znaleźliśmy ją pod szczątkami domu.
– Och… – Dianne Aronoff stłumiła szloch.
Ścisnęłam ją za rękę.
– Proszę posłuchać, pani Aronoff. Byłam świadkiem wybuchu. Bombę podłożono od wewnątrz. Ktoś został wpuszczony do domu lub miał do niego dostęp. Proszę, żeby się pani zastanowiła.
– Mieli opiekunkę do dziecka – powiedziała. – Chyba czasem nocowała u nich.
– Wobec tego miała szczęście – stwierdził Jacobi. – Gdyby była w domu przy pani bratanku…
– Nie, nie. – Dianne Aronoff potrząsnęła głową. – Ona przychodziła do Caitlin.
Popatrzyliśmy na siebie z Jacobim.
– Do kogo?
– Do Caitlin, pani porucznik. Do mojej bratanicy.
Podniosła głowę i spojrzała na nasze pobladłe twarze.
– Kiedy pani powiedziała, że Erie był jedynym uratowanym, pomyślałam…
Znów popatrzyliśmy na siebie z Jacobim. Nikogo więcej w domu nie znaleziono.
– …Chryste, ona miała dopiero sześć miesięcy.
Sprawa nie była więc jeszcze zakończona. Pobiegłam do kapitana Noroskiego, szefa strażaków, który wydawał rozkazy swoim ludziom przeszukującym zgliszcza.
– Siostra Lightowera twierdzi, że w domu było sześciomiesięczne dziecko.
– Żadnego dziecka tam nie znaleźliśmy, pani porucznik. Moi ludzie właśnie zakończyli przeszukiwanie piętra. Może pani sama sprawdzić, jeśli pani chce.
Nagle przypomniał mi się rozkład płonącego domu. To było w głębi tego samego korytarza, w którym znalazłam chłopca. Serce mi podskoczyło.
– Nie na piętrze, kapitanie. Tam był jeszcze pokój dziecinny.
Noroski wezwał przez radio kogoś wewnątrz domu i kazał mu pójść w głąb frontowego korytarza.
Kiedy staliśmy, czekając, przed dymiącym domem, w moim żołądku narastało niepokojące przeczucie. Myśl o tym, że ktoś tam jeszcze mógł być. Ktoś, kogo mogłam ocalić. Czekaliśmy, a ludzie kapitana Noroskiego przeszukiwali zawalisko.
Po pewnym czasie ze zgliszcz na parterze wyłonił się strażak.
– Nie ma nikogo – powiedział. – Znaleźliśmy dziecinny pokój. Kołyska i łóżeczko dla niemowlęcia były zasypane gruzem, ale dziecka w nich nie było.
Dianne Aronoff krzyknęła z radości, lecz już w następnej chwili na jej twarzy znów pojawił się strach. Jeśli Caitlin nie było w domu, to gdzie się podziała?
Charles Danko stał na brzegu tłumu, obserwując akcję. Ubrany był w kostium zawodnika kolarskiego i miał ze sobą rower wyścigowy starszego typu. Kask kolarski i gogle wystarczająco zasłaniały mu twarz, gdyby policja filmowała tłum, co się czasem w podobnych sytuacjach zdarzało.
Nie mogło pójść lepiej, pomyślał. Lightowerowie nie żyli, spaleni lub rozerwani na kawałki. Miał nadzieję, że bardzo cierpieli, płonąc. Ich dzieci także. To było jego marzenie, które powracało do niego we śnie, a teraz stało się rzeczywistością – rzeczywistością, która miała sterroryzować wszystkich praworządnych mieszkańców San Francisco. Spektakularność akcji bardzo mu odpowiadała – nareszcie coś się zaczęło dziać, wreszcie miał się czym pochwalić. Patrzył na strażaków, sanitariuszy, miejscową policję i wszystkich innych ludzi, którzy przybyli tu, aby podziwiać jego dzieło – lub raczej jego skromne początki.
Jego uwagę zwróciła jedna z kobiet. Blondynka, prawdopodobnie policjantka, wyglądała na kogoś ważnego. Sprawiała wrażenie facetki z jajami. Patrzył na nią, zastanawiając się, czy będzie jego przeciwnikiem i czy okaże się I groźna.
Zapytał o nią policjanta pilnującego barykady.
– Czy kobieta, która pierwsza weszła do domu, to nie inspektor Murphy? Chyba ją znam.
Gliniarz, z typową policyjną arogancją, nawet nie raczył zaszczycić go spojrzeniem.
– Nie – odparł. – To porucznik Boxer z wydziału zabójstw. Mówią, że to niesamowita baba.
Ciasne biuro na trzecim piętrze ratusza, będące siedzibą wydziału zabójstw, tętniło nienormalną jak na niedzielny poranek aktywnością. Odkąd zaczęłam pracować w wydziale, jeszcze nigdy nie panowała tam taka gorączka.W szpitalu orzekli, że nic mi nie jest, więc udałam się do biura, gdzie zastałam cały mój zespół. Mieliśmy do prześledzenia kilka wątków jeszcze przed nadejściem ekspertyz z miejsca eksplozji. Podkładaniu bomb zwykle nie towarzyszy kidnaperstwo. Intuicja podszeptywała mi, iż kiedy odnajdziemy dziecko, odkryjemy też sprawcę tej strasznej zbrodni.Telewizor był włączony. Burmistrz Fiske i komendant policji Tracchio, obaj na miejscu wybuchu, udzielali wywiadu na żywo. „To straszna, mściwa akcja – mówił burmistrz, ściągnięty z pola golfowego w Olympic. – Morton i Charlotte Lightowera należeli do najbardziej szczodrych i aktywnych obywateli naszego miasta. Potrafili być również dobrymi przyjaciółmi”.
– Nie mówiąc o fundach – zauważył Cappy Thomas, partner Jacobiego.
„Informuję, że nasza policja jest już na tropie sprawców – I kontynuował burmistrz. – Pragnę uspokoić mieszkańców miasta, że to był jednostkowy incydent”.
– X/L… – Warren Jacobi podrapał się po głowie. – Mam kilka akcji tej kupy gówna, którą nazywają funduszem emerytalnym.
– Ja też – mruknął Cappy. – W którym jesteś funduszu?
– We Wzroście Długoterminowym, ale ten, kto go tak nazwał, musiał mieć dziwaczne poczucie humoru. Dwa lata temu miałem…
– Zechciejcie się na chwilę zamknąć, panowie finansiści – przerwałam im. – Jest niedziela, rynki giełdowe są zamknięte, a my mamy trzy trupy, zaginione dziecko i dom spalony do fundamentów… prawdopodobnie od bomby.
– To był z całą pewnością wybuch bomby – wtrącił Steve Fiori, rzecznik prasowy policji. W swoich topsiderach i dżinsach odpowiadał na setki pytań reporterów prasowych i radiowych. – Komendant właśnie otrzymał ekspertyzę od jednostki saperskiej. Znaleźli na miejscu resztki detonatora zwłocznego i ślady materiału wybuchowego C-cztery.Informacja o bombie nie zaskoczyła nas, natomiast użycie przez morderców C – 4 oraz zaginięcie sześciomiesięcznego dziecka sprawiły, że w pokoju zaległa cisza.
– Niech to szlag trafi – westchnął teatralnie Jacobi. – Popołudnie mamy z głowy.
– Pani porucznik! – zawołał ktoś z głębi pokoju. – Komendant Tracchio na linii.
– Mówiłem ci – mruknął Cappy, szczerząc zęby.
Podniosłam słuchawkę, spodziewając się reprymendy za zbyt wczesne opuszczenie miejsca zbrodni. Tracchio miał charakter księgowego, a jego praktyka śledcza sprowadzała się do sprawy, której opis przeczytał przed dwudziestu pięciu laty w podręczniku akademickim.
– Lindsay? Tu Cindy. – Zdumiałam się, bo spodziewałam się usłyszeć głos szefa. – Nie gniewaj się, to była jedyna i możliwość złapania cię.
– Wybrałaś złą chwilę – odparłam. – Myślałam, że ten dupek Tracchio chce mnie przybić do ściany.
– Większość ludzi myśli, że to ja przy każdej okazji chcę ich przybić do ściany – poskarżyła się.
Pierwszy raz tego dnia odetchnęłam z ulgą.
– Doskonale cię rozumiem – mruknęłam.
Cindy Thomas należała do naszej czteroosobowej paczki, w której oprócz nas dwu były Claire i Jill. Pracowała w redakcji „Chronicie” i była jedną z czołowych reporterek kryminalnych w mieście.
– Chryste, Linds, przed chwilą się dowiedziałam. Jestem na całodniowych ćwiczeniach w szkole jogi. Kiedy robiłam „psa z głową w dół”, zadzwoniła moja komórka i mogłam wyniknąć się na parę godzin, więc teraz decyduj, czy już czas zostać bohaterem. Nic ci nie jest?
– Wszystko w porządku, jeśli nie liczyć tego, że czuję się, jakby w moich płucach płonęła benzyna do zapalniczek – odparłam. – Na razie niewiele mogę ci powiedzieć.
– Nie dzwonię po to, żebyś mi opowiedziała o wypadku, Lindsay. Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy nic ci się nie stało.
– Nic mi nie jest – powtórzyłam.
Nie byłam pewna, czy to prawda. Stwierdziłam, że nadal mi się trzęsą ręce, a w ustach czułam jeszcze gorzki smak dymu.
– Chcesz się ze mną spotkać?
– Nie uda ci się dostać bliżej niż dwie przecznice od miejsca wybuchu. Tracchio założył szlaban na wszelkie informacje, dopóki się nie dowiemy, kto za tym stoi.
Cindy parsknęła śmiechem.
– Czy to wyzwanie dla mnie?
Teraz ja się uśmiechnęłam. Poznałam ją, kiedy się przekradła do najbardziej w historii kryminalistyki strzeżonego miejsca zbrodni, jakim był penthouse w Grand Hyatt. Jej kariera tak naprawdę zaczęła się właśnie od tamtej bomby dziennikarskiej.
– Nie, Cindy. To nie jest wyzwanie. Ale przysięgam, że nic mi nie jest.
– W takim razie, skoro moja troska na nic się nie przydała, pomówmy o zbrodni. Bo to była zbrodnia, prawda, Lindsay?
– Jeśli pytasz, czy to mógł być pożar od ogrodowego grilla w niedzielny ranek, to stwierdzam autorytatywnie, że nie. Myślę, że możesz się powołać na moje oświadczenie. Nie sądziłam, że wiesz coś o tej sprawie, Cindy. – Zawsze mnie zdumiewało, że tak prędko potrafiła włączać się w bieg wydarzeń.
– Zajmuję się tą sprawą – odparła. – A skoro się nią zajmuję, zdążyłam się już dowiedzieć, że uratowałaś chłopca. Powinnaś pojechać do domu. Zrobiłaś wystarczająco dużo jak na jeden dzień.
– Nie mogę. Mamy kilka tropów. Chciałabym ci o tym opowiedzieć, ale mi nie wolno.
– Słyszałam, że z tego domu zniknęło jakieś dziecko. Czy nie mamy tu do czynienia z zaplanowanym kidnapingiem?
– Jeśli tak, to znaczy, że porywacze przyjęli zupełnie nowy sposób postępowania.
Do pokoju wetknął głowę Cappy Thomas.
– Pani porucznik, lekarz sądowy chce, byś zaraz przyszła do kostnicy.
– Charlotte Lightower była w ciąży – oświadczyła Claire, główny lekarz sądowy San Francisco, moja najlepsza przyjaciółka od wielu lat.
Szaleństwo tego dnia sprawiło, że poczułam wilgoć pod powiekami.W pomarańczowym kostiumie chirurgicznym Claire wyglądała na wyczerpaną i bezradną.
– W drugim miesiącu. Biedactwo, pewnie sama o tym jeszcze nie wiedziała.
Nie wiem dlaczego wiadomość ta jeszcze bardziej mnie przygnębiła, ale tak było. Możliwe, że w jakiś sposób uczłowieczyło to Lightowerów w moich oczach, spojrzałam na nich jak na rodzinę.
– Chciałabym się dziś z tobą spotkać. – Claire zmusiła się do niepewnego uśmiechu, który miał mi dodać otuchy. – Nie spodziewałam się takiego wyniku.
– Ja też. – Uśmiechnęłam się, ocierając łzę, która zebrała mi się w kąciku oka.
– Słyszałam, co zrobiłaś. – Podeszła do mnie i objęła mnie. – To wymagało odwagi, kochanie. A także braku wyobraźni.
– Był moment, kiedy straciłam nadzieję, że go uratuję, Claire. Wszystko przez ten dym. Był wszędzie: w moich oczach, w płucach. Nic nie widziałam, nie wiedziałam, w którą stronę iść. Trzymałam go w ramionach i modliłam się.
– Zobaczyłaś światło. Czy to ono cię wyprowadziło? – zapytała z uśmiechem Claire.
– Nie. Myśl o tym, za jaką idiotkę będziecie mnie uważali, kiedy znajdziecie moje spalone na węgiel zwłoki.
– To by nam zepsuło nasze koktajlowe wieczory – stwierdziła, kiwając głową.
– Czy już ci kiedyś mówiłam – podniosłam głowę i spojrzałam na nią – że patrzysz na wszystko z perspektywy przyszłości?
Szczątki Lightowerów leżały na dwóch stołach obok siebie. Kostnica jest przygnębiającym miejscem nawet w czasie świąt Bożego Narodzenia, a tego niedzielnego popołudnia, po wyjściu wszystkich laborantów, z poprzypinanymi do ścian zdjęciami z sekcji zwłok i orzeczeniami medycznymi oraz makabrycznym zapachem, była bardziej ponura niż kiedykolwiek.
Podeszłam do ciał.
– Wezwałaś mnie – powiedziałam. – Co takiego chciałaś mi pokazać?
– Zadzwoniłam po ciebie, bo potrzebowałaś, żeby cię przytulić.
– Potrzebowałam, ale podzielenie się ze mną medyczne oceną wyniku działania zabójcy nie zrani mnie.
Claire podeszła do stołu i zaczęła zdejmować rękawiczki chirurgiczne.
– Medyczna ocena wyniku działania zabójcy? – Przewróciła oczami. – Mogę powiedzieć tylko tyle, Lindsay, że wszyscy troje zostali wysadzeni w powietrze.
Godzinę później Tracchio i ja odbyliśmy na schodach ratusza burzliwą, pełną emocji konferencję prasową.
Jacobi sprawdził w bazie danych CCI i FBI nazwisko August Spies, figurujące na zdjęciu. Wynik był negatywny. Nazwisko nie wiązało się z żadnym innym i żadną grupą przestępczą. Cappy robił co mógł, by trafić na ślad opiekunki. Mieliśmy jej opis od siostry Lightowera, ale ani jednej wskazówki, jak ją znaleźć. Dianne Aronoff nie znała nawet nazwiska tej dziewczyny.Zdjęłam z półki grubą książkę telefoniczną Bell Western i rzuciłam ją z hukiem na biurko Cappy’ego.
– Masz. Otwórz na literze „o” i sprawdź opiekunki do dziecka.Była niedziela, dochodziła szósta. Posłaliśmy ludzi do biur X/L, ale jedynym ich osiągnięciem było skontaktowanie się z facetem odpowiedzialnym za public relations firmy, który powiedział, że możemy się z nim spotkać następnego dnia o ósmej rano. W niedziele zagadki kryminalne rozwiązywało się wszawo.
Jacobi i Cappy zapukali do mnie.
– Dlaczego nie pojedziesz do domu? – zapytał Cappy. – My poprowadzimy dalszą akcję.
– Miałam właśnie zadzwonić do Charliego Clappera. – Jego zespół nadal badał miejsce wybuchu.
– Powtarzam, jedź do domu. Zastąpimy cię. Diabelnie kiepsko wyglądasz – powiedział Jacobi.
Nagle uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem wyczerpana. Od chwili wybuchu minęło dziewięć godzin. Byłam nadal w stroju do joggingu, teraz czarnym od sadzy.
– Hej, momencik – zatrzymał mnie Cappy, kiedy już wychodziłam. – Ostatnie pytanie: jak ci wczoraj poszło z Franklinem Fratellim? Czy randka była udana?
Obaj z Jacobim patrzyli na mnie, uśmiechając się złośliwie jak para przerośniętych nastolatków.
– Nie – odparłam. – Czy zadalibyście takie pytanie, gdyby wasz cholerny przełożony był mężczyzną?
– Pewnie nie – odparł Cappy. – Ale muszę wyrazić uznanie mojemu cholernemu przełożonemu. – Zwalisty detektyw odchylił do tyłu łysą głowę. – Wygląda bombowo w tych rajstopach. Ten Fratelli musi być idiotą.
– Zapamiętane. – Uśmiechnęłam się.
Sporo czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do tego, że jestem ich zwierzchnikiem. Obaj byli dwukrotnie dłużej w służbie ode mnie. Zdawałam sobie sprawę, ile ich musiało kosztować pogodzenie się z faktem, że wydziałem zabójstw kieruje kobieta.
– Jeszcze coś, Warren? – zapytałam.
– Och, właściwie nic. – Zakołysał się na piętach. – Tylko czy jutro mamy przyjść w garniturach i pod krawatami, czy możemy w szortach i tenisówkach?
Minęłam go, potrząsając głową.
– Pani porucznik… Odwróciłam się do niego.
– Co jeszcze, Warren?
– Spisałaś się dzisiaj. – Pokiwał głową. – Będziemy o tym pamiętali.
Do mojego mieszkania (dwie sypialnie, dom bez windy) w Potrero było tylko dziesięć minut jazdy. Przywitała mnie Martha, którą jeden z policjantów patrolowych przywiózł z miejsca eksplozji.
Lampka sygnalizacyjna na automatycznej sekretarce błyskała. Pierwsza wiadomość była od Jill: „Lindsay, próbowałam cię złapać w biurze. Właśnie się dowiedziałam…”. Potem Fratelli: „Lindsay, jeżeli jesteś dziś wolna…”. Skasowałam tę wiadomość, nie byłam zainteresowana tym, co chciał mi zakomunikować.
Poszłam do sypialni, gdzie ściągnęłam legginsy i bluzę. Nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. W odtwarzaczu była płyta Ala Greene’a. Włączyłam muzykę, weszłam do kabiny prysznicowej, wypiłam łyk piwa, które przyniosłam ze sobą, i poddałam się ciepłemu strumieniowi wody. Poczułam się bardzo samotna. Woda spłukiwała ze mnie pył, sadzę i zapach spalenizny. Kiedy patrzyłam, jak czarne płatki wirują u moich stóp, zachciało mi się płakać.Mogłam dzisiaj zginąć.Brakowało mi ramion, które by mnie przytuliły.
Claire pokroiła trzy zwęglone ciała, ale miała Edmunda, który mógł ją ukoić w taką noc jak dzisiejsza. Jill – mimo wszystko – miała Steve’a… Nawet Martha kogoś miała. Mnie.
Pierwszy raz od dłuższego czasu wróciłam myślą do Chrisa. Dobrze byłoby mieć go teraz przy sobie. Minęło osiemnaście miesięcy od jego śmierci. Chciałam zostawić to już za sobą, otworzyć się na kogoś nowego. Ale nie z rozsądku, tylko idąc za głosem serca, które mi powie, że nadszedł czas.
Potem wróciłam myślą do sceny w Marina. Zobaczyłam samą siebie na ulicy, prowadzącą Marthę. Cudowny, spokojny poranek, ozdobiony sztukateriami dom, rudy chłopiec, ćwiczący na deskorolce… rozbłysk pomarańczowego światła.
Przypominałam sobie te scenę wielokrotnie od początku, ale za każdym razem kończyła się w tym samym punkcie, jak na źle zmontowanym ujęciu filmowym.Czegoś w tej scenie brakowało. Czegoś, co wycięłam.
Kobieta znikająca za rogiem na moment przed wybuchem. Mignęły mi tylko jej plecy. Blondynka z końskim ogonem. Trzymała coś w ramionach. Ale wtedy mnie to nie zainteresowało.Rzecz w tym, że ta kobieta nie wróciła na miejsce wybuchu. Uświadomiłam to sobie dopiero teraz: pamiętałam chłopca z deskorolką i wiele innych osób… nie było jednak wśród nich blondynki. Nikt jej nie przesłuchał. Nie wróciła na miejsce eksplozji… Dlaczego?
Ta suka uciekała!
Przypominałam sobie tę część sceny ciągle od nowa. Blondynka trzymała coś w ramionach.To była opiekunka do dziecka!A co trzymała w ramionach?Dziecko Lightowerów!
Włosy spadały na podłogę grubymi jasnymi kosmykami. Michelle uniosła nożyczki i wykonała następne cięcie. Wszystko miało się rozpocząć od nowa. Wendy zniknęła – na zawsze. Z lustra w łazience patrzyła na nią nowa twarz. Żegnała się z rolą opiekunki do dziecka, którą była przez ostatnie pięć miesięcy.Należało odciąć się od przeszłości. Wendy było imieniem pasującym do bajki o Piotrusiu Panu, nie do rzeczywistego świata.
Dziecko w sypialni krzyczało.
– Ćśś, Caitlin. Kochanie, proszę…
Teraz musi się zastanowić, co począć z dzieckiem. Wiedziała tylko, że nie może dopuścić, by umarło. Całe popołudnie słuchała wiadomości. Szukał jej cały świat. Nazwano ją zimnokrwistą morderczynią i potworem. Czy rzeczywiście nim była? Chyba nie, skoro ocaliła dziecko.
– Czy uważasz mnie za potwora, Caitlin? – zapytała wrzeszczącego niemowlaka.
Pochyliwszy się nad umywalką, wylała sobie na głowę buteleczkę mahoniowej farby POreal, wmasowując ją w krótko Przystrzyżone włosy.
Wendy, opiekunka do dziecka, przestała istnieć.
Lada moment miał przyjść Malcolm. Postanowili, że się nie spotkają, dopóki nie będą pewni, iż nikt ich nie śledzi. Ale już odczuwała jego brak, zwłaszcza teraz, kiedy udowodniła, na co ją stać.
Usłyszała trzask frontowych drzwi. Serce w niej zamarło.Może była nieostrożna? Może ktoś zauważył, że wróciła do domu z dzieckiem? Może właśnie wywalają drzwi?
W tym momencie do pokoju wszedł Malcolm.
– Przestraszyłaś się, że to policja? Przecież ci mówiłem, że to głupcy!
Michelle podbiegła do niego i rzuciła mu się w ramiona.
– Och, Mai, zrobiliśmy to! Zrobiliśmy to. – Obsypała go pocałunkami. – Postąpiłam słusznie, prawda? Chodzi mi o to, że w telewizji powiedzieli, że ten, kto to zrobił, jest potworem.
– Powiedziałem ci, że musisz być silna, Michelle. – Pogłaskał ją po włosach. – Ci z telewizji są do kupienia, podobnie jak cała reszta. Ale spójrz na siebie… Wyglądasz całkiem inaczej.
W tym momencie w sypialni rozległ się krzyk. Mai wyjął zza pasa pistolet.
– Kto to, do cholery?
Wbiegła do sypialni tuż za nim. Stał, patrząc ze zdumieniem na Caitlin.
– Mai, zatrzymajmy ją… przynajmniej przez pewien czas. Będę o nią dbała. Nie zrobiła niczego złego.
– Ty durna pało! – warknął, popychając ją na łóżko. – Wszyscy policjanci z całego miasta szukają tego dziecka.Jej oddech stał się świszczący. Działo się tak zawsze, gdy Malcolm podnosił na nią głos. Grzebała w swojej torebce, szukając inhalatora. Zwykle tam był. Nigdzie się bez niego nie ruszała. Gdzie, do diabła, mógł się podziać?
– Opiekowałam się nią, Mai… – powiedziała błagalnie. – Myślałam, że zrozumiesz…
Malcolm złapał ją za ramiona i nachylił jej twarz nad dzieckiem.
– Przyjmij do wiadomości, że jutro to dziecko stąd wyparuje. Na razie zrób coś, żeby przestało krzyczeć. Wsadź mu do ust – cycek albo przyduś głowę poduszką. Rano już go nie będzie.
Charles Danko święcie wierzył, że każdy żołnierz jest do zastąpienia, nawet on sam. Jego dewiza brzmiała: zawsze znajdzie się następny żołnierz. Prócz tego wyznawał zasadę, że nie należy ryzykować tam, gdzie nie trzeba. Zadzwonił więc z budki telefonicznej w Mission District. Jeśli rozmowa zostanie przerwana lub podsłuchana – nic się nie stanie.
Musiał odczekać kilka sygnałów, zanim w mieszkaniu podniesiono słuchawkę. Poznał głos Michelle, dziewczyny, która udawała opiekunkę do dziecka. To dzięki niej wszystko poszło jak trzeba.
– Jestem z ciebie dumny, Michelle. Spisałaś się doskonale. Ale teraz nic nie mów, tylko daj mi Malcolma.
Dziewczyna bez słowa przekazała słuchawkę i Danko uśmiechnął się z zadowoleniem, że tak szybko wypełniają jego rozkazy. To było wspaniałe, wiele też mówiło o rozmiarach ludzkiego uzależnienia. Sukces Hitlera również był efektem uzależnienia. Ludzie Danka byli inteligentni, większość z nich miała wyższe wykształcenie, mimo to rzadko kwestionowali jego polecenia.
– Jestem – usłyszał w słuchawce zgaszony głos Malcolma.
Chłopak miał naturę mordercy i był bardzo bystry. Możliwe, że był psychopatą. Czasem nawet w nim samym budził strach.
– Słuchaj, nie mogę zbyt długo rozmawiać. Przekazuję ci najświeższe nowiny: wszystko przebiegło doskonale. Nie mogło pójść lepiej.
Danko odczekał kilka sekund, po czym dodał:
– Zrób to jeszcze raz.
Stojący na cyplu wieżowiec z cegły i szkła ozdobiony był gigantycznym logo w postaci przeplatających się liter X i L. Elegancko ubrana recepcjonistka zaprowadziła mnie i Jacobiego do pokoju konferencyjnego. Wyłożone boazerią ściany obwieszone były artykułami i okładkami magazynów, przedstawiającymi uśmiechniętą twarz Mortona Lightowera. Tytuł na jednej z okładek „Forbesa” zapytywał: CZY NIKT W DOLINIE KRZEMOWEJ NIE POTRAFI POWSTRZYMAĆ TEGO CZŁOWIEKA?
– Czym ta kompania się zajmuje? – spytałam Jacobiego.
– Produkuje ultraszybkie łącza albo coś w tym rodzaju. Do transmisji danych przez Internet.
Drzwi pokoju konferencyjnego otworzyły się i do wnętrza wkroczyli dwaj mężczyźni. Pierwszy z nich, o szpakowatych włosach i rumianej twarzy, miał na sobie dobrze skrojony garnitur. Prawnik. Drugi – potężny, łysiejący, w rozpiętej koszuli w szkocką kratę – reprezentował pion techniczny.
– Chuck Zinn – przedstawił się ten w garniturze, wręczając Jacobiemu wizytówkę. – Jestem GRP w X/L. Porucznik Boxer?
– Porucznik Boxer to ja. – Spojrzałam na wizytówki i zmarszczyłam nos. – Co to jest GRP?
– Główny radca prawny. – Uśmiechnął się przepraszająco. – A to Gerry Cates, który pomagał Mortowi założyć kompanię.Usiedliśmy wszyscy za stołem konferencyjnym.
– Nie ukrywamy, że jesteśmy przerażeni. Większość z nas była z Mortem od samego początku. Gerry studiował razem z nim w Berkeley. Zacznijmy od tego, że obiecuję pełną współpracę kompanii.
– Czy macie już jakiś ślad? – wtrącił Cates. – Słyszeliśmy, że uprowadzono Caitlin.
– Robimy wszystko, co tylko możliwe. Powiedziano nam, że małą opiekowała się dziewczyna, która również zniknęła. Macie jakieś informacje, które pomogłyby nam ją znaleźć?
– Może Helenę coś wie. To sekretarka Morta. – Cates spojrzał pytająco na prawnika.
– Myślę, że możecie z nią porozmawiać – mruknął Zinn i zapisał coś w notesie.
Zaczęliśmy od rutynowych pytań. Czy Lightower otrzymywał pogróżki? Czy wiedzą o kimś, kto chciałby mu zaszkodzić?
– Nie. – Gerry Cates pokręcił przecząco głową i znowu spojrzał na prawnika. – Media oczywiście rozdmuchiwały finansowe operacje Morta – dodał. – Na zebraniach udziałowców ludzie zawsze pyskują. Finansowe psy ogrodnika. Odnowisz sobie kuchnię, a oni wrzeszczą, że ograbiłeś kompanię.
Jacobi pociągnął nosem.
– Uważa pan, że to nie powinno nikogo wkurzać, jeśli facet sprzedaje swój pakiet za sześćset milionów, a potem rozgłasza, że akcje są warte dziesięć dolców sztuka?
– Nie mamy wpływu na ceny naszych akcji, inspektorze – powiedział Cates, wyraźnie skonsternowany tym pytaniem.Zaległa pełna napięcia cisza.
– Chcielibyśmy dostać listę wszystkich waszych klientów – oświadczyłam.
– Da się zrobić – odparł prawnik i znów zapisał coś w notesie.
– Potrzebny nam jest też dostęp do prywatnych komputerów Lightowera, jego e-maili i korespondencji – dodałam, wytaczając ciężkie działa przeciwko GRP.Tym razem pióro prawnika nie dotknęło notesu.- To są prywatne dokumenty, pani porucznik. Muszę najpierw zapoznać się z podstawami prawnymi, zanim się na to zgodzę.
– Sądziłem, że mamy do czynienia z reprezentatywną osobą – wycedził Jacobi, szczerząc złośliwie zęby.
– Panie Zinn, pańskiego szefa zamordowano, więc jego prywatne dokumenty podlegają naszemu wglądowi. Na miejscu eksplozji znaleźliśmy tę notatkę – podałam mu kopię zdjęcia – zarzucającą Mortonowi Lightowerowi, że jest „wrogiem ludu”. Podpisał ją August Spies. Czy to nazwisko coś wam mówi?
Zinn zamrugał. Na twarzy Catesa pojawiło się zakłopotanie.
Wziął głęboki oddech.
– Nie muszę wam przypominać, że to śledztwo w sprawie o morderstwo. Jeśli któryś z was coś ukrywa, najwyższy czas, żeby…
– Nikt niczego nie ukrywa – obruszył się Gerry Cates.
– Pewnie pani porucznik chciałaby porozmawiać z Helenę. – GRP zamknął notes, jakby spotkanie zostało zakończone.
– Przede wszystkim chciałabym natychmiast opieczętować biuro Lightowera i uzyskać dostęp do całej jego korespondencji, plików komputerowych oraz e-maili.
– Nie jestem pewien, czy to da się zrobić, pani porucznik – mruknął Chuck Zinn i rozparł się na krześle, uśmiechając się z wyższością.
– Pozwoli pan, że ja panu powiem, co da się zrobić, Zinn. – Popatrzyłam na niego. – Za dwie godziny możemy wrócić tu z nakazem i jeśli uznamy, że z plików coś usunięto w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, zostanie tej potraktowane jako utrudnianie śledztwa w sprawie morderstwa. Możemy także wszelkie kłopotliwe dla X/L ciekawostki, które znajdziemy, przekazać prawnikom z biura prokuratora okręgowego. Czy ma pan wątpliwości, że to da się zrobić, panie Zinn?
Gerry Cates spojrzał na swojego prawnika.
– Chuck, może jakoś spróbujemy rozwiązać ten problem?
– Oczywiście, że spróbujemy. – Zinn kiwnął głową. – Przykro mi, ale nasz czas się skończył. Dziś już nie możemy wam dłużej służyć. Wy też jesteście pewnie zajęci. A zatem, jeśli to wszystko, pożegnamy was. – Wstał i uśmiechnął się. – Jestem pewny, że nie możecie się doczekać rozmowy z Helenę.
Najdalej sześć sekund po wyjściu z X/L wykonałam pilny telefon do Jill. Zaczęłam jej relacjonować przebieg frustrującego spotkania, z którego właśnie wyszłam.
– Chcesz zajrzeć do dokumentów Charlesa Lightowera – ucięła Jill – i potrzebny ci nakaz sądowy, czy tak?
– Tak, Jill, i to szybko, zanim każą swoim ludziom wyczyścić biuro.
– Czy masz powody przypuszczać, że w komputerze Lightowera znajdują się jakieś kompromitujące materiały?
– Możesz to nazwać przesadną podejrzliwością, ale jeśli facet, którego przesłuchuję, zaczyna się wić jak ryba na haczyku, natychmiast włącza się mój policyjny alarm.
– Jaki to dźwięk, Lindsay? – zapytała ze śmiechem Jill.
– Bang, bang – odparłam zniecierpliwiona. – Słuchaj, Jill, nie mam czasu na żarty.
– A co, prócz języka ciała, wskazuje na to, że coś ukrywają?
Poczułam, że zaczyna się we mnie burzyć krew.
– Przyznaj otwarcie, nie chcesz mi tego załatwić, prawda?
– Nie mogę, Lindsay. Ale nawet gdybym mogła, nie odkryłabyś niczego, co pozwoliłoby ci postawić ich w stan oskarżenia. Mam inny pomysł. Postaram się zawrzeć z nimi układ.
– Jill, prowadzę śledztwo w sprawie wielokrotnego morderstwa.
– Na twoim miejscu spróbowałabym jakiegoś pozaprawnego nacisku.
– Na przykład?
Chrząknęła znacząco.
– O ile się orientuję, nadal masz przyjaciół w mediach…
– Uważasz, że będą bardziej skłonni do współpracy, kiedy ich kompania zostanie zmieszana z błotem na pierwszej stronie „Chronicie”?
– Zgadłaś, Linds… – odparła, śmiejąc się.
W tym momencie odezwał się sygnał mojej komórki. Dzwonił Cappy Thomas z biura.
– Lindsay, potrzebujemy cię jak najszybciej na miejscu. Mamy namiar na opiekunkę dziecka.
Po powrocie do biura zastałam w pokoju przesłuchań dwie kobiety. Cappy uprzedził mnie, że prowadzą małą firmę pośrednictwa pracy dla opiekunek do dzieci pod nazwą „Niania to miłość”.
– Przybyłyśmy, gdy tylko dowiedziałyśmy się, co się wydarzyło – oświadczyła Linda Cliborne, ubrana w różowy kaszmirowy sweterek. – To my posłałyśmy Wendy Raymore do Lightowerów.
– Wydawała się idealna do tej pracy – dodała Judith Herman, jej wspólniczka. Położyła na stole żółtą teczkę. Był w niej wypełniony formularz podania o pracę, kilka listów polecających i legitymacja studencka uniwersytetu w Berkeley ze zdjęciem.
– Lightowerowie byli nią zachwyceni – stwierdziła Linda.
Patrzyłam na małe laminowane zdjęcie Wendy Raymore.
Była blondynką o wysokich kościach policzkowych i szerokim, przyjaznym uśmiechu. Wróciłam myślą do sceny tuż przed eksplozją: mogła być tamtą dziewczyną w dresie, która znikła za rogiem ulicy.
– Sprawdzamy starannie wszystkie nasze dziewczęta. Wendy wydawała się prawdziwym skarbem. Była miłą i wesołe dziewczyną, wzbudzała sympatię.
– Lightowerowie twierdzili, że ich maleństwo lgnęło do niej jak do miodu – powiedziała jej wspólniczka. – Zawsze zasięgamy opinii pracodawców.
– Czy zbadały panie jej rekomendacje?
Judith Hernan stropiła się.
– Nie sprawdziłyśmy wszystkich. Zrobiłam wywiad na uczelni, dowiedziałam się, że miała dobre wyniki. Miałyśmy jej legitymację.
Spojrzałam na adres: 17, Pelican Drive. Po drugiej stronie zatoki, w Berkeley.
– O ile dobrze pamiętam, mówiła, że mieszka poza kampusem – dodała Linda Cliborne. Kontaktowałyśmy się z nią za pośrednictwem skrzynki pocztowej.
Wywołałam z pokoju Cappy’ego i Jacobiego.
– Zaalarmujcie komisariat policji w Berkeley. I Tracchio.
– Co mamy robić? – Cappy spojrzał na mnie, co oznaczało, że pyta mnie, jakie środki powinni zastosować, żeby ją zatrzymać.Spojrzałam jeszcze raz na zdjęcie.
– Musimy zastosować wszelkie możliwe środki – odpowiedziałam.
Czterdzieści minut później znajdowaliśmy się przecznicę od numeru 17 na Pelican Drive w Berkeley. Wiktoriański dom, pomalowany wyblakłą niebieską farbą, stał w rzędzie podobnych do siebie domów na uliczce położonej kilka przecznic od kampusu. Dwa wozy patrolowe zamknęły uliczkę z obu stron. Była również furgonetka brygady antyterrorystycznej. Nie wiedziałam, czego możemy się spodziewać, ale na wszelki wypadek wolałam nie ryzykować.Pod mundurami policyjnymi wszyscy mieliśmy kamizelki kuloodporne. Była 11:45. Policja z Berkeley zaraz po naszym zawiadomieniu zaczęła obserwować dom. Powiedzieli, że nikt go nie opuszczał, natomiast pół godziny wcześniej weszła do niego czarnowłosa dziewczyna, niosąca plecak z logo uniwersytetu w Berkeley.
– Idziemy po dziecko – powiedziałam do swoich towarzyszy.
Jacobi, Cappy i ja przekradliśmy się za rzędem zaparkowanych przy ulicy samochodów przed front kamienicy. Panował całkowity spokój, wewnątrz nie było widać żadnych śladów aktywności. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w domu może być podłożona bomba.
Obaj inspektorzy wspięli się na ganek. Jeden z członków brygady antyterrorystycznej czekał z przygotowanym taranem, na wypadek gdybyśmy musieli się włamywać. W panującej ciszy było coś niesamowitego.
Dałam znak głową. Wchodzimy!
Cappy zaczął walić pięścią w drzwi wejściowe.
– Policja San Francisco! Otwierać!
Obserwowałam boczne okna, wypatrując wewnątrz jakiegoś ruchu. Byłam pewna, że skoro poprzednio użyli bomby, nie będą też mieli oporów w posłużeniu się bronią palną.
Nagle usłyszałam zbliżające się do drzwi kroki i szczęk zanika. Wycelowaliśmy pistolety w niewidoczną jeszcze osobę otwierającą nam drzwi.
Była to czarnowłosa dziewczyna w sportowej bluzie z nadrukiem uniwersytetu, którą funkcjonariusze z Berkeley widzieli, jak wchodziła do domu. Krzyknęła przestraszona, widząc przed sobą brygadę antyterrorystyczną.
– Wendy Raymore? – warknął Cappy, wyszarpując ją z progu na zewnątrz.
Zaszokowana dziewczyna ledwie mogła mówić. Cappy pchnął ją w stronę celującego w nią członka brygady antyterrorystycznej. Drżąc, wskazała na klatkę schodową.
– Myślę, że jest na górze.
Weszliśmy we troje do wnętrza. Dwie sypialnie na piętrze były otwarte i puste. W głębi korytarza jedne z drzwi były zamknięte.
Cappy zastukał do drzwi.
– Wendy Raymore? Policja San Francisco!
Nie było odpowiedzi.
Adrenalina rozsadzała mi żyły. Cappy spojrzał na mnie i sprawdził broń. Jacobi również się przygotował. Dałam im znak głową.
Cappy kopnięciem otworzył drzwi. Wpadliśmy do środka, wodząc lufami pistoletów po pokoju.
Leżąca na łóżku dziewczyna w T-shircie poderwała się gwałtownie. Wyglądała na zaskoczoną. Mrugała, otrząsając się z resztek snu. Zaczęła piszczeć:
– Boże, co się stało?
– Wendy Raymore? – zapytał Cappy, celując do niej z pistoletu.
Twarz dziewczyny była biała jak kreda, a oczy wytrzeszczone z przerażenia.
– Gdzie jest dziecko?! – ryknął Cappy.
Pomyłka! Kompletna pomyłka – przemknęło mi przez głowę.
Dziewczyna miała długie czarne włosy i śniadą cerę. Wyglądała zupełnie inaczej niż Wendy Raymore według opisu Dianne Aronoff albo na zdjęciu legitymacyjnym. A także inaczej niż osoba, którą zapamiętałam uciekającą po wybuchu. Domyślałam się, jak do tego doszło. Prawdopodobnie zgubiła swoją legitymację albo ją jej skradziono. Ale kto mógł ją teraz mieć? Schowałam pistolet. Mieliśmy przed sobą inną dziewczynę.
– To nie jest nasza opiekunka do dziecka – powiedziałam.
Lucille Cleamons zostało dokładnie siedemnaście minut z jej przerwy na lunch, żeby wytrzeć plamę z keczupu na twarzy Marcusa, oddać bliźniaki do przedszkola i złapać autobus nr 27 do pracy, zanim pan Darmon zacznie potrącać jej 7,45 dolarów za godzinę (albo 13 centów za minutę).
– No, Marcus – westchnęła, zwracając się do swojego pięcioletniego syna, który właśnie znowu nabierał do ust keczupu po to, żeby go wypluć. – Nie mam dziś czasu na takie zabawy. – Próbowała wytrzeć plamy na jego białej koszulce z kołnierzykiem, która wyglądała jak jeden z obrazków jej właściciela, malowanych przez niego rękami, ale żadna z plam nie chciała zejść.
Siedząca obok brata Cherisse spytała:
– Czy dostanę lody, mamo?
– Nie, kochanie, mama nie ma czasu. – Zerknąwszy na zegarek, poczuła ukłucie niepokoju w sercu. Boże…
– Chodźcie, dzieci. – Zebrała na tacę pudełka po Happy Meal. – Muszę was prędko wyszorować.
– Mamo, kup mi McSundae, proszę… – marudziła Cherisse.
– Kupisz sobie McSundae albo cokolwiek zechcesz, kiedy sama zarobisz dolara i sześćdziesiąt pięć centów. A teraz wstawajcie, bo trzeba was umyć. Mama musi zaraz jechać.
– Jestem czysta – zaprotestowała Cherisse.
Wyciągnąwszy dzieci z boksu, Lucille pospieszyła z nimi do łazienki.
– Ty tak, ale twój brat wygląda, jakby wrócił z wojny.
Ruszyła z dziećmi tylnym korytarzem, prowadzącym do łazienek. Weszli do damskiej toalety. Nikt nie powinien mieć jej tego za złe, znajdowali się przecież w McDonaldzie. Posadziwszy Marcusa na kontuarze z umywalkami, zamoczyła w wodzie papierowy ręcznik i zaczęła wycierać plamy na jego kołnierzyku.
Chłopiec zaczął się wiercić.
– Mój kochany, jeśli się pobrudziłeś, musisz teraz pozwolić się wyczyścić. Cherisse, chcesz siusiu?
– Tak, mamo – odpowiedziała dziewczynka.
Z dwojga jej dzieci córeczka była bardziej zaradna. Oboje mieli po pięć lat, ale Marcus ledwie umiał otworzyć zamek błyskawiczny. Plamy od keczupu na jego kołnierzyku powoli zaczęły ustępować.
– Cherisse, wysiusiasz się w końcu czy nie? – zapytała zniecierpliwiona Lucille.
– Nie mogę, mamo.
– Nie możesz? Nie mam czasu, żeby ci w tym pomagać, młoda damo. Ściągnij rajstopki, usiądź na sedesie i siusiaj.
– Nie mogę, mamo. Zobacz sama.
Lucille westchnęła. Ten, kto powiedział, że czas jest po stronie rodziców, z pewnością nie miał bliźniaków. Rzuciwszy krótkie spojrzenie w lustro, znów westchnęła. Ani sekundy dla siebie! Postawiła Marcusa na podłodze i poszła do kabiny Cherisse.- O co chodzi, kochanie? – spytała. Dziewczynka nie odrywała wzroku od sedesu.
– Boże! – Lucille aż zatkało z wrażenia. Na pokrywie muszli stał koszyk, w którym leżało owinięte kocykiem niemowlę.
Od czasu do czasu, choć rzadko, bywają w tym zawodzie momenty, że wszystko się układa. Odnalezienie dziecka Lightowerów w McDonaldzie było niewątpliwie jednym z takich momentów. Czuło się, że cały ratusz odetchnął z ulgą.Połączyłam się z Cindy i poprosiłam ją o wyświadczenie mi przysługi. Powiedziała, że z najwyższą przyjemnością zaaranżuje naciski na X/L.Gdy kończyłam rozmowę, do pokoju zapukał Charlie Clapper.- Masz ładny biust, Boxer.
– To zbyt seksistowska uwaga, nawet jak na ciebie – odpowiedziałam z uśmiechem.
Clapper zaśmiał się. Widać było, że jest zmęczony. Jego zespół zużył większą część poprzedniego dnia na przeszukiwanie miejsca eksplozji.
– NDTO, kochanie – powiedział, ruchem głowy sygnalizując mi, że mam za nim pójść. – Najpierw dla twoich oczu. One są znacznie bystrzejsze niż oczy Tracchia.
– Czymś w końcu zasłużyłam na złotą odznakę.
Zaprowadził mnie do swojego biura. W jego starym drewnianym fotelu siedział Niko z grupy saperów i wyciągał coś z chińskiego pojemniczka na żywność.
Charlie podsunął mi krzesło.
– Odtworzyliśmy schemat urządzenia bombowego. – Na tablicy narysowany był plan domu Lightowerów. – We wszystkich pomieszczeniach znaleźliśmy ślady C-cztery. Ćwierć kilograma tego materiału wystarczy, żeby strącić odrzutowiec, a siła wybuchu każe przypuszczać, że w tym domu było go pięć razy więcej. Sprawca wszedł do środka z czymś takim… – pokazał nam czarny sportowy plecak firmy Nike – i podrzucił to w jednym z pokojów.
– Skąd wiemy, że tak właśnie było?
– To proste. – Clapper uśmiechnął się i wyjął kawałek czarnej tkaniny nylonowej z emblematem Nike. – Znaleźliśmy to na ścianie.
– Jest szansa, że znajdziecie na plecaku jakieś odciski palców?
– Przykro mi, moja droga – zarechotał Clapper. – To wszystko, co z niego zostało.
– Bomba została zdetonowana zdalnie, za pomocą bardzo zmyślnego urządzenia – wyjaśnił Niko. – Użyto detonatora sprzężonego z telefonem komórkowym.
– C-cztery wcale nie tak trudno zdobyć. Powinniśmy sprawdzić, czy nie było kradzieży na jakiejś budowie albo w którymś z magazynów wojskowych – powiedział Clapper.
– Lubisz dziewczynki, Charlie?
– Jeśli mają osiemnaście lat lub więcej – odparł, szczerząc zęby. – Czemu pytasz? Czy w końcu zaczęło cię swędzić?
Gdyby Clapper był wyższy, dwadzieścia kilogramów lżejszy i nie był od trzydziestu lat żonaty, może pozwoliłabym sobie któregoś dnia na mały romans z nim.
– Niestety ta jest znacznie młodsza.
– Masz na myśli córeczkę Lightowerów? – zapytał.
Skinęłam głową.
– Chcę, żeby przeprowadzono badania daktyloskopijne, Charlie. Dziecko, kocyk, koszyk. Wszystko, co się da.
– Ostatni raz zmieniałem pieluszki trzydzieści lat temu westchnął z obrzydzeniem Clapper. – Hej, byłbym zapomniał… – Spod sterty papierów na biurku wyjął opatrzony numerem woreczek na dowody rzeczowe. – W tym samym korytarzu, co sypialnia dziecka był pokój, w którym ktoś nocował.
Ktoś, kogo dotąd nie braliśmy pod uwagę. Opiekunka do dziecka, pomyślałam.
– Nie podniecaj się – mruknął Charlie i wzruszył ramionami. – Wszystko było spalone na popiół. Przy łóżku znaleźliśmy tylko to.
Podał mi plastikowy woreczek. Wewnątrz był mały zniekształcony zbiorniczek długości jakichś ośmiu centymetrów. Obejrzałam go. Nie miałam pojęcia, do czego mógł służyć.
– Reszta pewnie się stopiła – powiedział Clapper.
Pogrzebawszy w marynarce, wiszącej na oparciu krzesła, wyjął coś, co wyglądało bardzo podobnie.
– To proventil, Lindsay. – Zdjął wieczko ze swojego urządzenia i dwukrotnie nacisnął przycisk. W powietrze wyleciały dwa obłoczki pyłu, a wieczko pasowało dokładnie do znalezionego zbiorniczka.
– Osoba, która spała w tym łóżku, miała astmę.
Jill Bernhardt siedziała w swoim zaciemnionym biurze jeszcze przez długi czas po wyjściu wszystkich pracowników.
Przed nią leżała otwarta teczka z aktami sprawy. W pewnym momencie uprzytomniła sobie, że od dziesięciu minut wpatruje się w tę samą stronę. Kiedy Steve nie był w podróży lub nie pracował do późna, zaczęła od pewnego czasu zostawać w biurze do wieczora, nawet gdy nie przygotowywała się do rozprawy. Starała się mieć z nim jak najmniej do czynienia. Jill Meyer Bernhardt. Superprawnik. Alfa i omega dla wszystkich.
Bała się wrócić do domu.
Rozmasowała sobie najświeższy siniak na kręgosłupie. Dlaczego tak się zachowuje? Dlaczego cierpi w milczeniu, jednocześnie występując w imieniu kobiet, które znajdowały się w takiej samej sytuacji jak ona? Po jej policzku potoczyła się łza. To dlatego, że straciłam dziecko, pomyślała. Wtedy to wszystko się zaczęło.Ale w głębi duszy wiedziała, że było inaczej. Kłopoty ze Steve’em zaczęły się znacznie wcześniej, kiedy była świeżo po studiach prawniczych, a on kończył MBA. Najpierw poszło o to, jak się powinna ubierać. Chodziło o stroje, które mu się nie podobały albo nie ukrywały jej sińców. O przyjęcia, podczas których wygłaszał autorytatywne, megalomańskie opinie na wszelkie możliwe tematy – także na temat jej zawodu. O zachowywanie pozorów, że to z jego zarobków dokonali przedpłaty na domek jednorodzinny Beemera.„Nie wolno ci tego robić, Jill”. Słyszała to od czasu, gdy go poznała. Jezu Chryste! Wytarła oczy przegubami dłoni. Była pierwszym zastępcą prokuratora okręgowego w tym mieście. Czego jeszcze można od niej żądać?Kiedy zadzwonił telefon, aż podskoczyła. Czyżby to był Steve? Już na sam dźwięk jego głosu zaczynało jej się robić niedobrze. Ten przyprawiający o gęsią skórkę, pozornie troskliwy ton: „Kochanie, co robisz? Wróć do domu. Pobiegamy razem”.
Z ulgą stwierdziła, że numer, który ukazał się na wyświetlaczu, należy do zastępcy prokuratora okręgowego w Sacramento. Dzwonił z zawiadomieniem o zwolnieniu jednego ze świadków z aresztu. Nie podniosła słuchawki, pozwalając, by wiadomość została zarejestrowana przez pocztę głosową.Zamknęła grubą teczkę. To już ostatni raz, przysięgła sobie. Zacznie od opowiedzenia wszystkiego Lindsay. Bolało ją, że nie była wobec niej szczera. Lindsay i tak uważała, że Steve jest kutasem. Nie była głupia.
Gdy chowała akta do szafki, telefon zadzwonił ponownie. Tym razem była pewna, że to on.
Nie odpowiem, postanowiła. Kiedy była w połowie drogi do drzwi, coś sprawiło, że zawróciła i podeszła do aparatu. Spojrzała na wyświetlacz. Widniał na nim dobrze jej znany numer. Poczuła suchość w ustach. Powoli podniosła słuchawkę.
– Tu Bemhardt – wyszeptała, przymykając oczy.
– Kochanie, znów pracujesz do późna? – Głos Steve’a przejął ją grozą. – Gdybym cię nie znał, mógłbym pomyśleć, że boisz się wrócić do domu.
Tego wieczoru George Bengosian był w doskonałym nastroju.
Będąc jeszcze na stażu, doszedł do wniosku, że nie ma talentu w dziedzinie urologii, i odkrył, że jego powołanie to utworzenie z upadających okręgowych ubezpieczalni jednej wielkiej Organizacji Ochrony Zdrowia. Był niski, łysiał i miał duży rozpłaszczony nos. Wiedział, że nie jest typem mężczyzny, który zdoła oczarować piękną kobietę – a już z pewnością nie tę seksowną analityczkę z konferencji na temat ochrony zdrowia, zorganizowanej przez Bank Amerykański.
To było jak cudowny sen. Okazało się, że Mimi jest nim bardzo zainteresowana, i właśnie w tej chwili szli do jego apartamentu.
– Wynająłem penthouse – powiedział. – Zobaczysz, jaki stamtąd jest widok.
Otwierając drzwi do swojego apartamentu w Clifcie, patrzył pożądliwie na zarys stanika Mimi; wyobrażał sobie kołyszące się w nim sprężyste piersi i rozmarzone, wpatrzone w niego oczy. To wszystko zawdzięczał swojemu rocznemu sprawozdaniu.
Mimi uszczypnęła go w ramię.
– Poczekaj sekundę – wymruczała i ruszyła do toalety.
– Byle nie dłużej – odparł, robiąc nadąsaną minę.
Drżącymi z emocji rękami zerwał opakowanie z butelki roederera, która kosztowała tyle co apartament, i napełnił dwa kieliszki. Jego pięćdziesięcioczteroletni członek wił się w spodniach jak dorsz w koszyku. Rankiem będzie już w samolocie, w drodze na zebranie Senackiego Komitetu Ochrony Zdrowia stanu Illinois, które zostało zwołane w celu znalezienia alternatywnego rozwiązania wobec jego propozycji, polegającej na likwidacji najniższych indywidualnych kont, stanowiących najwyższe ryzyko. Sto czterdzieści tysięcy rodzin, czyli wszyscy, którzy znaleźli się poniżej dolnej granicy, zostałoby wyeliminowanych z projektu.Mimi wyszła z toalety, wyglądając jeszcze ponętniej niż przedtem. George podał jej kieliszek.
– Twoje zdrowie – powiedział. – Za nas oboje. Za dzisiejszą noc.
– Za Hopewell – odparła z uśmiechem i trąciła się z nim kieliszkiem. – Może czegoś spróbujesz? – Położyła dłoń na jego przegubie. – Gwarantuję, że to nada twoim planom głębszy sens. – Wyjęła z torebki flakonik. – Otwórz usta.
Kiedy to zrobił, nalała mu na język dwie krople. Poczuł gorycz tak intensywną, że niemal podskoczył.
– Czy to nie mogłoby mieć lepszego smaku? Na przykład wiśni?
– Jeszcze jedną. – Uśmiechnęła się uwodzicielsko. – Chcę być pewna, że jesteś dla mnie gotów. Że jesteś gotów dla nas.
Ponownie otworzył usta. Serce biło mu jak młotem.
Mimi nalała mu na język następną kroplę. Uśmiech na jej twarzy zmienił się – stał się zimny. Ścisnąwszy mu palcami jednej ręki policzki, odwróciła flakonik do góry dnem.
Usta George’a wypełniły się gorzkim płynem. Próbował go wypluć, ale przechyliła mu głowę do tyłu, dopóki nie przełknął. Oczy wyszły mu z orbit.
– Co to jest, do cholery? – wymamrotał.
– Trucizna – odpowiedziała Mimi, chowając flakonik do torebki. – Nadzwyczajna trucizna dla nadzwyczajnego faceta. Jedna kropla zabija człowieka w ciągu paru godzin. Połknąłeś tyle, że wystarczyłoby dla całego San Francisco.
Jego kieliszek z szampanem upadł i rozbił się na podłodze. Próbował wykrztusić połknięty płyn. Ta suka jest nienormalna. A może to tylko żart? Po chwili poczuł w żołądku rozdzierający ból.
– To za wszystkich, których przez całe życie kantowałeś, panie Bengosian. Nie znasz nikogo z nich. Za rodziny, które na ciebie liczyły. Za Hopewell. Za Felicję Brown, która umarła na czerniaka, choć można go było jeszcze wyleczyć. Za Thomasa Ortiza. Czy to nazwisko coś ci mówi? Twoi ludzie, zajmujący się eliminacją osób stanowiących ryzyko, powinni je znać. Ten człowiek zastrzelił się, nie mogąc zapłacić za operację guza mózgu u swojego syna. Na tym polega wasze „opróżnianie walizek”. Czyż nie tak to nazywacie, panie B.?
George czuł, że ból w żołądku staje się nie do wytrzymania. Jego usta wypełniły się kleistą pianą. Wypluł ją na koszulę, lecz nadal miał uczucie, jakby jego wnętrzności szarpały żelazne szpony. Wiedział, co się z nim dzieje. Obrzęk płuc. Szybko postępująca niewydolność organów wewnętrznych. Muszę wezwać pomoc, pomyślał. Może jakoś dotrę do drzwi. Ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i upadł na podłogę.
Mimi stanęła nad nim, patrząc na niego z szyderczym uśmieszkiem. Wyciągnął ku niej rękę. Chciał ją uderzyć, złapać za gardło, udusić… Nie mógł się jednak ruszyć.
– Proszę… – wycharczał.
Uklękła przy nim.
– Jakie to uczucie, kiedy się opróżnia twoją walizkę, panie Bengosian? Bądź tak miły i otwórz jeszcze raz usta. Szeroko!
Zebrał wszystkie siły, by nabrać powietrza do płuc, ale nie udało mu się to. Jego język spuchł do monstrualnych rozmiarów, a szczęka zdrętwiała. Mimi podsunęła mu pod oczy niebieski kawałek papieru. Przynajmniej wydawało mu się, że jest niebieski, bo jego oczy zrobiły się szkliste i światło załamywało się w nich tak, że nie widział wyraźnie kolorów. Zobaczył tylko mgliste zarysy logo Hopewell.
Mimi zgniotła papier w kulkę i włożyła mu ją do ust.
– Dzięki za twoją troskę o Hopewell, ale twoje ubezpieczenie było niestety za niskie.
W środku nocy obudził mnie sygnał komórki. Zerwałam się i spojrzałam na zegar. Cholera, dopiero czwarta.
Półprzytomna sięgnęłam po telefon, usiłując odczytać numer na wyświetlaczu. Dzwonił Paul Chin.
– Słucham cię, Paul. Co się stało? – wymamrotałam.
– Przepraszam, że cię obudziłem. Jestem w hotelu Clift. Byłoby dobrze, gdybyś tu przyjechała.
– Odkryłeś coś? – Było to głupie pytanie. Telefon o czwartej nad ranem mógł oznaczać tylko jedną rzecz.
– Tak. Mam wrażenie, że sprawa bomby u Lightowerów trochę się skomplikowała.Osiem minut później – tyle zajęło mi włożenie dżinsów, kamizelki i kilka ruchów grzebieniem – pędziłam moim explorerem przez Vermont w stronę Siódmej Ulicy, z rozpraszającym mrok spokojnej nocy kogutem na dachu.
Przed jasno oświetlonym, świeżo odrestaurowanym wejściem do hotelu stały trzy wozy policyjne i samochód z kostnicy. Clift był jednym z najlepszych starych hoteli i niedawno został odnowiony w fantazyjnym stylu. Pokazałam swoją odznakę funkcjonariuszom przy wejściu i znalazłam się w środku, od samego progu zaskoczona przepychem wnętrza: kanapą przystrojoną strusimi piórami, rogami byków na ścianach i innymi podobnymi przedmiotami. Kilku zdenerwowanych pracowników hotelu stało w foyer, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Pojechałam windą na ostatnie piętro, gdzie czekał na mnie Chin.
– Ofiara nazywa się George Bengosian. To gruba ryba z opieki zdrowotnej – poinformował mnie, prowadząc do apartamentu denata. – Lepiej się przygotuj. Nie żartuję.
Zobaczyłam kolejne ekskluzywne wnętrze, a w nim ciało, oparte o nogę stołu konferencyjnego.
Skóra Bengosiana była galaretowata i miała zielonożółty kolor, charakterystyczny dla niedotlenienia. Szeroko otwarte, wywrócone oczy wyglądały jak wyrwane z oczodołów. Na podbródku zastygł pomarańczowy, kleisty płyn, który wyciekł mu z nosa. Spojrzałam na pochylonego nad zwłokami medyka.
– Kto mógł go tak urządzić? Wygląda, jakby odbył pojedynek z przybyszem z kosmosu.
Lekarz był kompletnie zdezorientowany.
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Dlaczego sądzisz, że to było zabójstwo? – spytałam China.
Wzruszył ramionami.
– Piętnaście minut przed trzecią zadzwoniono do recepcji z zewnętrznego numeru. Powiedziano, że trzeba posprzątać w apartamencie na górze.
Pociągnęłam nosem.
– To robota dla mnie.
– Znaleźliśmy jeszcze tę kartkę – dodał Chin. Ręką w lateksowej rękawiczce rozprostował zgnieciony w kulkę kawałek papieru. – Była w jego ustach.
Kartka wyglądała jak kwestionariusz i miała białe, wytłaczane logo: Opieka Zdrowotna Hopewell.Był to firmowy formularz deklaracji o zyskach. Gdy zaczęłam czytać tekst, poczułam lód w żyłach.
Wypowiadamy wojnę chciwym i skorumpowanym jednostkom w naszym społeczeństwie. Nie możemy dłużej tolerować klasy uprzywilejowanych, którzy z całą bezwzględnością bogacą się kosztem uciśnionych, słabych i biednych. Koniec z epoką ekonomicznego apartheidu. Dopadniemy was – niezależnie od tego, jak wspaniałe macie domy albo jak dobrych macie prawników. Jesteśmy w waszych mieszkaniach, w waszych miejscach pracy. Ta wojna toczy się tu, gdzie żyjecie. To wojna z NAMI!
Cholera. Spojrzałam na China. To nie było zabójstwo, tylko egzekucja. Wypowiedzenie wojny. Miał rację, mówiąc, że sprawa Lightowerów się skomplikowała.
Podpis pod deklaracją brzmiał: August Spies.