CZĘŚĆ 2

ROZDZIAŁ 26

Pierwszą rozmowę przeprowadziłam z Claire.

Miałam nie więcej niż godzinę, zanim to absurdalne, pozornie przypadkowe morderstwo znajdzie się na pierwszych stronach gazet, opatrzone komentarzem, że to następny akt agresji ze strony grupy terrorystów. Musiałam dowiedzieć się jak najszybciej, w jaki sposób zginął Bengosian.

Potem zatelefonowałam do Tracchia. Nie było jeszcze piątej. Połączył mnie z nim dyżurny funkcjonariusz.

– Tu Lindsay Boxer – powiedziałam. – Chciałeś, żeby cię natychmiast zawiadomić, gdyby coś się wydarzyło.

– Owszem. – Usłyszałam, jak chrząka, próbując oprzytomnieć.

– Jestem w hotelu Clift. Myślę, że poznaliśmy powody wysadzenia w powietrze Lightowerów.

Wyobraziłam sobie, jak zrywa się w piżamie z łóżka, a jego okulary spadają na podłogę.

– Chodziło o pieniądze, prawda? To któryś z jego partnerów w X/L?

– Nie – odparłam, potrząsając głową. – To wojna.

Rozłączywszy się z nim, rozejrzałam się po pokoju. Nie było krwi ani śladów walki. Na stole konferencyjnym stał do połowy opróżniony kieliszek szampana. Drugi, rozbity, leżał przy stopach Bengosiana. Niedbale rzucona na sofę marynarka. Otwarta butelka roederera.

– Zdobądź rysopis osoby, która tu z nim przyszła – powiedziałam do Lorraine Stafford, jednej z moich współpracownic. – Może w recepcji mają kamery podglądowe. I spróbuj się dowiedzieć, co Bengosian robił wcześniej.

„Wypowiadamy wojnę chciwym i skorumpowanym jednostkom…” – brzmiała deklaracja.

Przeszedł mnie dreszcz. Zanosiło się na dalszy ciąg.Zdawałam sobie sprawę, że w ciągu najbliższych godzin muszę się dowiedzieć wszystkiego o Bengosianie i Opiece Zdrowotnej Hopewell. Co ten człowiek zrobił, że zamordowano go w taki potworny sposób?

Spojrzałam na zgnieciony kawałek papieru.Dopadniemy was niezależnie od tego, jak wspaniałe macie domy albo jak dobrych macie prawników. Jesteśmy w waszych mieszkaniach, w waszych miejscach pracy… Ta wojna potoczy się nie gdzieś daleko, lecz tu, gdzie żyjecie. To wojna z NAMI!

Kim jesteś, Auguście Spies?

ROZDZIAŁ 27

Zanim zaczęto nadawać poranne wiadomości, mieliśmy już rysopis towarzyszącej Bengosianowi „uroczej brunetki w kostiumie” (nocny odźwierny), która „wyraźnie na niego leciała” (kelner w Masa) i poszła z nim do jego pokoju.Była z całą pewnością egzekutorką lub wspólniczką zbrodni, która wpuściła mordercę do pokoju. Wyglądała zupełnie odmiennie od opiekunki do dziecka, której poszukiwaliśmy.

Podniosłam wzrok znad papierów na biurku i zobaczyłam Claire.

– Masz chwilę, Lindsay?

Moja przyjaciółka nawet przy najbardziej ponurych sprawach prezentowała optymistyczny punkt widzenia, ale tym razem wyraz jej twarzy świadczył, że nie podoba jej się to, z czym przyszła.

– Jestem ci winna kilka godzin snu – powiedziałam.

Jej zmartwione oczy mówiły jednak, że chodzi o coś innego.

– Siedzę w tym od dziesięciu lat. – Usiadła na krześle naprzeciw mnie, kręcąc głową. – Nigdy jednak jeszcze nie widziałam wewnętrznych organów, które by tak wyglądały.

Pochyliłam się ku niej.

– Opowiedz mi o tym.

– Nie potrafię nawet tego nazwać – odparła. – To wyglądało jak galareta. Kompletna zapaść naczyniowo – płucna. Krwotok żołądkowo – jelitowy. Rozległa martwica pęcherzyka żółciowego i nerek. Całkowita degradacja organizmu, Lindsay – dodała, widząc błysk w moich oczach. Wzruszyłam ramionami.

– Pewnie podano mu jakąś truciznę.

– Możliwe, ale jeśli tak, to o toksyczności przekraczającej wszystko, z czym się dotąd spotkałam. Przejrzałam trochę czasopism medycznych na ten temat. Kiedyś widziałam podobną zapaść i obrzęk u dziecka. Przypisaliśmy ją dość rzadko występującej niepożądanej reakcji na – między innymi – olej rycynowy. Ale to nie ten przypadek. To rycynina, Lindsay. Proteina wypreparowana z nasion rycynusu. Stosunkowo łatwa do wyprodukowania w dużych ilościach.

– Oczywiście trująca, prawda?

– Kilka tysięcy razy silniejsza niż cyjanek – odparła Claire. – I bardzo trudna do wykrycia. Jedna kropelka zatrzymuje akcję serca. Można ją również rozpylić w powietrzu. Wydaje mi się jednak, że sama rycynina nie spowodowałaby takich zniszczeń, chyba…

– Chyba, że…

– Chyba, że została podana w tak dużej dawce, iż skróciła czas destrukcji organizmu dziesięciokrotnie… a może nawet pięćdziesięciokrotnie. Zanim kieliszek z szampanem upadł na podłogę, Bengosian już nie żył. Rycynina zabija po kilku godzinach, czasem nawet po całym dniu. Objawy przypominają grypę, występują bóle żołądka i jelit, w płucach zbiera się płyn.

Facet wrócił o wpół do dwunastej, a telefonowano przed trzecią.

Trzy godziny później!

– Na podłodze leżał rozbity kieliszek do szampana. Posłaliśmy go do laboratorium. Będziemy mieli potwierdzenie twojej hipotezy.

– Myślę o czymś innym, Lindsay. Czemu mieliby go zabijać w taki sposób, skoro wystarczyłaby jedna dziesiąta dawki, jaką otrzymał?

Wiedziałam, co ma na myśli. Ten, kto zabił Bengosiana, miał na sumieniu również Lightowera. Oba morderstwa zostały starannie zaplanowane i zrealizowane. Co gorsza, zabójca dysponował środkami umożliwiającymi stosowanie terroru. „Jesteśmy w waszych mieszkaniach, w waszych miejscach pracy…”. Zakomunikowali nam: mamy tyle rycyniny, że możemy wykończyć was wszystkich.

– Chryste, Claire, to jest ostrzeżenie. Wypowiedzieli nam wojnę.

ROZDZIAŁ 28

Tym razem zaalarmowaliśmy wszystkich. Kryzysową brygadę medyczną, Biuro Bezpieczeństwa Publicznego, lokalne biuro FBI. Nie mówiło się już o mordercach, tylko o terrorystach.Ślad po opiekunce do dziecka urwał się. Jacobi i Cappy odwiedzili wszystkie bary w okolicy kampusu, pokazując jej zdjęcie, lecz wrócili z niczym. Jedna rzecz zadziałała: artykuł na temat X/L, który Cindy zamieściła w „Chronicie”. Naciski reporterów wiadomości na zarząd firmy i perspektywa wezwania do sądu sprawiły, że Chuck Zinn zdecydował się do mnie zadzwonić. Powiedział, że gotów jest zawrzeć układ. Godzinę później był w moim biurze.- Zgadzam się na dostęp do komputerów i na wszystko, czego pani zażąda, pani porucznik. Prawdę mówiąc, chciałem oszczędzić pani kłopotu. W ciągu ostatnich paru tygodni Mort otrzymał sporo e-maili. Cała rada je dostała. Nikt z nas nie wziął ich poważnie, zaalarmowaliśmy jedynie nasze wewnętrzne służby bezpieczeństwa.

Otworzył swoją fantazyjną skórzaną aktówkę, wyjął z niej pomarańczową teczkę i położył ją na biurku przede mną.

– Tu są wszystkie, pani porucznik. Według kolejności, w jakiej nadeszły.

Otworzyłam teczkę i ciarki przeszły mi po grzbiecie.Rada Dyrektorów Systemów X/LW dniu 15 lutego, w środę, Morton Lightower, wasz naczelny dyrektor, sprzedał swój pakiet akcji kompanii w liczbie 762 000 sztuk za sumę 3 175 000 dolarów.

W tym samym dniu 256 000 waszych akcjonariuszy poniosło straty. Ich bilans za ubiegły rok wyniósł – 87%.

35 341 dzieci na świecie umarło z głodu.

11 174 ludzi w naszym kraju umarło w wyniku chorób, którym można było zapobiec przy należytej opiece zdrowotnej.Tej samej środy 4 233 768 matek na świecie urodziło dzieci nie mające żadnych szans na wyjście z biedy i polepszenie swojego życia.W ciągu ubiegłych 24 miesięcy uzyskaliście 600 000 000 dolarów za akcje waszej kompanii. Kupiliście sobie za te pieniądze domy w Aspen i we Francji, nie dając z nich światu ani centa. Żądamy trybutu na rzecz głodu i światowych organizacji zdrowia w wysokości połowy sum, które otrzymacie za sprzedaż wszystkich następnych pakietów akcji. Żądamy, by rada dyrektorów X/L i rady dyrektorów wszystkich kompanii zwróciły uwagę na coś więcej oprócz własnych strategii rozwojowych – na zewnętrzny świat, który ulega degradacji w wyniku ekonomicznego apartheidu.

To nie jest prośba o pomoc. To żądanie!

Ciesz się swoim bogactwem, panie Lightower. Pańska mała Caitlin liczy na pana.

Podpis pod listem brzmiał: August Spies. Przejrzałam kolejne e-maile. Były coraz agresywniejsze, przykłady nieszczęść świata coraz bardziej drastyczne.

Ignoruje nas pan, panie Lightower. Rada nie zastosowała się do naszych żądań. Pańska mała Caitlin liczy na pana.Spojrzałam na Zinna.

– Dlaczego pan nas o tym nie powiadomił? Można było wszystkiemu zapobiec.

– Teraz żałuję, że tego nie zrobiłem. – Prawnik zwiesił głowę. – Ale wszystkie kompanie otrzymują pogróżki.

– To nie są pogróżki, lecz ultimatum. – Rzuciłam stos e-maili na biurko. – Pan jest prawnikiem, Zinn. Wzmianka o córce Lightowera jest jawną groźbą. Przybył pan do nas, by zawrzeć układ. Oto on: treść tych e-maili i nazwisko autora pozostanie między nami. Ale musimy przysłać do was naszych specjalistów, żeby ustalili miejsce nadania.

Prawnik pokiwał głową.

– Rozumiem.

Przejrzałam adresy e-maili. Footsyl23@hotmail.com. Chip@freeworld.com. Wszystkie podpisane tak samo: August Spies. Popatrzyłam na Jacobiego.

– Jak myślisz, Warren, uda nam się ustalić, skąd nadeszły?

– Przeprowadziliśmy nasze własne śledztwo – powiedział Zinn.

Zatkało mnie.

– I wyśledziliście ich? Wy?!

– Jesteśmy kompanią zajmującą się bezpieczeństwem ruchu e-mailowego. Wszystkie adresy należą do publicznych dostawców Internetu. Nie ma adresów bilingowych wysyłającego. Nikt nie musi otwierać własnego rachunku. Wystarczy pójść do biblioteki, na lotnisko, wszędzie gdzie jest otwarty dostęp do terminalu, i nadać swój e-mail. Ten został wysłany z budki na lotnisku w Oakland. Ten z Kinko, w pobliżu uniwersytetu w Berkeley. Te dwa z biblioteki publicznej. Nie da się ustalić, kto je wysłał.

Musiałam przyznać, że zna się na rzeczy i ma rację, ale w tym, co powiedział, jedno mnie zaintrygowało. Kinko… biblioteka… mieszkanie prawdziwej Wendy Raymore…

– Nie wiemy, kim są, ale wiemy już, gdzie ich szukać – powiedziałam.

– Republika Ludowa Berkeley – mruknął Jacobi i wciągnął nosem powietrze. – Mam psi węch.

ROZDZIAŁ 29

Wykradłam się do Buena Vista Gardens na szybki lunch z Cindy Thomas, składający się z produktów Kompanii Wyrobów Mącznych o Przedłużonej Trwałości.

– Czytałaś dzisiejszy „Chronicie”? – spytała. Kluski ześlizgiwały jej się z pałeczek, bo siedziałyśmy niewygodnie na zewnątrz, na parapecie okiennym baru. – Przykręciliśmy śrubę kompanii X/L.

– Dzięki – odparłam. – Zrobiłaś to, o co cię prosiłam. Chyba już nie będę potrzebowała twojej pomocy.

– Więc teraz twoja kolej, żebyś mi coś opowiedziała.

– Cindy, myślę, że ta sprawa nie pozostanie dłużej w moich rękach, jeśli coś przecieknie do prasy.

– Zdradź mi przynajmniej, czy moje przeczucie, że te dwa morderstwa mają ze sobą związek, jest słuszne?

– Skąd ci to przyszło do głowy?

– Dwie grube ryby od biznesu zamordowane w odstępie dwóch dni – odparła. – Obaj zarządzali kompaniami mającymi ostatnio złą prasę.

– Ale reprezentującymi odmienne branże – mruknęłam.

– Czyżby? Pierwsza ofiara to chciwy naczelny dyrektor korporacji, wyprowadzający dziesiątki milionów z firmy, która z tego powodu upada, a druga to facet ukrywający się za plecami wysoko opłacanych lobbystów i próbujący wykopać najbiedniejszych z fundacji. Obaj zginęli gwałtowną śmiercią. Jak brzmiało twoje pytanie, Linds? Skąd mi przyszło do głowy, że te dwa przypadki mają z sobą związek?- Niech ci będzie – poddałam się. – Zawrzyjmy umowę: absolutnie nic nie idzie do druku bez mojej zgody – Musi być ktoś, kto nienawidzi takich ludzi. Wiedziałam, że miała na myśli nie tylko tych, którzy już nie żyli.

Odstawiłam pojemniczek z kluskami.

– Cindy, trzymasz rękę na pulsie tego, co się dzieje po drugiej stronie zatoki, prawda?

– W Berkeley? Jeśli masz na myśli burzliwe dyskusje na naszych łamach na temat „prawdziwego sukcesu życiowego” z ludźmi stamtąd, to moja odpowiedź brzmi „tak”.

– Pytam, czy masz na nich oko. Mówię o ludziach, którzy mogliby sprawić kłopoty. – Odetchnęłam głęboko i popatrzyłam na nią.

– Wiem, o co ci chodzi. – Zamilkła na chwilę, po czym wzruszyła ramionami i dodała: – Tam się ciągle kotłuje. Przyzwyczailiśmy się do tego, że jesteśmy częścią systemu, i zapomnieliśmy, jak to jest po drugiej stronie. Tam są ludzie, którzy zaczynają… nie wiem, jak to określić… zaczynają mieć dosyć. Wysyłają sygnały, których nikt nie słucha.

– Jakie sygnały?

– Takie, które do ciebie nie docierają. Na miłość boską, jesteś policjantką. Jesteś miliony kilometrów od takich problemów. Nie twierdzę, że nie potrafisz dostrzegać społecznych problemów. Ale jak reagujesz, czytając w gazecie, że dwadzieścia procent ludzi nie ma ubezpieczenia zdrowotnego albo, że dziesięcioletnie dziewczynki w Indonezji są zmuszane do przyszywania metek Nike za dolara dziennie? Odkładasz gazetę, podobnie jak ja. Lindsay, jeśli chcesz, żebym ci pomogła, musisz mi uwierzyć.

– Dam ci wolną rękę – oświadczyłam. – To, co teraz mówię, nie jest przeznaczone do publicznej wiadomości. Będziesz działała sama i wszystko, co odkryjesz, zachowasz dla siebie. Żadnych pomocników. Żadnych „muszę chronić źródło informacji”. Ze wszystkim przychodzisz najpierw do mnie. Tylko do mnie! Umowa stoi?

– Stoi – odparła Cindy. – Chcę mieć wolną rękę od zaraz.

ROZDZIAŁ 30

– Wspaniale – mruknął do siebie Malcolm, patrząc przez okulary chirurgiczne na leżącą na stole kuchennym bombę.

Wprawnymi rękami skręcił ze sobą dwa cienkie druciki, czerwony i zielony, wychodzące z cegiełki materiału wybuchowego, i podłączył je do detonatora, a potem resztę wolnego miejsca w aktówce wypełnił C-4 o konsystencji kitu.

– Szkoda, że to musi wybuchnąć – westchnął, podziwiając własne dzieło.

W pokoju pojawiła się Michelle. Kiedy zobaczyła, co robi, położyła drżącą rękę na jego ramieniu. Wiedział, jak bardzo boi się tych rzeczy – uzbrajania bomby, prądu, ładunków elektrycznych…

– Uspokój się, kochanie. Bez prądu nie ma wybuchu. W tej chwili to najbezpieczniejsza rzecz na świecie.

Julia oglądała telewizję, leżąc na podłodze. Zdjęła już ciemnokasztanową perukę, którą nosiła wczoraj wieczorem. Przerwano dziennik, by nadać najświeższe informacje na temat morderstwa w hotelu Clift.

– Słuchajcie – powiedziała, podkręcając gałkę głośności.

„Choć policja nie łączy śmierci Bengosiana z niedzielnym wybuchem w domu potentata finansowego, nasze źródła donoszą, że są dowody na istnienie związku między tymi dwoma incydentami i że trwają poszukiwania atrakcyjnej brunetki w wieku dwudziestu kilku lat, którą widziano, jak wchodziła do hotelu w towarzystwie Bengosiana”. Julia ściszyła dźwięk.

– Atrakcyjnej? – Uśmiechnęła się. – Nigdy się nie domyśla. – Włożyła perukę i przybrała pozę modelki.

Michelle uśmiechnęła się z przymusem, czując wewnętrzny niepokój. Jak mogła być tak nieostrożna, żeby nie zabrać tego przeklętego inhalatora. Nie była tak twarda jak Julia, która poprzedniej nocy zabiła mężczyznę, patrząc mu prosto w oczy, a teraz się śmiała, dumna ze swego wyczynu.

– Mica, kochanie – Malcolm odwrócił się do niej. – Bądź dzielną dziewczynką i połóż paluszek w tym miejscu. – Przymocował taśmą detonator z wyprowadzonymi z niego drutami do miękkiego C-4, do którego wcisnął odpowiednio przerobiony telefon komórkowy. – To bardzo delikatna część zadania. Chcę, żebyś przytrzymała oba druciki, zielony i czerwony, tak żeby się nie zetknęły… To by się źle skończyło.

Mai zawsze sobie z niej żartował. Śmiał się, nazywając ją wieśniaczką z Wisconsin. A jednak się sprawdziła. Przycisnęła palcem druciki, chcąc pokazać, że jest dzielna. Że przestała być dziewczyną ze wsi.

– Nie ma się czego bać. – Widząc jej zdenerwowanie, puścił do niej oko. – Tragedie z powodu zetknięcia się przewodów zdarzają się tylko w filmach. Najważniejsze jest to, żebym połączył te druciki z dzwonkiem w telefonie, a nie z baterią, bo wówczas zbierano by nasze szczątki nawet w Eau St. Claire. – Była to rodzinna wioska Michelle.

Jej palec drżał. Nie wiedziała, czy Malcolm żartuje, czy mówi serio.

– Udało się. – Malcolm odetchnął i odsunął się z krzesłem od stołu. – Napasiona, jak mówią, i gotowa zaryczeć. Potrafiłaby zdmuchnąć kopułę z ratusza. Swoją drogą to niezły pomysł, warto się nad nim zastanowić. Myślę o tym, czy nie warto odbyć z nią próbnej przejażdżki. Co o tym sądzisz?

Michelle zawahała się.

– Co z tobą? – spytał, uśmiechając się do niej. – Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Podał jej drugą komórkę.

– Numer jest już wybrany, ale do czwartego sygnału nic się nie dzieje. Tu jest przycisk NIE. Pamiętaj, nie wolno ci czekać do czwartego dzwonka. Łap za kierownicę, kochanie, i w drogę.

Michelle potrząsnęła głową i oddała mu telefon. Mai znowu się uśmiechnął.

– Śmiało, nie bój się. Bez prądu nie wybuchnie. Jest dobrze wyregulowana.

Michelle wzięła głęboki oddech i przycisnęła guzik WYŚLIJ. Sekundę później odezwał się dzwonek telefonu umieszczonego w bombie.

– Łączność nawiązana – powiedział Malcolm i mrugnął do niej.

Przebiegł ją dreszcz. Mai był taki pewny siebie. Sam zaprojektował to wszystko. Ale mogło mu się coś nie udać. Zamachowcom w Palestynie czasem zdarzało się wylecieć w powietrze.

Drugi sygnał. Oczy Michelle spoczęły na aktówce. Starała się nie okazać strachu, ale ręka jej drżała.

– Malcolm, błagam… – Próbowała oddać mu komórkę. – Już się przekonałeś, że działa. To mi się nie podoba, proszę…

– O co chodzi, Mica? – Chwycił ją za przegub. – Nie wierzysz mi?

Telefon w bombie zadzwonił trzeci raz. Krew ścięła się w żyłach Michelle.

– Wyłącz to, Mai. – Patrzyła na klawiaturę, szukając przycisku NIE. Następny sygnał włączał detonator. – Malcolm, proszę, przerażasz mnie.

Zamiast ją przeprosić, przytrzymał jej rękę. Nagle przestała rozumieć, co się dzieje.

– Chryste, Mai, to zaraz…

Usłyszeli czwarty sygnał. Dźwięk rozbrzmiał w pokoju jak wrzask przerażenia. Michelle wlepiła oczy w bombę, która zaczęła drżeć. To już koniec… Spojrzała na Malcolma.

Odezwał się brzęczyk.

Nic nie nastąpiło. Nie było wybuchu ani błysku, usłyszeli tylko ostre kliknięcie w detonatorze.

Malcolm śmiał się. Pokazał bezpiecznik, który trzymał w ręce.

– Powiedziałem ci, dziecinko: bez prądu nie wybuchnie.

No i co o tym myślisz? Moim zdaniem działa doskonale.

Mięśnie ciała Michelle rozluźniły się, lecz wewnętrzne napięcie nie ustąpiło. Miała ochotę uderzyć Mała w twarz, ale była zbyt wyczerpana. Jej T – shirt był mokry od potu…

Malcolm z bezpiecznikiem w ręce podsunął się z krzesłem do bomby.

– Myślałaś, że mam zamiar uruchomić tę ślicznotkę? – Potrząsnął głową. – Kochanie, niepotrzebnie się bałaś. Ta bomba ma do spełnienia ważne zadanie. Musi wybuchnąć w umysłach wszystkich ludzi w San Francisco.

ROZDZIAŁ 31

Wróciłam do biura koło siódmej. Wszyscy moi ludzie byli w terenie, badając te nieliczne tropy, które mieliśmy. Cindy dała mi egzemplarz książki Wampir kapitalizmu, twierdząc, iż zawiera główne myśli rodzącego się nowego radykalizmu.

Przejrzałam tytuły rozdziałów: Upadek kapitalizmu, Ekonomiczny apartheid, Wampir ekonomiki, Armagedon chciwości.Nie zauważyłam, że w drzwiach stoi Jill. Kiedy zapukała, podskoczyłam.

– Gdyby to zobaczył John Ashcroft! Filar aparatu stróżów prawa w mieście czyta książkę. Co to takiego? Wampir kapitalizmu?

– Miałam ochotę coś poczytać, żeby choć na chwilę przestać myśleć o seryjnym mordercy – bombiarzu – powiedziałam, uśmiechając się do niej.

Jill była w stylowym czerwonym kostiumie i letnim płaszczu przeciwdeszczowym burberry. W skórzanej torbie na ramię miała plik streszczeń spraw sądowych.

– Myślałam, że pójdziesz ze mną na drinka.

– Chętnie bym to zrobiła – odparłam, rzucając książkę na biurko – ale jestem jeszcze na dyżurze. – Zamiast drinka podsunęłam jej torebkę z ziarnem sojowym.

– Co ty wyprawiasz? – Jill zachichotała. – Czytasz wywrotowych autorów? Masz zamiar założyć jakieś radykalne ugrupowanie?

– Bardzo dowcipne – mruknęłam. – Powiem ci coś, o czym pewnie nie słyszałaś: Bill Gates, Paul Allen i Warren Buffet zarobili, w zeszłym roku więcej pieniędzy niż mieszkańcy trzydziestu najbiedniejszych krajów… jedna czwarta populacji świata.

Uśmiechnęła się.

– Bardzo dobrze, że rozwijasz w sobie świadomość społeczną.

– Są rzeczy, których nie mogę zrozumieć, Jill. Imitacja bomby przed domem Lightowera. Ostrzeżenie na papierze firmowym, wciśnięte w usta Bengosiana. Ci ludzie dali nam jasno do zrozumienia, o co im chodzi, ale jednocześnie wygląda to tak, jakby chcieli z nas zadrwić. Dlaczego prowadzą z nami tę grę?

Zakołysała w powietrzu czerwonym pantofelkiem.

– Nie wiem. To ty ich łapiesz, kochanie. Ja tylko pakuję ich do więzienia.

Zapadło milczenie.

– Możemy pomówić o czymś innym? – - zapytałam po chwili.

Wzruszyła ramionami.

– Poczęstuj się – powiedziała, wkładając sobie do ust ziarenko soi.

– Może to głupio zabrzmi, ale chcę ci powiedzieć, że zmartwiłam się wtedy w niedzielę, kiedy biegałyśmy. Mówię o śladach na twoich ramionach, Jill. To mi dało do myślenia.

– O czym? – spytała.

Spojrzałam jej w oczy.

– Wiem, że to nie wina drzwi do prysznica. Wiem, jak ciężko ci się przyznać, że masz problemy, tak jak inni ludzie. Wiem, jak bardzo chciałaś mieć to dziecko. Potem umarł twój ojciec. Wiem, że próbujesz dać sobie sama radę z tym wszystkim, ale czasem ci się nie udaje. Nie chcesz z nikim o tym rozmawiać, nawet z nami. Umówmy się: nic nie wiem o tych śladach. Sama mi o nich powiedz.

Upór w oczach Jill zelżał, wydawało się, że się podda. Nie wiem, czy nie posunęłam się za daleko, ale do diabła z tym, jest przecież moją przyjaciółką. Chciałam tylko, żeby była szczęśliwa.

– Masz rację co do jednego – powiedziała w końcu. – To nie były drzwi do prysznica.

ROZDZIAŁ 32

Są zbrodnie budzące zgrozę i przyprawiające o mdłości, ale ich motywy są jasne. W niektórych przypadkach mogę je nawet zrozumieć. Są też zbrodnie ukryte, których sprawcy mają nadzieję, że nigdy nie ujrzą światła dziennego. Okrucieństwo, które nie kaleczy skóry, ale niszczy to, co jest w naszym wnętrzu: ludzki pierwiastek, tkwiący w każdym z nas.

Właśnie te drugie sprawiają, że czasem się zastanawiam, dlaczego wybrałam ten zawód.

Kiedy Jill opowiedziała mi, co się dzieje między nią i Steve’em, a ja otarłam jej łzy, płacząc razem z nią jak młodsza siostra, wróciłam do domu kompletnie oszołomiona. Moja przyjaciółka miała wyraz twarzy małej, nieszczęśliwej dziewczynki, którego nigdy nie zapomnę. Jill, moja Jill.

Pierwszą moją myślą było pojechać do nich i postawić Steve’a w stan oskarżenia. Przez te wszystkie lata ten gładki, zadufany w sobie kutas tyranizował ją i bił.

Myślałam o Jill – tej, która miała wyraz twarzy skrzywdzonej małej dziewczynki. Nie o Jill – zastępcy prokuratora okręgowego, prymusce uniwersytetu w Stanford, która wydawała się lecieć przez życie na skrzydłach wiatru. Nie o Jill, która z kamienną twarzą zamykała morderców. Myślałam o Jill, mojej przyjaciółce.Przez całą noc przewracałam się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Następnego ranka z trudem skupiłam się na sprawie, którą się zajmowałam. Przeprowadzone w nocy testy laboratoryjne potwierdziły wersję Claire. George Bengosian został otruty rycyniną.Jeszcze nigdy atmosfera w ratuszu nie była tak napięta jak tego dnia rano i nigdy nie zgromadziło się tu tylu zaaferowanych przedstawicieli mediów oraz ubranych na ciemno agentów federalnych. Miałam uczucie, że muszę przekraść się przez ochronę, żeby zadzwonić do Cindy i Claire.

– Chcę się z wami spotkać – powiedziałam im. – Mam ważną sprawę. O dwunastej w południe U Susie.

Kiedy dotarłam do zacisznego baru kawowego przy Bryant, Cindy i Claire już na mnie czekały w narożnym boksie. Miały wystraszone miny.

– Gdzie Jill? – spytała Cindy. – Myślałyśmy, że przyjdziecie razem.

– Nie zaprosiłam jej – odparłam – bo to, co chcę wam powiedzieć, dotyczy właśnie jej.

– Cóż… – Claire pokiwała głową, wyraźnie zakłopotana.

Punkt po punkcie opowiedziałam im wszystko, zaczynając od joggingu z Jill, podczas którego zauważyłam podejrzane sińce na jej ramionach i pomyślałam, że sama je sobie zrobiła po stracie dziecka.

– Może rzeczywiście tak było? – przerwała mi Cindy.

– Spytałaś ją o to? – Claire patrzyła na mnie w napięciu. Kiwnęłam głową.

– I co?

– Powiedziała: „A jeśli to nie ja je sobie zrobiłam?”. Widziałam, że Claire wciąż na mnie patrzy, próbując coś odczytać z mojej twarzy, a Cindy mruga powiekami, zaczynając rozumieć.- Jezu… – mruknęła po chwili Claire. – Chyba nie chcesz dać nam do zrozumienia, że to Steve…

Skinęłam głową, przełykając ślinę.

Nad naszym stołem zaległa cisza. Przyszła kelnerka, więc coś zamówiłyśmy. Kiedy sobie poszła, spojrzałam na moje przyjaciółki.

– Sukinsyn. – Cindy potrząsnęła głową. – Obcięłabym mu jaja.

– Nie ty jedna – zgodziłam się z nią. – Całą noc o tym myślałam.

– Od jak dawna? – spytała Claire. – Od kiedy to się dzieje?

– Nie wiem dokładnie. Jill utrzymuje, że to się zaczęło od dziecka. Kiedy je straciła, Pan Wrażliwiec obciążył ją winą.

„Nie umiałaś urodzić dziecka! Taka ważniaczka, a nie potrafi tego, co umie każda kobieta”.

– Pomożemy jej – oświadczyła Cindy.

Westchnęłam.

– Macie jakiś pomysł?

– Zabierzemy ją od niego – zaproponowała Claire. – Może zamieszkać u którejś z nas. Ale czy ona będzie chciała odejść?

To było pytanie, na które nie znałam odpowiedzi.

– Nie jestem pewna, czy już dotarła do domu. Mam wrażenie, że jest jej wstyd. Że zawiodła ludzi… nas… może jego. Myślę, że chciałaby udowodnić, że potrafi być dobrą żoną. I matką… bo on tego od niej oczekuje.

Claire kiwnęła głową.

– Wobec tego porozmawiamy z nią. Kiedy?

– Dziś wieczorem – zdecydowałam. Spojrzałam na Claire.

– W porządku. Dziś wieczorem – powiedziała. Przyniesiono nasze zamówienie. Jadłyśmy bez apetytu, nie odzywając się. W pewnej chwili Claire potrząsnęła głową, popatrzyła na mnie i zapytała:

– Nie dość ci własnych zmartwień?

– Skoro o tym mówimy – Cindy wyciągnęła torebkę mam coś dla ciebie, Linds. – Wyjęła kołonotatnik i wydarł z niego kartkę.

Roger Leraouz. Dwinelle Hall. 555 – 0124.

– Facet pracuje na wydziale językoznawstwa w Berkeley – wyjaśniła. – Jest ekspertem w dziedzinie globalizacji. Uprzedzam cię jednak, że wasze wizje świata mogą się znacznie różnić.

– Dzięki. Jak się o nim dowiedziałaś? – Złożyłam kartkę i schowałam ją do torebki.

– Powiedziałam ci już: jesteś miliony kilometrów od takich problemów.

ROZDZIAŁ 33

Odsunęłam od siebie problem Jill na jakiś czas, po czym zadzwoniłam do Rogera Lemouza. Udało mi się zastać go w jego gabinecie. Po krótkiej rozmowie zgodził się na spotkanie.

Już samo wyjście z murów ratusza było odświeżające. Ostatnio bardzo rzadko odwiedzałam tę część zatoki. Zaparkowałam explorera na bocznej uliczce, w pobliżu stadionu przy Telegraph Avenue, i poszłam pieszo, mijając po drodze szczury uliczne, handlujące haszem i nalepkami. Na Sproul Plaża prażyło słońce; studenci z plecakami siedzieli na stopniach, rozmawiając i ucząc się.

Gabinet Lemouza mieścił się w Dwinelle Hall – imponującym betonowym gmachu przy głównym placu. Zapukałam.

– Proszę wejść, drzwi są otwarte – odpowiedział głos o silnym śródziemnomorskim akcencie. Brzmiał bardzo ceremonialnie, była w nim kurtuazyjna emfaza. Czyżby Anglik?

Profesor Lemouz siedział za biurkiem zawalonym książkami i” papierami. Był śniady i barczysty, czarne kędzierzawe włosy opadały mu na czoło, na twarzy miał cień zarostu.

– Ach, to pani inspektor Boxer. Witam – powiedział. – Proszę usiąść i rozgościć się. Przykro mi, że nie mogę przyjąć pani w bardziej luksusowych warunkach. – Pokój był mały i zagracony, w powietrzu unosił się zapach kurzu i dymu. Na biurku leżała popielniczka i paczka rothmansów bez filtra.

Usiadłam na krześle naprzeciw Lemouza i wyjęłam notes. Wręczyłam profesorowi moją wizytówkę.

– Wydział zabójstw – przeczytał, zaciskając wargi, wyraźnie pod wrażeniem. – Zaczynam podejrzewać, że raczej nie przyprowadził pani do mnie jakiś problem etymologiczny.

– Chodzi o inne pańskie zainteresowania – odparłam. – Słyszał pan, jak sądzę, o wydarzeniach po drugiej stronie zatoki?

Lemouz westchnął.

– Tak. Nawet człowiek, który niemal cały czas spędza z nosem w książkach, słyszy to i owo. To tragiczne i całkowicie bezproduktywne. Fanon powiedział: „Przemoc jest własnym sędzią i ławą przysięgłych”. Mimo to nie powinniśmy być zaskoczeni.

Jego udawane współczucie podziałało na mnie jak wiertło dentysty.

– Może zechce mi pan wyjaśnić, co przez to rozumie?

– Oczywiście, pod warunkiem, że dowiem się, co panią tu sprowadza, pani inspektor.

– Porucznik – poprawiłam go. – Prowadzę śledztwo w sprawie o zabójstwo. Powiedziano mi, że może pan wiedzieć, co się tutaj dzieje. Mam na myśli ostatnie wydarzenia, chciałabym też dowiedzieć się czegoś o ludziach, którzy uważają, że wysadzenie w powietrze trzech śpiących osób – przy czym omal nie zginęło dwoje niewinnych dzieci – i kompletne zniszczenie narządów wewnętrznych kolejnej ofiary jest dopuszczalną formą protestu.

– A przez „tutaj” rozumie pani spokojne akademickie gaje Berkeley? – spytał Lemouz.

– Przez „tutaj” rozumiem każde miejsce, w którym dokonuje się takich potwornych zbrodni, panie Lemouz.

– Profesorze – poprawił mnie. – Skoro tytuły zawodowe są dla pani takie istotne, to jestem profesorem języków romańskich w Lance Hart. – Na jego ustach zaigrał uśmieszek.

– Powiedział pan, że nie dziwią go te morderstwa.

– Czemu miałyby mnie dziwić? – Wzruszył ramionami. – Czy pacjent, który znajduje zmiany na swoim ciele, powinien być zdziwiony? Nasze społeczeństwo jest zainfekowane, pani porucznik, a ludzie, którzy roznoszą chorobę, choć są tego świadomi, robią to dalej. Czy pani wie – podniósł na mnie wzrok – że potężne międzynarodowe korporacje osiągają większe zyski, niż przynosi produkt narodowy dziewięćdziesięciu procent krajów świata? W sferze odpowiedzialności za sprawy socjalne społeczeństw wielkie firmy przejęły funkcje rządów. Dlaczego tak chętnie potępiamy apartheid, gdy uderza w naszą tolerancję rasową – zaśmiał się cynicznie – atak niechętnie dopuszczamy go do świadomości, gdy dotyczy gospodarki. Otóż dzieje się tak, ponieważ nie patrzymy nań oczami najbiedniejszych i ujarzmionych. Widzimy go przez filtr kultury ludzi dzierżących władzę… wielkich korporacji… mediów…

– Wybaczy pan – przerwałam mu – ale przybyłam tu z powodu czterech makabrycznych morderstw. Giną ludzie.

– Muszą ginąć, pani porucznik. Właśnie usiłuję pani wyjaśnić dlaczego.

Miałam ochotę chwycić go za klapy i potrząsnąć nim. Zamiast tego wyjęłam zdjęcie opiekunki do dziecka z legitymacji Wendy Raymore i portret rysunkowy kobiety, która towarzyszyła Bengosianowi do apartamentu w hotelu Clift, sporządzony przez artystę policyjnego na podstawie taśmy z kamery systemu bezpieczeństwa.

– Czy zna pan którąś z tych kobiet, profesorze?

Lemouz zaczął się śmiać.

– Czemu miałbym pani pomagać? To państwo dopuściło do podziału społeczeństwa na biednych i bogatych, nie te kobiety. Proszę mi powiedzieć, kto jest za to odpowiedzialny? Tamte dwie podejrzane czy ci dwaj przedstawiciele naszego systemu – podsunął mi pod nos tytułową stronę „Chronicie”.

Z gazety patrzyły na mnie fotografie Lightowera i Bengosiana.

– Jeśli ci ludzie ogłosili rozpoczęcie wojny, to jestem zdania, że powinniśmy się z tym pogodzić. Jak brzmi to nowe hasło, pani porucznik? – Uśmiechnął się. – To, według którego Amerykanie postępują mimo swoich górnolotnych zasad moralnych? „Niech się toczy”.

Zabrałam zdjęcia, zamknęłam notes, schowałam wszystko do torebki i wstałam. Czułam się zmęczona i upokorzona. Szybko opuściłam gabinet profesora języków romańskich w Lance Hart, żeby nie wysadzić go w powietrze.

ROZDZIAŁ 34

Świętoszkowatę perorowanie Lemouza plus moje osobiste przekonanie, że w kwestii morderstw zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, spowodowały, że kiedy wróciłam po szóstej do biura, ciągle jeszcze parowałam z gniewu. Zadzwoniłam do Cindy i umówiłam się z nią U Susie. Może przy quesadilli z homara uda nam się coś wymyślić. Potrzebne mi było towarzystwo przyjaciółek.

Kiedy kończyłam rozmawiać z Cindy, do pokoju wszedł Warren Jacobi.

– Yank Sing – powiedział.

– Co to znaczy?

– Postawiłbym raczej na niego niż na quesadillę. Kobiety łatwiej otwierają się u Chińczyków. Powinnaś to wiedzieć, Lindsay. A skoro już jesteśmy przy jedzeniu, czy wiesz, że podobno solone kurczęta z imbirem spowodowały upadek dynastii Qin? – Usiadł na krześle. – Gdzie się podziewałaś? – Z jego chytrego uśmieszku wywnioskowałam, że ma coś dla mnie.

– Byłam w Republice Ludowej, ale nic mi to nie dało. Czy masz mi coś do zakomunikowania oprócz rady, do której restauracji mam pójść?

– Rozesłanie biuletynu do wszystkich komisariatów przyniosło rezultaty. Trafiliśmy na ślad Wendy Raymore – powiedział, szczerząc z satysfakcją zęby. Ta wiadomość mnie zelektryzowała.

– Zadzwoniono z Safewaya po drugiej stronie zatoki. Nocny ekspedient przysięga, że to ona. Taśma wideo jest już w drodze. Ten facet powiedział, że ma teraz czerwone włosy i nosi okulary przeciwsłoneczne. Zdjęła je na chwilę, żeby odliczyć drobne, i wtedy ją rozpoznał.

– Gdzie po drugiej stronie zatoki, Warren?

– Na Harmon Avenue w Oakland. – Stanęła mi przed oczami mapa tej okolicy i oboje pomyśleliśmy o tym samym. – Blisko McDonalda, w którym została znaleziona Caitlin.

Geograficznie wszystko zaczęło do siebie pasować.

– Dopilnuj, by ta fotografia znalazła się w witrynach wszystkich sklepów w sąsiedztwie.

– Już to zrobiłem, pani porucznik. – Dostrzegłam w jego oczach znane mi iskierki, które mówiły, że ma coś jeszcze w zanadrzu.

– Takich telefonów było mnóstwo – powiedziałam, przekrzywiając przekornie głowę. – Skąd wiesz, że ten ekspedient się nie pomylił?

Jacobi puścił do mnie oko.

– Kupowała inhalator przeciwastmatyczny.

ROZDZIAŁ 35

Zanim zjawiła się Jill, Cindy, Claire i ja zdążyłyśmy zjeść półmisek skrzydełek kurcząt i prawie skończyłyśmy nasze corony. Powiesiła płaszcz i weszła do boksu. Blady uśmiech najlepiej charakteryzował stan jej nerwów.

– Jestem – powiedziała, rzucając swoją aktówkę i siadając przy Claire. – Która pierwsza zacznie mi dogadywać?

– Nie będzie żadnego dogadywania – odparłam. – Tu są skrzydełka i to… – wlałam jej do szklanki resztę piwa, która pozostała w butelce.

Podniosłyśmy w górę szklanki – Jill z pewnym wahaniem. Na chwilę zapadła cisza; każda z nas zastanawiała się, jak powinnyśmy poprowadzić tę rozmowę. Ileż to już razy zbierałyśmy się w tym samym gronie? Cztery kobiety na odpowiedzialnych stanowiskach, które postanowiły połączyć siły i środki, by ścigać zbrodniarzy.

– Za przyjaźń – powiedziała Claire. – Jedna za wszystkie, wszystkie za jedną. To obejmuje również ciebie, Jill.

– Najpierw wypiję – odparła Jill, której zaczynały wilgotnieć oczy – zanim wpadnę do tej szklanki.

Wychyliła jednym haustem niemal trzecią część swojego piwa, po czym westchnęła z ulgą.

– W porządku, nie owijajmy w bawełnę. Lindsay wam powiedziała?

Cindy i Claire przytaknęły.

– Telefon, telegraf, tele – Boxer. – Jill puściła do mnie oko.

– Jeśli ty cierpisz, cierpimy wszystkie – stwierdziła Claire. – Ty na naszym miejscu czułabyś to samo.

– Pewnie tak – przyznała Jill. – Przypuszczam, że teraz mi powiecie, że nie nadaję się do roli typowej sponiewieranej małżonki.

– Myślę, że teraz ty powinnaś nam powiedzieć, jak się czujesz.

– Tak. – Nabrała powietrza w płuca. – Po pierwsze, nie jestem sponiewierana. Walczymy ze sobą. Steve nigdy nie uderzył mnie pięścią. Nigdy nie uderzył mnie w twarz.

Cindy chciała zaprotestować, ale Claire ją powstrzymała.

– Wiem, że to go nie oczyszcza z zarzutów ani niczego nie usprawiedliwia. Po prostu chciałam, żebyście o tym wiedziały. – Przygryzła dolną wargę. – Nie potrafię opisać, co czuję, choć mam za sobą wystarczająco dużo starć. Najczęściej czuję wstyd. Jestem zawstydzona samą sobą.

– Kiedy to się zaczęło? – spytała Claire. Jill wyprostowała się na krześle i uśmiechnęła.

– Którą chcecie znać prawdę? Tę prawdziwą czy tę, którą wmawiam sobie od kilku miesięcy? Prawdziwa brzmi: jeszcze przed naszym ślubem.

Poczułam, że zaciskają mi się szczęki.

– Zawsze chodziło o coś. O rzecz kupioną przeze mnie dla domu, która nie była w jego guście, albo o to, jak się ubrałam. Jest bardzo twórczy w udowadnianiu mi, że jestem głupia.

– Głupia? – Claire westchnęła. – Intelektualnie nie dorasta ci do pięt.

– Steve nie jest tępy – zaprotestowała Jill. – Po prostu nie dostrzega wielu możliwości. Z początku zgniatał mi ramiona, o… w ten sposób. Zawsze udawał, że zrobił to niechcący. Czasem ciskał we mnie tym, co miał pod ręką. Na przykład moją torebką. Kiedyś, pamiętam – zaczęła się śmiać – rzucił we mnie krążkiem sera Asiago.

– Ale dlaczego? – Cindy potrząsnęła głową. – Czemu to robił?

– Bo za późno zapłaciłam rachunek. Bo zaszalałam, kupując sobie buty przed jakąś imprezą, a było krucho z pieniędzmi. – Jill wzruszyła ramionami. – Bo mógł.

– Czy to się zaczęło, zanim się poznałyśmy? – spytałam.

Jill przełknęła ślinę.

– Chcesz wiedzieć, czy ukrywałam to przed wami, prawda? – Kelnerka przyniosła quesadillę, w tle śpiewała Shania Twain. – Wygląda na to, że chcecie mnie przekupić. – Zanurzyła quesadillę w dipie guacamolowym i roześmiała się. – Nowa metoda przesłuchiwania. „Tak, wiem, gdzie się ukrywa Osama bin Laden, ale jeśli można, poproszę o jeszcze jedno takie serowe…”.

Roześmiałyśmy się. Jill zawsze wiedziała jak wprawić nas w dobry humor.

– Nigdy nie poszło o nic ważnego – dodała Jill. – Zawsze o jakąś drobnostkę. Jeśli chodzi o ważne rzeczy, to myślę, że jesteśmy dobrymi partnerami. Bardzo wiele razem przeszliśmy. Ale te drobne rzeczy… bo umówiłam się na kolację z ludźmi, których nie lubił, albo zapomniałam powiedzieć sprzątaczce, żeby zabrała jego koszule do prania. Zawsze potrafił sprawić, że czułam się przy nim jak miernota.

– Można ci zarzucić wszystko prócz mierności – oświadczyła Claire.

Jill przetarła oczy i uśmiechnęła się.

– Moje cheerleaderki… Gdybym sukinsyna zastrzeliła, pewnie byście mi przyklasnęły.

– Przedyskutowałyśmy już tę opcję – przyznała Cindy.

– Wyobraźcie sobie, że ja też o tym myślałam. – Jill potrząsnęła głową. – Zastanawiałam się, kto prowadziłby wtedy moją sprawę. Ale dość tego, zaczynam brzmieć melodramatycznie.

– Jaką radę dałaby Jill – prokurator kobiecie, która znalazłaby się w takim samym położeniu? Co byś jej powiedziała?

– Że wytoczę temu kutasowi sprawę i zrobię mu z dupy śmietnik, jeżeli nie przestanie cię tak paskudnie traktować.

Roześmiałyśmy się wszystkie jednocześnie.

– Mówiłaś, że potrzeba ci trochę czasu – powiedziałam do Jill. – Nie zebrałyśmy się, żeby cię nakłonić do zmiany od dziś. Ale znam cię. Zostajesz z nim, bo czujesz się odpowiedzialna, bo chcesz mu dać szansę. Musisz nam jednak coś obiecać. Jeśli zdarzy się następny incydent, przyjadę do ciebie i sama cię spakuję. Zamieszkasz u którejś z nas. U mnie, u Claire, u Cindy… ale lepiej u Cindy nie, bo to nora. Możesz wybierać, kochanie. Przyrzeknij mi, że następnym razem odejdziesz, jeśli ci choćby tylko pogrozi.

Twarz Jill rozpogodziła się, w jej niebieskich oczach zapaliły się iskierki. Pomyślałam sobie, że jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie.

– Przyrzekam – obiecała w końcu, lekko zakłopotana, ale wyraźnie ucieszona.

– To za mało – oświadczyła Cindy.

Jill uniosła dłoń.

– Skautka z Highland Park przysięga na swoją siostrę, że nigdy nie zawiedzie. Jeśli nie dotrzyma przysięgi, niech jej twarz pokryją pryszcze.

– Może być – mruknęła Claire.

Jill zebrała nasze ręce na środku stołu.

– Kocham was, dziewczyny.

– My też cię kochamy, Jill.

– Czy możemy w końcu coś zamówić? – zapytała. – Mam uczucie, jakbym powtórnie zdawała egzamin kwalifikacyjny. Jestem okropnie głodna.

ROZDZIAŁ 36

Przez całą noc przewracałam się, myśląc o sukinsynu, który – grając przed ludźmi rolę troskliwego, kochającego męża, lecz zawsze gotów do zmycia się z domu, gdy któryś z jego kumpli miał ochotę pograć w golfa – krzywdził jedną z najwspanialszych dziewczyn w tym mieście: kogoś, kogo tak bardzo kochałam.

Myśl o Stevie dręczyła mnie jeszcze przez większą część poranka. W końcu miałam dość wmawiania sobie, że siedząc w biurze i odpowiadając na telefony, posuwam naprzód sprawę terrorystycznych zamachów, którą się zajmowałam.

Chwyciłam torebkę.

– Jeśli Tracchio będzie mnie szukał, powiedzcie mu, że wrócę za godzinę.

Dziesięć minut później zatrzymałam samochód przed jednym ze szklanych drapaczy chmur przy dolnym rynku – siedzibą księgowych i doradców prawniczych – pod numerem 160 na Beale, gdzie mieściło się biuro Steve’a.

Przez całą drogę windą na trzydzieste drugie piętro gotowało się we mnie. Otworzyłam drzwi z napisem NORTHSTAR PARTNERSHIPS. Przystojna recepcjonistka za biurkiem uśmiechnęła się do mnie.

– Do Steve’a Bernhardta – powiedziałam, pokazując jej moją odznakę.

Nie chcąc, żeby go uprzedziła, poszłam prosto do narożnego biura, dokąd kiedyś towarzyszyłam Jill. Steve, w żółtozielonej koszuli od Lacoste’a i spodniach khaki, rozparty na obrotowym krześle, rozmawiał przez telefon. Nie przerywając rozmowy, mrugnął do mnie i gestem wskazał mi krzesło.

Zrozumiałam to mrugnięcie, kolego.

Czekałam cierpliwie, aż skończy, ale moja złość narastała, gdy przyprawiał rozmowę wyświechtanymi, obiegowymi dowcipami w rodzaju: „Wygląda na to, że masz zamiar zagotować ocean, żeby się napić herbaty, stary”.

W końcu rozłączył się i odwrócił ku mnie.

– Co cię do mnie sprowadza, Lindsay? – spytał, patrząc na mnie ze zdziwieniem, jakby niczego się nie domyślał.

– Przestań pieprzyć, Steve. Wiesz dobrze, dlaczego tu przyszłam.

– Nie wiem. – Potrząsnął głową. – Czy coś się stało Jill?

– Hamuję się, żeby nie przeskoczyć biurka i nie wbić ci tego telefonu do gardła. Jill nam powiedziała. Wiemy o wszystkim, Steve.

Wzruszył ramionami, jakby nie miał pojęcia, o co chodzi. Skrzyżował podeszwy butów przed moim nosem i spytał:

– O czym?

– Zobaczyłam siniaki. Jill powiedziała nam, co się u was dzieje.

– Ach, tak. – Odchylił się do tyłu i uniósł brwi. – Jill mówiła mi wczoraj, że idzie na spotkanie ze swoją paczką. – Spojrzał na zegarek. – Słuchaj, chętnie posiedziałbym z tobą i opowiedział ci o niektórych szczegółach naszego osobistego gówna, ale muszę być o dwunastej trzydzieści na dole…

Pochyliłam się nad biurkiem.

– Posłuchaj mnie uważnie. Przyszłam tu, żeby ci powiedzieć, że to się ma skończyć. Od dzisiaj. Jeśli jej dotkniesz… wystarczy, że zobaczę, iż ma złamany paznokieć albo przyjdzie w złym humorze do biura… oskarżę cię o napaść. Rozumiesz, Steve?

Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Kręcił w palcach końce swoich krótkich kędzierzawych włosów i patrzył na mnie, uśmiechając się szyderczo.

– No, no, Lindsay, wszyscy zawsze mówili, że jesteś modliszką. Nie spodziewałem się… Jill nie miała prawa was w to wciągać. Wiem, że to, co mówię, nie działa na takie pełnoetatowe karierowiczowskie typy jak wy… ale Jill i ja jesteśmy małżeństwem. Cokolwiek się dzieje między nami, jest naszą prywatną sprawą.

– Do pewnego stopnia. – Spojrzałam na niego. – Naruszenie nietykalności cielesnej jest ciężkim przestępstwem, Steve. Takich jak ty wsadzam do więzienia.

– Jill nigdy nie będzie świadczyć przeciwko mnie. – Zmarszczył czoło. – Jezu, jak późno… Przepraszam, Lindsay, ale na dole czekają na mnie.

Wstałam. Jego zachowanie było oburzające, nie mogłam puścić tego płazem. Przecież chodziło o Jill.

– Powiem to tak, żebyś zrozumiał. Jeśli zobaczę na niej nowe siniaki, to obawa, że Jill zaświadczy przeciwko tobie w sądzie, będzie twoim najmniejszym zmartwieniem. Masz z nią uprawiać jogging, masz wychodzić po nią do garażu, kiedy wróci późno z pracy… Masz koło niej skakać.

Ruszyłam do drzwi, nie odrywając od niego wzroku. Nadal siedział w swoim fotelu, kołysząc się, ale widziałam, że jest bliski wybuchu.

– Czy to nie lepsze od gotowania oceanu, Steve?

ROZDZIAŁ 37

Cindy Thomas siedziała przy swoim biurku w „Chronicie”. Czuła się nieswojo. Odkręciwszy zakrętkę, wypiła łyk naturalnego soku brzoskwiniowego Fruitopia, a potem rozłożyła gazetę i przejrzała ją. Artykuł pod tytułem: KOLEJNE ZABÓJSTWO – POLICJA POWTÓRNIE BADA PIERWSZY PRZYPADEK, wydrukowanym grubą czcionką i opatrzony jej nazwiskiem, był zamieszczony na pierwszej stronie.

Włączyła komputer, żeby sprawdzić pocztę. Na ekranie pojawił się napakowany osiłek w koszulce bez rękawów, spełniający rolę wygaszacza. Cindy kliknęła Internet Explorer i na ekranie ukazała się jej skrzynka e-mailowa.

Znajdowało się w niej dwanaście wiadomości.

Pierwsza z nich była od Aarona, z którym rozstała się przed czterema miesiącami. „Mam bilety na recital Pumpkinseeda Smitha w kościele, 22 maja o ósmej wieczór. Przyjdziesz?”. Pumpkinseed Smith był jednym z wirtuozów gry na rogu. „Przyjdę, nawet jeśli będę musiała wysłuchać twojego kazania” – odpisała Cindy.

Przejrzała resztę poczty. Wiadomość od człowieka, któremu zleciła zbadanie przeszłości obu ofiar z San Francisco. Bengosian wygrał niedawno w sądzie sprawę z pozwu niezamożnych posiadaczy polis ubezpieczeniowych, którzy zostali ich pozbawieni. Co za kanalia!

Miała właśnie skasować ostatnią wiadomość, pochodzącą od anonimowego nadawcy, ale jej uwagę zwrócił tytuł: CO SIĘ TERAZ STANIE? Adres nadania: SLAM@hotmail.com. Kliknęła wiadomość, przygotowując się do odesłania jej w niebyt. Wypiła łyk soku i rzuciła okiem na tekst.

Prosimy nie dochodzić, skąd znamy Pani nazwisko ani dlaczego się z Panią kontaktuj emy. Jeśli chce Pani uczynić coś dobrego, to jest okazja.

Przysunęła się z krzesłem bliżej ekranu.

„Tragiczne” wydarzenia ostatniego tygodnia są tylko wierzchołkiem góry lodowej.

Ministrowie finansów całego świata mają się spotkać w przyszłym tygodniu, żeby podzielić resztki gospodarki „wolnego” świata, pozostawione przez Bretona Woodsa – resztki, których jeszcze sami nie połknęli.

Serce Cindy zaczęło łomotać, gdy czytała dalszy ciąg:

Będziemy co trzeci dzień zabijać jedną prominentną zachłanną świnię, jeśli się nie opamiętają i nie potępią globalnego wirusa, jakim jest system wolnej działalności gospodarczej, który utrzymuje uboższe narody w Wielkim Kłamstwie, że handel uczyni je wolnymi; który zaprzągł nasze siostry do niewolniczej pracy, czyniąc z nich siłę roboczą międzynarodowych kompanii; który ukradł oszczędności amerykańskich robotników lokowane na giełdzie, będącej korupcyjną intrygą wtajemniczonych.

Nie jesteśmy już samotnymi, pojedynczymi kontestatorami.

Jesteśmy armią równie zabójczą i potężną jak armie krwiożerczych mocarstw.

Cindy zamrugała, nie wierząc własnym oczom. Może to jakiś głupi kawał internetowy?

Przycisnęła klawisz DRUKUJ, podniosła słuchawkę telefoniczną i przytrzymując ją ramieniem przy uchu, czytała dalej.

Wybraliśmy Panią, ponieważ wszystkie kanały medialne są równie skorumpowane i wyrachowane jak międzynarodowe kompanie, które są ich właścicielami. Czy pani również służy temu układowi? Wkrótce się przekonamy.

Zwracamy się do ważnych osobistości G-8, które spotkają się w przyszłym tygodniu w San Francisco, żeby dokonały historycznego aktu. Niech zdejmą z ludzi okowy. Niech darują im długi. Niech staną w obronie wolności, nie zysku. Niech cofną machiny kolonizacji. Niech otworzą gospodarki świata.

Jeśli nie usłyszymy waszej odpowiedzi, wy usłyszycie naszą. Będziemy co trzy dni zabijać jedną prominentną, krwiożerczą świnię!

Wie Pani, co z tym zrobić, Pani Thomas. Proszę nie tracić czasu na szukanie nas, chyba, że nie życzy Pani sobie następnego kontaktu z nami.

Usta Cindy były suche jak pieprz. SLAM@hotmail.com. Czy to żart? Czy ktoś się z nią przekomarza?

Przesunęła tekst w górę, aby przeczytać ostatnią linijkę. Przez kilka następnych sekund nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu.

Podpis pod e-mailem brzmiał: August Spies.

ROZDZIAŁ 38

W biurze czekały na mnie dwie wiadomości: jedna od Tracenia, druga od Jill.

– Jest jeszcze ktoś z „Chronicie” do ciebie! – zawołała Brenda, moja sekretarka.

– Z „Chronicie”?

Zanim Brenda zdążyła odpowiedzieć, zobaczyłam Cindy, siedzącą niewygodnie na stercie akt przed drzwiami mojego pokoju. Podniosła się na mój widok, ale nie miałam teraz czasu.

– Cindy, nie mogę z tobą teraz rozmawiać. Przykro mi. Mam odprawę o…

– Poczekaj – przerwała mi. – Muszę ci coś pokazać. To sprawa pierwszorzędnej wagi.

– Coś nie w porządku?

– Chyba tak.

Weszłyśmy do mojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Cindy wyjęła z plecaka wydruk komputerowy.

– Usiądź – powiedziała. Położyła przede mną kartkę i usiadła obok. – Przeczytaj to.

Rzut oka na jej twarz wystarczył, żeby się zorientować, że stało się coś niedobrego.

– To przyszło w mojej porannej poczcie – wyjaśniła. – Jestem wymieniona na stronie internetowej „Chronicie”. Nie wiem, kto to nadał ani dlaczego przysłali to do mnie. Trochę mnie to wkurzyło.

Zaczęłam czytać. „Prosimy nie dochodzić, skąd znamy Pani nazwisko ani dlaczego się z panią kontaktujemy…”. W miarę czytania czułam narastającą grozę. „Będziemy co trzy dni zabijać jedną prominentną krwiożerczą świnię…”. Popatrzyłam na Cindy.

– Czytaj dalej – ponagliła mnie.

Podjęłam przerwaną lekturę, zastanawiając się, czy to wszystko może być prawdą. Kiedy skończyłam, wiedziałam już, że tak.

August Spies.

Czułam narastający ucisk w piersi. Nagle stało się dla mnie jasne, ku czemu to wszystko zmierza. E – mail był zapowiedzią terroru. Miasto było zakładnikiem, a celem G-8, które miało się zacząć dziesiątego. Za dziewięć dni mieli przybyć do San Francisco ministrowie finansów najbardziej uprzemysłowionych krajów świata.

– Kto wie o tym liście? – spytałam.

– Tylko ty i ja – odparła Cindy. – No i oni.

– Chcą, żebyś opublikowała ich żądania… „Chronicie” ma być ich trybuną. – Przez głowę przelatywały mi wszelkie możliwe scenariusze. – Tracchio zrobi w portki ze strachu.

Odliczanie już się rozpoczęło. Co trzeci dzień. Dziś był czwartek. Wiedziałam, że muszę przekazać ten e-mail moim zwierzchnikom, a kiedy go przekażę, zabiorą mi tę sprawę. Ale przedtem chciałam jeszcze czegoś spróbować.

– Spróbujmy wyśledzić adres – powiedziała Cindy. – Znam jednego hakera…

– To nas do niczego nie doprowadzi – stwierdziłam. – Lepiej rusz głową. Dlaczego wybrali właśnie ciebie? W „Chronicie” jest pełno innych reporterów. Musi być jakiś powód.

– Może dlatego, że byłam autorką reportażu o tych zabójstwach. Może ze względu na moje powiązania z Berkeley. Ale to było dziesięć lat temu.

– Czy możliwe, żeby to był ktoś z tamtych czasów? Ktoś, kogo znałaś? Ten dupek Lemouz?

Patrzyłyśmy jedna na drugą.

– Co chcesz, żebym zrobiła? – spytała w końcu Cindy.

– Nie wiem… – Nawiązali kontakt, pomyślałam. Znałam morderców na tyle, by wiedzieć, że jeśli chcą dialogu, to jedyną szansą powstrzymania ich od dalszego działania jest podjęcie rozmowy.

Zdecydowałam się. – Chciałabym, żebyś im odpowiedziała.

ROZDZIAŁ 39

Wszystkie okoliczności wskazywały na drugą stronę zatoki. Miejsca nadania e-maili. Miejsce znalezienia dziecka Lightowerów. Kradzież legitymacji Wendy Raymore. Tymczasem zegar tykał. Co trzy dni nowa ofiara…

Miałam dość czekania na dalszy rozwój wydarzeń. Na ratusz zwaliła się chmara agentów FBI, węszących, tropiących i analizujących każde słowo e-maila do Cindy. Czas zacząć z nimi współpracować, żeby zapobiec dalszym morderstwom.

Razem z Jacobim wezwaliśmy Joego Santosa i Phila Martellego, dwóch policjantów z Berkeley, z jednostki wywiadu środowiskowego. Santos był jednym z policyjnych weteranów, pracował tam od lat sześćdziesiątych i widział już wszystko: rozboje, gwałty, morderstwa – a młodszy od niego Martelli służył przedtem w brygadzie antynarkotykowej.

– W Wolnej Republice można znaleźć gnojków każdej maści – powiedział Santos, wzruszając ramionami. Włożył sobie do ust miętówkę. – Jest BLA, IRA, Arabowie, Wolność Słowa, Wolność Handlu. Każdy, kto ma zamiar naostrzyć siekierę, albo dopiero chce jej poszukać, znajdzie tam zwolenników.

– Krążą słuchy – dodał Martelli – że z Seattle przybyło mnóstwo hołoty. Geniusze gospodarki, same gwiazdy.

Wyjęłam teczkę sprawy i pokazałam im zdjęcia domu Lightowera i ciała Bengosiana.

– Nie interesuje nas banda jakichś demonstrantów, Phil – oświadczyłam.

Martelli uśmiechnął się do Santosa. Jego towarzysz natychmiast zrozumiał, o co mu chodzi.

– Któregoś dnia otrzymaliśmy meldunek od tajnego agenta, który obserwował jakiegoś sukinsyna podburzającego ludzi przeciwko Pacific Gas and Electric. To baronowie wśród naszych zdzierców. Od Enrona nie było w Kalifornii człowieka, który by się nie czuł przez nich ograbiany, i pewnie nie bez racji.

– Wszyscy mają pretensje do tych wyzyskiwaczy – mruknął Jacobi. – Ja też.

– Ale to, co robił ten facet, nie było zwykłym narzekaniem na pracowników działu obsługi klientów. Pikietował centralę firmy i rozdawał ulotki nakłaniające ludzi, żeby nie płacili rachunków. Robił to w imieniu grupy o nazwie Alternatywa Władzy Wolnego Ludu. Uznaliśmy – Santos zachichotał – że było to wyjątkowo paskudne indywiduum.

Kiedy zamilkł, Martelli dodał:

– Ten świrus taszczył wszędzie ze sobą wielki worek marynarski. Myśleliśmy, że były w nim ulotki. Któregoś dnia nasz tajniak zatrzymał go i kazał mu go otworzyć. Okazało się, że facet miał w nim kompletną wyrzutnię rakiet M czterdzieści dziewięć. Zrobiliśmy nalot na jego dom. Znaleźliśmy granaty, C-cztery, detonatory. Alternatywa Władzy Wolnego Ludu zamierzała wysadzić w powietrze kompanię energetyczną za to, że każe sobie płacić.

– Wróćmy do rzeczy, Joe – powiedziałam, zmieniając temat. – Wspomniałeś o radykałach, którzy przybyli tu, żeby protestować podczas G-osiem. Porozmawiajmy o tym.

– Możemy zrobić coś więcej… – Santos wzruszył ramionami i włożył sobie do ust następną miętówkę. – Jeden z naszych tajniaków doniósł nam, że szykuje się dziś jakaś manifestacja. W sąsiedztwie oddziału Banku Amerykańskiego w Shattuck. Powiedział, że będą tam niektóre szychy. Przyjedź i sama zobacz. Zapraszamy do naszego piekiełka.

ROZDZIAŁ 40

Dwadzieścia minut później zatrzymaliśmy się nie oznakowanym samochodem Santosa i Martellego dwie przecznice od oddziału Banku Amerykańskiego. Przed wejściem kłębiło się około dwustu demonstrantów. Wielu trzymało tablice z różnymi hasłami. Napis na jednej z nich głosił: PIENIĄDZE Z BUDŻETU DLA WOLNEGO LUDU, na innej: ŻĄDAMY WSPARCIA OD ŚWIATOWEJ ORGANIZACJI HANDLU.

Stojący na dachu czarnego terenowego samochodu organizator, ubrany w T – shirt i znoszone dżinsy, krzyczał do mikrofonu:

– Bank Amerykański wykorzystuje nieletnie dziewczęta! Bank Amerykański pije krew ludu!

– Przeciw czemu, u diabła, ci ludzie protestują? – spytał Jacobi. – Przeciw kredytom hipotecznym?

– Nie wiadomo – odparł Santos. – Przeciw wykorzystywaniu nieletnich w Gwatemali, przeciw Światowej Organizacji Handlu i wielkiemu biznesowi, przeciw niszczeniu cholernej warstwy ozonowej. Przynajmniej połowa z nich to nieudacznicy, korzystający z pomocy społecznej i handlujący trawką. Ale mnie interesują ich przywódcy.

Wyjął aparat i zaczął fotografować ludzi w tłumie. Między protestującymi a bankiem stało około dziesięciu policjantów z pałkami przy pasach.

Przypomniało mi się to, co mi powiedziała Cindy. Łatwo było spuścić zasłonę – kiedy się czytało o nieubezpieczonych, o biedocie albo o zacofanych krajach, pogrążonych w długach – z pozycji względnego komfortu życiowego. Ale co mieli począć ludzie, którzy nie mogli tego zrobić?

Nagle na dachu terenówki pojawił się nowy mówca. Wytrzeszczyłam oczy z niedowierzania. To był Lemouz.

Profesor przejął mikrofon i zaczął krzyczeć:

– Czym jest Bank Światowy? Grupą szesnastu instytucji członkowskich ze wszystkich kontynentów. Jedną z nich jest Bank Amerykański. Kto pożyczył pieniądze Mortonowi Lightowerowi? Kto był gwarantem wstępnej ceny akcji kompanii? Dobry stary Bank Amerykański, przyjaciele!

Nastrój tłumu uległ zmianie.

– Wysadzić w powietrze tych łajdaków! – krzyknęła jakaś kobieta. Jeden ze studentów zaintonował najwyraźniej wcześniej przećwiczoną pieśń, skierowaną przeciwko Bankowi Amerykańskiemu i przypisującą mu wyzyskiwanie nieletnich dziewcząt w krajach Trzeciego Świata.

Porządek prysł, zaczęły się akty przemocy. Jakiś chłopak rzucił butelką w okna banku. Myślałam, że to koktajl Mołotowa, ale nie było eksplozji.

– Zauważ, z kim mamy tu do czynienia – powiedział Santos. – Ale problem w tym, że ci ludzie czasem mają rację.

– Mają, cholera jasna – poparł go Jacobi.

Dwaj funkcjonariusze policji weszli w tłum demonstrantów i próbowali wyłowić tego, który rzucił butelką, lecz tłum zwarł szeregi, nie pozwalając im przejść. Zauważyłam, że chłopiec uciekł ulicą. Potem był już tylko krzyk, zobaczyłam ludzi leżących na asfalcie. Trudno było się zorientować, w którym miejscu się to zaczęło.

– Cholera! – zaklął Santos, przestając fotografować. – To się wymykało spod kontroli.

Jeden z policjantów zamachnął się pałką i jakiś długowłosy chłopak opadł na kolana. Coraz więcej ludzi rzucało różnymi przedmiotami. Butelki, kamienie. Dwaj agitatorzy mocowali się z policjantami, którzy obalili ich na ziemię, przygważdżając pałkami.

Lemouz nadal krzyczał do mikrofonu:

– Zobaczcie, do czego posuwa się państwo: rozwala głowy matkom i dzieciom!

Nie mogłam już wytrzymać bezczynnego siedzenia i przyglądania się.

– Trzeba chłopcom pomóc – oświadczyłam, otwierając drzwi samochodu. Martelli zatrzymał mnie.

– Jeśli wysiądziemy, będziemy musieli się włączyć.

– Ja już teraz muszę – powiedziałam, odpinając pistolet od nogi.

Zaczęłam biec ulicą, a Martelli kilka kroków za mną.

Policjantów odpychano i obrzucano śmieciami, krzycząc: „Świnie! Naziści!”.

Wepchnęłam się w gąszcz ludzi. Jakaś kobieta przyciskała chusteczkę do krwawiącej głowy. Inna, z płaczącym dzieckiem, próbowała wydostać się z walczącego tłumu. Niektórzy, dzięki Bogu, mieli trochę zdrowego rozsądku.

Lemouz natychmiast mnie zauważył.

– Patrzcie, jak policja reaguje na głos protestu! Przychodzą z wyciągniętą bronią! – Potem zwrócił się do mnie. – Witam panią porucznik – powiedział, uśmiechając się ze swojej zaimprowizowanej mównicy. – Widzę, że nadal próbuje pani uzupełnić swoje wykształcenie. Czego się pani dziś nauczyła?

– Pan to z góry zaplanował – stwierdziłam, mając ochotę aresztować go za awanturnictwo. – Manifestacja była spokojna. Pan ich podburzył.

– Haniebne, prawda? Ale spokojna manifestacja nie jest łakomym kąskiem dla mediów. A tak… proszę spojrzeć. – Wskazał na nadjeżdżający samochód ekipy wiadomości. Wyskoczył z niego reporter i operator z kamerą, który zaczął kręcić film jeszcze w biegu.

– Mam pana na oku, Lemouz.

– Pochlebia mi pani. Jestem skromnym profesorem zapoznanego przedmiotu, niemodnego w dzisiejszych czasach. Wolałbym zaprosić panią na drinka, ale muszę się zająć tym aktem policyjnego gwałtu.

Ukłonił się, rozciągnął usta w triumfalnym uśmiechu, od którego ciarki przebiegły mi po skórze, po czym zaczął wymachiwać rękami nad głową, zachęcając tłum do dalszego śpiewania oskarżycielskiej pieśni.

ROZDZIAŁ 41

Charles Danko wszedł do ponurego hallu wielkiego budynku, w którym mieściły się urzędy miejskie. Po lewej było stanowisko straży bezpieczeństwa – dwaj znudzeni ochroniarze bez entuzjazmu przeglądali torby i pakunki. Palce Danka zacisnęły się bezwiednie na rączce skórzanej aktówki.

W tej chwili nazywał się oczywiście inaczej – Jeffrey Stanzer. Poprzednio Michael 0’Hara, a jeszcze wcześniej Daniel Browne. Wielokrotnie przez te lata zmieniał nazwisko, przenosząc się z miejsca na miejsce, gdy tylko czuł, że ludzie zaczynają się do niego zbytnio zbliżać. Zmiana nazwiska była równie łatwa jak wyrobienie sobie nowego prawa jazdy. Jedynym, co nie ulegało zmianie, było tkwiące w głębi duszy przeświadczenie, że robi coś bardzo ważnego. Że jest to winien ludziom bliskim jego sercu, ludziom, którzy umarli za sprawę.

W rzeczywistości nic z tego nie było prawdą, bo Charles Danko nie kierował się niczym innym prócz płonącej w nim nienawiści.

Skontrolowało go dwóch funkcjonariuszy ochrony, rutynowo wypełniających swoje obowiązki. Nie było to dla niego niczym nowym, sprawdzano go wiele razy już wcześniej. Podszedł do kontuaru i zaczął opróżniać kieszenie. W ciągu minionych paru tygodni robił to tak często, jakby pracował w tym budynku.

„Proszę położyć tu aktówkę” – wyszeptał, zanim to samo powiedział ochroniarz.

– Proszę położyć tu aktówkę – powiedział funkcjonariusz, robiąc miejsce na stole. Otworzył ją. – Dalej pada? – spytał, prześwietlając aktówkę promieniami rentgenowskimi.

Danko potrząsnął głową, jego serce tylko nieznacznie przyspieszyło rytm. Mai wykonał wspaniałą robotę: cały materiał wybuchowy został tak wymodelowany, że z powodzeniem udawał wyściółkę. Ale te tępaki i tak nie potrafiłyby go znaleźć, nawet gdyby wiedziały, czego szukać.

Kiedy przechodził przez bramkę wykrywacza metalu, odezwał się sygnał. Danko udał, że jest zdziwiony, i poklepał się po marynarce. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i uśmiechnął się przepraszająco.

– Przypominam sobie o nim dopiero wtedy, gdy zadzwoni.

– Mój dzwoni tylko wówczas, kiedy dzieci czegoś ode mnie chcą – powiedział ochroniarz, szczerząc radośnie zęby.

Jakież to było łatwe. Jacy ci ludzie byli gnuśni, mimo ostrzeżeń. Drugi strażnik przesunął aktówkę na koniec lady. Po chwili Danko znalazł się wewnątrz budynku, w tak zwanej Sali Sprawiedliwości.

Rozwali ją na kawałki! Zabije wszystkich, którzy tu się będą znajdowali. Bez przeprosin i wyrzutów sumienia.

Przez chwilę stał, patrząc na krzątających się jak mrówki ludzi i przypominając sobie lata, kiedy nic nie znaczył, lata spokojnego, jałowego życia, które miał już za sobą. Zaczęły mu się pocić dłonie. Za kilka minut będą wiedzieli, do czego jest zdolny. Uderzy w samo serce ich władzy – w sztab aparatu śledczego.

Dopadniemy was, niezależnie od tego, jak wielkie macie domy albo jak doskonałych macie prawników…

To, co miał w aktówce, mogło wysadzić w powietrze całe piętro.

Wszedł do zatłoczonej windy i przycisnął guzik trzeciego piętra. Winda była wypełniona ludźmi wracającymi z lunchu.

Policjantami, śledczymi z biura prokuratora okręgowego – pionkami aparatu państwowego. Ludźmi mającymi rodziny, zwierzęta domowe, oglądającymi Gigantów w telewizji… ludźmi, którym wydawało się, że nie są za nic odpowiedzialni. Ale byli odpowiedzialni. Nawet człowiek zamiatający podłogę. Wszyscy byli odpowiedzialni, a gdyby nawet nie, kto by się tym przejmował?

– Przepraszam – powiedział, przeciskając się między pasażerami windy wraz z dwoma czy trzema osobami, również wysiadającymi na trzecim piętrze. W korytarzu minęli go dwaj mundurowi policjanci. Nie drgnął na ich widok, nawet się do nich uśmiechnął. Jakież to było łatwe. Siedziba prokuratora okręgowego, szefa policji, wydziału zabójstw.

Pozwolili, żeby do nich wszedł! Kretyni!

Zdawało im się, że mają całą tę szopkę z G-8 pod kontrolą. Pokaże im, że nie mają o niczym pojęcia.

Zatrzymał się przed pokojem 350. Napis na drzwiach głosił: WYDZIAŁ ZABÓJSTW. Przez chwilę stał, chcąc wywołać wrażenie, że należy do personelu, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem do windy.

Próba na sucho, pomyślał, wsiadając do kabiny.

Ćwiczenie czyni mistrza. A potem…

…Bum!

Wasz oddany August Spies.

Загрузка...