Rozdział 32

Ross Hunter, jadąc prędko, choć ostrożnie, wziął ostatni zakręt. Odtąd droga biegła prosto wzdłuż wysokiej metalowej siatki otaczającej Vandenberg 3.

Margo dotknęła jego ramienia i wskazała ręką małą otwartą furtkę przy pierwszym rogu ogrodzenia.

Hunter jednak nie zwolnił.

— Za mała — powiedział. — Musimy poszukać bramy, przez którą przejedzie samochód.

Krajobraz stał się nagle widmowy. Olbrzymie chmury zasłoniły słońce. Zagrzmiało. Poprzez grzmoty dobiegł odgłos strzałów. Wóz policyjny wyjechał z płonącej barykady przez otwór w siatce dzielącej szosę od Vandenbergu, zjechał po niewielkim poboczu, podskakując na wybojach minął wozy spalone podczas kraksy i skierował się w stronę nadjeżdżającego Huntera. Drugi wóz policyjny wyjechał tyłem z otworu i jadąc na wstecznym biegu, ruszył za pierwszym.

Hunter zwolnił. Zobaczył dużą bramę z pustą budką wartownika. Brama była otwarta. Skręcił w nią akurat w chwili, gdy trzeci wóz policyjny opuszczał barykadę.

Hunter pędził po szarym żwirze w kierunku szerokich czarnych drzwi w największym z trzech białych budynków.

Po drugiej stronie Margo dostrzegła młodzież wspinającą się na siatkę i przepychającą się przez małą furtkę.

Hunter zatrzymał wóz. Morgo i Hixon wysiedli. Ujrzeli trzy betonowe schodki, wąski ganek, czarne dwuskrzydłowe drzwi, a na nich białą kartkę papieru.

Wbiegli po schodkach. Morgo nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Hixon uderzył w nie kolbą i krzyknął:

— Otwierać!

Hunter zawrócił samochód.

Pierwszy wóz policyjny z piskiem opon wjechał przez bramę i skierował się w ich stronę. Nie zważając na chmury pyłu wzbite przez pierwszy wóz, drugi wóz, wciąż pędząc na wstecznym biegu, również miną! bramę.

Hixon podbiegł do najbliższego okna, kolbą wybił szybę i zaczął obtłukiwać wystające, ostre krawędzie szkła.

Pierwszy wóz policyjny, trzęsąc się na resorach, wpadł w trzymetrowy poślizg i.z piskiem hamulców zahamował przy samochodzie Huntera. Z wozu wyskoczyło dwóch policjantów: twarze mieli umazane sadzą, oczy rozbiegane. Jeden skierował lufę pistoletu maszynowego na Margo i Hixona.

— Rzucić broń! — rozkazał. Drugi wycelował w Huntera.

— Wysiadać! — zawołał.

Hixon, z lufą karabinu skierowaną w dół, krzyknął:

— Jesteśmy po waszej stronie!

Policjant strzelił dwa razy — kule przeleciały nad głową Hixona i utkwiły w sztukaterii. Hixon rzucił broń.

Margo trzymała rewolwer Brechta za plecami.

Hunter wysiadł z wozu i z rękami podniesionymi do góry wszedł po schodkach na garnek.

Drugi wóz policyjny podjechał do nich na wstecznym biegu. Znów wysiadło kilku policjantów. Trzeci wóz policyjny zatrzymał się przed bramą.

Coś wpadło przez okno do samochodu Huntera i spadło na siedzenie. Coś innego rozbiło przednią szybę wozu policyjnego — buchnęły syczące, niebiesko-żółte płomienie.

Policjanci zaczęli strzelać tam, skąd rzucono butelki. Odpowiedział im ogień trzech niewidocznych strzelców.

Margo spojrzała na białą kartkę, przypiętą do drzwi. Zerwała ją i zgniotła wkręcę.

Z pierwszego wozu policyjnego wyskoczył kierowca, ramionami osłaniając twarz przed ogniem. W wozie Huntera też huczał ogień.

Hunter z rękami podniesionymi do góry podszedł do Margo i Hixona.

Butelka, która wpadła do jego wozu, teraz wybuchła. Z okien wystrzeliły wielkie niebiesko-żółte płomienie.

— Uciekajmy! — krzykną! Hunter. Przez tę furtkę, którą widzieliśmy jadąc tutaj.

Rzucili się do ucieczki. Nikt do nich nie strzelał. Policjanci wsiedli do drugiego wozu. Znów zagrzmiało, tym razem znacznie głośniej.

Przebiegli koło ostatniego białego budynku, kiedy zza rogu wypadła banda nastolatków. Ich szaleńcza brawura była zaraźliwa i przez moment Margo zdawało się, że jest po stronie młodzieży. Ale po chwili kawałki żwiru rozprysły się przed Hunterem i rozległ się trzask: dziewczyna uświadomiła sobie, że to strzela do nich ktoś z młodych. Banda wymachiwała butelkami i nożami. Do niewielkiej furtki było jeszcze około pięćdziesięciu metrów.

Banda biegła za nimi, wrzeszcząc i krzycząc. Jakaś dziewczyna rzuciła butelką.

Nie zatrzymując się, Margo strzeliła do nich trzy razy, ale nikogo nie trafiła. Kiedy jednak celowała po raz trzeci, przewróciła się na żwir. Butelka upadła koło niej i roztrzaskała się. Margo podniosła ręce, żeby uchronić twarz przed ogniem, poczuła jednak tylko zapach whisky.

Hunter podał jej rękę i znów pobiegli. Przed nimi Hixon wskazywał na coś i krzyczał.

Banda nastolatków nie biegła już prosto za nimi; kilkanaście osób poleciało na ukos do furtki, żeby im odciąć drogę.

Margo i Hunter ujrzeli to, co Hixon zobaczył chwilę przedtem: jasnoczerwony wóz, który z piskiem opon pędził w ich stronę szosą górską, i czarny kapelusz na głowie kierowcy.

Banda odcięta im wyjście przez furtkę. Rama Joan, która siedziała obok kierowcy, wstała i wycelowała w nastolatków szary pistolet. Ich oszalałe twarze przysłoniła chmura kurzu i żwiru; zaczęli się słaniać na nogach, zataczać, przewracać, jakby ogromny wiatr dął im prosto w oczy. Siatka wygięła się do tyłu.

Brecht również wstał.

— Biegiem! Prędzej! — krzyknął do Margo i obu mężczyzn.

Wybiegli przez furtkę i wcisnęli się na malutkie tylne siedzenie. Brecht obrócił kierownicę i skierował wóz w przeciwną stronę.

Zobaczyli, że drugi wóz policyjny, który wydostał się z terenu Vandenbergu 3, wraca i podskakując na poboczu mija spalone samochody.

Trzeci natomiast pędził wprost na nich, równolegle do siatki.

Rama Joan wycelowała w niego pistolet impetu.

— Nie! — krzyknął Hixoin. — To przecież policjanci!

Czarno-biały wóz zatrzymał się raptownie, pasażerowie jednak zamiast wylecieć do przodu jak przy nagłym hamowaniu, polecieli! do tyłu. Wóz również zaczął się ślizgać do tyłu. Rama Joan opuściła pistolet.

Czerwona Corvetta mknęła pod górę.

— Nie tak prędko — zaprotestował Hunter.

— To jest prędko? — zapytał Brecht.

— Nie widzieliście, jak gnałem wam na ratunek?

— Ja widziałem! — roześmiał się Hixon. — Jak błyskawica, panie kapitanie.

Za nimi wóz, który Rama Joan zatrzymała za pomocą pistoletu, zawrócił i teraz oba wozy policyjne jechały na północ po zewnętrznej stronie siatki. Płomienie buchające z opuszczonej barykady pięły się coraz wyżej. Ogień przenosił się na inne samochody.

— Nigdy już nie dom się nabrać na tak bezcelową, bohaterską wyprawę — warknął Hunter i spojrzał gniewnie na Margo.

Znów zagrzmiało. Spadło kilka dużych kropli deszczu. Margo wyjęta zza stanika zgniecioną kulkę papieru i rozwinęła ją.

— Bezcelową? — spytała, uśmiechając się do Huntera. Wyciągnęła kartkę między Brechta a Ramę Joan tak, żeby Hunter również mógł ją zobaczyć.

Pośpiesznie napisana wielkimi literami wiadomość brzmiała:,,Van Bruster, Comstock i cała reszta! Zabierają nas helikopterem do Vandenbergu 2. Przyjedźcie tam szosą przez góry Santa Monica. Powadzenia!”.

Kartkę podpisał Qpporly.

Duża kropla deszczu spadła na papier. Deszcz był cznry.


Don Guillermo Walker i bracia Araiza byli już na środku jeziora Nikaragua. Wkrótce mieli minąć wyspę Ometepe. Z dwóch wulkanów na wyspie wydobywały się czarne kłęby dymu, same zaś ich wyloty zwieńczone były ogniem jasnoczerwonym nawet w blasku słońca.

Światło słoneczne wpadało przez szeroki otwór w kurtynie mgły widocznej na zachodzie. Don Guillermo miał nadzieję, że przez otwór zobaczy La Virgiin i Rivas w przesmyku Rivas między jeziorem Nikaragua a Pacyfikiem, jednakże cały teren pokrywała ciągnąca się w nieskończoność woda.

Bracia Araiza poinformowali go, że przypływ na przesmyku — czyli u wybrzeży Oceanu Spokojnego — przy miastach Brito i San Juam del Sur sięga zazwyczaj tylko trzech metrów.

Wniosek był niewiarygodny, ale prawdziwy. Spotęgowane przez Wędrowca pływy zalały przesmyk Rivas, łącząc jezioro Nikaragua z Oceanem Spokojnym. Dlatego podniósł się poziom wody w jeziorze i woda miała słony smak. Tam, gdzie niegdyś kursowały błękitno-białe dyliżanse spółki Korneliusza Vanderbilta, przewożące poszukiwaczy złota oraz ich bagaże z Virgin Bay do San Juon del Sur, teraz rozciągały się niebieskie wody Pacyfiku. Kanał Nikaraguański, o którym marzyło tak wiele ludzi, dwa razy dziennie stawał się rzeczywistością.

Czerwony blask ukazał się na samym środku gęsto porośniętego stożka Madery. Prawie natychmiast zaczął się wydobywać jasny dym. Po chwili czerwony błysk, a po nim dym opadł w dół. Don Guillermo pomyślał, że to zapewne rozgrzana do czerwoności lawa wycieka ze szczeliny i spływa do jeziora.

Łódź płynęła dalej. Don Guillermo dziwił się, że woda jest tak spokojna. Nie przyszło mu na myśl, z jaką ogromną silą woda napiera na całe wybrzeże, nie widział też nic groźnego w braku zasłony pary wodnej, choć gdyby się zastanowił, zrozumiałby, że para wodna wytwarza się wciąż głęboko pod wodą.

Nic konkretnego się nie zdarzyło, ale nagle trzej mężczyźni spojrzeli na siebie.

Don Guillermo zabił komara na szyi.

Od strony zatopionego przesmyku Rivas ogromna góra wody niczym szary grzyb zaczęła wyrastać z gładkiej lustrzanej tafli i w ciągu trzech sekund bezgłośnie osiągnęła kilometrową wysokość i półkilometrową szerokość.

Coś, co zmieniało kolor tafli z jasnej na matową, płynęło w stronę łodzi.

Trzej mężczyźni! patrzyli z niedowierzaniem.

Fala podmuchowa rozerwała im błony bębenkowe w uszach i przewróciła łódź.

Na chwilę, zanim woda zalała jego i jego dwóch towarzyszy, don Guillermo zdążył ujrzeć wielką, pionową górę wody, wypieraną przez parę wodną. Po wodzie pływało mnóstwo koronkowych, szarych, matowych wodorostów. „Jak ten chrust na wrzosach. Tam Makbet z naszych ust dowie się o swych losach. Słyszę głos arcywiedźmy” — pomyślał don GuiHermo.

Znikł również przesmyk Rivas. Kanał Nikaraguański stał się rzeczywistością.

Загрузка...