Sally i Jake jechali metrem, które zatrzymano przy Czterdziestej Drugiej Ulicy i kazano pasażerom wysiąść. Zatory uliczne były tak potężne, że Jake zostaw!? samochód na parkingu we Flatbush. Policjanci pomagali strażnikom metra opróżnić wagony i pospiesznie kierowali pasażerów na górę.
— Co się stało, co się stało? — dopytywał się Jake. — Musiało się stać coś strasznego!
— E, pewnie nic takiego — odpowiedziała Sally. — Gdyby wybuchła bomba, kierowaliby wszystkich na dół. Zresztą jesteśmy niedaleko mieszkania Hugona. Jestem taka podniecona, Joke!
Wychodząc z podziemia zobaczyli, że na Times Square jest wyjątkowo ludno jak na trzecią rano.
Patrząc na zachód od Czterdziestej Drugiej Ulicy widzieli Wędrowca zawieszonego bez ruchu na niebie, a w pobliżu Księżyc, tok blisko, że go niemal dotykał. Dwubarwne światło padające z Wędrowca oświetlało na żółto ludzi stojących po południowej strofie ulicy, na fioletowo zaś tych, którzy stali po tej samej stronie, co Sally!i Jake. Neony reklam migotały nieustannie, ale były jakby przyćmione potężnym blaskiem nowego Księżyca.
Na Times Square było również ciszej niż kiedykolwiek, ciszę jednak przerwał mężczyzna, który ukazał się za nimi krzycząc:
— Dodatek nadzwyczajny! Przeczytajcie! Przeczytajcie o nowej planecie!
Jake za dwadzieścia pięć centów kupił gazetę „Daily Orbit”. Na okładce był rysunek Wędrowca w jaskrawych, ostrych kolorach — żółtym i czerwonym — i sześć wierszy informacji, które każdy mógł zdobyć patrząc na niebo i na zegarek. Tytuł artykułu brzmiał: DZIWNA KULA WPRAWIA WSZYSTKICH W ZAKŁOPOTANIE.
— Jaka tam dziwna? — zawołała Sally, która wciąż była w doskonałym humorze. — To ja ją stworzyłam, i umieściłam na niebie! — dodała, śmiejąc się do Jake'a.
— To bluźnierstwo, młoda damo — skarcił ją cierpko mężczyzna z kwadratową szczęką.
— Pan myśli, że kłamię? — zapytała. — Udowodnię panu, że mówię prawdę. — Łokciami zrobiła sobie miejsce w tłumie i rzuciła Jake’owi kurtkę. Wskazała palcem mężczyznę z kwadratową szczęką i Wędrowca, a potem strzelając palcami i kołysząc się wyzywająco, zaczęła śpiewać dźwięcznym altem piosenkę, której słowa zapożyczyła z „Zielonych drzwi” i „Dziwnego owocu”:
Dziwna kulo!… której niebo dźwiga brzemię
Dziwny blasku!… co padasz na Ziemię.
Don Merriam włączył silnik Baby Jagi, nim jeszcze zapiął pasy i zanim pompy zaczęły tłoczyć anilinę i azot. Powód był prosty: czuł, że statek przekroczył krawędź przepaści.
Robił wszystko, co mógł, żeby zyskać na czasie. Nie czekając, aż śluza powietrzna, znajdująca się między zbiornikiem paliwa a zbiornikiem utleniacza, opróżni się i znów napełni, wszedł od środka i wypuścił ze statku powietrze. Szybko zatrzasnął za sobą klapy włazu i w pośpiechu musnął tylko ręką dźwignię wyzwalającą tlen, choć wiedział, że zapas tlenu w kombinezonie już mu się kończy.
Zimny silnik zapalił od razu. Strumień rozgrzanych do białości molekuł wystrzelił z ogona Baby Jagi z prędkością ponad trzech kilometrów na sekundę i po chwili oczekiwania statek wzniósł się, ale zamiast pionowo w górę, leciał bokiem niczym stary samolot przy starcie.
Błąd zapewne polegał na tym, że Don usiłował wyrównać lot — może statek równie skutecznie sam wszedłby na orbitę. Ale Don zdany był tylko na siebie i niepokoił go Widok spękanego, białego Księżyca wyrastającego tuż przed ekranem; wiedział, że im prędzej wyrówna lot, tym mniej zużyje paliwa, a nie był pewien, czy zbiorniki są pełne — właściwie to wciąż nie był pewien, którym z trzech statków leci — a poza tym, był już osłabiony i półprzytomny z braku tlenu.
Nie zważając na ciążenie wychylił się w bok, a musiał wychylić się daleko, ponieważ w warunkach normalnych było to czynnością robota albo drugiego pilota — i wcisnął klawisze, żeby odpalić trzy rakiety na paliwo stałe z prawej burty statku, bliższej Księżyca.
Siła odrzutu wyrzuciła kosmonautę z fotela. Drążek sterowy powoli i nieubłaganie wysuwał mu się z dłoni, Dań przeleciał kilka metrów i upadł ciężko — znacznie ciężej, niżby upadł na Księżycu — uderzył głową o pokład, rozbijając hełm i tracąc przytomność.
Po dziesięciu sekundach zgasł anilinowo-azotowy silnik (w tego typu statkach następuje to automatycznie, kiedy pilot wypuszcza z rąk ster). Rakiety wypaliły się o ułamek sekundy wcześniej. Wyrównanie lotu, biorąc pod uwagę warunki, było niezwykle dokładne. Baba Jaga leciała prosto w górę z energią kinetyczną niemal wystarczającą, żeby wyzwolić się spod siły przyciągania Księżyca. Ale teraz ospała grawitacja Luny z sekundy na sekundę zaczęta zwalniać prędkość statku, który jeszcze przez długi czas miał się wznosić raptownie siłą bezwładu.
Hełm Dona leżał oparty o nie dokręconą klapę włazu. Wąski strumień białej pary wydostawał się przez pęknięcie w przedniej szybie hełmu. Wzdłuż pęknięcia osiadał szron.
— Za chwilę się zejdą — powiedziała Barbara Katz do Knollsa Ketteringa III. Mówiąc „zejdą się”, miała na myśli chwilę, kiedy Wędrowiec zasłoni Księżyc albo Księżyc zasłoni Wędrowca, albo…
— Przepraszam pana — usłyszeli za sobą cichy męski głos. — Ale co się słonie, jeżeli się zderzą?
Barbara odwróciła się. W wielkim domu paliło się teraz światło. Na jego tle rysowały się sylwetki wysokiego Murzyna w liberii szofera i dwóch przytulonych do siebie Murzynek. Wyszli bezszelestnie na taras.
— Mówiłem wam już kilka godzin temu, żebyście poszli spać — powiedział z irytacją Kettering, siedzący obok Barbary. — Przestańcie się wreszcie o mnie troszczyć.
— Przepraszam pana — ciągnął uparcie Murzyn — ale w Palm Beach nikt nie śpi. Wszyscy obserwują niebo. Proszę pana, co się stanie, jeżeli się zderzą?
Barbara chciała się odezwać i wyjaśnić szoferowi i pokojówkom wiele spraw: że to Księżyc zbliża się do Wędrowca, bo teleskop, elektrycznie obracany i zsynchronizowany z ruchem Księżyca, wskazywał, że Księżyc znajduje się o pięć długości dalej na swojej orbicie niż zazwyczaj; że wciąż nie wiadomo, jaka odległość dzieli Wędrowca od Ziemi, choć musi być duża, skoro jedyne wyraźne kontury to kontury samej planety i nawet przez teleskop nie można dostrzec nic oprócz miękkiej, żółto-fioletowej płaszczyzny; że ciała niebieskie rzadko się zderzają w kosmosie — na ogół jedno zaczyna orbitować wokół drugiego.
Ale wiedziała, że mężczyźni — a więc chyba i milionerzy — sami lubią wyjaśniać sprawy naukowe; poza tym nie chciała popełnić nietaktu, a nie orientowała się w zwyczajach obowiązujących w Palm Beach wobec kolorowych. Spojrzała w górę i zobaczyła, że problem przestał istnieć.
— Nie zderzą się! — zawołała. — Księżyc przesuwa się przed Wędrowcem. — I dodała impulsywnie: — Och, ojczulku, dopiero teraz zaczynam wierzyć, że to wszystko prawda!
Pokojówki odetchnęły z ulgą.
— Przed Wędrowcem? — zapytał cicho szofer. Teraz głos zabrał Knolls Kettering III:
— Wędrowiec — powiedział oschle — to nazwa, którą panna Katz i ja nadaliśmy tej nieznanej planecie. A teraz proszę iść spać.
— Hej, patrzcie, teraz się pieprzą! — krzyknął Arab Jones do Pepe Martineza i Dużego Bundy’ego, którzy po drugiej stronie dachu tańczyli walca, każdy po swojemu. — Księżyc włazi w nią jak sperma w fioletowe jajo.
Trzej bracia-narkomani, każdy innej narodowości, wypalili jeszcze cztery skręty, żeby godnie uczcić ukazanie się Wędrowca na niebie, i teraz oszołomieni marihuaną czuli się lekko jak latawca, bujali hen wysoko miedzy satelitami, ale nie do tego stopnia, żeby zapomnieć o bożym świecie, bo Pepe właśnie krzyknął:
— Pewnie te stuknięte Meksykany klepią różańce, a w Rio czarnuchy tańcują na ulicach!
— Cuda na niebie, cudo na ziemi — podsumował Duły. — Zwińmy namiot i zstąpmy na dół, bracia moi — powiedział Arab i zwrócił ku nim swoją brązową twarz oświetloną blaskiem Wędrowca. — Zmieszajmy się z przerażonym tłumem.
— Ale go Księżyc przygwoździł — rzekł Hunter do Brechta, wskazując biały krążek zasłaniający Wędrowca. — Właściwie, Rudolfie, wracając do trójkątów podobnych, zaczynam się zastanawiać, czy odległość Wędrowca od Ziemi nie wynosi na przykład czterech milionów kilometrów, a średnica stu dwudziestu ośmiu tysięcy.
— Jowisz przyleciał do nas z wizytą, co? — roześmiał się Rudolf i natychmiast zwrócił się do pozostałych: — No, a czy ktoś z was może mi teraz wskazać Jowisza? Co prawda — dodał po chwili — muszę przyznać, że nigdy nie słyszałem o tym, żeby Jowisz był fioletowy albo miał żółtą plamę w kształcie olbrzymiej kaczki.
— Pingwina! — poprawiła idąca z tyłu Anna.
Obaj mężczyźni należeli do niewielkiej procesji kroczącej z trudem po piasku i trawie morskiej w kierunku Bramy Plażowej Vandenbergu 2. Na czele szedł Paul, Margo z kotką i Rudolf Brecht. Hunter, Drągal i dwóch innych mężczyzn niosło składane aluminiowe łóżko — na nim, pojękując od czasu do czasu, leżała Wanda, gruba kobieta, która miała atak serca. Obok łóżka szła chuda kobieta; podczas trzęsienia zgubiła radio. Teraz szeptem uspokajała chorą. Straż tylna składała się z Ramy Joan, Anny i Clarencea Dodda — niskiego mężczyzny — który prowadził na smyczy wystraszonego Ragnaroka.
Aluminiowe łóżko było jeszcze jednym z niezliczonych skarbów zgromadzonych w samochodzie Dodda. (Margo spytała go, czy ma prymus i naftę. Tak, ale uważam, że nie warto tego zabierać — odpowiedział bez zmrużenia oka).
Po tym jak Rudolf, nie bez kozery, wspomniał o Jowiszu, Rama Joan zawołała z tyłu, żeby znów spojrzeli na Wędrowca. Przez ostatnie czterdzieści minut zaobserwowali znaczne zmiany. Teraz kaczka (czy też dinozaur) przesunęła się cała na lewą stronę tarczy, tylko głowa jej wystawała w prawo niczym złocisty czepek bieguna północnego. Pośrodku fioletowej płaszczyzny, która właśnie ukazała się w polu widzenia, była spora plama zbliżona do trójkąta równobocznego albo do dużej litery D.
— Spójrzcie! — krzyknęła Rama Joan. — Za literą D widać cienki czarny łuk. Księżyc go prawie całkiem zasłania.
— To tylko cień, który Księżyc rzuca na nową planetę! — po chwili pełnej napięcia zawołał podniecany Brecht. — Jeżeli nawet Wędrowiec jest mniejszy od Luny, ja przynajmniej tego nie dostrzegam. Ross, te ciała niebieskie dzieli zaledwie kilka tysięcy kilometrów! Tym samym wiemy już, że Wędrowiec jest prawie tej samej wielkości, co Ziemia.
— Mamusiu, czy to znaczy, że się nie zderzyły? — spytała szeptem Anna. — Czy dlatego pan Brecht tak się cieszy?
— Niezupełnie, kochanie. Pewno z przyjemnością obejrzałby zderzenie. Pan Brecht cieszy się, bo lubi dokładnie wiedzieć, gdzie co jest, żeby potem nie błądzić.
— Ale przecież nie może błądzić po nowej planecie, mamusiu.
— Myślami może.
Mieszanka tlenu i helu ze zbiornika, który Don otworzył przesuwając dźwignię, wypełniła stopniowo kabinę Baby Jagi. Ciśnienie mieszanki zamknęło szczelnie wewnętrzną klapę włazu i otworzyło wywietrzniki w hełmie kosmonauty. W kabinie włączyły się niewielkie wiatraki, które — mimo że statek wciąż wznosił się siłą bezwładu — wprawiały w ruch świeże powietrze. Powietrze wdarło się do hełmu wypierając z niego dwutlenek węgla. Twarz D on a drgnęła, dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Oddychając głęboko, zapadł w zdrowy sen.
Baba Jaga osiągnęła szczyt swojej trajektorii, na chwilę zawisła bez ruchu, a potem zaczęła znów spadać na Księżyc. Spadając koziołkowała miarowo. Mniej więcej co trzydzieści sekund na ekranie ukazywał się Księżyc, a po piętnastu sekundach Ziemia. Przy każdym obrocie rakiety Don, w pokrytym pyłem kombinezonie, bardzo wolno przetaczał się po pokładzie.
— Nie chciałbym kwestionować pańskiej prawdomówności, panie Hagbolt! — krzyknął z tyłu do Paula niski mężczyzna — ale Brama Plażowa Vandenbergu Dwa jest znacznie dalej, niż pan twierdził. Uspokój się, Ragnarok!
— Jest tom, przy mrugającym czerwonym świetle — odpowiedział raźno Paul, myśląc skruszony, że wcale nie jest tak bardzo tego pewien. — Muszę przyznać, że w ciemnościach źle oceniłem odległość.
— Nie martw się, Dodd. Paul nas doprowadzi — rzekł z przekonaniem Brecht.
We trzech mieli właśnie zastąpić Huntera, Drągala i jeszcze jednego z mężczyzn, którzy nieśli łóżko z chorą.
— Jak się czujesz, Wando? — zapytała chuda kobieta, klękając na piasku przy łóżku. — Może ci dać jeszcze lanatosidu?
— Nie, dziękuje. Już mi trochę lepiej — szepnęła Wanda, otwierając oczy. Jej wzrok padł na Wędrowca. — O Boże — jęknęła, odwracając głowę.
Dziwna kula przekręciła się, ukazując nowe oblicze. Resztki dinozaura czy też pingwina utworzyły potężną literę C po lewej stronie planety, a żółte D przesunęło się na środek — końcowym efektem było D wpisane w C. Niski mężczyzna szybko nakreślił szkic, pod którym napisał: Po dwóch godzinach.
— Moim zdaniem C to przewrócony na bok słomiany kosz, a D to kawałek ciasta z cytrynowym lukrem — powiedziała Anna. — A Księżyc to słodki melon!
— Widać, kto tu jest głodny — odezwała się Rama Joan.
— Albo D to uszko w potężnej fioletowej igle — dodała szybko dziewczynka.
Złoty wąż owija się wokół pękniętego jaja — pomyślał Drągal. — Wylęga się chaos.
Księżyc wraz ze swoim cieniem przemierzył w całości nową planetę. Wszyscy poczuli ulgę, kiedy skrawek nocnego nieba wyłonił się między dwoma ciałami niebieskimi.
Przy czwartym rogu łóżka Ignacy Wojtowicz, spawacz z szeroką twarzą, chcąc przedłużyć chwile odpoczynku, powiedział:
— Jednego nie rozumiem. Jeżeli to prawdziwa planeta wielkości Ziemi, dlaczego nie czujemy jej grawitacji — powinniśmy się chyba czuć jakoś lżejsi.
— Zupełnie tak samo — odparł szybko Hunter — jak nie czujemy przyciągania Księżyca czy Słońca. Poza tym, chociaż znamy wielkość planety, nie mamy pojęcia o jej masie. Oczywiście — dodał — jeżeli naprawdę przywędrowała tu z nadprzestrzeni, to w jednym momencie jej pole grawitacyjne dla nas nie istniało, a w drugim zaczęło nagle istnieć — zakładam, że front nowo powstałego pola grawitacyjnego przesuwa się. z prędkością światła — ale żadnych skutków przejścia planety z nadprzestrzeni najwyraźniej nie było.
— Widocznych skutków — poprawił go Rudolf. — A nawiasem mówiąc, Ross, masz jakieś wątpliwości co do mojej teorii, że Wędrowiec przybył tu z nadprzestrzeni? Skąd się niby tu wziął?
— Mógł wejść do układu słonecznego zakamuflowany albo na jakiś czas wygaszony — stwierdził Hunter. — Powinniśmy rozważyć wszelkie ewentualne możliwości. To twoje własne słowa.
— Hm — chrząknął Rudolf. — Nie, sądzę, że to, co Paul powiedział nam o polach zniekształceń widocznych na fotografiach gwiezdnych, przeważa szale na stronę hipotezy Brechta o nadprzestrzeni. Poza tym w mojej teorii, oprócz samej planety, jej pola grawitacyjne też musiałyby wygasnąć. A swoją drogą możemy już wydedukować co nieco o masie planety. Jest teraz siedem po pierwszej czasu strefy Oceanu Spokojnego — powiedział, patrząc na zegarek. — Minęły dwie godziny od ukazania się nowej planety.
— Dwie godziny i pięć minut — poprawił go niski mężczyzna.
— Jesteś cudowny, Dodd. Dwudziesta trzecia zero dwa — niech ta godzina wyryje się wam w pamięci, może kiedyś wnuki zapytają was, o której dokładnie ujrzeliście potwora wyskakującego z nadprzestrzeni. W każdym razie o pierwszej w nocy Księżyc w pełni powinien był już minąć zenit. O drugiej następuje zachód. Teraz jednak Księżyc wciąż jeszcze jest w zenicie. Trzy albo cztery stopnie na wschód, czyli mniej więcej o sześć do ośmiu własnych średnic. Co by znaczyło, że pole grawitacyjne nowej planety przyśpieszyło ruch Księżyca po orbicie. Ergo, przybysz to nie piórko.
— O rany! — zawołał z uznaniem Wojtowicz. — A jakie to przyśpieszenie, gdyby przyjąć, że Księżyc jest, no, na przykład, rakietą?
— Od jednego kilometra na sekundę do… — Rudolf zawahał się, a potem dokończył, jakby sam nie dowierzał własnym obliczeniom — do sześciu albo i więcej kilometrów na sekundę.
Obaj z Hunterem spojrzeli na siebie.
— O rany! — powtórzył Wojtowicz. — Ale Księżyc krąży po dawnej orbicie, tyle że prędzej, tak? Odwala miesiąc w ciągu tygodnia?
Kiedy tak rozmawiali, czarny przesmyk miedzy Księżycem a planetą trochę się poszerzył.
— Chyba powinniśmy już ruszać — powiedział Rudolf w zamyśleniu i nachylił się, żeby podnieść łóżko.
— Racja — poparł go krótko Hunter.
Wielkie pompy rotacyjne pracowały pompując wodę na lewą burtę transatlantyku „Prince Charles”, żeby wyrównać ciężar pasażerów i załogi — wszyscy bowiem tłoczyli się przy iluminatorach z prawej burty i choć świt rozjaśniał niebo, wciąż patrzyli na Wędrowca i na Księżyc nad Atlantykiem. Gęsta atmosfera ziemska sprawiła, że fiolet planety poczerwieniał, a kolor złoty stał się pomarańczowy. Barwne pasy świetlne przecinające spokojne wody Atlantyku były niezwykle malownicze.
Inżynier radioelektryk zameldował kapitanowi Sithwise o dziwnych i wciąż wzmagających się zakłóceniach radiowych.
Mimo złamanej lewej lotki i kilku dziur wybitych albo wypalonych w skrzydłach przez nagrzane do czerwoności odłamki pumeksu, don Guillermo Walkerowi udało się wylądować na południowym brzegu jeziora Nikaragua, tuż przy ujściu rzeki San Juan. Miałeś, cholera, szczęście — pomyślał — że ten wielki głaz cię nie trafił!
Prawie osiemdziesiąt kilometrów na północny wschód od Walikera, do wulkanu na Ometepe przyłączył się wulkan na sąsiedniej wyspie Madera i razem wyrzucały w górę bliźniacze, ogniste słupy lawy. Wreszcie, choć don Guillermo przestał już w tak zwariowaną noc na cokolwiek liczyć, ujrzał nie dalej jak półtora kilometra od siebie dwa mrugające czerwone światełka, które, jak obiecywali mu bracia Araiza, miały wskazać mu drogę do łodzi. Caramfaa, que fidelidad! Już nigdy nie będzie podejrzewał żadnego Latynosa o lekkomyślność czy podstęp.
Nagle odbicie Wędrowca w czarnym jeziorze zadrgało i ruszyło na niego. Don Guillermo ujrzał zbliżające się groźne masy wody podobne do szerokich schodów. Ledwo zdążył nakierować na nie samolot. Stary hydroplan, rozbryzgując wodę, z trudem pokona! pierwszą falę. Chyba gdzieś musiało być trzęsienie ziemi albo spadła lawina!