CZĘŚĆ 5

ROZDZIAŁ 96

Do ataku na podniszczony biały dom pod numerem 722 na Seventh Street w Berkeley przygotowywała się najsilniejsza grupa szturmowa w historii miasta. Brygada antyterrorystyczna do zadań specjalnych z San Francisco, policja z Berkeley i Oakland, agenci federalni z FBI i DHS.

Całe otoczenie odizolowano od ruchu ulicznego. Mieszkańcy sąsiednich domów zostali dyskretnie wyprowadzeni jeden po drugim. Przygotowano jednostkę saperską i kilkanaście ambulansów z ekipami ratowniczymi.

Dwadzieścia minut wcześniej pod dom zajechała szara furgonetka Chevrolet. W domu ktoś był.

Znajdowałam się w pobliżu Molinariego, który utrzymywał stały kontakt telefoniczny z Waszyngtonem. Dowódcą grupy szturmowej był Joe Szerbiak, kapitan jednostki do zadań specjalnych.

– Zrobimy tak – powiedział Molinari, klęcząc za czarnym samochodem patrolowym w odległości nie większej niż trzydzieści metrów od domu. – Zadzwonimy tylko raz. Damy im szansę, żeby się poddali. Jeśli nie posłuchają – spojrzał na Szerbiaka – zaczynasz akcję.

Plan polegał na wstrzeleniu do wnętrza domu pojemników z gazem łzawiącym i zmuszeniu w ten sposób wszystkich do wyjścia. Jeśli wyjdą dobrowolnie, każemy im się położyć na ziemi i zakujemy w kajdanki.

– A jeśli wyjdą z bronią? – spytał Joe Szerbiak, wkładając kuloodporną kamizelkę.

Molinari wzruszył ramionami.

– Jeżeli zaczną strzelać, będziemy musieli ich pozabijać.

Sprawą nierozpoznaną były materiały wybuchowe. Wiedzieliśmy jednak, że mają w swoim arsenale bomby, i mieliśmy świeżo w pamięci to, co dwa dni wcześniej stało się w Rincon Center.

Grupa szturmowa dostała rozkaz przygotowania się do ataku. Strzelcy wyborowi zajęli swoje stanowiska. Załoga opancerzonej furgonetki, mająca za zadanie opanowanie domu, jeszcze raz sprawdziła sprzęt. Była z nami również Cindy Thomas. Poprosiła, żeby ją zabrać, gdyż dziewczyna, która znajdowała się w tym domu, okazała jej zaufanie. Michelle alias Wendy Raymore, opiekunka do dzieci.

Czułam się zdenerwowana i podekscytowana. Pragnęłam, żeby ten koszmar wreszcie się skończył. Żeby nie było więcej jatek. Żeby to wszystko po prostu się skończyło.

– Myślicie, że oni wiedzą o tym, że tu jesteśmy? – zapytał Tracchio, zerkając na dom zza maski samochodu.

– Jeśli nie, to zaraz się dowiedzą – mruknął Molinari. – Kapitanie – dał znak głową Szerbiakowi – proszę do nich zatelefonować.

ROZDZIAŁ 97

W domu pod numerem 722 przy Seventh Street panowało straszliwe zamieszanie, jakby wszyscy nagle oszaleli.

Robert chwycił automatyczny karabin i skulił się pod jednym z frontowych okien, badając wzrokiem otoczenie.

– Tam jest cała armia! Gdzie nie spojrzeć, gliny!

Julia wrzeszczała i zachowywała się jak wariatka.

– Mówiłam wam, żebyście się wynosili z mojego domu! I co teraz zrobimy?! Co teraz zrobimy?!

Tylko Mai wydawał się spokojny. Podszedł do okna i wyjrzał przez zasłony. Potem wyszedł do drugiego pokoju i wrócił, ciągnąc ze sobą czarną walizę na kółkach.

– Prawdopodobnie umrzemy – mruknął.

Michelle miała wrażenie, że jej serce uderza tysiąc razy na sekundę. Spodziewała się, że lada moment do domu wpadną uzbrojeni mężczyźni w mundurach. Drżała ze strachu i jednocześnie czuła wstyd. Miała świadomość, że zdradziła swoich przyjaciół. Zburzyła wszystko, o co walczyli. Ale skoro musiała mordować kobiety i dzieci, miała prawo z tym skończyć.

Nagle odezwał się telefon. Na moment wszyscy znieruchomieli z oczami utkwionymi w aparat. Dźwięk dzwonka brzmiał, jakby włączył się alarm.

– Odbierz – syknął Robert, patrząc na Mała. – Chciałeś być dowódcą, to teraz odbierz.

Malcolm podszedł do telefonu. Po piątym sygnale podniósł słuchawkę.

Przez sekundę słuchał. Nie widać było po nim strachu ani zaskoczenia. Nawet się przedstawił.

– Stephen Hardaway – powiedział z dumą.

Przez dłuższy czas słuchał w milczeniu.

– Zrozumiałem – odparł w końcu, po czym odłożył słuchawkę. Przełknął ślinę i potoczył wzrokiem po obecnych. – Powiedzieli, że mamy tylko jedną szansę. Kto chce stąd wyjść, musi to zrobić teraz.

W pokoju zaległa grobowa cisza. Robert stał przy oknie, Julia opierała się o ścianę. Mai po raz pierwszy wyglądał na wstrząśniętego i bezradnego. Michelle chciało się płakać.

– Mnie w każdym razie nie dostaną – oświadczył Robert.

Wziął swój automatyczny karabin i stanął tyłem do kuchennych drzwi, patrząc na stojącą na podjeździe opancerzoną furgonetkę. Mrugnął do pozostałych – było to coś w rodzaju niemego pożegnania. Szarpnął drzwi i wybiegł z domu.

Parę metrów od furgonetki podniósł karabin i puścił długą serię w stronę policjantów. Potem usłyszeli dwa głośne trzaski. Tylko dwa. Robert przestał biec. Okręcił się, na twarzy miał wyraz zdumienia. Na jego piersi pojawiły się dwie purpurowe, rozszerzające się plamy.

– Robert! – krzyknęła Julia. Rozbiła szybę lufą pistoletu i zaczęła strzelać na oślep. Po chwili odrzuciło ją do tyłu i już się nie poruszyła.

Przez frontowe okno wpadł do wnętrza czarny pojemnik, za nim drugi. Z obu zaczął wydobywać się gaz. Gorzka, piekąca chmura wypełniła cały pokój, paraliżując płuca Michelle.

– Och, Mai… – Spojrzała na niego i rozpłakała się.

Stał, trzymając w ręku telefon komórkowy. Na jego twarzy nie było już strachu.

– Nie wyjdę stąd – powiedział.

– Ja też – odparła, potrząsając głową.

– Jesteś dzielną dziewczynką. – Uśmiechnął się do niej.

Patrzyła, jak wystukuje czterocyfrowy numer. Sekundę później usłyszała sygnał, dobiegający z walizki.

Drugi sygnał. Trzeci…

– Pamiętasz? – Mai nabrał powietrza w płuca – Bez prądu nie ma wybuchu.

ROZDZIAŁ 98

W momencie wybuchu znajdowaliśmy się zaledwie trzydzieści metrów od domu, skuleni za osłoną wozu policyjnego.

Z okien trysnęły pomarańczowe języki płomieni. Ognista chmura rozdarła dach, a dom wyglądał, jakby się uniósł w powietrze.

– Padnij! – krzyknął Molinari. – Wszyscy na ziemię!

Wybuch odrzucił nas do tyłu. Ściągnęłam na ziemię Cindy, która stała obok mnie, osłaniając ją przed podmuchem i deszczem gruzu.

Leżeliśmy, dopóki nie minęła nas fala rozpalonego powietrza. Słychać było krzyki: „Cholera jasna!”. „Nic ci nie jest?”.

Powoli dźwignęliśmy się na nogi.

– Boże miłosierny… – wyszeptała Cindy.

W miejscu, gdzie przed chwilą stał dom, ział krater, pełen dymu i ognia.

– Michelle! – zawołała Cindy. – Gdzie jesteś?!

Patrzyliśmy na coraz wyższe płomienie, bo wiatr podsycał ogień. Nikt nie wyszedł z domu. Nikt nie przeżyłby takiego wybuchu.

Zaczęły wyć syreny. W eterze krzyżowały się gorączkowe rozmowy. Słyszałam, jak policjanci krzyczą do swoich walkie – talkie:

– Potężny wybuch na Seventh Street siedemset dwadzieścia dwa!

– Może jej tam nie było… – Cindy nie odrywała wzroku od zburzonego domu.

Objęłam ją ramieniem.

– Oni zabili Jill, Cindy.

Kiedy strażacy ugasili ogień, a ekipy pogotowia krążyły wśród dymiących resztek, również poszłam obejrzeć je z bliska.

Czy to już koniec? Czy zagrożenie minęło? Ilu ich tam mogło być? Trudno było to ocenić. Czworo, może pięcioro. Hardaway prawdopodobnie nie żył. Czy Charles Danko też tam był? August Spies?

Na Seventh Street przybyła również Claire. Klęczała teraz nad ciałami, ale były tak popalone, że nie dało się ich zidentyfikować.

– Szukam białego mężczyzny – powiedziałam jej. – Mógł mieć około pięćdziesięciu lat.

– Jedno mogę tylko stwierdzić: że było ich czrworo – odparła. – Czarny mężczyzna, zastrzelony na podjeździe, i trzy osoby, które zginęły wewnątrz. Dwie z nich to kobiety.

Podszedł do nas Molinari. Przed chwilą skończył rozmawiać z Waszyngtonem, meldując o wyniku akcji.

– Nic ci się nie stało, Lindsay? – spytał.

Pokręciłam głową, po czym wskazałam poprzykrywane wzgórki, opatrzone karteczkami.

– To jeszcze nie wszyscy – stwierdziłam.

– Danko? – Molinari wzruszył ramionami. – Musimy poczekać na odpowiedź z laboratorium. W każdym razie jego grupa jest rozbita. Nie ma już ludzi ani sprzętu. Co może więcej zrobić?

Rozglądając się wokół, zauważyłam wśród gruzów jakiś mały przedmiot – była to klamerka do włosów. Wyglądała w tej scenerii niemal śmiesznie. Schyliłam się i podniosłam ją.

– ”Niech cały świat usłyszy głos ludu” – powiedziałam, pokazując Molinariemu swoje znalezisko.

Na klamerce był gołąbek, symbol pokoju.

ROZDZIAŁ 99

Charles Danko krążył bez celu po ulicach San Francisco, myśląc o przyjaciołach, którzy umarli za sprawę w Berkeley. Umarli jak męczennicy, podobnie jak wiele lat temu William.

Mógłbym w tej chwili zabić wielu ludzi, pomyślał. Tu, na miejscu.

Wiedział, że mógłby posłać na śmierć wszystkich dokoła i nie schwytano by go przez wiele godzin, może nawet nigdy. Gdyby tylko wszystko dobrze obmyślił – gdyby był mordercą pedantem.

Zabiję cię, biznesmenie w drogim garniturze!

Ciebie też, elegancka paniusiu!

I ciebie, i ciebie, i ciebie, i ciebie, rozgadane dupki.

Jak łatwo rozładować wściekłość.

Policja, FBI… jacyż oni wszyscy byli żałośni. Wszystko pojmowali na opak. Nie rozumieli, że chodziło o sprawiedliwość i rewanż. Oba powody nie wykluczały się wzajemnie, wręcz przeciwnie. Kiedy postanowił pójść w ślady Williama, zamierzał zrealizować marzenia zabitego brata i jednocześnie pomścić jego śmierć. Dwa powody były lepsze niż jeden. Podwójna motywacja potęgowała złość.

Witryny sklepów, twarze mijanych ludzi, ich eleganckie, kosztowne stroje – wszystko to zaczęło mu się zamazywać przed oczami. Oni wszyscy byli winni. Całe państwo było winne.

Ale jeszcze nie zwyciężyli.

Ta wojna zaczęła się tutaj, na ich ulicach ze złota. I musi dalej trwać.

Nikt jej nie powstrzyma.

Zawsze znajdą się nowi żołnierze.

Tacy jak on sam – bo przecież on też był żołnierzem.

Zatrzymał się przy budce telefonicznej i przeprowadził dwie rozmowy.

Pierwszą – z innym żołnierzem.

Drugą ze swoim mistrzem, człowiekiem, który myślał o wszystkim. Także o tym, jak wykorzystać jego umiejętności i odwagę.

Podjął decyzję: następnego dnia rozpocznie się terror.

Wszystko było tak, jak sobie zaplanował.

ROZDZIAŁ 100

Spotkanie G-8, zaplanowane na następny dzień, postanowiono odbyć zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Twardogłowi faceci z Waszyngtonu uparli się, żeby niczego nie zmieniać.

Posiedzenie miało być poprzedzone uroczystym otwarciem w Galerii Rodina w Pałacu Legii Honorowej, z którego rozciągał się wspaniały widok na Złote Wrota.

Gospodarzem spotkania miał być Eldridge Neal, jeden z najbardziej podziwianych Amerykanów pochodzenia afrykańskiego, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych. Wyznaczeni do ochrony szczytu G-8 funkcjonariusze mieli strzec bezpieczeństwa w miejscach posiedzeń i na trasach dojazdowych. Każdy identyfikator miał być trzykrotnie sprawdzony, wszystkie pojemniki na śmieci i przewody wentylacyjne zbadane przez psy, specjalnie szkolone do wykrywania materiałów wybuchowych.

Ale Charles Danko był nadal nieuchwytny, a Carl Danko był moim jedynym tropem, prowadzącym do syna.

Pojechałam jeszcze raz do Sacramento, podczas gdy reszta mojego wydziału przygotowywała się do G-8. Carl Danko wyglądał na zaskoczonego moją powtórną wizytą.

– Myślałem, że będzie pani dzisiaj odbierała jakieś odznaczenie. Zabijanie młodych ludzi weszło wam w zwyczaj. Po co pani tu przyjechała?

– Z powodu pańskiego syna – odparłam.

– Mój syn nie żyje.

Westchnął, ale wpuścił mnie do domu. Poszłam za nim do jego gabinetu. Na kominku palił się ogień. Dołożył drzewa, po czym usiadł w głębokim fotelu.

– Powiedziałem już, że temat Williama skończył się trzydzieści lat temu.

– Nie chcę rozmawiać o Billym – oświadczyłam. – Interesuje mnie Charles.

Zauważyłam, że się zawahał.

– Powiedziałem FBI…

– Wiem, co pan powiedział – przerwałam mu. – Znamy jego życiorys. Wiemy, że nie umarł.

– Czy wy nigdy nie przestaniecie? – warknął. – Najpierw William, teraz Charlie. Proszę jechać po odbiór swojego odznaczenia, pani porucznik. Zasłużyła pani na nie, likwidując swoich morderców. Kto pani powiedział, że Charlie żyje?

– George Bengosian – odparłam.

– Kto?

– George Bengosian. Druga ofiara. Znał Billy’ego z uniwersytetu w Berkeley. Nie tylko znał, panie Danko. On go wydał.

Danko poprawił się w fotelu.

– Co to ma do rzeczy?

– Przedwczoraj podczas eksplozji w Rincon Center zginął Frank Seymour. Był dowódcą grupy przeprowadzającej atak na Hope Street, podczas którego został zastrzelony pański starszy syn. Charles żyje i zabija niewinnych ludzi, panie Danko. Podejrzewam, że popadł w szaleństwo. Myślę, że pan też.

Stary człowiek nabrał głęboko powietrza. Przez chwilę wpatrywał się w ogień, po czym wstał i podszedł do biurka. Z dolnej szuflady wyjął paczkę listów i rzucił mi je przed nos na stolik do kawy.

– Nie kłamałem. Dla mnie mój syn umarł. W ciągu ostatnich trzydziestu lat widziałem się z nim tylko raz, przez pięć minut. W Seattle, na rogu ulicy. Te listy zaczęły przychodzić kilka lat temu. Raz w roku, w okolicy moich urodzin.

Chryste, cały czas miałam rację. Charles Danko żyje…

Wzięłam listy i zaczęłam je porządkować.

Stary mężczyzna wzruszył ramionami.

– Przypuszczam, że wykłada w college’u.

Na kopertach nie było adresów zwrotnych. Cztery ostatnie listy pochodziły z północy kraju. Portland, Oregon… Ostatni, nadany 7 stycznia, przed czterema miesiącami, był z Oregonu.

Przyszło mi do głowy, że ta zbieżność nie jest przypadkowa. Stephen Hardaway przeniósł się do Portland i zaczął pracować w college’u Reed. Spojrzałam na Carla Danka.

– Powiedział pan, że wykłada. Gdzie?

Pokręcił głową.

– Nie wiem.

Za to ja już wiedziałam. Wiedziałam z niezachwianą pewnością.

Danko pracował w Portland. Przez cały czas wykładał w tamtejszym college’u.

Tam właśnie poznał Stephena Hardawaya.

ROZDZIAŁ 101

Połączono mnie z Molinarim, który był w Pałacu Legii Honorowej. Do otwarcia szczytu przez wiceprezydenta pozostały dwie godziny.

– Myślę, że wiem, gdzie jest Danko – poinformowałam go przez radiotelefon. – W Portland, w college’u Reed. Jest tam wykładowcą. To ta sama uczelnia, do której uczęszczał Stephen Hardaway. Koło się zamknęło.

Molinari obiecał, że zaraz wyśle tam grupę agentów FBI. Wracałam do miasta na światłach alarmowych i syrenie. Dojechawszy do Vallejo, nie mogłam już dłużej wytrzymać. Wystukałam numer centrali Reed.

Po przedstawieniu się telefoniście zostałam połączona z Michaelem Picotte, dziekanem akademii. W chwili gdy podnosił słuchawkę, na miejscu zjawili się agenci FBI z biura w Portland.

– Musimy natychmiast zidentyfikować jednego z pańskich profesorów. To bardzo ważne – powiedziałam do dziekana. – Nie wiem, jak się teraz nazywa ani jak wygląda. Kiedyś nazywał się Charles Danko. To jego prawdziwe nazwisko. Ma około pięćdziesięciu lat.

– D… Danko? – zająknął się Picotte. – Na naszej uczelni nikogo takiego nie ma. Profesorów po pięćdziesiątce mamy kilku, sam jestem jednym z nich.

Zaczynało mnie ogarniać rozdrażnienie, moja cierpliwość się kończyła.

– Czy ma pan faks? – zapytałam. – Proszę podać mi numer.

Połączyłam się przez radio z moim biurem i kazałam Lorraine przefaksować dziekanowi plakat FBI z lat siedemdziesiątych ze zdjęciem Charlesa Danka. Może zachował się pewien stopień podobieństwa. Dziekan Picotte odszedł od telefonu, czekając na faks.

Zbliżałam się do Bay Bridge; do międzynarodowego lotniska w San Francisco miałam niespełna dwadzieścia minut drogi. Doszłam do wniosku, że mogłabym sama polecieć do Portland. Może powinnam natychmiast wsiąść do samolotu, żeby jak najprędzej dotrzeć do Reed.

– W porządku, mam już faks – powiedział dziekan, wróciwszy do telefonu. – Ale to plakat dotyczący jakiegoś ściganego przestępcy…

– Niech pan mu się uważnie przyjrzy – poprosiłam. – Zna pan tę twarz?

– Mój Boże… – wymamrotał po chwili.

– Kto to jest? Potrzebne mi jego nazwisko! – krzyknęłam do słuchawki. Czułam, że Picotte się waha. Być może musiałby zdradzić kolegę albo nawet przyjaciela.

Przejechawszy most, skręciłam w Harrison Street i ruszyłam w stronę San Francisco.

– Panie dziekanie, proszę… błagam o nazwisko. Od tego zależy życie wielu ludzi.

– Stanzer – powiedział w końcu. – Ten człowiek wygląda jak Jeffrey Stanzer. Jestem prawie pewny, że to on.

Wyjęłam długopis i szybko zapisałam nazwisko: Jeffrey Stanzer. Już wiedziałam, jakie nazwisko nosi teraz mój podejrzany. Danko alias August Spies.

Ale nadal był na wolności.

– Gdzie go można znaleźć? – spytałam. – W budynku uniwersytetu są już agenci FBI. Potrzebny nam adres Stanzera.

Picotte znów się zawahał.

– Profesor Stanzer jest szanowanym członkiem ciała pedagogicznego.

Zatrzymałam samochód przy krawężniku.

– Musi nam pan podać miejsce, gdzie można znaleźć Jeffreya Stanzera. Prowadzę śledztwo w sprawie o wielokrotne zabójstwo. Stanzer jest mordercą. I ma zamiar dalej zabijać.

Dziekan westchnął.

– Czy pani dzwoni z San Francisco?

– Tak.

Nastąpiła chwila ciszy.

– On jest właśnie tam. Jeffrey Stanzer bierze udział w spotkaniu G – osiem. Jego wystąpienie jest przewidziane na dziś wieczór.

Boże! Danko ma zamiar ich wszystkich zabić!

ROZDZIAŁ 102

Charles Danko stał przed rzęsiście oświetlonym wejściem do Pałacu Legii Honorowej, drżąc na całym ciele w oczekiwaniu tego, co miało nastąpić. To był jego wieczór. Wkrótce stanie się sławny, podobnie jak jego brat William.

Zaskoczy wszystkich, którym się zdawało, że go znają. Będzie tego wieczoru przemawiał w San Francisco. Jako Jeffrey Stanzer spędził wiele lat w zamkniętym środowisku akademickim, unikając publicznych wystąpień. Ukrywał się przed policją.

Tego wieczoru jednak miał zamiar dokonać znacznie odważniejszego czynu niż wygłoszenie nudnego referatu. Wszelkie teorie i analizy radykałów nie miały dla niego znaczenia. Sam postanowił odwrócić tego wieczoru kartę historii.

Augusta Spiesa szukały wszystkie gliny w San Francisco. Najzabawniejsze, że wkrótce sami wpuszczą go do pałacu – i to głównym wejściem!

Przeszedł go dreszcz. Przycisnął aktówkę do swojego zmiętego smokingu. Wewnątrz było jego przemówienie – analiza wpływu obcego kapitału na rynek pracy w Trzecim Świecie. Niektórzy uważali je za dzieło jego życia. Ale co oni wszyscy o nim wiedzieli? Zupełnie nic. Nie znali nawet jego prawdziwego nazwiska.

Agenci bezpieczeństwa obojga płci, ubrani w smokingi lub suknie wieczorowe, przeszukiwali torebki żon ekonomistów i ambasadorów – zarozumiałych, egocentrycznych dziwek, które przybyły tłumnie na uroczystość otwarcia.

Zabiję ich wszystkich, pomyślał Danko. Dlaczegóż by nie? Przybyli, żeby podzielić świat, żeby narzucić jarzmo ekonomiczne tym, którzy nie mogą z nimi współzawodniczyć ani walczyć. Krwiopijcy i nikczemnicy. Wszyscy, którzy się tu zgromadzili, zasłużyli na śmierć. Tak samo jak Lightower i Bengosian.

Kolejka ciągnęła się obok odlewu rzeźby Rodina, zatytułowanej Myśliciel. Znów przeszedł go nerwowy dreszcz oczekiwania. W końcu dotarł do jej początku i okazał przystojnej kobiecie w eleganckiej czarnej sukni swoje specjalne zaproszenie VIP – a. Kobieta była z pewnością agentką z FBI. Pod wieczorową suknią niewątpliwie ukryty był glock. Całkiem niezła laska, pomyślał Danko.

– Dobry wieczór panu – przywitała go i sprawdziła jego nazwisko na liście. – Przepraszamy za kłopot, profesorze Stanzer, ale czy zechciałby pan dać mi do sprawdzenia swoją aktówkę?

– Oczywiście, chociaż jest tam tylko moje przemówienie – odparł Danko, wręczając jej walizeczkę nerwowym ruchem, jak typowy naukowiec. Rozpostarł ręce, a strażnik zaczął wodzić po nim z góry na dół elektronicznym wykrywaczem metalu.

Kiedy skończył, pomacał go po marynarce.

– Co to jest? – spytał.

Danko wyjął mały plastikowy pojemniczek. Była na nim nalepka apteki i recepta wystawiona na jego nazwisko. Pojemniczek był kolejnym majstersztykiem Stephena Hardawaya. Biedny Stephen. Biedna Julia, Robert i Michelle. Byli żołnierzami. Tak jak on.

– To na moją astmę – wyjaśnił. Kaszlnął i wskazał na swoją pierś. – Proventil. Zawsze muszę z niego korzystać przed przemówieniem. Mam nawet zapasowy.

Strażnik przez chwilę oglądał pojemniczek, który Stephen przerobił i udoskonalił. To było śmieszne. Po co karabiny i bomby, skoro Danko miał w ręku narzędzie, którym mógł sterroryzować cały świat, William byłby ze mnie dumny, pomyślał.

– Może pan wejść. – Strażnik zrobił ręką zapraszający gest. – Życzę przyjemnego wieczoru.

– Dziękuję. Spodziewam się, że będzie naprawdę bardzo przyjemny.

ROZDZIAŁ 103

Explorer omal się nie wywrócił na zakręcie, kiedy przejechałam z piskiem opon przez czerwone światła na rogu Ness i Geary. Do Pałacu Legii Honorowej na Lands End było jeszcze daleko. Nawet przy słabym ruchu ulicznym około dziesięciu minut drogi.

Wystukałam numer Molinariego, ale jego komórka była wyłączona.

Spróbowałam dodzwonić się do Tracchia. Zgłosił się jeden z jego asystentów, który poinformował mnie, że nie ma go w pobliżu.

– Wiceprezydent właśnie wkracza do sali – powiedział. – Komendant jest wśród witających.

– Słuchaj! – wrzasnęłam, klucząc na sygnale między pojazdami. – Masz natychmiast odszukać Tracchia albo Molinariego. Temu z nich, którego wcześniej znajdziesz, przyłóż telefon do ucha! To sprawa bezpieczeństwa państwowego. Nie obchodzi mnie, co teraz robią! Ruszaj! Natychmiast!

Spojrzałam na zegar na desce rozdzielczej. Bomba mogła wybuchnąć w każdej chwili, musieliśmy jak najszybciej zidentyfikować Charlesa Danka, a dysponowaliśmy jedynie jego zdjęciem sprzed trzydziestu lat. Nie byłam pewna, czy sama umiałabym go rozpoznać.

Po minucie, która wydawała mi się wiecznością, w telefonie zachrypiał głos Molinariego. Nareszcie!

– Joe, nic nie mów, tylko słuchaj – powiedziałam. – Charles Danko żyje! Jest wewnątrz, w pałacu. Nazywa się teraz Jeffrey Stanzer. Ma przemawiać na konferencji. Będę tam za trzy minuty. Zdejmij go, Joe!

Rozważyliśmy błyskawicznie, co powinniśmy zrobić: opróżnić pałac czy ostrzec wszystkich, ujawniając nazwisko Stanzera. Molinari był przeciwny obu tym rozwiązaniom. Zaalarmowany Stanzer mógłby przyspieszyć przeprowadzenie tego, co zaplanował.

Skręciłam w Trzydziestą Czwartą, wjechałam do parku, a potem na wzgórze, gdzie stał pałac. Park był otoczony demonstrantami. Wszystkich dojazdów strzegły barykady policyjne.

Federalni sprawdzali identyfikatory. Opuściłam szybę i okazałam odznakę, trzymając rękę na sygnale. W końcu zostałam przepuszczona wąskim pasem, prowadzącym wzdłuż rzędu zaparkowanych limuzyn i wozów policyjnych do alei okrążającej pałac. Porzuciłam explorera przed zwieńczoną łukiem bramą z kolumnami i puściłam się biegiem. Po drodze natykałam się na kolejnych agentów federalnych, porozumiewających się przez radiotelefony. Biegłam, trzymając w ręku odznakę i krzycząc: „Przepuśćcie mnie!”.

Wreszcie dotarłam do głównego budynku. Korytarze były zapchane: mężowie stanu, dygnitarze…

Spostrzegłam Molinariego, który z radiotelefonem w ręku wydawał rozkazy. Pobiegłam do niego.

– On tu jest. Sprawdziliśmy na liście przybyłych gości – powiedział. – Jest już w pałacu.

ROZDZIAŁ 104

Zgromadzeni w sali ambasadorzy, ministrowie i przemysłowcy stali w mniejszych i większych grupkach, rozmawiając i popijając szampana. Lada moment mogła wybuchnąć bomba. Wiceprezydent został odprowadzony w bezpieczne miejsce. Ale Charles Danko mógł być wszędzie. Bóg jeden wiedział, jakie ma zamiary. A my nie mieliśmy pojęcia, jak sukinsyn teraz wygląda.

Molinari wręczył mi walkie – talkie, nastawione na częstotliwość jego aparatu.

– Mam odbitkę plakatu. Rozdzielmy się, ja pójdę w lewo. Bądź ze mną w kontakcie, Lindsay. I pamiętaj, nie ma bohaterów.

Zaczęłam krążyć wśród tłumu. Mając w pamięci zdjęcie Charlesa Danka sprzed trzydziestu lat, przymierzałam je do każdej twarzy. Żałowałam, że nie poprosiłam dziekana z Reed o aktualny rysopis Stanzera. Wszystko odbyło się zbyt szybko.

I nadal toczyło się za szybko.

Gdzie jesteś, draniu?

– Przeszukuję główną salę – powiedziałam do walkie – talkie. – Nie ma go tu.

– Jestem w sąsiedniej – odparł Molinari. – Na razie go nie zauważyłem, ale na pewno gdzieś tu jest.

Przyglądałam się dokładnie każdej twarzy. Naszym jedynym atutem było to, iż Danko nie zdawał sobie sprawy z tego, że o nim wiemy. Kilku federalnych dyskretnie kierowało ludzi do wyjść. Nie mogliśmy wywołać paniki, bo zdradzilibyśmy się.

Nigdzie go jednak nie widziałam. Gdzie mógł się podziać? Jakie miał plany? Musiały być szatańskie, skoro przybył tu osobiście.

– Idę do Galerii Rodina – zakomunikowałam Molinariemu.

Między wielkimi brązami na marmurowych cokołach spacerowali goście, rozmawiając i popijając szampana. Podeszłam do ludzi stojących w pobliżu jednego z posągów.

– Na co państwo czekają? – spytałam kobietę w czarnej sukni.

– Na wiceprezydenta – odparła. – Lada moment ma się zjawić.

Wiceprezydent został błyskawicznie wyprowadzony, ale nikt o tym nie wiedział. Ci ludzie tkwili tu w nadziei, że zostaną mu przedstawieni. Czy wśród nich był Danko?

Przebiegłam wzrokiem po rzędzie twarzy.

Moją uwagę zwrócił wysoki, szczupły mężczyzna, łysiejący na czubku głowy. Miał wąskie, blisko siebie osadzone oczy. Trzymał jedną rękę w kieszeni marynarki. Poczułam się, jakby ktoś przyłożył mi do piersi kawałek lodu.

Widać było wyraźnie podobieństwo mężczyzny do zdjęcia sprzed trzydziestu lat. Kręcący się ludzie co chwila mi go zasłaniali, ale nie mogłam się mylić: Charles Danko był bardzo podobny do ojca.

Odwróciwszy głowę, powiedziałam do walkie – talkie:

– Znalazłam go, Joe. Jestem blisko niego.

Danko stał w grupie osób czekających na wiceprezydenta. Moje serce biło jak oszalałe. Jego lewa ręka cały czas spoczywała w kieszeni marynarki. Czy miał w niej jakiś detonator? W jaki sposób udało mu się go przemycić?

– Jestem w Galerii Rodina, Joe. Patrzę prosto na niego.

– Zostań na miejscu. Idę do ciebie. Nie ryzykuj – przykazał mi Molinari.

Nagle wzrok Danka padł na mnie. Nie wiem, czy zobaczył mnie wcześniej w telewizji wśród ludzi z ekipy śledczej, czy miałam na czole wypisane słowo „glina”, dość, że zorientowałam się, iż wie.

Nie spuszczając ze mnie oczu, zaczął wycofywać się z grupy, w której stał.

Zrobiłam krok w jego stronę. Rozpięłam żakiet, sięgając po pistolet. Dzieliło nas co najmniej kilkanaście osób, które blokowały mi drogę. Musiałam się między nimi przecisnąć. Na moment straciłam Danka z oczu.

Kiedy pole widzenia znów się przede mną otworzyło, już go nie zobaczyłam.

Biały królik znów zniknął.

ROZDZIAŁ 105

Przepchnęłam się do miejsca, gdzie jeszcze przed sekundą go widziałam. Przepadł! Rozejrzałam się po sali.

– Cholera, zgubiłam Danka – zaklęłam do walkie – talkie. – Sukinsyn musiał wmieszać się w tłum. – Byłam wściekła na siebie.

Nigdzie nie mogłam go dostrzec. Wszyscy mężczyźni byli w smokingach, toteż trudno ich było rozróżnić. I wszyscy byli narażeni na niebezpieczeństwo, może nawet na śmierć.

Okazawszy odznakę służbie bezpieczeństwa przy wejściu do sali, pobiegłam długim korytarzem, prowadzącym do zamkniętej części muzeum. Ale Danko zapadł się pod ziemię. Wróciłam do głównej sali, gdzie wpadłam na Molinariego.

– On tu gdzieś jest, Joe. Wiem to z całą pewnością. To jego chwila.

Molinari kiwnął głową i polecił przez radio, żeby nikogo nie wypuszczać z budynku. Zdawałam sobie sprawę, że przy takiej liczbie zgromadzonych tu ludzi wybuch byłby katastrofalny w skutkach. Ja też bym zginęła. I Molinari. Byłoby znacznie gorzej niż w Rincon Center.

Gdzie jesteś, Danko?

W tym momencie znów mi mignął. A może mi się tylko zdawało. Pokazałam Molinariemu wysokiego łysiejącego mężczyznę, który oddalał się od nas łukiem, niknąc i znów się pojawiając wśród tłumu.

– To on! – krzyknęłam, wyszarpując glocka z kabury pod ramieniem. – Danko! Stój!

Tłum rozstąpił się na tyle, iż mogłam dostrzec, że Danko wyjmuje rękę z kieszeni marynarki. Znów popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Co on, u diabła, zamierzał?

– Policja! – wrzasnął Molinari. – Wszyscy na ziemię!

Charles Danko ściskał w ręce jakiś przedmiot. Z daleka nie mogłam poznać, czy to pistolet, czy jakiś rodzaj detonatora.

Po chwili rozpoznałam ten przedmiot – był to plastikowy pojemniczek. Do czego mógł służyć? Kiedy Danko uniósł rękę, nie zastanawiałam się dłużej.

Rzuciłam się na jego ramię w nadziei, że pojemniczek wypadnie mu z palców. Złapałam jego dłoń, próbując mu go wyrwać, ale bez skutku. Jęknął z bólu, ale mimo to usiłował skierować wylot pojemniczka na moją twarz.

Molinari, który skoczył na Danka z drugiej strony, również usiłował powalić go na ziemię.

– Uciekaj! – krzyknął do mnie.

Pojemniczek zmienił położenie, kierując się w jego stronę. Wszystko odbywało się błyskawicznie – trwało może kilka sekund.

Uczepiona ramienia Danko, założyłam dźwignię, próbując złamać mu rękę.

Odwrócił głowę i spojrzał mi w oczy. Nigdy jeszcze nie widziałam w czyimś wzroku takiej nienawiści.

– Ty sukinsynu! – krzyknęłam, naciskając pojemniczek. – Pamiętasz Jill?

Z wylotu pojemniczka trysnęła mgiełka, która trafiła prosto w twarz Danka. Zakaszlał gwałtownie, jego twarz wykrzywiło przerażenie. Inni agenci siedzieli mu już na karku. Odciągnęli go ode mnie.

Oddychał ciężko i wciąż kaszlał, jakby chciał wykrztusić truciznę z płuc.

– To już koniec – wysapałam. – Jesteś skończony. Przegrałeś, bydlaku.

Spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem i ruchem głowy dał mi znak, żebym się zbliżyła.

– Nigdy nie będzie końca, idiotko. Zawsze znajdzie się jeszcze jeden nasz żołnierz.

Kiedy po chwili usłyszałam strzały, zrozumiałam, że rzeczywiście byłam idiotką.

ROZDZIAŁ 106

Przedzierając się przez gęstą ciżbę, pognałam z Molinarim na dziedziniec, skąd dochodziły strzały. Przerażeni ludzie krzyczeli, niektórzy płakali.

Z początku nie wiedziałam, co się stało, zobaczyłam to dopiero po chwili. Wolałabym nigdy nie widzieć takiej sceny.

Eldridge Neal leżał na plecach, na jego białej koszuli rozkwitała purpurowa plama. Ktoś strzelił do wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Boże, żeby to się nie zakończyło tragedią.

Agenci tajnej służby przytrzymywali kobietę o rudych kędzierzawych włosach – miała nie więcej niż osiemnaście lub dziewiętnaście lat. Klęła na wiceprezydenta, wrzeszcząc coś o sudańskich dzieciach sprzedawanych w niewolę, o AIDS zabijającym miliony ludzi w Afryce, o zbrodniach wojennych w Iraku i Syrii, popełnianych w interesie wielkich korporacji. Musiała czatować na Neala przy drzwiach, którymi wyprowadzano go z głównej sali.

Nagle przypomniałam sobie, gdzie widziałam tę dziewczynę: w biurze Rogera Lemouza. Kazałam jej wtedy wyjść, a ona pokazała mi środkowy palec. Cholera, przecież to było jeszcze dziecko!

Molinari zostawił mnie i podszedł do leżącego na podłodze wiceprezydenta. Agenci zabrali dziewczynę, która przez cały czas wrzeszczała i przeklinała. Po chwili na dziedziniec wjechał ambulans, z którego wyskoczyli medycy i zajęli się Nealem.

Czy na tym polegał plan Danka?

Czy wiedział, że jest śledzony?

Czy to była pułapka? Mógł przewidzieć, że kiedy go schwytamy, zapanuje chaos. Co takiego powiedział? „Zawsze znajdzie się jeszcze jeden nasz żołnierz”.

To było najbardziej przerażające. Wiedziałam, że miał słuszność.

ROZDZIAŁ 107

Kazano mi pojechać do szpitala, żeby lekarze mogli sprawdzić, czy nic mi nie jest, ale postanowiłam to odłożyć. Zabraliśmy z Molinarim rudowłosą dziewczynę do ratusza. Po kilkugodzinnym przesłuchiwaniu Annette Breiling – rewolucjonistka i terrorystka, która z zimną krwią strzeliła do wiceprezydenta – w końcu się załamała. Opowiedziała nam o zasadzce w pałacu wszystko, czego potrzebowaliśmy, a nawet więcej.

Była czwarta rano, kiedy dotarliśmy do ekskluzywnej dzielnicy Kensington, miasteczka leżącego niedaleko Berkeley. Kręciło się tam przynajmniej pół tuzina wozów patrolowych, wszyscy policjanci byli uzbrojeni po zęby. Droga prowadziła przez wzgórza, z których rozciągał się widok na zbiornik wodny San Pablo. Wszystko tam było piękne i bardzo luksusowe. Nic nie wskazywało, że w takim miejscu mogłoby się dziać coś złego.

– Ten facet żyje sobie całkiem dostatnio – mruknął Molinari, rozglądając się dokoła. – Chodźmy złożyć mu uszanowanie.

Otworzył nam sam Roger Lemouz, profesor języków romańskich w Lance Hart. Miał na sobie frotowy szlafrok, a jego czarne kędzierzawe włosy były rozczochrane. Zaczerwienione i szkliste oczy wskazywały, że przez całą noc pił.

– Pani inspektor – wychrypiał – zaczyna pani nadużywać mojej cierpliwości. Jest czwarta rano, a ja jestem teraz w swoim domu.

Oboje z Molinarim nie mieliśmy zamiaru bawić się w wymianę złośliwości.

– Jest pan aresztowany pod zarzutem udziału w spisku, którego celem były zamachy terrorystyczne – oświadczył Molinari, wkraczając do domu.

Do salonu weszła żona i dwoje dzieci Lemouza. Chłopiec miał najwyżej dwanaście lat, dziewczynka była jeszcze młodsza. Schowaliśmy pistolety.

– Charles Danko nie żyje – poinformowałam profesora. – Annette Breiling, którą pan zna, zeznała, że jest pan zamieszany w zamordowanie Jill Bernhardt i pozostałe zabójstwa. Powiedziała, że to pan założył komórkę Stephena Hardawaya, wprowadził do niej Julię Marr i Roberta Greena oraz sterował Charlesem Dankiem. Ten człowiek przez trzydzieści lat tłumił w sobie wściekłość, a pan ją wykorzystał dla swoich celów. Wiedział pan, jak z nim postępować. Danko był kukiełką w pańskich rękach.

Lemouz roześmiał mi się w twarz.

– Nie znam żadnego z tych ludzi. Przyznaję, że Annette Breiling była moją słuchaczką, ale przerwała studia. To jakaś absurdalna pomyłka. Jeżeli natychmiast nie wyjdziecie, zadzwonię do mojego adwokata.

– Aresztuję pana – oświadczył Molinari. – Chce pan usłyszeć swoje prawa, profesorze? Zaraz je panu odczytam.

Lemouz znowu się roześmiał. Jego śmiech przejmował grozą.

– Nadal niczego nie rozumiecie, prawda? Żadne z was. Dlatego jesteście skazani na klęskę. Pewnego dnia cały wasz kraj upadnie. Ten proces już się zaczął.

– W takim razie proszę nam wytłumaczyć, czego nie rozumiemy – powiedziałam ostro.

Pokręcił głową, po czym odwrócił się ku swojej rodzinie.

– Nie zrozumiecie tego…

Jego syn trzymał w ręku pistolet i widać było, że wie, jak go użyć. Patrzył na nas równie zimnym wzrokiem jak ojciec.

– Zabiję was oboje – oznajmił. – I zrobię to z przyjemnością.

– Armia, która powstaje przeciw wam, jest ogromna, a sprawa, o którą walczy, sprawiedliwa – powiedział Lemouz. – Kobiety, dzieci… mamy tysiące żołnierzy, pani inspektor. Proszę o tym pamiętać. Trzecia wojna światowa już się zaczęła.

Podszedł spokojnie do syna, wziął od niego pistolet i wycelował w nas. Potem ucałował po kolei żonę i dzieci. Były to czułe i serdeczne pocałunki. Każdemu z nich szepnął coś na ucho. Jego żona zaczęła płakać.

Wycofał się tyłem z pokoju. Po chwili usłyszeliśmy tupot nóg i hałas zatrzaskiwanych drzwi. Jak mógł mieć nadzieję, że uda mu się uciec?

W tym momencie w głębi domu padł strzał. Oboje z Molinarim pobiegliśmy w tamtą stronę.

Znaleźliśmy go w sypialni. Popełnił samobójstwo, strzelając sobie w skroń.

Tysiące żołnierzy, pomyślałam. Trzecia wojna światowa. Czy będzie trwała wiecznie?

ROZDZIAŁ 108

Charles Danko nie zdołał spryskać mnie rycyniną. Taką diagnozę postawili lekarze, którzy trzymali mnie przez cały ranek na oddziale toksykologii szpitala Moffit.

Również wiceprezydent nie zginął. Dowiedziałam się, że leży dwa piętra niżej i nawet dzwonił już do swojego szefa w Waszyngtonie.

Spędziłam kilka godzin pod plątaniną wystających ze mnie rurek i drutów, w towarzystwie monitorów pokazujących funkcjonowanie moich organów wewnętrznych. Pojemniczek Danka zawierał ilość rycyniny, która mogłaby zabić bardzo wielu ludzi, gdyby nie została wykryta. Jemu samemu dostała się do płuc i nie było dla niego ratunku. Nie czułam z tego powodu żalu ani wyrzutów sumienia.

Koło południa zadzwonił do mnie sam prezydent. Przyłożono mi do ucha słuchawkę i mimo otępienia zauważyłam, że aż sześć razy użył słowa „bohater”. Powiedział też, iż chciałby jak najszybciej podziękować mi osobiście. Zażartowałam, że będzie musiał poczekać do czasu, aż ustąpią mi rumieńce od trucizny.

Kiedy ocknęłam się po krótkiej drzemce, zobaczyłam Molinariego, siedzącego na krawędzi mojego łóżka.

Uśmiechnął się do mnie.

– Cześć. Zdaje się, że ci powiedziałem: „Nie ma bohaterów!”.

Uśmiechnęłam się również, oszołomiona i zawstydzona z powodu tych wszystkich rurek i monitorów.

– Najpierw przekażę ci dobrą nowinę: lekarze stwierdzili, że jesteś zdrowa. Musisz zostać tu jeszcze przez parę godzin, ale nie będą cię już męczyć badaniami. Na zewnątrz czeka na ciebie tłum reporterów.

– A ta zła nowina? – spytałam ze ściśniętym gardłem.

– Ktoś będzie ci musiał doradzić, co powinnaś na siebie włożyć na seans zdjęciowy.

Zmusiłam się do uśmiechu.

– Czy muszę być modnie ubrana?

Zauważyłam, że ma ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy i włożył granatowy garnitur w jodełkę, ten sam, który miał na sobie w dniu, kiedy go poznałam. To był bardzo elegancki garnitur i doskonale na nim leżał.

– Wiceprezydent wraca do zdrowia, a ja lecę wieczorem do Waszyngtonu.

Nie pozostało mi nic innego, jak przyjąć to do wiadomości.

– W porządku…

– Nie. – Potrząsnął głową, przysuwając się bliżej. – To nie jest w porządku, bo ja wcale nie chcę wracać do Waszyngtonu.

– Oboje wiedzieliśmy, że tak będzie – odparłam, starając się grać rolę twardej. – Masz swoją pracę, swoich stażystów…

Zmarszczył gniewnie brwi.

– Potrafisz rzucić się na człowieka, który trzyma w ręce pojemnik ze śmiercionośną trucizną, a nie umiesz bronić własnych pragnień.

Poczułam, że w kąciku oka zbiera mi się łza.

– W tej chwili sama nie wiem, czego bym pragnęła.

Molinari odłożył płaszcz, przysunął się jeszcze bliżej i otarł łzę z mojego policzka.

– Myślę, że potrzeba ci trochę czasu. Kiedy się uspokoisz, będziesz musiała zdecydować, czy w twoim życiu jest miejsce dla drugiej osoby, Lindsay. Czy jesteś gotowa na związek z kimś. – Ujął moją dłoń i dodał: – Dla ciebie jestem Joe… nie żaden Molinari czy zastępca dyrektora. Mówię teraz o nas. Wiem, że kiedyś zostałaś zraniona, poza tym niedawno straciłaś najbliższą przyjaciółkę. Takie rzeczy wywołują rozgoryczenie, Lindsay, ale ty masz prawo być szczęśliwa. Chyba wiesz, co mam na myśli. Nazwij mnie staroświeckim, jeśli chcesz. – Uśmiechnął się do mnie.

– Jesteś staroświecki – odparłam, robiąc dokładnie to, co mi zarzucał, czyli żartując, kiedy powinnam być poważna. Coś się we mnie zacięło, jak zwykle, kiedy chciałam powiedzieć coś z głębi serca. – Więc jak często będziesz tu bywał?

– Przy okazjach prelekcji, konferencji na temat bezpieczeństwa… i oczywiście kryzysów na ogólnokrajową skalę…

Roześmiałam się.

– Nie potrafimy przestać żartować.

Molinari westchnął.

– Powinnaś się już zorientować, że nie jestem jednym z tych dupków, od których uciekasz, Lindsay. To, co ci proponuję, ma ręce i nogi. Następny krok należy do ciebie. Musisz się zdecydować, czy zechcesz spróbować. – Wstał i pogłaskał mnie po głowie. – Lekarze zapewnili mnie, że to niczym nie grozi. – Uśmiechnął się, pochylił nad łóżkiem i pocałował mnie w usta. Moje wargi, spierzchnięte i suche, przywarły do jego warg, wilgotnych i miękkich. Starałam się okazać, co do niego czuję, bo wiedziałam, że nigdy mu tego nie powiem.

Molinari wstał i zarzucił sobie płaszcz na ramię.

– To zaszczyt dla mnie, że mogłem cię poznać, pani porucznik Boxer.

– Joe… – szepnęłam, nie chcąc, żeby odszedł.

– Wiesz, gdzie mnie znaleźć.

Patrzyłam, jak idzie ku drzwiom.

– Nigdy nie można być pewnym, czy u dziewczyny nie wystąpi kryzys na ogólnokrajową skalę…

– Oczywiście. – Odwrócił się i uśmiechnął do mnie. – Ale ja jestem facetem od zażegnywania takich kryzysów.

ROZDZIAŁ 109

Po południu tego samego dnia przyszedł do mojego pokoju lekarz, który mi zakomunikował, że w moim organizmie niczego nie wykryto i parę kieliszków wina z pewnością mi nie zaszkodzi.

– Ktoś przyjechał do ciebie i chce cię już stąd zabrać – dodał.

W drzwiach stały Cindy i Claire.

Zawiozły mnie do domu wystarczająco wcześnie, żebym mogła wziąć prysznic, przebrać się i popieścić Marthę. Kiedy przyjechałam do ratusza, każdy chciał mnie mieć dla siebie. Później miałam się spotkać z dziewczynami U Susie. Koniecznie musiałam z nimi porozmawiać, było to dla mnie bardzo ważne.

Najpierw na schodach ratusza nagrałam spoty dla wiadomości. Potem Tom Brokaw przeprowadził ze mną wywiad za pośrednictwem łącza wideo.

Choć było już po wszystkim, to jednak opowiadając o tym, jak wytropiliśmy Danka i Hardawaya, nadal czułam przebiegające mi po plecach dreszcze. Jill nie żyła, Molinari wyjechał, a ja wcale nie czułam się bohaterką. Telefony będą dalej dzwoniły, nadal się będą zdarzały zabójstwa, życie potoczy się dawnym trybem. Wiedziałam jednak, że nigdy już nie będzie tak jak przedtem.

Koło wpół do piątej przyjechały po mnie dziewczyny. Kiedy na nie czekałam, pisałam raporty. Ogarnęło mnie przygnębienie. Choć Jacobi i Cappy przechwalali się, że mają najlepszego porucznika w policji, czułam pustkę i osamotnienie. Oczywiście dopóki nie przyjechały moje przyjaciółki.

– Przestań się smucić – powiedziała Cindy, machając mi przed twarzą meksykańską chorągiewką koktajlową. – Margarity czekają już na nas.

Zabrały mnie do Susie. Kiedy byłyśmy tu ostatni raz, towarzyszyła nam Jill. Dwa lata temu przyjmowałyśmy ją tu do naszej wielce obiecującej grupy. Usiadłyśmy w naszym narożnym boksie i zamówiłyśmy kolejkę margarit. Opowiedziałam im o moich wczorajszych śmiertelnych zapasach w pałacu, o telefonie od prezydenta, o dzisiejszym wywiadzie z Brokawem i spotach dla wieczornych wiadomości.

Mimo to smutno było siedzieć U Susie tylko we trójkę. Puste miejsce obok Claire wyglądało jak świeży grób.

Przyniesiono nasze drinki.

– Na koszt firmy – powiedziała kelnerka Joanie. Każda z nas usiłowała się uśmiechać, lecz w środku walczyłyśmy z łzami.

– Za naszą przyjaciółkę. – Claire uniosła swoją margaritę. – Może nareszcie spoczywać w spokoju.

– Ona nigdy nie spocznie w spokoju – odparła Cindy z uśmiechem, choć w oczach miała łzy. – To nie leży w jej charakterze.

– Jestem przekonana, że w tej chwili patrzy na nas z góry – oświadczyłam – i mówi: „Nie martwcie się, dziewczyny, ja to wszystko przewidziałam”.

– Iz pewnością uśmiecha się do nas – dodała Claire.

– Za Jill – powiedziałyśmy jednocześnie i trąciłyśmy się kieliszkami. Przykro było uświadomić sobie, że odtąd tak już będzie zawsze. Nigdy nie brakowało mi jej tak bardzo jak w tej chwili.

– A więc – Claire spojrzała na mnie pytająco – co dalej?

– Zamówimy żeberka – odparłam. – A tymczasem wypijemy po jeszcze jednej margaricie. Może nawet więcej niż po jednej.

– Zdaje się, że Claire ma na myśli to, co będzie dalej z tobą i tym zastępcą – stwierdziła Cindy i mrugnęła do mnie.

– Molinari wyjeżdża do Waszyngtonu. Dziś wieczorem.

– Na dobre? – zapytała Claire.

– Wraca do swoich urządzeń podsłuchowych i czarnych helikopterów. – Zamieszałam moją margaritę. – To chyba helikoptery firmy Bell.

– Aha. – Claire pokiwała głową i spojrzała na Cindy. – Czy on ci się podoba, Lindsay?

– Owszem, podoba. – Pomachałam na Joanie i zamówiłam następną kolejkę drinków.

– Nie chodzi mi o to, czy ci się tylko podoba, chodzi mi o to, czy się w nim zakochałaś.

– Co chcesz, żebym zrobiła, Claire? Mam przyłączyć się do chóru, śpiewającego: „Czyż nie zmienił mych brązowych oczu na niebieskie?”.

– Nie – odparła Claire. Spojrzała na Cindy, a potem znów na mnie. – Chcemy, żebyś przezwyciężyła w sobie to wszystko, co ci przeszkadza w zrobieniu czegoś dobrego dla siebie samej… zanim pozwolisz temu facetowi wsiąść do samolotu.

Przełknęłam nerwowo ślinę.

– To przez Jill…

– Przez Jill?

Westchnęłam, łzy nabiegły mi do oczu.

– Nie pojechałam do niej, Claire. Tej nocy, kiedy wyrzuciła Steve’a.

– O czym ty mówisz? – zdziwiła się Claire. – Byłaś wtedy w Portland.

– Byłam z Molinarim – odparłam. – Kiedy wróciłam, było już po pierwszej. Jill wydawała się taka zagubiona… Powiedziałam jej, że mogę do niej przyjechać, ale nie upierałam się przy tym. A wiecie dlaczego? Ponieważ właśnie spędzałam upojne chwile z Joem. To był ten wieczór, kiedy wyrzuciła Steve’a.

– Twierdziła, że niczego jej nie trzeba – powiedziała Cindy. – Sama nam to mówiłaś.

– To była cała Jill. Czy słyszałyście, żeby kiedykolwiek prosiła o pomoc? Nie pojechałam wtedy do niej, a teraz, kiedy patrzą na Joego, widzą Jill, słyszą, jak bardzo mnie potrzebuje, i myślą, że gdybym wtedy do niej pojechała, może byłaby tu dziś z nami.

Żadna z nich nie odpowiedziała. Siedziałam, zaciskając zęby i walcząc ze łzami.

– Nie wolno ci tak myśleć – odezwała się po chwili Cindy. Jej dłoń ukradkiem przesuwała się po stole, aż dotknęła mojej. – Jesteś zbyt mądra, aby sądzić, że gdybyś zrezygnowała z chwili radości, mogłoby to zapobiec temu, co się stało. Poza tym dobrze wiesz, że nikt bardziej od niej nie chciałby, żebyś była szczęśliwa.

– Wiem, Claire. – Pokiwałam głową. – Po prostu nie mogą przestać…

– Lepiej przestań – przerwała mi Claire, ściskając moją dłoń – bo próbujesz zranić samą siebie. Wszyscy mają prawo być szczęśliwi, Lindsay. Także ty.

Osuszyłam oczy serwetką.

– Ktoś mi to już powiedział – odparłam i uśmiechnęłam się na to wspomnienie.

– W takim razie za Lindsay Boxer – powiedziała Claire, unosząc kieliszek. – Żeby zawsze o tym pamiętała.

W pobliżu baru ktoś coś krzyknął. Pokazywano sobie palcami telewizor. W przerwie meczu piłkarskiego na ekranie ukazała się moja twarz. Tom Brokaw zadawał mi pytania. Rozległy się gwizdy i oklaski.

Byłam gwiazdą wieczornych wiadomości.

ROZDZIAŁ 110

Molinari wypił łyk wódki, którą przyniósł mu steward, po czym odchylił oparcie fotela w rządowym odrzutowcu. Przy odrobinie szczęścia prześpi całą drogę do Waszyngtonu. Miał nadzieję, a nawet był pewny, że zaśnie, ponieważ od paru dni nie zmrużył oka.

Rankiem, wreszcie wyspany, złoży sprawozdanie dyrektorowi bezpieczeństwa wewnętrznego. Przede wszystkim powie mu, że Eldridge Neal wyzdrowieje. Miał do napisania sporo raportów. Potem pewnie będzie musiał stanąć przed podkomitetem Kongresu. Na pewno są wściekli, bo będą musieli wzmocnić czujność – tym razem terroryści nie przybyli z zagranicy.

Rozsiadł się wygodnie w pluszowym fotelu. Ponownie stanęły mu przed oczami wydarzenia ostatnich dni, począwszy od niedzieli, gdy dowiedział się o wybuchu w San Francisco, po wczorajszy wieczór, kiedy wraz z Lindsay Boxer walczyli z Dankiem na śmierć i życie podczas otwarcia G-8. Widział to wszystko teraz wyraźnie i wiedział, co napisze w raportach: poda nazwiska i dokładne dane, przedstawi rozwój wypadków oraz podsumowanie. Wydawało mu się, iż wszystko rozumie – z jednym wyjątkiem.

Z wyjątkiem Lindsay. Zamknął oczy i poczuł, że ogarnia go straszliwe przygnębienie.

Bo jak wytłumaczyć przebiegający przez całe ciało prąd przy każdym, nawet przypadkowym zetknięciu się ich rąk? Albo uczucie, jakiego doznawał, kiedy patrzył w jej zielone oczy? Była twarda i odważna, ale także delikatna i wrażliwa. Mieli wiele podobnych cech. Była również zabawna – wtedy gdy chciała, a chciała bardzo często.

Żałował, że nie postąpił jak w romantycznym filmie – że nie wsadził jej do samolotu i nie polecieli gdzieś daleko. Zadzwoniłby do biura i powiedział: „Zebranie podkomitetu musi poczekać, dyrektorze”. Uśmiechnął się na tę myśl.

– Wystartujemy o piątej, proszę pana – poinformował go steward.

– Dziękuję – odparł. Spróbuj się odprężyć, nakazał sobie. Zaśnij. Wolałby już być w domu. Od dwóch tygodni siedział na walizkach. Nie chciał, żeby to się tak skończyło, ale w domu zniósłby to łatwiej. Znów zamknął oczy.

– Proszę pana! – zawołał steward.

Na pokładzie samolotu pojawił się umundurowany strażnik ochrony lotniska. Steward przyprowadził go do Molinariego.

– Proszę mi wybaczyć – rzekł strażnik. – Pilna wiadomość dla pana. Kazano mi zatrzymać samolot i przekazać, że musi pan się z kimś pilnie skontaktować. Policja podała mi numer, pod który ma pan zatelefonować.

Molinari poczuł ukłucie niepokoju. Co, u diabła, mogło się wydarzyć? Wziął od strażnika kartkę i wyjął z aktówki telefon. Wystukał numer, kazał pilotowi poczekać, po czym wysiadł ze strażnikiem z samolotu i przyłożył słuchawkę do ucha.

ROZDZIAŁ 111

Mój telefon zadzwonił w momencie, gdy Molinari ukazał się w drzwiach samolotu. Stałam na płycie lotniska, patrząc na niego. Widząc mnie z telefonem przy uchu, zaczął rozumieć i jego twarz rozjaśnił radosny uśmiech.

Pierwszy raz w życiu byłam tak zdenerwowana. Molinari zatrzymał się. Staliśmy, patrząc sobie w oczy, najwyżej pięć metrów od siebie.

– Mam kryzys – powiedziałam do telefonu. – Potrzebna mi pomoc.

Roześmiał się, ale zaraz się opanował i zrobił surową minę, jak na zastępcę dyrektora przystało.

– Wobec tego dobrze trafiłaś. Jestem facetem od zażegnywania kryzysów.

– Nie mam prywatnego życia – powiedziałam. – Mam tylko miłego psa… i przyjaciół… i moją pracę. Jestem w niej dobra. Ale nie mam prywatnego życia.

– A czego byś chciała w tym prywatnym życiu? – spytał Molinari, zbliżając się do mnie.

Miał dobre, wybaczające oczy. Błyszczała w nich radość – radość z pokonania dystansu, który nas dzielił – ta sama radość, którą ja miałam w sercu.

– Ciebie – odpowiedziałam. – Chcę ciebie. I odrzutowiec.

Znów się roześmiał, tym razem stojąc już przede mną.

– Skłamałam – potrząsnęłam głową – chcę tylko ciebie. Nie mogłam pozwolić ci odlecieć, dopóki tego nie powiem. Jakoś sobie poradzimy z tym, że mieszkamy na innych wybrzeżach. Powiedziałeś, że bywasz tu na konferencjach i przy okazji narodowych kryzysów. A ja… bywam od czasu do czasu w Waszyngtonie. Ostatnio dostałam zaproszenie do Białego Domu. Byłeś w Białym Domu, prawda? Możemy…

– Szszsz… – Położył mi palec na wargach, pochylił się i pocałował mnie. Byłam zaskoczona samą sobą, tym, że pierwszy raz w życiu zdecydowałam się otworzyć. Połknęłam resztę słów, wyprostowałam się i kiedy mnie objął, poczułam, że tak właśnie powinno być. Zacisnęłam dłonie na jego ramionach i przytuliłam się do niego z całej siły.

Kiedy odsunęliśmy się od siebie, uśmiechnął się łobuzersko.

– Zostałaś zaproszona do Białego Domu, tak? Zawsze marzyłem o tym, żeby się przespać w Sypialni Lincolna.

– Marz dalej – odparłam i roześmiałam się, patrząc w jego niebieskie oczy. Potem wzięłam go pod rękę i poprowadziłam z powrotem do wyjścia z lotniska. – W Kapitolu jest także biurko, panie zastępco. Myślę, że ono jest bardziej interesujące…

Загрузка...