CZĘŚĆ 3

ROZDZIAŁ 42

Dochodziła czwarta, gdy wróciłam z Berkeley do biura. W korytarzu natknęłam się na Brendę, moją sekretarkę.

– Były dwa telefony od zastępcy prokuratora okręgowego, ale nie ciesz się za bardzo – powiedziała. – Komendant czeka na ciebie na górze.

Gdy pukałam do drzwi Tracchia, okazało się, że zebranie sztabu kryzysowego już się zaczęło. Nie zdziwiła mnie obecność Toma Roacha z FBI. Weszli do akcji z chwilą, gdy Cindy dostała ten e-mail. Był jeszcze Gabe Carr, zastępca burmistrza do spraw policji, i Steve Fiori, rzecznik prasowy.

Oprócz nich w pokoju znajdował się jeszcze siedzący do mnie tyłem śniady, dobrze zbudowany mężczyzna o gęstych brązowych włosach, którego nie znałam. Miał w sobie coś, co sprawiało, że pomyślałam o grupie specjalnej biorącej udział w przygotowywaniu szczytu G-8.

Skinęłam głową chłopakom, z którymi pracowałam, i popatrzyłam na nieznajomego.

– Zechcesz się z nami podzielić najświeższymi wiadomościami? – zwrócił się do mnie szef.

– Oczywiście – odparłam. Poczułam, że mam żołądek w gardle. Nie byłam przygotowana do prezentacji. Odniosłam wrażenie, że Tracchio znowu chciał mnie zaskoczyć.

– Wiele tropów prowadzi do Berkeley – zaczęłam, po czym opowiedziałam im o głównych wątkach, nad którymi pracowaliśmy: o Wendy Raymore, o dzisiejszej demonstracji, o Lemouzie.

– Sądzisz, że ten facet jest w to zamieszany? – spytał Tracchio. – Jest profesorem, prawda?

– Zbadałam jego przeszłość, ale okazało się, że nic w niej nie ma prócz udziału w kilku nielegalnych demonstracjach i stawiania oporu przy aresztowaniach – odparłam. – Obydwa zarzuty zostały oddalone. Jest nieszkodliwy albo bardzo, bardzo sprytny.

– Żadnych śladów powiązań z miłośnikami C-cztery? – Tracchio zadawał takie pytania, jakby prowadził rozmowę pod kątem mężczyzny w jasnobrązowym ubraniu. Kim ten facet mógł być?

– To sprawa brygady antyterrorystycznej – oświadczyłam.

– Ale ci ludzie wykorzystują publiczne adresy e-mailowe, żeby nas zastraszać – powiedział Tracchio.

– Czego pan od nas żąda? Żebyśmy wzięli pod obserwację wszystkie kawiarenki internetowe w rejonie zatoki? – spytałam. – Czy pan wie, ile ich jest?

– Dwa tysiące sto siedemdziesiąt dziewięć – wtrącił nieznajomy. Zajrzał do swoich notatek. – Dwa tysiące sto siedemdziesiąt dziewięć portali internetowych dostępnych dla wszystkich w różnych miejscach: w college’ach, bibliotekach, kafejkach, na lotniskach. Do tego dochodzą dwa w wojskowym ośrodku rekrutacji w San Jose, nie sądzę jednak, żeby z nich skorzystano, choć to nie bardzo zawęża obszar możliwości.

– Racja – przyznałam, kiedy w końcu spotkaliśmy się oczami. – Ale przynajmniej ustaliliśmy jakieś zawężenie.

– Przepraszam. – Mężczyzna pomasował sobie skronie i uśmiechnął się. – Dwadzieścia minut temu przyleciałem z Madrytu, z zadaniem dopracowania niektórych szczegółów ochrony przyszłotygodniowego szczytu G-osiem, tymczasem mam uczucie, że znalazłem się w centrum trzeciej wojny światowej.

– Nazywam się Lindsay Boxer – przedstawiłam się.

– Wiem, kim pani jest – odparł. – W zeszłym roku rozwiązała pani sprawę wybuchu w kościele w La Salle Heights. Ludzie w Ministerstwie Sprawiedliwości zauważyli to. Czy mamy szansę osaczyć tych bombiarzy do końca przyszłego tygodnia?

– Osaczyć? – Stylistyka jak z książek Clancy’ego, pomyślałam.

– Nie bawmy się w słowne gierki, pani porucznik. Przed nami spotkanie hegemonów finansowych Wolnego Świata, do tego mamy zagrożenie bezpieczeństwa publicznego, a jak zauważył pani szef, zostało nam niewiele czasu.

Podobała mi się ta bezpośredniość. Facet nie przypominał typowego waszyngtońskiego ważniaka.

– Więc wszystko dopiero przed nami? – zapytał Gabe Carr, zastępca burmistrza.

– Przed nami? – Człowiek z Waszyngtonu rozejrzał się po pokoju. – Rozumiem, że miejsca spotkań są zabezpieczone. Czy mamy dość ludzi?

– Wszyscy mundurowi będą w przyszłym tygodniu do pańskiej dyspozycji. – W oczach Tracenia zapaliły się iskierki.

Chrząknęłam znacząco.

– A co z e-mailem, który otrzymaliśmy? Co z nim robimy?

– Co pani zamierza z nim zrobić? – spytał nasz gość.

Poczułam suchość w gardle.

– Mam zamiar odpowiedzieć – odparłam. – Chcę rozpocząć dialog. Sporządzić mapę punktów, z których będą się z nami kontaktowali. Zobaczyć, czy czegoś nam nie powiedzą. Im więcej będziemy rozmawiali, tym większa szansa, że coś odkryjemy…

Zaległa długa, pełna napięcia cisza. Miałam nadzieję, że nie jest to wstęp do odebrania mi sprawy.

– Słuszna decyzja. – Człowiek z Waszyngtonu mrugnął do mnie. – Nie ma sensu dramatyzować. Po prostu chciałem poznać osobę, z którą będę pracował. Nazywam się Joe Molinari. – Uśmiechnął się i wręczył mi swoją wizytówkę.

Kiedy ją czytałam, serce zaczęło mi bić szybciej, ale starałam się nie pokazać tego po sobie.

DEPARTAMENT BEZPIECZEŃSTWA WEWNĘTRZNEGO, JOSEPH MOLINARI, ZASTĘPCA DYREKTORA – brzmiał tekst.

Cholera, facet był prawdziwą szychą!

– Do roboty. Zacznijmy rozmawiać z tymi sukinsynami – powiedział zastępca dyrektora.

ROZDZIAŁ 43

Kiedy po spotkaniu z Molinarim wracałam do biura, szumiało mi w głowie. Po drodze zatrzymałam się przed drzwiami Jill.

Sprzątaczka odkurzała elektroluksem korytarz, ale światło w pokoju Jill nadal się paliło. W tle słychać było płytę Evy Cassidy, a Jill nagrywała coś na magnetofonie.

Zapukałam.

– Jak się masz – powiedziałam od drzwi, przybierając najbardziej przepraszającą minę, na jaką umiałam się zdobyć. – Wiem, że próbowałaś się ze mną skontaktować. Czuję, że niewiele pomoże, jeśli ci opowiem o moim dzisiejszym dniu.

– Wiem, jak się zaczął – odparła lodowatym tonem Jill.

Zdawałam sobie sprawę, że zasługuję na to.

– Słuchaj, nie mam ci za złe, że jesteś na mnie wściekła. – Weszłam głębiej i położyłam ręce na wysokim oparciu krzesła.

– Masz rację, byłam na ciebie wściekła – burknęła Jill. – Ale przedtem.

– A teraz?

– Teraz jestem wściekła do kwadratu, Lindsay.

Na jej twarzy nie dostrzegłam nawet cienia uśmiechu. Jeśli chciało się komuś wyrwać jaja – że posłużę się niezbyt elegancką metaforą – Jill była idealnym wspólnikiem.

– Znęcasz się nade mną – stwierdziłam, siadając na krześle. – Chcesz mi dać do zrozumienia, że robiąc to, co zrobiłam, przekroczyłam dopuszczalną granicę.

Roześmiała się drwiąco.

– Oczywiście, że nasyłając płatnego zabójcę na mojego męża, przekroczyłaś wszelkie granice.

– To nie był płatny zabójca, tylko łamignat – odparłam. – Ale nie wchodźmy w detale. Chcę ci tylko powiedzieć, że wyszłaś za ostatniego sukinsyna. – Przyciągnęłam krzesło do jej biurka. – Słuchaj, Jill… wiem, że postąpiłam źle. Nie poszłam do niego, żeby mu grozić. Poszłam ze względu na ciebie, ale facet okazał się niereformowalną mendą.

– Może nie spodobało mu się wyłożenie naszych spraw na ladę jak listy rzeczy do wyprania w pralni chemicznej. To, co ci powiedziałam, było tylko do twojej wiadomości, Lindsay.

– Masz rację. – Przełknęłam ślinę. – Przepraszam.

Ślady złości zaczęły stopniowo znikać z jej twarzy. Odjechała z krzesłem od biurka i przysunęła się do mnie tak blisko, że nasze kolana niemal się stykały.

– Lindsay, jestem już dorosłą dziewczynką. Pozwól mi samej toczyć moje prywatne wojny. W tej sprawie masz być moją przyjaciółką, a nie policjantką.

– Wszyscy mi to powtarzają.

– Więc posłuchaj ich, kochanie, bo potrzebuję cię jako przyjaciółki, a nie osoby ze sto pierwszej dywizji desantowej. – Ujęła moje dłonie i ścisnęła je. – Przyjaciółka jest od tego, żeby jej się zwierzyć, zjeść z nią lunch, może nawet wspomóc ją mądrą radą… Ale żeby wparowywać do biura jej męża i grozić mu, że będzie miał pogruchotane kolana… do tego jest zdolny tylko wróg, Lindsay.

Roześmiałam się. W lodowatym głosie Jill pierwszy raz błysnęła iskierka wesołości. Ale tylko iskierka.

– Niech będzie. W takim razie powiedz mi jak przyjaciółce, jak się układają stosunki między tobą a tym sukinsynem, od czasu, gdy cię uderzył? – spytałam z udawaną zjadliwością.

Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.

– Myślę, że są dobre… Rozważaliśmy skorzystanie z pomocy psychologa.

– Jedyną pomocą, potrzebną Steve’owi, jest pomoc adwokata po postawieniu go w stan oskarżenia.

– Bądź moją przyjaciółką, Lindsay, pamiętaj, że… Ale są ważniejsze tematy do omówienia. Co się dzieje w mieście?

Opowiedziałam jej o e-mailu, który rano otrzymała Cindy, i o tym, jak ta nowa wiadomość zmieniła oblicze całej sprawy.

– Czy słyszałaś o facecie nazwiskiem Joe Molinari, zajmującym się terroryzmem?

Jill zastanawiała się przez moment.

– To nazwisko kojarzy mi się z jednym prokuratorem z Nowego Jorku. Pierwszorzędny śledczy. Rozpracowywał atak na World Trade Center. Co więcej, wart jest grzechu. Zdaje się, że został przeniesiony do Waszyngtonu na jakieś stanowisko.

– „Jakieś stanowisko” to Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a facet jest moim nowym współpracownikiem w tej sprawie.

– Mogłaś gorzej trafić – stwierdziła Jill. – Miałam rację, mówiąc, że jest wart grzechu?

– Przestań. – Zaczerwieniłam się.

Jill przekornie przekrzywiła głowę.

– Do tej pory nie podobali ci się federalni.

– Bo większość z nich to karierowicze, wykorzystujący nasze źródła i tropy, by uzyskać awans. Ale Molinari wygląda na uczciwego faceta. Może mogłabyś przeprowadzić dla mnie małe rozeznanie…

– Masz na myśli jego kwalifikacje zawodowe? – Jill zmrużyła oczy i uśmiechnęła się. – Albo czy jest żonaty? Coś mi się widzi, że agent Molinari zauroczył moją Lindsay.

– Zastępca dyrektora – sprostowałam.

– Ho, ho… widzę, że facet wie, jak się zabrać do rzeczy. – Jill pokiwała z uznaniem głową. – Miałam rację, że jest przystojny, prawda? – Zmrużyła znacząco oko i obie wybuchnęłyśmy śmiechem.

Kiedy znów spoważniałyśmy, wzięłam ją za rękę.

– Przykro mi, że napadłam na Steve’a, Jill. Wyobraziłam sobie, przez co przechodzisz, i nie wytrzymałam. Będę się starała trzymać z daleka, ale nie mogę ci obiecać, że do końca. Jesteś naszą przyjaciółką i martwimy się o ciebie. Za to daję ci słowo, że nic mu nie zrobię bez porozumienia się z tobą.

– Umowa stoi. – Jill kiwnęła głową, po czym uścisnęłyśmy sobie ręce. – Wiem, że się o mnie martwisz, Lindsay, i kocham cię za to. Pozwól mi jednak załatwić to na mój sposób, a kajdanki następnym razem zostaw w domu.

– Umowa stoi – odparłam i uśmiechnęłam się.

ROZDZIAŁ 44

Jak na Szwajcara, Gerd Propp przyswoił sobie sporo amerykańskich gustów i zwyczajów. Jednym z nich było łowienie łososi. Wróciwszy do swojego pokoju w hotelu Governor w Portland, z niemal religijnym namaszczeniem położył na łóżku świeżo nabytą kamizelkę wędkarską firmy Ex Officio oraz kilka specjalnych przynęt i oścień.

Jego praca na stanowisku ekonomisty w OECD w Genewie była przez niektórych uważana za drętwą i nużącą, ale dzięki niej mógł kilkakrotnie w ciągu roku przyjeżdżać do Stanów Zjednoczonych, gdzie poznał ludzi, którzy podzielali jego wędkarską pasję i uwielbiali łowić srebrne i królewskie łososie.

To z nimi miał się spotkać nazajutrz, pod pretekstem przygotowywania swojego przemówienia na przyszłotygodniowe forum G-8 w San Francisco.

Włożył nową kamizelkę wędkarską i przejrzał się w lustrze. Uznał, że wygląda doskonale. Poprawił kapelusz, wypiął pierś i poczuł się jak aktor grający główną rolę w hollywoodzkim filmie.

Usłyszał pukanie do drzwi. Pewnie boy hotelowy, pomyślał, gdyż zostawił polecenie w recepcji, żeby mu przyniesiono do pokoju gazety.

Otworzywszy drzwi, zobaczył młodego człowieka, nie w mundurze hotelu, lecz w czarnym polarze i w czapce zakrywającej znaczną część twarzy.

– Herr Propp? – spytał przybysz.

– Słucham. – Gerd poprawił okulary na nosie. – O co chodzi?

Nim zdołał powiedzieć coś więcej, ujrzał wystrzeliwującą ku niemu pięść. Uderzenie trafiło go w grdykę, pozbawiając powietrza. Zaraz potem został pchnięty do tyłu i wylądował twardo na podłodze.

Potrząsał głową, próbując odzyskać jasność umysłu. Okulary gdzieś się podziały. Czuł, że z nosa płynie mu krew.

– Boże, co się dzieje? – wykrztusił.

Młody człowiek wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. W jego ręce pojawił się ciemny, błyszczący przedmiot. Gerd zamarł. Wprawdzie widział nieostro, ale nie było mowy o pomyłce. Intruz trzymał pistolet.

– Gerhard Propp? – spytał młody człowiek. – Główny ekonomista OECD w Genewie? Proszę nie próbować zaprzeczać.

– To ja – wymamrotał Gerd. – Jakim prawem pan tu wtargnął i…

– Prawem stu tysięcy dzieci umierających co roku w Etiopii – przerwał mu intruz. – Od chorób, których mogłyby łatwo uniknąć, gdyby spłaty zadłużenia nie przekraczały sześciokrotnie sum przeznaczonych na opiekę zdrowotną całego narodu.

– C… co? – stęknął Gerd.

– Prawem chorych na AIDS w Tanzanii – ciągnął mężczyzna – którym rząd pozwala zdychać, ponieważ jest zajęty spłacaniem długów, w których ty i twoi nadziani protektorzy utopiliście ten kraj.

– Je… jestem tylko ekonomistą – wyjąkał Gerd. Za kogo ten człowiek go uważał?

– Nazywasz się Gerhard Propp. Jesteś głównym ekonomistą OECD, której rolą jest przyspieszenie procesu przywłaszczania bogactw krajów słabych gospodarczo przez rozwinięte, w wyniku czego biedniejsze kraje stają się śmietnikiem bogatych. – Mężczyzna wziął z łóżka poduszkę. – Jesteś współtwórcą MAI.

– Pan się całkowicie myli. – Gerd był na krawędzi paniki. – Nasze umowy przybliżyły zacofane kraje do współczesnego świata. Dały pracę i stworzyły rynki eksportowe narodom, które nie miały szans we współzawodnictwie.

– To ty się mylisz! – wrzasnął młody człowiek. Podszedł do telewizora i włączył go. – Wasze umowy przyniosły jedynie biedę i te telewizyjne bzdury.

W CNN szedł właśnie skrót międzynarodowych wiadomości gospodarczych. Gerd wybałuszył oczy, widząc, że intruz klęka przy nim. Jednocześnie słyszał w telewizorze głos informujący, że brazylijski real znów traci wartość.

– Co pan robi? – zaskomlił. Oczy wyszły mu z orbit.

– Robię to, co chciałoby panu zrobić tysiące ciężarnych kobiet chorych na AIDS, panie doktorze.

– Błagam… – zaskowyczał Gerd. – To jakaś straszliwa pomyłka.

Intruz uśmiechnął się i spojrzał na porozkładane na łóżku przybory wędkarskie.

– Widzę, że lubi pan łowić ryby. Cóż, postaram się z tego skorzystać.

ROZDZIAŁ 45

Kiedy następnego ranka przybyłam o wpół do ósmej do pracy, zaskoczyła mnie obecność zastępcy dyrektora w moim pokoju. Molinari siedział za moim biurkiem i rozmawiał z kimś przez telefon. Coś się musiało wydarzyć.

Dał mi znak ręką żebym zamknęła za sobą drzwi. Wyglądało na to, że rozmawiał ze swoim biurem na Wschodzie. Miał na kolanach stertę tekturowych teczek i od czasu do czasu robił jakieś notatki. Parę słów zdołałam odcyfrować. 9 mm i Przewodnik.

– Co się stało? – spytałam, kiedy skończył rozmowę.

Ruchem ręki zaprosił mnie, żebym usiadła.

– W Portland miało miejsce morderstwo. Obywatel szwajcarski został zastrzelony w swoim pokoju hotelowym. Ekonomista. Wybierał się dziś rano do Vancouver, żeby wziąć udział w wyprawie wędkarskiej.

Do tej pory mieliśmy już dwa śledztwa w sprawie o morderstwo, a liderzy Wolnego Świata bacznie przypatrywali się wszelkim naszym mchom.

– Przykro mi – powiedziałam – ale jakie to ma odniesienie do nas?

Molinari otworzył jedną ze swoich teczek, która zawierała świeżo przefaksowany zestaw zdjęć z miejsca zbrodni. Ukazywały trupa w kamizelce wędkarskiej z dwoma otworami po kulach. Koszula na piersiach była rozdarta, a na gołej skórze ktoś wydrapał litery MAI.

– Ten człowiek był ekonomistą z ramienia OECD, pani porucznik – powiedział Molinari. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się blado. – To chyba wszystko wyjaśnia.

Usiadłam, czując ucisk w żołądku. Mieliśmy trzecie morderstwo. Przyjrzałam się bliżej zdjęciom. Dwa strzały w pierś i coup de grace w czoło. W woreczku na materiały dowodowe duży oścień. I napis MAI.

– Czy te litery coś panu mówią?

– Tak. – Molinari kiwnął głową i wstał. – Opowiem pani o wszystkim w samolocie.

ROZDZIAŁ 46

Lecieliśmy gulfstreamem G – 3 z czerwono – biało – niebieskim grzebieniem na kadłubie i napisem: RZĄD STANÓW ZJEDNOCZONYCH, oddanym do dyspozycji Molinariego. Zastępca dyrektora zajmował z całą pewnością wysoką pozycję w łańcuchu pokarmowym.

Pierwszy raz znalazłam się w prywatnym sektorze lotniska San Francisco, wsiadając do prywatnego odrzutowca. Gdy tylko zajęliśmy miejsca, zamknęły się za nami drzwi i zawyły silniki. Musiałam ze wstydem przyznać, że poczułam dreszcz emocji.

– To dopiero podróżowanie! – powiedziałam do mojego towarzysza, który nie zaprzeczył.

Lot do Portland trwał niewiele ponad godzinę. Przez kilka pierwszych minut Molinari telefonował, a kiedy skończył, postanowiłam z nim porozmawiać.

Rozłożyłam fotografie z miejsca zbrodni.

– Czy może mi pan wyjaśnić, co oznacza skrót MAI?

– Multilateral Agreement on Investments, tajne porozumienie handlowe – odparł. – Zawarte kilka lat temu przez bogate kraje zrzeszone w Światowej Organizacji Handlu. Dotyczyło rozszerzenia uprawnień wielkich korporacji w takim stopniu, że mogły zastępować rządy. Niektórzy uważali, że otwierało sezon łowiecki na słabsze gospodarki. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym roku zostało zerwane w wyniku oddolnej ogólnoświatowej kampanii, ale mam informacje, że OECD, dla której pracował Propp, przeredagowała je i przygotowywała grunt pod nowe porozumienie. Wie pani, gdzie miało zostać zawarte?

– Na szczycie G – osiem w przyszłym tygodniu?

– Tak. A przy okazji… – otworzył swoją aktówkę – myślę, że to się pani przyda. – Wręczył mi plik teczek w obwolutach służb wywiadowczych z Seattle, zawierających dane, o które wystąpiłam. Każda opatrzona była pieczątką: ŚCIŚLE TAJNE, WŁASNOŚĆ FBI.

– Proszę się nimi nie chwalić – powiedział, mrugając do mnie porozumiewawczo. – Gdyby ktoś się o tym dowiedział, mógłbym mieć kłopoty.

Przejrzałam te dane. Kilka osób było już wcześniej notowanych za najróżniejsze wykroczenia, od podżegania do buntu i stawiania oporu przy aresztowaniu po nielegalne posiadanie broni. Studenci zatrzymani przy różnych okazjach. Robert Alan Rich, któremu założono teczkę w Interpolu za wszczęcie rozruchów podczas sesji Światowego Forum Ekonomicznego w Gstaad. Terri Ann Gates, przyłapana z trucizną. Stephen Hardaway, relegowany z Reed College chudzielec z kucykiem, który obrabował bank w Spokane.

– Zdalnie detonowane bomby, rycynina – odezwałam się, myśląc głośno. – Bardzo zaawansowana technologia. Czy ktoś z nich mógł mieć wystarczającą wiedzę, żeby dokonać tych zamachów?

Molinari wzruszył ramionami.

– Ten ktoś mógł nawiązać kontakt z zakamuflowaną komórką terrorystyczną. Technologie są na sprzedaż. Chyba że mamy do czynienia z białym królikiem.

– Biały królik? Czy nie tak nazywał się samolot Jeffersona?

– To etykietka, którą przylepiamy każdemu, kto się przez długi czas ukrywa. Na przykład Synoptycy z lat sześćdziesiątych. Większość z nich wróciła do normalnego życia. Mają rodziny, uczciwą pracę… Ale część jeszcze nie zrezygnowała z walki.

Otworzyły się drzwi kokpitu i drugi pilot powiedział, że podchodzimy do lądowania. Schowałam teczki do aktówki, pełna uznania dla Molinariego, że tak prędko spełnił moją prośbę.

– Ma pani jeszcze jakieś pytania? – zapytał, zapinając pasy bezpieczeństwa. – Kiedy wylądujemy, opadnie mnie hurma oficjeli z FBI.

– Tylko jedno – odparłam. – Jak mam się do pana zwracać? Zastępca dyrektora? To bardziej pasuje do kogoś, kto zarządza elektrownią wodną na Ukrainie.

Roześmiał się.

– W pracy najczęściej zwracają się do mnie per „pan”, ale prywatnie wystarczy „Joe”. – Uśmiechnął się. – Czy teraz będzie łatwiej, pani porucznik?

– To się okaże, proszę pana.

ROZDZIAŁ 47

Z prywatnego lotniska na obrzeżu Portland zostaliśmy przewiezieni w eskorcie policji do hotelu Governor w centrum miasta. Governor był odrestaurowanym starym hotelem z okresu gorączki złota, a wczorajsze morderstwo było jedyną zbrodnią, jaka się w nim kiedykolwiek zdarzyła.

Podczas gdy Molinari konferował z szefem miejscowego biura FBI, umówiłam się z Hannah Wood z wydziału zabójstw w Portland oraz jej partnerem Robem Stone’em.

Molinari dał mi wystarczająco dużo czasu, żebym się zapoznała z miejscem zbrodni, które wyglądało dość makabrycznie. Było oczywiste, że Propp dobrowolnie wpuścił do siebie mordercę. Dostał trzy kule: dwie ugrzęzły w piersi, trzecia przeszła na wylot przez czaszkę i utkwiła w podłodze. Prócz tego został pocięty, najprawdopodobniej nożem o ząbkowanym ostrzu, który nadal leżał na podłodze.

– Zespół kryminologiczny znalazł też to. – Hannah podała mi plastikową torebkę z pociskiem kalibru 9 mm. Pokazano mi również wielki oścień na ryby w plastikowym worku.

– Znaleźliście jakieś odciski?

– Na wewnętrznej gałce drzwi. Pewnie należą do Proppa.

Konsulat szwajcarski skontaktował się z jego rodziną w kraju. Wieczorem Propp był umówiony z przyjacielem na obiedzie, a następnego dnia o siódmej rano miał lecieć do Vancouver. Poza tym nie było do niego żadnych telefonów ani nikt go nie odwiedzał.

Włożywszy rękawiczki, otworzyłam leżącą na łóżku aktówkę Proppa i przejrzałam jego notatki. Prócz nich było tam kilka książek, przeważnie akademickich.

Weszłam do łazienki. Na półce leżał przybornik toaletowy Proppa. Wszystko było starannie poukładane. Ład wnętrza nie został w najmniejszym stopniu naruszony.

– Prościej będzie, jeżeli pani nam zdradzi, czego szukacie, pani porucznik – rzekł Stone.

Nie mogłam im tego powiedzieć. Nazwisko August Spies nie zostało jeszcze odtajnione. Skupiłam uwagę na przymocowanych do lustra zdjęciach miejsca zbrodni. Przedstawiały makabryczną scenę. Wszędzie pełno krwi i ostrzeżenie: MAI.

Całość sprawiała wrażenie, jakby mordercy mieli do odrobienia zadanie domowe. Kazano im znaleźć mównicę i znaleźli ją. Ale gdzie się podziało przemówienie?

– Pani porucznik… – zaczęła z wahaniem inspektor Hannah. – Nietrudno się domyślić, dlaczego pani i zastępca dyrektora znaleźliście się tutaj. To ma związek z tymi koszmarnymi wydarzeniami w San Francisco, prawda?

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wszedł Molinari w towarzystwie agenta specjalnego Thompsona.

– Zapoznałaś się ze wszystkim? – spytał.

– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – człowiek z FBI wyjął komórkę – zawiadomię o tym morderstwie jednostkę antyterrorystyczną w Quantico.

Molinari zwrócił się do mnie:

– Zgadzasz się na to?

Pokręciłam przecząco głową.

– Nie.

Człowiek z FBI spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz mnie zauważył.

– Proszę to powtórzyć, pani porucznik.

– Myślę, że należy się z tym wstrzymać – odparłam z naciskiem – ponieważ nie sądzę, żeby to morderstwo miało związek z tamtymi… jestem tego niemal pewna.

ROZDZIAŁ 48

Człowiek z FBI zrobił minę, jakby spadł mu na głowę sufit, ale Molinari nawet nie mrugnął. Sprawiał wrażenie, że jest gotów wysłuchać, co mam do powiedzenia.

– Czy pani wie, z czego utrzymywał się Gerhard Propp? A przede wszystkim, po co tu przyjechał? – spytał agent specjalny Thompson.

– Wiem – odparłam.

– I wie pani, na jakim forum miał wystąpić w przyszłym tygodniu?

– Zostałam o tym poinformowana – powiedziałam. – Podobnie jak pan.

Thompson popatrzył z triumfalnym uśmiechem na Molinariego.

– Więc mamy do czynienia z innym maniakalnym zabójcą, który przypadkiem trafił na jednego z liderów G – osiem?

– Tak – odparłam. – Właśnie tak myślę.

Thompson roześmiał się, otworzył swój telefon i zaczął naciskać klawisze.

Molinari przytrzymał jego rękę.

– Chciałbym posłuchać, co nam powie pani porucznik.

– A więc tak… Po pierwsze, to miejsce zbrodni różni się zasadniczo od poprzednich. Sprawca jest najprawdopodobniej mężczyzną, ponieważ Propp został znokautowany, a do tego potrzeba sporej siły. Ale nie to uważam za istotny argument, tylko stan zwłok. Pierwsze dwa morderstwa zostały dokonane na zimno, natomiast to uzewnętrznia pewne emocje. – Wskazałam przylepione do lustra zdjęcia. – Spójrzcie na rany. Zabójca zmasakrował ciało. Użył pistoletu i noża.

– Twierdzi pani, że jest różnica między wysadzeniem kogoś w powietrze albo wlaniem mu do gardła trucizny i tym przypadkiem? – spytał Thompson.

– Czy wykonując swoje obowiązki, musiał pan kiedyś pociągnąć za spust, agencie specjalny?

Wzruszył ramionami i zaczerwienił się.

– Nie… Ale co to ma do rzeczy?

Wzięłam do ręki zdjęcie ciała Proppa.

– Czy byłby pan zdolny zrobić coś takiego?

Człowiek z FBI zawahał się.

– Inni mordercy, inne temperamenty – włączył się Molinari. – Ten mógł być sadystycznym maniakiem.

– Załóżmy, że tak jest, ale spójrzmy na czas. Wczorajszy e-mail zapowiadał, że co trzy dni będzie nowa ofiara. A Propp został zamordowany w niedzielę, czyli wcześniej.

– Może dlatego, że akurat wtedy najłatwiej było go dopaść. Nie chce pani chyba powiedzieć, że wierzy słowu zabójcy.

– Chcę powiedzieć dokładnie to, co powiedziałam – odparłam. – Miałam wystarczająco wiele razy do czynienia z zabójcami „podpisującymi” swoją robotę, żeby zrozumieć ich psychikę. Oni zawierają z nami układ. Gdyby nie dotrzymywali słowa, nie mielibyśmy podstaw, żeby im wierzyć. Po czym mielibyśmy poznać, że za kolejnymi akcjami stoi ta sama grupa? Muszą być w pełni wiarygodni.

Thompson spojrzał na Molinariego, szukając jego poparcia, ale zastępca dyrektora patrzył na mnie.

– Proszę kontynuować, pani porucznik.

– Najbardziej przekonującym argumentem jest to, że ostatnie morderstwo jest anonimowe. W San Francisco oba były sygnowane. Zabójca chciał, żebyśmy wiedzieli, że to on. Plecak na ulicy, sugerujący ukrytą w nim bombą. Własny papier firmowy Bengosiana, wetknięty do jego ust. – Wzruszyłam ramionami i popatrzyłam na Molinariego. – Mógł pan tu sprowadzić doktora psychologii albo eksperta z medycyny sądowej z FBI, ale skoro wybrał pan mnie, to ja panu mówię, że Proppa zamordował ktoś inny.

ROZDZIAŁ 49

– Dzwonię do Quantico – oznajmił człowiek z FBI Molinariemu, całkowicie ignorując wszystko, co powiedziałam.

To mnie rozjątrzyło.

– Proszę mnie poprawić, jeśli źle zrozumiałem, pani porucznik – zwrócił się do mnie Molinari. – Twierdzi pani, że działał tu inny zabójca, naśladowca tamtego.

– Mógł to być naśladowca albo jakiś odłam tamtej grupy. Proszę mi wierzyć, naprawdę wolałabym, żeby to było morderstwo numer trzy, bo inaczej staniemy wobec większego problemu.

Molinari zamrugał.

– Nie rozumiem.

– Jeśli to nie ten sam morderca – powiedziałam – to znaczy, że terroryzm zaczął się rozszerzać. Myślę, że właśnie z tym mamy tu do czynienia.

Molinari przez moment się namyślał, po czym kiwnął głową.

– Poinstruuję biuro, że należy potraktować te zabójstwa jako niezależne akcje. Przynajmniej do czasu.

Thompson westchnął.

– Tymczasem mamy do rozwiązania sprawę morderstwa. Widzę tu trupa – dodał Molinari. Rozejrzał się po pokoju i zatrzymał wzrok na agencie Thompsonie. – Czy ktoś ma inne zdanie?

– Nie, proszę pana – odparł tamten.

Byłam zaskoczona, że Molinari mnie poparł. Hannah Wood również nie ukrywała zdziwienia.

Resztę dnia spędziliśmy w regionalnym biurze FBI w Portland. Przesłuchaliśmy osobę, z którą Propp miał się spotkać w Vancouver, oraz jego przyjaciela ekonomistę z Portland. Molinari zrelacjonował mi dwie rozmowy ze śledczymi z Waszyngtonu, którzy potwierdzili moją teorię, że było to naśladownictwo dwóch poprzednich zbrodni i że terroryzm może się rozszerzać.

Koło piątej uświadomiłam sobie, że nie mogę dłużej siedzieć w Portland. Było kilka ważnych spraw, które wymagały mojej obecności w biurze. Brenda poinformowała mnie, że o…6:30 mam samolot do San Francisco.

Zapukałam do wyłożonej szarą wykładziną klitki, która zastępowała Molinariemu biuro.

– Ponieważ nie jestem tu już potrzebna, wracam do domu. Nie przypuszczałam, że będę jednodniowym agentem. To było zabawne.

Molinari uśmiechnął się.

– Miałem nadzieję, że jeszcze trochę zostaniesz. Zjedz ze mną kolację.

Starałam się nie pokazać po sobie, że te słowa zrobiły na mnie wrażenie – ze względu na mój generalny pogląd na federalnych – mimo że byłam ciekawa. Ale kto by na moim miejscu nie był?

Wiedziałam jednak, że powinnam się strzec, by nikt mi nie zajrzał do głowy. Przede wszystkim chodziło o sprawę morderstw, które miałam na tapecie. Molinari był drugą najważniejszą figurą w organach ochrony porządku publicznego w państwie. I pomimo iż poczułam mały dreszczyk, uznałam, że burzenie Muru Chińskiego w połowie ważnego śledztwa jest raczej niewskazane.

– Jest samolot do San Francisco o dwudziestej trzeciej – powiedział Molinari. – Przyrzekam, że odstawię cię na lotnisko przed czasem. Przyjmij moje zaproszenie, Lindsay.

Kiedy nadal się wahałam, podniósł się, mówiąc:

– Jeśli nie masz zaufania do Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego, to komu właściwie ufasz?

– Stawiam dwa warunki – oświadczyłam.

– Zgoda – rzekł. – O ile tylko są możliwe do spełnienia.

– Owoce morza – powiedziałam.

Molinari uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Znam pewien lokal…

– I żadnych agentów FBI.

Roześmiał się.

– To ci mogę zagwarantować.

ROZDZIAŁ 50

„Pewien lokal” okazał się kafeterią o nazwie Catch, mieszczącą się przy Vine Street, na której – podobnie jak na Union Street w moim mieście pełno było modnych restauracji i pretensjonalnych butików. Szef sali zaprowadził nas do stolika na tyłach lokalu.

Molinari zapytał, czy może zająć się winem, i zamówił pinot noir z Oregonu. Powiedział, że jest „utajonym łakomczuchem” i że z normalnego życia najbardziej brakuje mu domowych zajęć kuchennych.

– Chcesz, żebym w to uwierzyła?

Roześmiał się.

– Pomyślałem sobie, że warto spróbować. Kiedy nalano nam wina, podniosłam kieliszek.

– Dzięki za dzisiejsze wsparcie.

– Nie masz za co dziękować – odparł. – Czułem, że miałaś rację.

Zamówiliśmy jedzenie, a potem rozmawialiśmy na wszelkie możliwe tematy prócz pracy. Lubił sport, podobnie jak ja, muzykę, historię, stare filmy. Przyłapałam się na tym, że słucham go i śmieję się, a horror ostatnich wydarzeń wydaje mi się odległy o tysiące kilometrów.

Na samym końcu wyznał, że w Nowym Jorku ma żonę, z którą jest rozwiedziony, i córkę.

– Myślałam, że wszyscy ludzie na dyrektorskich stanowiskach mają piękne domy, a w nich kobiety – powiedziałam.

– Byliśmy małżeństwem przez piętnaście lat, ale od czterech jesteśmy rozwiedzeni. Kiedy przeniosłem się do Waszyngtonu, Isabel została w Nowym Jorku. Z początku była to tylko delegatura. Tak czy owak – uśmiechnął się smutno – gdybym mógł, postąpiłbym teraz inaczej, podobnie jak w wielu innych sprawach. A jak było z tobą?

– Byłam raz zamężna… – zaczęłam i po chwili uświadomiłam sobie, że opowiadam Molinariemu o całym moim życiu. O tym, jak wyszłam za mąż zaraz po szkole i po trzech latach się rozwiodłam. Z jego winy? Z mojej? Co za różnica? – Parę lat temu byłam bliska ponownego zamążpójścia, ale jakoś nie wyszło – dodałam.

Molinari westchnął.

– W życiu różnie bywa – powiedział. – Może lepiej, że tak się stało.

– Nie – odparłam. – Mój narzeczony zginął, wykonując zadanie.

– Przepraszam – mruknął Molinari.

Widziałam, że czuje się zakłopotany. Położył rękę na moim przedramieniu, uścisnął je lekko, po czym cofnął rękę. Nie było w tym nic poufałego ani niewłaściwego.

– Prawdę mówiąc, ostatnimi czasy niewiele się udzielałam towarzysko – wyznałam, patrząc na niego. – To najmilsze spotkanie od bardzo dawna.

– Dla mnie też – odrzekł i uśmiechnął się.

W tym momencie zadzwonił jego telefon komórkowy. Molinari sięgnął do kieszeni.

– Wybacz…

Kimkolwiek był dzwoniący, przeważnie to on mówił.

– Oczywiście… naturalnie, proszę pana… – powtarzał co chwila Molinari. Nawet zastępca dyrektora ma szefa. W końcu powiedział: – Tak jest. Zamelduję, jak tylko będę miał coś nowego. Tak, proszę pana. Dziękuję, proszę pana.

Wsunął telefon z powrotem do kieszeni.

– Waszyngton… – mruknął przepraszająco.

– Dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Narodowego? – Poczułam pewną satysfakcją, że on także musi kogoś słuchać.

– Nie. – Potrząsnął głową i wziął do ust kawałek ryby. – Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych. Przybywa na szczyt G – osiem.

ROZDZIAŁ 51

Okazało się, że są jeszcze rzeczy, które potrafią mnie zaskoczyć.

– Gdybym nie pracowała w wydziale zabójstw, może bym w to uwierzyła – powiedziałam. – Dzwonił do ciebie sam wiceprezydent?

– Mogę ci to udowodnić – rzekł Molinari. – Ale dla dobra naszej współpracy ważne jest, żebyśmy zaczęli mieć do siebie zaufanie.

– Czyż nie pracujemy nad tym od paru godzin? – spytałam, uśmiechając się do niego.

Czymkolwiek było to coś, co zaczęło się między nami rodzić, czułam się, jakbym miała w środku piłeczki pingpongowe, bębniące po moich żebrach jak perkusja w Sunshine of Your Love. Uświadomiłam sobie, że gryzie mnie sweter, a pod linią włosów na czole poczułam cienką warstewkę potu. Molinari przypominał mi Chrisa.

– Mam nadzieję, że wkrótce zaczniemy sobie ufać – oznajmił w końcu. – Na razie poprzestańmy na tym, Lindsay.

– Tak jest, proszę pana – odparłam.

Zapłacił rachunek, po czym pomógł mi włożyć żakiet. Otarłam się przypadkiem o jego ramię i poczułam się, jakbym dotknęła przewodu elektrycznego. Spojrzałam na zegarek. Była 9:30. Dojazd na lotnisko zajmował czterdzieści minut.

Poszliśmy spacerem wzdłuż Vine Street. Nie zwracałam uwagi na sklepy. Wieczorne powietrze było chłodne, ale bardzo przyjemne. Co ja tu robiłam? Co my oboje tu robiliśmy?

– Lindsay – Molinari zatrzymał się i zastąpił mi drogę – nie chciałbym cię urazić… – urwał, a ja nie byłam pewna, co chciałabym teraz usłyszeć. – Mój kierowca czeka przy następnej przecznicy, ale… masz jeszcze lot rano, o szóstej.

– Słuchaj… – Miałam ochotę dotknąć jego ramienia, powstrzymałam się jednak. Sama nie wiedziałam dlaczego.

– …Joe – podpowiedział mi.

– Joe – powtórzyłam i uśmiechnęłam się. – Czy właśnie to miałeś na myśli, mówiąc o pozasłużbowym czasie?

Wziął ode mnie mój sakwojaż i rzekł:

– Miałem na myśli, że szkoda byłoby nie wykorzystać okazji do zmiany garderoby.

Mam do niego zaufanie, przekonywałam samą siebie. Zresztą Joe Molinari naprawdę wzbudzał zaufanie. Co więcej, podobał mi się. Ale nadal nie byłam pewna, czy to dobry pomysł, i to zadecydowało.

– Wolałabym, żebyś o mnie myślał, iż jestem trudniejsza do zdobycia, niż rzeczywiście jestem. – Przygryzłam wargę. – Polecę o dwudziestej trzeciej.

– Rozumiem… – Pokiwał głową. – Myślisz, że coś między nami nie gra.

– Nie myślę, że coś nie gra. – Dotknęłam jego ręki. – Po prostu nie głosowałam za twoimi rządami nade mną… Ale wcale mnie nie uraziłeś.

Molinari się roześmiał.

– Robi się późno – stwierdził. – Muszę tu jeszcze dopilnować paru rzeczy. Wkrótce się zobaczymy.

Zamachał ręką i po chwili do krawężnika podjechał czarny lincoln. Kierowca otworzył przede mną drzwiczki. Wsiadłam, nie do końca pewna, czy robię to, czego bym chciała.

Nagle uderzyła mnie pewna myśl, więc opuściłam szybę.

– Hej, nie wiem nawet, którym samolotem odlatuję.

– Nie zaprzątaj sobie tym głowy – rzekł Molinari. Pomachał mi ręką i klepnął wóz po karoserii. Samochód ruszył. Gdy tylko znaleźliśmy się na autostradzie, zamknęłam oczy i zaczęłam sobie przypominać wydarzenia całego dnia, zwłaszcza kolację z Molinarim. Po jakimś czasie kierowca powiedział:

– Jesteśmy na miejscu, proszę pani.

Wyjrzałam przez szybę i stwierdziłam, że jesteśmy na krańcu lotniska. Na pasie startowym czekał na mnie ten sam gulfstream G – 3, którym przyleciałam rano.

ROZDZIAŁ 52

Jill starannie to zaplanowała i wydawało jej się, że wszystko układa się po jej myśli.

Wróciła wcześnie do domu i przyrządziła coq au vin, jedną z ulubionych potraw Steve’a. W gruncie rzeczy to była jedyna rzecz, poza jajkami w kilku postaciach, którą potrafiła przygotować, a przynajmniej znała przepis.

Może dziś wieczorem będą mogli porozmawiać o tym, co dalej. Przyjaciółka podała jej nazwisko pewnego psychologa, a Steve obiecał, że tym razem do niego pójdzie.

Kończyła gotować jarzyny i właśnie miała dolać do nich wina, gdy wrócił Steve.

– No, no… coś takiego – wycedził. – Ktoś mógłby pomyśleć, że jesteśmy reklamą szczęścia domowego.

– Starałam się – powiedziała Jill. Miała na sobie wyprasowane dżinsy i różowy T – shirt z wycięciem w serek, a włosom pozwoliła opaść swobodnie na ramiona, tak jak lubił.

– Jedno ci się tylko nie udało – burknął i rzucił przyniesioną gazetę na podłogę. – Wychodzę.

Jill poczuła pustkę w żołądku.

– Dlaczego? Spójrz na mnie, Steve. Tak się napracowałam…

– Frank ma dla mnie propozycję. – Sięgnął do koszyka z owocami i wziął brzoskwinię. Sprawiał wrażenie zadowolonego, że zepsuł jej wieczór.

– Nie możesz spotkać się z Frankiem jutro w biurze? Wiedziałeś przecież, że chcę z tobą porozmawiać. Zgodziłeś się. Przygotowałam kolację.

Ugryzł kęs brzoskwini i roześmiał się.

– Pierwszy raz wracasz do domu przed ósmą, wyobrażając sobie, że zagrasz Alicję z The Brady Bunch, a ja psuję ci scenariusz.

– To nie jest scenariusz, Steve.

– Chcesz porozmawiać, to się pospiesz. – Ugryzł następny kęs brzoskwini. – Na wszelki wypadek przypominam ci, że Manolo Blahnik został kupiony za moje pieniądze. Zrobienie w tej chwili dobrego interesu na giełdzie jest jeszcze mniej prawdopodobne niż to, że komuś uda się namówić Królewnę Śnieżkę na seks. W tej sytuacji jestem gotów ubić z tobą interes.

– To było okrutne. – Jill popatrzyła na niego, próbując zachować zimną krew. – Chciałam, żeby było miło.

– Jest miło. – Steve wzruszył ramionami i ugryzł kolejny kęs. – Jeśli się pospieszysz, zdążysz złapać którąś ze swoich przyjaciółek, żeby uczciła z tobą tę szczególną okazję.

Zobaczyła swoje odbicie w oknie i nagle poczuła, że ma tego wszystkiego dość.

– Jesteś skończonym sukinsynem.

Trzasnęła chochelką w kamienny blat; tłuszcz rozprysnął się na wszystkie strony.

– Auuu… – zaskowyczał Steve. – Upaćkałaś wapienną płytę za pięć tysięcy dolarów – syknął po chwili.

– Idź do diabła! – krzyknęła. W jej oczach pojawiły się łzy. Wszystko waliło się w gruzy. Co właściwie chciała ratować? – Poniżasz mnie. Krytykujesz. Traktujesz mnie jak gówno. Chcesz iść, to idź… Wynoś się z mojego życia. Wszyscy uważają, że jestem wariatką, próbując utrzymać nasz związek.

– Wszyscy… – Dostrzegła w jego oczach nienawiść, jakby ktoś nagle przekręcił kontakt. Chwycił ją za ramię i ścisnął mocno, zmuszając do klęknięcia na podłodze. – Pozwalasz tym sukom kierować twoim życiem. To ja nim kieruję. Ja, Jill…

Przestała płakać.

– Odejdź, Steve. Skończyłam z tobą!

– To ja zdecyduję, kiedy ze mną skończysz – oświadczył, zbliżając twarz do jej twarzy. – Kiedy zrobię z twojego życia piekło, będziesz mnie błagała, żebym odszedł. A na pewno zrobię, Jill. Do tego czasu wszystko pozostanie tak jak jest. To jeszcze nie koniec, kochanie… Dopiero zaczynam się rozkręcać.

– Wynoś się – powiedziała, starając się uwolnić z jego chwytu.

Podniósł zaciśniętą pięść, ale Jill nawet nie mrugnęła okiem. Zrobił szybki ruch, jakby chciał ją uderzyć, ale nie dała się zastraszyć.

– Wynoś się, Steve – powtórzyła.

Z jego twarzy odpłynęła cała krew.

– Jak sobie życzysz – odparł, cofając się. Wziął następną brzoskwinię z koszyka i wytarł ją o koszulę. Wychodząc, rzucił ostatnie spojrzenie na bałagan w kuchni. – Nie zmarnuj reszty jedzenia.

Kiedy usłyszała trzask zamykanych na dole drzwi, rozpłakała się. Już po wszystkim. Może powinna zadzwonić do którejś z przyjaciółek? Ale przede wszystkim musiała zrobić coś innego. Z szafki kuchennej wyjęła księgę firm i instytucji i zadzwoniła pod pierwszy serwisowy numer.

Ręka jej się trzęsła, ale tym razem nie było odwrotu. Zgłoś się… proszę!

– Dzięki ci, Boże – szepnęła, gdy podniesiono słuchawkę.

– Tu zakład ślusarski Safe – More…

– Czy wasze usługi obejmują nagłe przypadki? – spytała z determinacją. – Muszę natychmiast wymienić zamki w drzwiach.

ROZDZIAŁ 53

Lampka na mojej automatycznej sekretarce migała.

Było po pierwszej w nocy, kiedy w końcu dotarłam do mojego mieszkania. Rzuciłam żakiet na krzesło, ściągnęłam sweter i przycisnęłam guzik odtwarzania na sekretarce.

5:28. Jamie, weterynarz mojego psa. Mogę rano odebrać Marthę.

7:05. Jacobi. Sprawdzał, czy już wróciłam.

7:16. Jill. Rozdygotany głos: Muszę z tobą porozmawiać, Lindsay. Dzwoniłam na twoją komórkę, ale była wyłączona. Odezwij się, kiedy wrócisz

11:15. Znów Jill. Lindsay? Zadzwoń natychmiast po powrocie. Nie śpię.

Coś się musiało zdarzyć. Wybrałam jej numer. Podniosła słuchawkę po drugim sygnale.

– To ja – powiedziałam. – Byłam w Portland. Czy wszystko w porządku?

– Nie wiem… – Milczała przez chwilę, a potem dodała: – Wyrzuciłam dziś Steve’a.

Słuchawka omal nie wypadła mi z rąk.

– Naprawdę to zrobiłaś?

– Tym razem ostatecznie. Mamy go z głowy, Lindsay.

– Och, Jill… – Współczułam jej, że musiała zmagać się z tym przez całą noc, aż wrócę. – Jak zareagował?

– Nie czas teraz na szczegóły – odparła. – Ale możesz być pewna, że to się dłużej nie będzie działo. Wyrzuciłam go, Lindsay. I zmieniłam zamki.

– Wyrzuciłaś go! No, no! Gdzie on się teraz podzieje?

Usłyszałam strzępek jej śmiechu.

– Nie mam pojęcia. Wyszedł koło siódmej, a kiedy wrócił, było wpół do dwunastej. Słyszałam, jak dobijał się do drzwi na dole. Mówię ci, Lindsay, warto było ciągnąć ten bezsens przez dziesięć lat choćby tylko po to, żeby zobaczyć wyraz jego twarzy, kiedy nie mógł otworzyć swoim kluczem zamka. Wpadnie jutro, żeby zabrać swoje rzeczy.

– Jesteś sama? Dzwoniłaś do kogoś?

– Nie – odparła. – Chciałam to opowiedzieć najpierw mojej przyjaciółce.

– Zaraz do ciebie przyjadę.

– Nie – zaprotestowała. – Wzięłam coś na sen. Muszę być jutro rano w sądzie.

– Jestem z ciebie dumna, Jill.

– Ja też jestem z siebie dumna. Będziesz mogła w następnych paru tygodniach od czasu do czasu potrzymać mnie za rękę?

– Nie będę cię trzymała za rękę, tylko cię uściskam. A teraz idź spać. I posłuchaj rady policjantki: zaniknij dobrze drzwi.

Odłożyłam telefon. Dochodziła druga w nocy, ale nie zważałam na to. Zamierzałam zadzwonić do Claire i Cindy i podzielić się z nimi nowiną.

Jill wreszcie wykopała tego dupka z domu!

ROZDZIAŁ 54

– Hej, pani porucznik! – zawołał Cappy Thomas, gdy następnego dnia rano weszłam do biura. – Dzwoni Leeza Gibbons z „Entertainment Tonight”. Pyta, czy możesz się z nią umówić na lunch.

Popełniłam błąd, telefonując poprzedniego dnia wieczorem z samolotu do Jacobiego i opowiadając mu o tym, jak minął mi dzień. Z pokoju policjantów dobiegały przytłumione chichoty.

Przyniosłam sobie kubek z gorącą wodą. Na moim telefonie błyskała lampka. Nacisnęłam przycisk.

– Lindsay? – usłyszałam głos Jacobiego. – Moja stara i ja chcielibyśmy polecieć w lipcu na Big Island. Możesz nam załatwić G – trzy?

Odłożyłam słuchawkę i wrzuciłam do kubka torebkę red zingera.

– Hej, pani porucznik, telefon! – zawołał znów Cappy.

Podniosłam słuchawkę i warknęłam:

– Przyjmij do wiadomości, że z nim nie spałam i nie prosiłam go o samolot, a kiedy wy, palanci, siedzieliście tutaj na stołkach, drapiąc się po jajach, ja zajmowałam się sprawą morderstwa.

– Myślę, że ci nie uwierzyli – roześmiała się Cindy.

– Boże… – Pochyliłam głowę, próbując ukryć rumieniec.

– Nie dzwonią po to, żeby cię wypytywać. Mam nowe wiadomości.

– Ja też mam nowe wiadomości – oznajmiłam, myśląc o JUL – Ale mów pierwsza. – W głosie Cindy wyczułam zniecierpliwienie, więc domyśliłam się, że nie chodziło o naszą przyjaciółkę.

– Lada chwila powinnaś dostać mój faks.

W tym momencie zapukała do mojego okienka Brenda, wręczając mi arkusz papieru. Kolejny e-mail!

– Był w moim komputerze, kiedy przyszłam rano do pracy – wyjaśniła Cindy.

To mnie przywróciło do rzeczywistości. Tym razem adres nadawcy brzmiał: MarionDelgado@hotmail.com. Wiadomość zajmowała tylko jedną linijkę tekstu: Portland to nie my. Podpisano: August Spies.

ROZDZIAŁ 55

– Muszę pójść z tym na górę – oświadczyłam, zrywając się z krzesła tak gwałtownie, że omal nie wyrwałam telefonu ze ściany. W połowie drogi do Tracchia przypomniałam sobie, że nie opowiedziałam Cindy o Jill. Wydarzenia toczyły się w zbyt szybkim tempie.

– Ma zamknięte drzwi – ostrzegła mnie jego sekretarka. – Lepiej, żebyś poczekała.

– Nie mogę czekać – odparłam i otworzyłam drzwi. Tracchio był przyzwyczajony do moich nagłych wtargnięć.

Siedział przodem do mnie przy stole konferencyjnym, naprzeciw dwóch mężczyzn, odwróconych do mnie plecami. Jednym z nich był Tom Roach, rzecznik prasowy miejscowego FBI.

Na widok tego drugiego omal nie padłam z wrażenia. Był to Molinari. Poczułam się, jakbym uderzyła głową w ścianę i odbiła się od niej jak Kukawka w serialu rysunkowym.

– Zdążyłem już wrócić, pani porucznik – rzekł Molinari, podnosząc się z krzesła.

– Podobno miał pan pilne sprawy w Portland.

– Owszem, ale teraz inni się nimi zajmują. A tu mamy do ujęcia zabójcę, czyż nie tak?

– Zamierzaliśmy właśnie dzwonić po ciebie, Lindsay. Zastępca dyrektora opowiedział mi, jak dobrze sobie poradziłaś z sytuacją w Portland.

– O której sytuacji ci opowiedział? – zapytałam, rzucając szybkie spojrzenie Molinariemu.

– O zabójstwie Proppa oczywiście. – Tracchio wskazał mi krzesło. – Powiedział, że bardzo przekonująco zaprezentowałaś swoją teorię na temat tych wszystkich zbrodni.

– W porządku. – Podałam mu e-mail Cindy. – W takim razie to też powinno ci się spodobać.

Tracchio przeczytał i podał kartkę Molinariemu.

– Czy to przyszło do tej samej reporterki z „Chronicie”? – spytał.

Potwierdziłam.

– Wygląda na to, że wybrali sobie taki właśnie sposób komunikowania się z przeciwnikiem – stwierdził Molinari po przeczytaniu e-maila. – Może uda nam się to wykorzystać. – Zacisnął wargi. – Przed chwilą zapytałem pani szefa, czy się zgodzi, żeby pracowała pani bezpośrednio z nami. Potrzebna nam pomoc w terenie, a mnie miejsce do pracy. Jeśli to możliwe, w jakimś pomieszczeniu tego wydziału. Chcę być w sercu akcji, pani porucznik. Wtedy mi się najlepiej pracuje.

Popatrzyliśmy na siebie. Wiedziałam, że nie było w tym żadnej gry. Chodziło o bezpieczeństwo wielu ludzi.

– Znajdziemy panu miejsce do pracy. W samym sercu akcji.

ROZDZIAŁ 56

Molinari czekał na mnie na korytarzu. Gdy tylko Roach zniknął za drzwiami windy, spojrzałam na niego z dezaprobatą.

– ”Zdążyłem już wrócić”, tak?

Ruszył za mną po schodach do mojego biura.

– Musiałem załagodzić sprawy w tamtejszym biurze FBI. To wymaga dyplomacji. Wiesz, jak to jest.

– W każdym razie cieszę się, że przyjechałeś – powiedziałam, przytrzymując drzwi do klatki. Kiedy się zamknęły, dodałam: – Nie miałam okazji podziękować ci za lot, więc robię to teraz.

Wprowadziłam Molinariego do ogólnej sali mojego wydziału i uprzątnęłam mały boks. Powiedział, że zrezygnował z propozycji wygodniejszego i bardziej nieskrępowanego lokum na piątym piętrze, obok pokoju mojego szefa.

Doszłam do wniosku, że to wcale nie taka najgorsza rzecz mieć pod ręką kogoś z Departamentu Bezpieczeństwa Narodowego, choć Jacobi i Cappy patrzyli na mnie, jakbym przeszła na stronę wroga. Molinari w ciągu dwóch godzin wytropił miejsce nadania ostatniego e-maila. Była nim popularna wśród studentów kafejka internetowa w Hayward, po drugiej stronie zatoki, którą nazywano barem KGB.

Odkrył również, kim jest Marion Delgado – był to ostatni adres hotmailowy.

Położył przede mną na biurku faks otrzymany z FBI. Stary wycinek prasowy z towarzyszącym mu ziarnistym zdjęciem, przedstawiającym uśmiechnięte szczerbate dziecko w chłopskiej koszuli, trzymające w ręce cegłę. Tekst brzmiał: „Marion Delgado. Miał zaledwie pięć lat, gdy w 1967 roku wykoleił we Włoszech pociąg towarowy, rzucając cegłę na szyny”.

– Sądzisz, że to może mieć jakieś znaczenie dla naszego śledztwa? – spytałam Molinariego.

– Marion Delgado był bohaterem rewolucjonistów lat sześćdziesiątych – odparł. – Pięcioletni chłopiec, który postawił się ciemiężcom i zatrzymał pociąg. Zaczęto używać jego nazwiska jako zaszyfrowanego określenia inwigilacji. FBI podsłuchiwało rozmowy telefoniczne, próbując przeniknąć do Synoptyków. Zarejestrowano wtedy setki komunikatów od Marion Delgado.

– Chcesz powiedzieć, że za tymi jatkami może kryć się któryś z dawnych Synoptyków?

– Dobrze byłoby poznać nazwiska członków tej organizacji, którzy wtedy nie byli w nic zamieszani.

– Masz rację – przyznałam, otwierając biurko i wyjmując mój pistolet. – Jadę sprawdzić ten bar KGB. Chcesz mi towarzyszyć?

ROZDZIAŁ 57

Bar KGB z pewnością zajmował poczesne miejsce wśród subkulturowych spelunek, w których glina był równie mile widziany jak werbownik Amerykańskiego Związku Bojowników o Prawa Obywatelskie na zjeździe skinów. Zobaczyliśmy rzędy grubo ciosanych stołów sosnowych, okupowanych przez podejrzane indywidua, zgarbione przed ekranami komputerów, oraz zbieraninę różnokolorowej hołoty, ćmiącej skręty przy barze. Z początku nic szczególnego nie zwróciło mojej uwagi.

– Jesteś pewien, że chcesz tu wejść? – zapytałam Molinariego. – Trudno mi się będzie wytłumaczyć, jeśli wyjdziesz stąd z pokancerowaną twarzą.

– Byłem kiedyś prokuratorem w Nowym Jorku – odparł Molinari, ruszając przodem. – Uwielbiam takie mordownie.

Podeszłam do baru, za którym urzędował chudy facet o szczurzej twarzy i ramionach pokrytych od góry do dołu tatuażami, w obcisłym podkoszulku i z bardzo długim końskim ogonem. Po jakichś piętnastu sekundach straciłam nadzieję, że zwrócę na siebie jego uwagę, więc pochyliłam się nad kontuarem i powiedziałam:

– Przechodziliśmy obok i wstąpiliśmy, bo zastanawiamy się, czy nie ma tu kogoś, kto chciałby przyłączyć się do naszej misji religijnej w Czadzie.

Nie uśmiechnął się ani nie spojrzał na mnie. Nalewał piwo dla czarnego faceta w afrykańskiej mycce, siedzącego dwa stołki dalej.

– Dobra, jesteśmy glinami. – Pokazałam mu odznakę. – Przejrzałeś nas.

– Przykro mi, ale to prywatny klub – odparł. – Proszę okazać kartę członkowską.

– Zupełnie jak w Costco – powiedziałam, zerknąwszy na Molinariego.

– Tak, zupełnie jak w Costco. – Barman wyszczerzył zęby.

Molinari wychylił się, złapał Koński Ogon za ramię i podstawił mu pod nos srebrną odznakę z napisem: DEPARTAMENT BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO.

– Chciałbym, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Wystarczy, że użyję mojego telefonu, a za dziesięć sekund zjawi się tu oddział federalnych i wyczyści wszystko do gołych desek. Widzę, że masz tu komputery warte piętnaście lub dwadzieścia tysięcy, a wiesz, jak niezdarne potrafią być te policyjne matoły, kiedy muszą taszczyć ciężkie dowody rzeczowe. Chcę zadać ci kilka pytań.

Koński Ogon spojrzał na niego.

– Myślę, że w takiej sytuacji możemy odstąpić od wymogu posiadania karty członkowskiej, Sześciopaku – odezwał się czarnuch w afrykańskiej mycce. Odwrócił się ku nam z uśmiechem. – Amir Kamor – przedstawił się. Mówił z silnym brytyjskim akcentem. – Sześciopak po prostu dba o to, by nasza klientela była na zwykłym wysokim poziomie. Nie ma potrzeby używania gróźb. Zapraszam do mojego biura.

– Sześciopak? – Spojrzałam na barmana i przewróciłam oczami. – Niezła ksywa.

Na zapleczu baru znajdowała się zagracona klitka, niewiele większa od biurka. Ściany były oklejone afiszami i ogłoszeniami o wiecach i zbiórkach pieniędzy – na rzecz biednych, na rzecz wolności dla Timoru Wschodniego, na rzecz chorych na AIDS Afrykanów – oraz innymi materiałami dla aktywistów.

Pokazałam Kamorowi moją legitymację wydziału zabójstw. Pokiwał głową, jakby zrobiło to na nim wrażenie.

– Powiedzieliście, że macie parę pytań.

– Czy był pan tu wczoraj wieczorem około dziesiątej, panie Kamor? – zaczęłam.

– Jestem tu codziennie, pani porucznik. Wie pani, jak to jest w interesie gastronomicznym. Trzeba pilnować kasy.

– Trzy minuty po dwudziestej drugiej wysłano stąd e-maila.

– Ludzie wysyłają stąd e-maile każdego dnia. Używają nas jako miejsca do propagowania swoich myśli. Pełnimy szczytną funkcję: propagujemy myśli ludzkie.

– Czy istnieje możliwość ustalenia, kto o tej porze tu był? Oprócz zwykłych klientów?

– Każdy, kto do nas przychodzi, jest kimś niezwykłym. – Wyszczerzył zęby, ale żadne z nas nie zareagowało na ten żarcik. – O dziesiątej, powiadacie… Było wtedy pełno ludzi. Prościej będzie, jeśli mi powiecie, kogo szukacie albo co ten ktoś zrobił.

Wyjęłam fotografię Wendy Raymore i portret pamięciowy kobiety, która towarzyszyła George’owi Bengosianowi. Przez chwilę im się przyglądał, marszcząc czoło. Westchnąwszy głęboko, rzekł w końcu:

– Możliwe, że kiedyś tu były, ale możliwe też, że nie. Nasi klienci pojawiają się i znikają.

– W porządku. A co pan może powiedzieć o tych ludziach? – zapytałam, wyjmując zdjęcia, które dostaliśmy od FBI z Seattle. Zaczął je po kolei oglądać, potrząsając przy każdym głową.

Zauważyłam, że na jedno z nich patrzył nieco dłużej.

– Rozpoznał pan kogoś?

– Zastanawiam się – odparł, kręcąc głową. – Nie jestem pewny. Jeśli mam być szczery, to raczej nie.

– Nieprawda. Kogoś pan rozpoznał. Kto to był?

Rozłożyłam zdjęcia na biurku.

– Proszę mi powiedzieć, pani porucznik – Kamor podniósł na mnie wzrok – dlaczego mam pomagać policji? Wasze państwo jest zbudowane na fundamentach chciwości i korupcji. Jako egzekutorzy jego woli jesteście częścią tych fundamentów.

– Skoro tak, to porozmawiamy inaczej… – Molinari zbliżył twarz do zdumionego Kamora. – Gówno mnie obchodzi, z kim wy tu walicie konia, ale powinniście wiedzieć, pod jaką ustawę o bezpieczeństwie podpadają zbrodnie, które wymienię. Ukrywanie dowodów to przy nich małe piwo, panie Kamor. Mówię o zdradzie i zakonspirowanym terroryzmie. Uprzejmie proszę, żeby pan jeszcze raz przyjrzał się tym zdjęciom.

– Niech pan mi wierzy, panie Kamor – powiedziałam, patrząc mu w oczy – nie życzę panu uwikłania się w te sprawy.

Na szyi właściciela baru nabrzmiały żyły. Opuścił wzrok i zaczął ponownie przyglądać się zdjęciom.

– Możliwe… Nie jestem pewny… – mruknął. – Po chwili wahania wskazał jedno z nich. – Poznaję tego. Ale on teraz wygląda zupełnie inaczej. Nosi krótsze włosy, nie jak hipis. Ma brodę. Był tutaj.

Stephen Hardaway alias Morgan Bloom, alias Mai Caldwell.

– Jest stałym bywalcem? Jak go znaleźć? To ważne.

– Nie wiem. – Potrząsnął głową. – Mówię prawdę. Kiedyś był tu parę razy. Zdaje się, że przywędrował skądś z północy. – I jeszcze coś… – Przełknął ślinę. – Nie groźcie mi, kiedy następnym razem tu wtargniecie.

Wziął do ręki inną fotografię. Druga twarz, którą rozpoznał.

– Była tu wczoraj wieczorem.

Ze zdjęcia patrzyła na nas Wendy Raymore, opiekunka do dziecka.

ROZDZIAŁ 58

Wróciwszy do samochodu, przybiliśmy sobie z Molinarim piątkę w radosnym geście triumfu. Zachował się wspaniale, zupełnie nie jak zastępca dyrektora.

– To było fantastyczne, Molinari! – Z trudem powstrzymywałam śmiech. – „Wiesz, jak niezdarne potrafią być te policyjne matoły, kiedy muszą taszczyć ciężkie dowody rzeczowe…”. – Spojrzeliśmy sobie w oczy i znów poczułam poprzednie skrępowanie i fascynację. Włączyłam bieg. – Nie wiem, na ile mogą nam być pomocne twoje kontakty – powiedziałam – ale spróbujmy je wykorzystać.

Molinari połączył się ze swoim biurem, podając nazwisko Hardawaya i jego pseudonimy. Odpowiedź przyszła bardzo prędko. Jego kartoteka w Seattle wskazywała na kryminalną przeszłość. Kradzież broni, brak zezwolenia na jej posiadanie, napad na bank. Następnego dnia rano miano nam przysłać szczegółowe informacje.

Nagle przypomniałam sobie, że nie mam wiadomości od Jill.

– Muszę zatelefonować – oświadczyłam, wybierając numer jej komórki.

Odezwała się poczta głosowa: Dzień dobry, tu Jill Bernhardt, zastępca prokuratora okręgowego…

Cholera, Jill zwykle ma włączony telefon. Przypomniałam sobie, że mówiła mi, iż czeka ją długi dzień w sądzie. To ja, Lindsay. Jest druga godzina. Gdzie się podziewasz? – Zastanawiałam się, czy nie powiedzieć czegoś więcej, ale nie byłam sama. – Zadzwoń do mnie. Chcę wiedzieć, co u ciebie słychać.

– Jakieś kłopoty? – spytał Molinari, kiedy skończyłam.

Potrząsnęłam głową.

– To przyjaciółka… Wyrzuciła wczoraj z domu swojego męża. Miałyśmy porozmawiać. Facet okazał się zwykłym bydlakiem.

– W takim razie ma szczęście – rzekł Molinari – że jej przyjaciółka jest policjantką.

Ta uwaga mnie rozbawiła. Ma szczęście, że jej przyjaciółka jest policjantką. Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do biura Jill, ale doszłam do wniosku, że oddzwoni, gdy tylko włączy telefon.

– Ona potrafi sama dać sobie radę. – Przy wjeździe na autostradę skręciliśmy na Bay Bridge. Nie musiałam nawet korzystać z górnej jezdni, gdyż ruch w stronę miasta był niewielki. – Żeglujemy całkiem gładko – stwierdziłam. – Wreszcie można odetchnąć.

– Słuchaj, Lindsay… – Molinari obrócił się ku mnie. – Co powiesz na to, żebyśmy wieczorem zjedli razem kolację?

– Kolację? – Zastanawiałam się przez sekundę. – Myślę, że oboje dobrze wiemy, że to nie najlepszy pomysł.

Molinari z rezygnacją pokiwał głową, jakby podzielał moje zdanie.

– Mimo to oboje musimy jeść… – Uśmiechnął się.

Poczułam, że palce na kierownicy zaczynają mi się pocić.

Chryste, istniało sto powodów, dla których nie powinnam tego robić. Ale, do diabła, mieliśmy także prawo do prywatnego życia.

Spojrzałam na Molinariego i również się uśmiechnęłam.

– Masz rację, musimy jeść.

ROZDZIAŁ 59

Ostatni e-mail wstrząsnął Cindy. Przede wszystkim dlatego, że poczuła się włączona w bieg wydarzeń, nie była już jedynie obserwatorem.

Co więcej, zaczęła się trochę bać. Kto mógł mieć do niej pretensję o to, co się dzieje? Jednocześnie pierwszy raz w swojej karierze czuła, że robi coś dobrego, i to ją podniecało. Westchnąwszy głęboko, usiadła przed ekranem komputera.

„Portland to nie my”, brzmiała treść wiadomości.

Dlaczego tak im zależało na odcięciu się od tego ostatniego morderstwa? Czemu miały służyć owe cztery słowa bez żadnego wyjaśnienia?

Temu, żeby odróżniano ich krucjatę od roboty zabójcy, który po prostu chciał się pod nich podszyć. To było oczywiste. Ale narastający w żołądku Cindy niepokój mówił jej, że jest w tym coś więcej.

Może to wcale nie jest takie oczywiste… A jeśli nie chodziło tu o odcięcie się od Portland? Te słowa mogły oznaczać coś zupełnie innego. Ale co? Wyrzuty sumienia?

Głupia jesteś, napomniała się. Ci ludzie wysadzili w powietrze dom Mortona Lightowera razem z jego żoną i dzieckiem, a potem wlali Bengosianowi do gardła straszliwą truciznę. Ale przecież oszczędzili maleńką Caitlin.

Musiało to być coś innego… Przyszło jej do głowy, że osobą, która nadała wiadomość, mogła być kobieta. W e-mailu wspomniano przecież o „siostrach, zaprzęgniętych do niewolniczej pracy”. Jako adresata wybrano ją. Dlaczego właśnie ją, skoro w mieście było tylu innych dziennikarzy?

Doszła do wniosku, iż jeśli autorka listu przejawiała jakieś ludzkie uczucia, warto spróbować się do nich odwołać. Może uda jej się dotrzeć do sumienia tej kobiety. Może tamta coś ujawni: jakieś miejsce, jakieś nazwisko. Możliwe, że napisała to opiekunka Caitlin, nie całkiem pozbawiona ludzkich odruchów.

Pogimnastykowała palce i pochyliła się nad klawiaturą. Do roboty…

Powiedz, dlaczego to robisz? Domyślam się, że jesteś kobietą. Czy mam rację? Istnieją lepsze sposoby osiągnięcia waszych celów niż zabijanie niewinnych ludzi. Wykorzystaj mnie – rozgłoszę twoje przesłanie. Proszę… Obiecuję, że cię wysłucham. Jestem do twojej dyspozycji. Nie zabijaj nikogo więcej… proszę.

Przeczytała napisany tekst. Szansa była niewielka, nawet mniej niż niewielka. Zawahała się, czując, że jeśli wyśle wiadomość, wejdzie na dobre do akcji i całe jej życie się zmieni.

Sayonara – szepnęła, żegnając się z dawnym życiem, sprowadzającym się do biernego przyglądania się i opisywania zdarzeń, po czym nacisnęła klawisz WYŚLIJ.

ROZDZIAŁ 60

Reszta dnia upłynęła mi na pracy. Przez godzinę konferowałam z Tracchiem, a potem wysłałam Jacobiego i Cappy’ego z fotografią Hardawaya do barów w okolicach Berkeley. Za każdym razem, gdy myślałam o wieczorze, czułam, że serce bije mi szybciej. Ale – jak powiedział Molinari – musieliśmy jeść.

Kiedy wróciłam do domu i brałam prysznic, wdychając lawendowy zapach, uśmiechałam się do swoich myśli. Co się ze mną dzieje? Na parapecie szklanka sancerre, a po mojej skórze przechodzą ciarki jak dziewczynie przed pierwszą randką.

Pokręciłam się po domu, usuwając gdzieniegdzie nieporządek, wyrównałam książki na półkach, zajrzałam do kurczaka w piekarniku, nakarmiłam Marthę, ustawiłam stół w taki sposób, żeby było widać zatokę, i nakryłam go. Dopiero wtedy przypomniałam sobie, że wciąż nie mam wiadomości od Jill. Coś było nie w porządku. Nadal w ręczniku i z mokrymi włosami zatelefonowałam do niej ponownie. To już nie jest śmieszne. Oddzwoń natychmiast. Muszą wiedzieć, co się z tobą dzieje…

Zbierałam się, by zatelefonować do Claire z pytaniem, czy Jill nie odezwała się do niej, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi.

Cholera, dopiero 7:45. Molinari przyjechał wcześniej.

Owinęłam głowę drugim ręcznikiem i zaczęłam się miotać – przyciemniłam światła, postawiłam drugi kieliszek, w końcu podeszłam do domofonu.

– Kto tam?

– Przednia straż Bezpieczeństwa Narodowego – usłyszałam głos Molinariego.

– Jak na Bezpieczeństwo Narodowe przybywasz za wcześnie. Czy ktoś ci kiedyś zwrócił uwagę, że nie należy tak robić?

– Przeważnie nie zwracamy uwagi na to, że ktoś nam zwraca uwagę.

– Wpuszczę cię, ale nie wolno ci na mnie patrzeć. – Nie do wiary, miałam go przyjąć w samym ręczniku. Martha stanęła przy mnie. – Otwieram drzwi.

– Mam zamknięte oczy.

– Nie próbuj ich otwierać. Mój pies jest o mnie bardzo zazdrosny…

Przekręciłam klucz i powoli otworzyłam drzwi. Molinari, z narzuconą na ramiona marynarką i bukietem żonkili w ręku, patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Okłamałeś mnie. – Zaczerwieniłam się i zrobiłam krok do tyłu.

– Nie masz się czego wstydzić – stwierdził. – Wyglądasz bosko.

– Poznaj Marthę – powiedziałam. – Zachowuj się, Martho, bo jak nie, Joe wsadzi cię do psiej budy w Guantanamo.

– Hej, Martho. – Molinari kucnął przy mojej suce i zaczął drapać ją za uszami, a ona zamknęła oczy z rozkoszy. – Ty też jesteś śliczna.

Podniósł się i pociągnął za okrywający mnie ręcznik, uśmiechając się lekko.

– Myślisz, że Martha pogniewałaby się na mnie, gdybym powiedział, że marzę o tym, żeby zobaczyć, co jest pod tym ręcznikiem?

Potrząsnęłam głową i ręcznik przykrywający moje włosy osunął się na podłogę.

– Służę uprzejmie. I co o tym powiesz?

– Nie ten ręcznik miałem na myśli – odparł Molinari.

– Porozmawiajcie sobie – powiedziałam, wycofując się – a ja w tym czasie się ubiorę. W lodówce jest wino, czysta i szkocka stoją na kontuarze. W piekarniku piecze się kurczak, którego możesz podlać.

– Lindsay… – zaczął Molinari. Zatrzymałam się.

– Słucham?

Zrobił krok w moją stronę. Serce we mnie zamarło – z wyjątkiem tej jego części, która łomotała jak szalona.

Położył mi ręce na ramionach. Poczułam, że drżę pod jego dotykiem, a nawet odrobinę się chwieję. Przysunął twarz ku mojej tak blisko, że prawie się dotykały.

– Za ile ten kurak będzie gotów?

– Za czterdzieści minut. – Wszystkie włoski na moich ramionach sterczały na baczność. – Mniej więcej.

– Szkoda… Molinari uśmiechnął się. – Ale musi nam wystarczyć.

Powiedziawszy to, pocałował mnie. Gdy tylko jego twarde usta dotknęły moich warg, oblała mnie fala gorąca. Przesunął ręce na moje plecy i przytulił mnie do siebie. Dotyk jego rąk był cudowny. Do diabła, on sam był cudowny.

Drugi ręcznik osunął się na podłogę.

– Muszę cię ostrzec – powiedziałam. – Martha potrafi być bardzo groźna, jeśli się zorientuje, że ktoś ma wobec mnie złe zamiary.

Spojrzał na moją sukę. Leżała skulona w kłębek.

– Nie sądzę, żeby moje zamiary wobec ciebie były takie złe.

ROZDZIAŁ 61

Joe Molinari leżał zwrócony twarzą ku mnie, prześcieradła wokół nas były jednym wielkim kłębowiskiem. Zauważyłam, że z bliska był jeszcze przystojniejszy. Jego błyszczące oczy miały kolor ciemnego błękitu.

Nie potrafiłabym znaleźć odpowiednich słów dla określenia, jak wspaniale się czułam… jak naturalnie i swobodnie. Od czasu do czasu przebiegały mi wzdłuż kręgosłupa drobne dreszcze, ale nie było to nieprzyjemne. Minęły dwa lata, od kiedy tak się czułam, lecz tym razem było… inaczej. Niewiele wiedziałam o Molinarim. Jaki był poza biurem? Kto czekał na niego w domu? W gruncie rzeczy nic mnie to w tej chwili nie obchodziło. Wystarczyło, że czułam się wspaniale.

– Może to nieodpowiednia chwila na tego rodzaju pytanie, ale jak wygląda twoje prywatne życie tam na Wschodzie?

Molinari wziął głęboki oddech.

– Nie jest skomplikowane… Flirtuję z moimi podkomendnymi i stażystkami, które spotykam podczas pełnienia obowiązków służbowych. – Roześmiał się.

– Przepraszam cię, ale chyba w tych okolicznościach takie pytanie nie powinno dziwić.

Jestem rozwiedziony, Lindsay. Od czasu do czasu umawiam się z kimś, jeśli czas mi na to pozwala. – Pogłaskał mnie po włosach. – Jeśli pytasz, czy to się często zdarza…

– Co przez to rozumiesz?

– Tak jak z tobą… przy okazji wykonywania zadania. – Spojrzał mi w oczy. – Jestem tu, bo sekundę po tym, jak weszłaś na tamto zebranie… hmm… rozdzwoniły się dzwony. I od tamtego czasu jedyną rzeczą, która mnie bardziej zachwyciła niż twoja sprawność zawodowa, było to, co zobaczyłem, kiedy ściągnąłem z ciebie ręcznik.

Nabrałam tchu i spojrzałam w te jego oszałamiająco niebieskie oczy.

– Przyznaję, że zrobiłeś to w miły sposób. Nagle zerwałam się z łóżka.

– Boże Wszechmogący, nasza kolacja!

– Do diabła z kurczakiem. – Molinari uśmiechnął się i przyciągnął mnie do siebie. – Nie musimy go jeść.

Zadzwonił telefon.

Pierwszą moją myślą było: nie podniosę słuchawki. Czekałam, aż włączy się automatyczna sekretarka.

Po chwili usłyszałam zdenerwowany głos Claire:

– Lindsay, jestem zaniepokojona. Odezwij się, jeśli tam jesteś!

Zamrugałam powiekami, przetoczyłam się po łóżku do nocnego stolika i wymacałam telefon.

– Co się stało, Claire?

– Jesteś, dzięki Bogu! – Mówiła wzburzonym głosem, co było u niej niezwykłe. – Chodzi o Jill. Jestem przed jej domem, ale nikogo w nim nie ma.

– Miała sprawę w sądzie. Trzeba było zadzwonić do biura. Pewnie pracuje do późna.

– Oczywiście, że zadzwoniłam do biura – odparła Claire. – Nie przyszła dziś do pracy.

ROZDZIAŁ 62

Poderwałam się na łóżku, zdezorientowana i zaniepokojona.

– Powiedziała, że ma rozprawę, Claire. Jestem tego absolutnie pewna.

– Rzeczywiście miała rozprawę, Lindsay, ale się na niej nie pokazała. Szukali jej przez cały dzień.

Oparłam się plecami o wezgłowie łóżka. Zlekceważenie obowiązków zupełnie nie pasowało do wizerunku Jill.

– To niepodobne do niej – stwierdziłam.

– Absolutnie – zgodziła się ze mną Claire. Nagle poczułam lęk.

– Claire, czy już wiesz, co się wydarzyło? Wiesz, co się stało ze Steve’em?

– Nie – odparła Claire. – O czym ty w ogóle mówisz?

– Nie ruszaj się stamtąd – poleciłam jej. Odłożyłam telefon i przez sekundę siedziałam nieruchomo.

– Przepraszam, Joe, ale muszę cię zostawić.

Kilka minut później pędziłam pełną szybkością Dwudziestą Trzecią Ulicą w stronę Castro. W grę wchodziły różne możliwości: Jill była w depresji… potrzebowała odprężenia… pojechała do rodziców… Ale nigdy, przenigdy nie opuściłaby sprawy w sądzie.

Kiedy zajechałam przed jej dom w Buena Vista Park, pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, był jej szafirowy 535, stojący na podjeździe.

Claire czekała na mnie na podeście schodów. Uściskałyśmy się.

– Nie odpowiada – powiedziała. – Dzwoniłam i pukałam, ale bez rezultatu.

Rozejrzałam się dookoła. W pobliżu nikogo nie było.

– Nienawidzę tego robić – mruknęłam, wyłamując szybkę we frontowych drzwiach. Przyszło mi do głowy, że Steve mógł wpaść na ten sam pomysł.

Natychmiast włączył się alarm. Znałam kod: 63442, numer legitymacji pracowniczej Jill. Wystukałam go, zastanawiając się, czy fakt, że alarm był włączony, to dobry znak.

Zapaliwszy światło, zawołałam:

– Jill!

Równocześnie usłyszałam warczenie i z kuchni wybiegł brązowy labrador mojej przyjaciółki, Otis.

– Jak się masz, kolego. – Poklepałam go po grzbiecie. Wydawał się zadowolony, że widzi znajomą twarz. – Gdzie twoja mamusia? – spytałam. Jednego byłam pewna: Jill nigdy nie opuściłaby psa. Prędzej Steve’a, ale nigdy Otisa.

– Jill… Steve! – zawołałam w głąb domu. – Tu Lindsay i Claire.

Nikt nie odpowiedział.

W zeszłym roku Jill odnowiła dom. Wzorzyste sofy, ściany w kolorze melona, skórzana sofa przy stoliku do kawy. Po kolei zaglądałyśmy do dobrze nam znanych pokoi. Dom był ciemny i cichy. Ani śladu Jill.

– Zaczynam się czuć nieswojo – mruknęła Claire.

– Ja też. – Położyłam jej rękę na ramieniu. – Sprawdzę, co jest na górze. Nie, pójdziemy tam razem – zdecydowałam.

Wchodząc po schodach, wyobrażałam sobie wściekłego Steve’a, wypadającego na nas z któregoś z pokojów jak w horrorze dla nastolatków.

– Jill… Steve! – zawołałam ponownie. Na wszelki wypadek wyjęłam pistolet.

Nadal nie było odpowiedzi. Światła w głównej sypialni były zgaszone, a wielkie łóżko z baldachimem zasłane. Przybory toaletowe Jill i jej kosmetyki leżały w komplecie w łazience.

Kiedy ostatni raz z nią rozmawiałam, kładła się do łóżka. Zamierzałam już wrócić na korytarz, gdy zauważyłam aktówkę mojej przyjaciółki.

Jill nigdzie się nie ruszała bez swojego „podróżnego biura”, co w końcu stało się tematem naszych żartów. Nawet na plaży nie mogła wytrzymać bez pracy.

Zabrałam ze sobą aktówkę, chwyciwszy rączkę przez szmatkę, i wyszłam na korytarz, gdzie spotkałam Claire, która sprawdzała inne pokoje.

– Nikogo nie ma – powiedziała.

– Nie podoba mi się to, Claire. Samochód stoi na podjeździe. – Pokazałam jej aktówkę. – Spójrz na to. Ona tu spała… i nie pojechała do pracy. Gdzie w takim razie jest?

ROZDZIAŁ 63

Nie miałam pojęcia, jak się skontaktować ze Steve’em.

Było już późno, poza tym nie wiedziałam, gdzie zamieszkał. Jill nie dawała znaku życia dopiero od rana. Może w końcu się objawi i będzie wkurzona naszą przesadną troską o nią. Mogłyśmy jedynie czekać i zamartwiać się, a ja miałam coraz większe poczucie winy.

Zatelefonowałam do Cindy, która przyjechała po piętnastu minutach. Claire zadzwoniła do męża i powiedziała mu, że na razie nie wraca, może nawet zostanie całą noc u Jill.

Siedziałyśmy z podkulonymi nogami na kanapie w pokoju Jill do pracy. Możliwe, że po prostu zmieniła zdanie i poszła pogodzić się ze Steve’em.

Koło jedenastej zadzwonił mój telefon komórkowy. Jacobi zameldował, że w żadnym z barów w Berkeley nie znaleźli nikogo, kto by się przyznał, iż rozpoznaje Hardawaya. Potem już tylko siedziałyśmy w milczeniu. Nie pamiętam, o której zmorzył nas sen.

W nocy budziłam się kilkakrotnie, gdyż zdawało mi się, że coś słyszę. „Jill?” – pytałam. Ale to nie była ona.

Nad ranem wróciłam do domu. Joe posłał łóżko i posprzątał w mieszkaniu. Wzięłam prysznic i zadzwoniłam do biura, że się spóźnię.

Godziną później zajechałam przed Centrum Finansowe, gdzie mieściło się biuro Steve’a. Zostawiłam explorera na ulicy i wpadłam jak burza do gmachu, ledwie mogąc opanować narastający lęk.

Spotkałam Steve’a w recepcji. Roztaczał swoje uroki przed piękną recepcjonistką, popijając kawę, z nogą nonszalancko opartą na krześle.

– Gdzie ona jest? – spytałam.

Musiałam go zaskoczyć, bo rozlał kawę na swoją różową koszulę od Lacoste’a.

– Do diabła, Lindsay… – Podniósł obie ręce w górę.

– Idziemy do twojego biura – oznajmiłam, wwiercając się w niego wzrokiem.

– Jakiś problem, panie Bemhardt? – spytała recepcjonistka.

– W porządku, Stacy – odparł Steve. – To przyjaciółka.

Akurat.

Gdy tylko znaleźliśmy się w jego narożnym pokoju, zatrzasnęłam drzwi.

– Oszalałaś, Lindsay? – warknął. Pchnęłam go na krzesło.

– Chcę wiedzieć, gdzie ona jest, Steve.

– Jill? – Z niewinną miną pokazał puste dłonie.

– Przestań udawać, sukinsynu. Jill zniknęła. Nie pojawiła się w pracy. Chcę wiedzieć, gdzie ona jest.

– Nie mam pojęcia – odparł Steve. – Co to znaczy „zniknęła”?

– Miała wczoraj sprawę sądową – powiedziałam, tracąc resztki opanowania – na której się nie zjawiła. To do niej niepodobne. Chyba nie wróciła na noc do domu. Na miejscu jest jej samochód i aktówka. Może ktoś dostał się do środka?

– Wszystko ci się poplątało, pani porucznik – wycedził Steve z drwiącym uśmieszkiem. – Jill wyrzuciła mnie przedwczoraj z domu i zmieniła zamki w Fortecy Bernhardt.

– Nie zadzieraj ze mną, Steve. Chcę wiedzieć, co robiłeś przez te dwa dni? Kiedy ostatni raz ją widziałeś?

– Przedwczoraj, o dwudziestej trzeciej. Stała w oknie salonu, kiedy dobijałem się do drzwi, próbując dostać się do mojego własnego domu.

– Powiedziała mi, że wczoraj rano miałeś przyjść, żeby zabrać swoje rzeczy.

W jego oczach zapaliła się złość.

– Co to ma być, do cholery? Przesłuchanie?

– Chcę wiedzieć, jak spędziłeś piątkowy wieczór. – Patrzyłam na niego twardym wzrokiem. – I co robiłeś w sobotę rano przed przyjściem do pracy.

– O co tu chodzi? Czy będę potrzebował adwokata, Lindsay?

Nie odpowiedziałam na to pytanie. Odwróciłam się i wyszłam, prosząc Boga, by mąż Jill nie potrzebował adwokata.

ROZDZIAŁ 64

W drodze powrotnej do ratusza nurtująca mnie złość zamieniła się w przygnębienie. Za każdym razem, kiedy spoglądałam we wsteczne lusterko, myślałam sobie: widziałam już kiedyś takie oczy.

Widziałam je w mojej pracy. Na twarzach rodziców i żon, którym zaginął ktoś bliski. Wyrażające niemy strach, gdy w powietrzu wisiało coś strasznego, a my jeszcze nic nie wiedzieliśmy. Zachowajcie spokój, mówiliśmy im. Wszystko może być dobrze.

To samo wmawiałam sobie, wracając do biura. Zachowaj spokój, Lindsay. Jill może się pojawić lada moment…

Ale kiedy patrzyłam we wsteczne lusterko, widziałam, że mam takie same oczy.

Wróciwszy do ratusza, zatelefonowałam do Ingrid Barros, gosposi Jill, lecz kobieta była w szkole swojego dziecka, na zebraniu. Wysłałam Lorraine i China na ulicę Jill w Buena Vista Park, żeby wypytali jej sąsiadów, czy nie zauważyli czegoś podejrzanego. Założyłam nawet podsłuch na telefon komórkowy Jill.

Prędzej czy później ktoś musiał do niej zadzwonić. Ktoś musiał ją widzieć. Niemożliwe, żeby tak po prostu zniknęła. Jill nie była typem dezertera.

Starałam się skupić na informacjach na temat Stephena Hardawaya, które stopniowo napływały z FBI. Szukano go od kilku lat i choć na liście Najbardziej Poszukiwanych nie zajmował jednej z pierwszych pozycji, był na niej dostatecznie wysoko, by w obecnej sytuacji stać się podejrzanym.

Urodził się w Lansing, w stanie Michigan. Po ukończeniu szkoły średniej przeniósł się na Zachód i wstąpił do Reed College w Portland. Od tej pory zaczął być na bakier z prawem. W Oregonie aresztowano go za napad podczas demonstracji przeciw Światowej Organizacji Handlu, która miała miejsce na oregońskim uniwersytecie. Podejrzewano, że brał również udział w napadach na banki w Eugene i Seattle. W 1999 roku przyłapano go w Arizonie na próbie kupienia detonatorów od członka gangu, będącego wtyczką miejscowej jednostki antyterrorystycznej. Po zwolnieniu za kaucją nie stawił się na rozprawę i odtąd ślad po nim zaginął. Podobno był zamieszany w serię napadów z bronią w stanach Waszyngton i Oregon. Wiedziano jedynie, że był uzbrojony, niebezpieczny i lubił materiały wybuchowe.

Przez dwa ostatnie lata nic o nim nie słyszano.

Koło piątej zapukała do mnie Claire.

– Zaczynam wariować, Lindsay. Chodź, napijemy się kawy.

– Ja też zaczynam wariować – stwierdziłam i wzięłam torebkę. – Może powinnyśmy ściągnąć Cindy.

– Nie martw się – odparła, wskazując ręką w głąb korytarza. – Ona już tu jest.

Poszłyśmy we trójkę do bufetu na drugim piętrze. Mieszałyśmy swoje drinki, nie odzywając się. Zalegające milczenie było gęste jak czerwcowa mgła.

Pierwsza przerwałam ciszę.

– Chyba wszystkie jesteśmy zgodne co do tego, że Jill zniknęła w niewytłumaczalny sposób. Coś się stało. Im prędzej to sobie uświadomimy, tym prędzej odkryjemy przyczynę.

– Musi istnieć jakieś wytłumaczenie – powiedziała Claire. – Myślę o Stevie. Znamy go przecież. Nie jest moim ideałem partnera życiowego, ale nie wierzę, że byłby zdolny do czegoś takiego.

– Wierz w to dalej – mruknęła Cindy, marszcząc czoło.

Minęły już dwa dni.

Claire spojrzała na mnie.

– Czy pamiętasz tamten dzień, kiedy Jill wracała z Atlanty i miała przesiadkę w Salt Lakę City? Kiedy wsiadała już do samolotu, spojrzała na ośnieżone góry i oświadczyła: „Pieprzę wszystko! Zostaję!”. I zamiast polecieć, wynajęła samochód, a potem przez cały dzień jeździła na nartach.

– Pamiętam. – Uśmiechnęłam się do tego wspomnienia. – Steve miał klienta, któremu chciał ją przedstawić, szukali jej współpracownicy z biura, a gdzie ona wtedy była? Na nartach, w pożyczonym kombinezonie, na wysokości trzech tysięcy metrów, w królestwie śniegu. Mówiła potem, że to był najpiękniejszy dzień w jej życiu.

Ten obraz wywołał łzawy uśmiech na naszych twarzach.

– Przypominam to sobie. – Claire wzięła serwetkę i wytarła sobie oczy. – Myślę, że może teraz też jeździ po śniegu. Zmuszam się, żeby tak myśleć, Lindsay.

ROZDZIAŁ 65

Cindy wciąż jeszcze siedziała przy swoim biurku, choć było już bardzo późno. W redakcji pozostało jedynie kilku miejskich reporterów, nasłuchujących komunikatów policyjnych. Prawdę mówiąc, nie miała dokąd pójść.

Zniknięcie Jill załamało ją. Załamało je wszystkie.

Wiadomość w jakiś sposób wyciekła na zewnątrz. Zaginięcie zastępcy prokuratora okręgowego było sensacją. Kierownik działu miejskiego spytał Cindy, czy chce o tym napisać. Wiedział, że są przyjaciółkami.

– To jeszcze nic pewnego – odparła. – Moja relacja może nie odpowiadać rzeczywistości.

Tym razem nie pisałaby o kimś obcym.

Patrzyła na przyklejone na ścianie zdjęcie. Były na nim wszystkie cztery, siedziały w swoim ulubionym miejscu spotkań – w narożnym boksie U Susie. Po kilku margaritach zaczęły się przelicytowywać swoimi życiowymi osiągnięciami. Jill wydawała się nie do pobicia. Znaczące stanowisko, wspaniały mąż. Ani razu się nie zdradziła…

– No, Jill – szepnęła Cindy, czując, jak jej wilgotnieją oczy. Spróbuj przejść przez te drzwi. Pokaż uśmiech na swojej pięknej twarzy. Proszę cię, Jill. Przejdź przez te cholerne drzwi!

Było po dwudziestej trzeciej. W redakcji nic się nie działo. Czuwanie było sposobem na podtrzymanie nadziei. Jedź do domu, Cindy. Jest noc. Nic więcej nie możesz dziś zrobić.

Odkurzający pomieszczenie mężczyzna mrugnął do niej.

– Długo pani pracuje, pani Thomas.

– Tak – westchnęła. – Często siedzę do północy.

W końcu zdecydowała się, wrzuciła kilka drobiazgów do swojej torebki i przed wyjściem ostatni raz sprawdziła komputer. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do Lindsay. Po to, żeby po prostu porozmawiać.

Na ekranie ukazał się nowy e-mail. Toobad@hotmail.com.

Wiedziała bez otwierania, kto go przysłał. Pamiętała o zapowiedzi, że co trzy dni będzie nowa ofiara. Była niedziela. August Spies okazał się punktualny.

Uprzedziliśmy was – zaczynała się wiadomość – ale zlekceważyliście ostrzeżenie i nie spełniliście naszych żądań.

Z gardła Cindy wydobył się okrzyk zgrozy.

– Boże!

Przeczytała do końca przerażającą wiadomość, opatrzoną tym samym mrożącym krew w żyłach podpisem. August Spies uderzył po raz kolejny.

ROZDZIAŁ 66

Wróciłam do domu o dwudziestej trzeciej, zmęczona i zrezygnowana. Przez kilka chwil stałam u dołu zewnętrznych schodów, zastanawiając się nad tym, co dalej robić. Jill zostanie oficjalnie wciągnięta na listę osób zaginionych. Będę musiała prowadzić śledztwo w sprawie zniknięcia mojej najbliższej przyjaciółki.

– Mam nowe informacje z Portland – usłyszałam nad sobą czyjś głos. – Pomyślałem sobie, że może chciałabyś je poznać.

Podniósłszy głowę, ujrzałam Molinariego, siedzącego na najwyższym stopniu schodów.

– Znaleźli w Portland sekretarkę magistratu, która zdradziła swojemu kochankowi miejsce pobytu Proppa. To miejscowy radykał. Okazało się, że użyta przez mordercę broń należała do niego. Ale podejrzewam, że dziś to cię zbytnio nie zainteresuje.

– Myślałam, że zajmujesz się jakimiś ważnymi sprawami – powiedziałam, zbyt wyjałowiona i zmęczona, by mu okazać, jak bardzo cieszę się z jego obecności. – Jak to się dzieje, że zawsze kończysz jako moja piastunka?

Podniósł się.

– Nie chciałem, żebyś się czuła samotna.

Nagle nie mogłam już dłużej wytrzymać. Pękły wszystkie tamy. Kiedy Molinari zszedł ze schodków, objął mnie i przytulił, po moich policzkach zaczęły płynąć łzy. Czułam się zawstydzona, że widzi mnie w takim stanie – tak bardzo chciałam wydawać się silna – ale nie potrafiłam przestać szlochać.

– Przepraszam – wymamrotałam, próbując się opanować.

– Nie masz za co. – Pogłaskał mnie po włosach. – Nie musisz niczego udawać. Płacz nie przynosi wstydu.

Chciałam krzyknąć: „Coś złego spotkało Jill!” – ale bałam się podnieść głowę, wolałam nie pokazywać mojej zapłakanej twarzy.

– Mnie też jest bardzo przykro z powodu zaginięcia twojej przyjaciółki. – Trzymał mnie jeszcze przez chwilę w objęciach, a potem delikatnie oparł ręce na moich barkach i spojrzał w zapuchnięte oczy. – Kiedy zawaliły się wieże World Trade Center, pracowałem w Departamencie Sprawiedliwości – powiedział, ocierając mi łzy z policzków. – Znałem chłopców, którzy tam zginęli. Kilku strażaków, Johna 0’Neilla z ochrony. Byłem dowódcą jednej z ekip ratowniczych, ale kiedy zaczęły napływać te wszystkie nazwiska… ludzi, których codziennie spotykałem w pracy… nie wytrzymałem. Poszedłem do toalety. Wiedziałem, że ryzyko jest wpisane w nasz zawód, lecz mimo to siedziałem w kabinie i płakałem. Nie wstydzę się tego.

Otworzyłam drzwi i weszliśmy do domu. Siedziałam skulona na kanapie, Martha położyła mi głowę na kolanach, a Molinari poszedł zaparzyć herbatę. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym była sama. Kiedy wrócił z herbatą, przytuliłam się do niego. Objął mnie ramionami i tak trwaliśmy przez długi czas. Miał rację: nie trzeba wstydzić się łez.

– Dziękuję – westchnęłam, wtulona w jego pierś.

– Za co? Za to, że umiem zaparzyć herbatę?

– Za to, że nie jesteś jednym z tych dupków. – Zamknęłam oczy. Na moment wszystko, co złe, znalazło się na zewnątrz, daleko od mojego pokoju.

Zadzwonił telefon. Pomyślałam z niechęcią, że powinnam go odebrać. Na chwilę poczułam się, jakbym była milion kilometrów stąd, i choć było to egoistyczne, nie chciałam wracać do rzeczywistości.

Nagle jednak przyszło mi do głowy, że to może być Jill.

Złapałam słuchawkę i usłyszałam głos Cindy:

– Dzięki Bogu, że jesteś. Coś się stało. Zesztywniałam. Przysunąwszy się do Molinariego, spytałam:

– Jill?

– Nie – odparła. – August Spies.

ROZDZIAŁ 67

Słuchałam z rosnącym niepokojem, kiedy Cindy odczytywała mi ostatni komunikat:

– „Uprzedziliśmy was, ale zlekceważyliście ostrzeżenie i nie spełniliście naszych żądań. To nas nie dziwi, bo zawsze nas lekceważyliście, więc znów uderzyliśmy”. Podpisał to August Spies, Lindsay.

– Mamy kolejne morderstwo – poinformowałam Molinariego, kiedy rozłączyłam się z Cindy.

Dalszy ciąg komunikatu zawierał informację, że to, czego szukamy, znajduje się przy Harrison Street 333, w pobliżu nabrzeża portowego w Oakland. Upłynęły dokładnie trzy dni od chwili otrzymania przez Cindy pierwszej wiadomości. August Spies dotrzymał obietnicy.

Skończywszy rozmowę z Cindy, zadzwoniłam do sztabu kryzysowego. Chciałam mieć na miejscu naszych policjantów i zarządziłam całkowitą blokadę ruchu w stronę portu w Oakland. Nie wiedziałam, z czym będziemy mieli do czynienia ani ile może być ofiar, więc zadzwoniłam także do Claire.

Molinari włożył już marynarkę i rozmawiał przez telefon. Byłam gotowa w ciągu minuty.

– Chodź – powiedziałam przy drzwiach. – Możesz mi towarzyszyć.

Włączywszy syrenę, popędziliśmy Trzecią Ulicą ku mostowi. Ruch o tej porze był minimalny i jechaliśmy przez Bay Bridge bardzo krótko.

W radiu usłyszeliśmy głosy policjantów z Oakland. Odebrawszy 911, chcieli się dowiedzieć, czego mają się spodziewać: pożaru, wybuchu, rannych?

Zjechałam z mostu na trasę 880, prowadzącą do portu. Dwa wozy patrolowe z błyskającymi światłami alarmowymi zatrzymywały wszystkie samochody jadące w kierunku portu. Podjechaliśmy do blokady. Fioletowy volkswagen Cindy już tam był, a ona sama kłóciła się z jednym z funkcjonariuszy.

– Wsiadaj! – krzyknęłam do niej.

Molinari błysnął swoją odznaką przed nosem młodego policjanta, któremu z wrażenia oczy wyszły z orbit.

– Ta pani jest z nami – oświadczył.

Od zjazdu z mostu do portu było już niedaleko. Do nabrzeża prowadziła Harrison Street. Cindy opowiedziała nam, jak otrzymała e – maił. Miała ze sobą wydruk, który Molinari przeczytał podczas jazdy.

Kiedy zbliżaliśmy się do portu, zobaczyliśmy mnóstwo błyskających czerwonych i zielonych świateł. Wydawało się, że przybyła tu cała policja Oakland.

– Wysiadamy – powiedziałam.

Wyskoczyliśmy z wozu i pobiegliśmy ku staremu magazynowi z cegły, oznaczonemu numerem 333. Z ciemności wypiętrzały się filary estakady. Dokoła stały setki kontenerów. Przez port w Oakland przechodziła większa część ruchu towarowego w rejonie zatoki.

Usłyszałam, że ktoś mnie woła. To była Claire, która wyskoczyła ze swojego pathfmdera i biegła do nas.

– Co znaleziono?

Powiedziałam, że jeszcze nie wiem.

W tym momencie zobaczyłam wychodzącego z budynku kapitana komisariatu w Oakland, z którym kiedyś pracowałam.

– Gene! – krzyknęłam i pobiegłam do niego.

Nie musiałam pytać, co się stało, widać to było na jego twarzy.

– Pojedynczy strzał w tył głowy. Ofiara została porzucona na piętrze.

Wzdrygnęłam się, czując zarazem ulgę, że przynajmniej jest tylko jedna.

Ruszyliśmy po metalowych schodach na górę, a Cindy i Claire za nami. Miejscowy policjant chciał nas zatrzymać, ale pokazałam mu swoją odznakę. Ciało leżało na podłodze, częściowo owinięte zakrwawioną plandeką.

– Niech to szlag trafi – powiedziałam. – Co za bydlaki…

Nad ofiarą pochylali się dwaj policjanci i ekipa pogotowia ratunkowego. Do plandeki przypięta była kartka. List przewozowy.

– ”Uprzedziliśmy was – przeczytałam głośno. – Zbrodnicze państwo nie jest zwolnione od odpowiedzialności za swoje zbrodnie. Członkowie G – osiem, opamiętajcie się. Zrezygnujcie z kolonizacyjnej polityki. Macie następne trzy dni. Możemy uderzyć w każdym miejscu, o każdym czasie. August Spies”.

U dołu strony widniały napisane wersalikami słowa: NA RĘCE WYDZIAŁU SPRAWIEDLIWOŚCI W RATUSZU.

Serce we mnie zamarło i przez chwilę nie byłam zdolna się ruszyć. Rzuciłam okiem na Claire. Widziałam, że również jest w szoku.

Odsunąwszy jednego z sanitariuszy, uklękłam przy zwłokach. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, była dobrze mi znana bransoletka z akwamarynu od Davida Yurmana na przegubie ofiary.

– Och, nie… – wykrztusiłam. – Nie, nie, nie…

Ściągnęłam plandekę ze zwłok.

To była Jill.

Загрузка...