Rozdział 19

Paul znalazł się nagle w morzu ciepła, w morzu słodkich, ostrych zapachów i wesołych pastelowych kolorów, wśród których przeważał żółty, choć gdzieniegdzie były jaskrawozielone plamy.

Przez pierwszych kilka sekund nie był pewien, czy rzeczywiście został porwany i umieszczony w pojeździe. Wydawało mu się to raczej nagłym przeniesieniem w inny wymiar, w inne miejsce we wszechświecie — miejsce senne i porośnięte dżunglą.

Nie widział właściwie latającego talerza. Kiedy talerz zawisł nad głowami uciekających, Paul, trzymając kurczowo Miau, krztusił się i zmagał ze słoną wodą, a kiedy został uniesiony w górę, pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy, było przypuszczenie, że następna fala wyrzuciła go wysoko i on teraz płynie na jej grzbiecie.

Dopiero chwilę później przed oczami mignęły mu trzy krótkie, lecz niezwykle wyraźne obrazy: pierwszy — to ogromny, spiczasty, fioletowozielony pysk kota; drugi — para wpatrzonych w niego oczu o niesamowitej pięciopierściennej tęczówce, otaczającej czarne, pięcioramienne gwiazdy źrenicy; trzeci — długa, smukła łapa wielkości ludzkiej ręki, z wąskimi błękitnymi poduszeczkami i czterema szponiastymi, fioletowoszarymi pazurami. Podejrzewał, że te właśnie pazury wbiły mu się w kołnierz płaszcza, a może również w szyję, nagląc do pośpiechu.

W następnej chwili płynął, wolno obracał się przez ciepłe, gdzieniegdzie nakrapiane zielenią, kwieciste, różowe morze.

I nagle w tym morzu ukazał się ciemny otwór, przez który ujrzał Margo — stała po uda w brudnej, spienionej wodzie, trzymała jakiś szary, błyszczący przedmiot i patrzyła w górę na niego — a obok niej Brechta pokrytego pianą, Ramę Joan ubrudzoną piaskiem i jej złocistorude włosy, mokre i poskręcane. Raptem trójka na dole zaczęła maleć z niesamowitą prędkością — Paul miał wrażenie, że ogląda ich przez odwrotną stronę lunety. W tej właśnie chwili uświadomił sobie, że znajduje się na pokładzie latającego talerza, który mu przedtem zaledwie mignął przed oczami, talerza, który leci teraz z prędkością większą niż pocisk moździerzowy, a mimo to nie czuje się żadnego przyśpieszenia, i wtedy otwór zasłoniły różowe plamy, a właściwie dziwne różowe kwiaty, tak, różowe kwiaty.

Na myśl przyszło mu jedno słowo: antygrawitacja. Jeżeli pojazd ma własne zerowe pole grawitacyjne — prawdopodobnie również zerową bezwładność — wyjaśniałoby to brak przyciągania i to, że unosi się — wraz z kroplami wody ze swojego ubrania — w spłaszczonym pokoju, porośniętym kwiatami i pachnącym perfumami. Lewa ręka zapiekła go, jakby użądlona przez osy: to Miau, przerażona dziwnymi wstrząsami i ociekająca wodą morską, z całych sił wbiła w niego pazury. W nagłym przypływie bólu Paul odrzucił od siebie mokrą kotkę, która przekręcając się w powietrzu znikła w kwietniku, wzbijając obłok żółtaworóżowych płatków.

W następnej chwili coś go chwyciło z tyłu i przewróciło: uderzył plecami o twardą, gładką jak jedwab kwiecistą powierzchnię. Najbardziej przeraziło go to, że łapa, która oplotła mu szyję — lśniąca, o niezwykłej sile, pokryta zielonym futrem w poprzeczne fioletowe pasy — miała dwa łokcie.

Tak szybko, że nie zdążył się jej przyjrzeć, zielonofioletowa tygrysia istota uczyniła coś z jego nadgarstkiem i kostkami u nóg. Łapy z fioletowoszarymi pazurami szczypały, nie zadając jednak bólu; w pewnej chwili poczuł się tak, jakby oplótł go wąż. Potem tygrysia istota odskoczyła i znikła w kwietniku za Miau, machając długim, puszystym ogonem w fioletowozielone prążki i wzbijając obłok płatków.

Paul usiłował się podnieść, ale okazało się, że może poruszać jedynie głową, i choć grawitacja była wciąż zerowa, leżał spętany, nie mogąc się oderwać od podłogi — co bardziej plastycznie sobie uświadomił, kiedy spojrzał w górę i niecałe trzy metry nad sobą (a może pod sobą lub z boku — nie wiedział, jak nazywać kierunki w miejscu, gdzie nie istnieje grawitacja) ujrzał swoje odbicie: leżał rozpostarty, mokry, oklejony piaskiem, blady, z wytrzeszczonymi oczami, a śmieszny ten i okropny widok potęgowały liczne, coraz mniejsze odbicia odbić.

Zaczął sobie stopniowo zdawać sprawę z kształtu i wyposażenia wnętrza pojazdu. Większość kwiatów, które widział, były to lustrzane odbicia. Sufit i podłogę tworzyły okrągłe, płaskie lustra — oddalone o trzy metry od siebie i mające sześć metrów średnicy. On sam leżał na środku jednego z nich. Ściany między lustrami zdobiły egzotyczne kwiaty o olbrzymich płatkach, kwiaty małe i duże, bladożólte, jasnoniebieskie, fioletowe, karmazynowe — przeważnie jednak różowe lub jasnoczerwone. Kwiaty wyglądały na prawdzie: miały bowiem liście w kształcie sierpów, włóczni i powyginane łodygi — prawdopodobnie rama hydroponiczna wypełniała wolną przestrzeń między zwężającymi się, bocznymi krawędziami pojazdu.

Ale nie cały pojazd o przekroju trójkąta zajmowały rośliny, bo przed sobą Paul dostrzegł srebrzystoszarą tablicę sterowniczą, a w każdym razie płaski blat z gładkimi srebrnymi wypukłościami i geometrycznymi wzorami. Przekręcając z trudem głowę, ujrzał podobne tablice w pozostałych rogach. Wszystkie trzy ustawione były na wierzchołkach równobocznego trójkąta wpisanego w pojazd, a każdą z nich przysłaniały bujne kwiaty — podobnie jak przysłonięte bywają typowo użytkowe przedmioty jak piecyk, umywalka, telefon czy sprzęt stereofoniczny w ciasnym mieszkaniu kobiety, przywiązującej wagę do mody i estetyki wnętrza.

Całe pomieszczenie zalewało jasne, ciepłe światło wydobywające się… nie, Paul nie wiedział skąd. Jakby własne wewnętrzne słońce — dziwne to uczucie.

Jeszcze bardziej dziwne było wrażenie, że ktoś wtargnął do jego umysłu i czyta w jego myślach jak w kartach. Przypomniał sobie oklepane twierdzenie, że tonący w ciągu kilku sekund przeżywa całe swoje życie, zastanawiał się, czy to samo dzieje się z człowiekiem tonącym w kwiatach lub ukrzyżowanym przez tygrysa, który zamierza go rozszarpać i pożreć.

Jeszcze bardziej dziwne było wrażenie, że ktoś wtargnął prędko, że widział jedynie zamazane plamy i słyszał niewyraźne dźwięki: własne myśli, które powstawały i znikały tak błyskawicznie, że nie mógł ich zatrzymać — co za upokorzenie! Kilka obrazów, które udało mu się dojrzeć pod koniec tej umysłowej „odprawy celnej”, przedstawiało głównie zoo i balet.

Rozejrzał się wkoło: nie było jednak najmniejszego śladu ani tygrysiej istoty, ani Miau. Niewidoczne słońce wciąż grzało. Kwiaty zastygły w bezruchu, wydzielały duszący zapach perfum.


Don Merriam był w połowie trzeciego okrążenia Wędrowca. Po jego prawej ręce znajdowała się nakrapiana zielonymi plamkami nocna strona dziwnej planety, która wciąż przywodziła mu na myśl brzuch pająka. Przed sobą widział skupisko gwiazd, a po lewej stronie czarny, wydłużający się wciąż, elipsoidalny Księżyc z czarnymi pajęczynowatymi nićmi, ciągnącymi się z nosa Księżyca i odcinającymi się na lśniącym tle nieba. Don był zziębnięty i zmęczony, i już się nawet nie starał uzyskać połączenia radiowego z Ziemią.

Na tle Wędrowca, między planetą a statkiem, tuż przy skupisku gwiazd, ukazał się mglisty, żółtawy punkt. Punkt błyskawicznie zamienił się w żółtą poziomą kreskę, potem w dwie kreski, między którymi czarna przestrzeń wyglądała jak modne, fluorescencyjne reflektory samochodowe, a następnie w dwa żółte, rosnące wrzeciona.

Dopiero wtedy kosmonauta zdał sobie sprawę, że nie jest to wybrzuszenie na powierzchni Wędrowca, ale jakieś materialne obiekty, pędzące wprost na Babę Jagę. Wzdrygnął się i zmrużył oczy — i oto nagle, bez żadnego wyraźnego zwolnienia żółte wrzeciona zatrzymały się po obu stronach Baby Jagi tak blisko, że ekran nie obejmował ich w całości.

Wrzeciona wyglądały teraz jak dwa statki kosmiczne w kształcie talerzy — każdy długości dziesięciu do piętnastu metrów i szerokości trzech metrów. Don przynajmniej miał nadzieję, że to statki, a nie na przykład jakieś potwory kosmiczne.

Przypuszczenia co do ich kształtu znalazły wkrótce potwierdzenie, kiedy bez żadnego widocznego błysku z silników korekcyjnych statki zwróciły się w jego stronę, przybierając kształt kolisty — w jedno koło był wpisany żółty trójkąt, na drugim widniało fioletowe V, którego ramiona sięgały od środka do obwodu koła.

Don poczuł, że kombinezon przylepia mu się do fotela: Baba Jaga wciągnięta została między statki — eskortę, jak je nazwał Don — których tylko przednie krawędzie były widoczne teraz na ekranie. Odtąd pojazdy leciały dokładnie w tej samej pozycji, jak gdyby przywarły do malutkiego statku kosmicznego, a także do samego Dona — dziwne to było uczucie.

Następnie spostrzegł, że jasnozielone plamki niczym fosforyzujące stonogi przesuwają się po czarnym wybrzuszeniu Wędrowca!

Potem zauważył, że skupisko gwiazd się rozszerza, a czarny elipsoidalny Księżyc pozostaje w tyle.

Zrozumiał wtedy, że eskorta Baby Jagi unosi ją w górę z prędkością około stu sześćdziesięciu kilometrów na sekundę. Nie czuł najmniejszego przeciążenia: gdyby było, cisnęłoby go o ścianę statku, może nawet przebiłoby nim ścianę na wylot.

Ani razu w ciągu ostatnich kilku godzin, nawet wtedy, gdy leciał przez Księżyc, kosmonauta nie pomyślał: To halucynacja. Ale przyszło mu to do głowy właśnie teraz. Przyśpieszenie i cena, jaką się za nie płaci w paliwie i odkształceniach będących skutkiem przeciążenia — to były akurat podstawowe wiadomości z jego dziedziny. To jednak, co się teraz działo z jego ciałem i z Babą Jagą, nie tylko było czymś dziwnym i niezrozumiałym, ale również stanowiło całkowite zaprzeczenie wszystkiego, co wiedział o lotach kosmicznych i ich nieprzekraczalnych możliwościach. Przed chwilą leciał z prędkością ośmiu kilometrów na sekundę, a teraz leci z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na sekundę pod kątem prostym do poprzedniej trasy. Nie czuje jednak prędkości ani pracy silnika rakietowego, strzelającego płomieniem gorętszym od niebieskiej gwiazdy — to nie tylko niesamowite, to wprost niemożliwe.

A jednak zielone plamki w dole znikały z pola widzenia, a skupisko gwiazd w górze wciąż się rozszerzało, aż nagle Baba Jaga wyleciała powyżej Wędrowca na światło słoneczne. Promienie odbite z lewej strony ramy ekranu i z żółtej krawędzi lewego talerza raziły Dona. Zamknął oczy, po omacku poszukał okularów polaryzacyjnych, włożył je, po czym otworzył oczy i rozejrzał się.

Baba Jaga, uwięziona między eskortującymi ją strażnikami, z niesamowitą prędkością pięła się w górę wokół Wędrowca. Ekran przesunął się lekko w prawo i patrząc sponad planety, Don ujrzał Ziemię, głównie Ocean Spokojny, i olśniewającą biel słońca, którego promienie raziły go nawet przez okulary.

Na powierzchni planety znajdującej się pod nim była noc, wkrótce ukazał się znamionujący dzień żółty sierp, którego dalszy tylko brzeg był fioletowy.

Nad nim i wokół niego białe nici z Księżyca wiły się na tle migoczącego gwiazdami nieba. Dwie z nich były teraz grubsze — już nie nici, lecz sznury.

Hen przed nim wstęgi zbiegały się i skręcały w stronę bieguna północnego Wędrowca. Tam, ścieśnione, choć wciąż pozostające oddzielnie, łączyły się z aksamitną powierzchnią planety, niektóre po jej stronie dziennej, inne po nocnej — w sumie było ich kilkanaście. Przypominały teraz dziwne, bezlistne winorośle, wyrastające z czubka Wędrowca. W tym też kierunku mknęła Baba Jaga i jej eskorta.

Wtem, kiedy Don pewien był, że zaraz miną powiększające się łodygi albo na nie wpadną, jego ugruntowane dotychczas wiadomości o lotach kosmicznych znów okazały się mylne: Baba Jaga i jej eskorta w jednej chwili, bez żadnych odczuwalnych zmian, straciły prędkość, kierując się jednocześnie w czarnożółte miejsce, z którego wyrastały owe łodygi.

Albo eskorta Baby Jagi ma bezinercyjny napęd — hipoteza, z której śmieją się wszyscy oprócz autorów literatury fantastyczno-naukowej — i unosi Babę Jagę w swoim zerowym polu grawitacyjnym, albo on, Don, ma halucynacje, albo…

Zwrócił się w stronę tablicy sterowniczej, żeby za pomocą radaru ustalić odległość od powierzchni znajdującej się pod nim. Ku swojemu zdziwieniu natychmiast usłyszał echo.

Znajdował się pięćset kilometrów nad powierzchnią planety i zbliżał się do niej z prędkością szesnastu kilometrów na sekundę.

Odruchowo nastawił silniki korekcyjne, żeby obrócić Babę Jagę i w razie czego hamować głównym silnikiem, używając resztek paliwa, jakie mu zostały.

Jednakże Baba Jaga nie drgnęła. Ekran wciąż był zwrócony w kierunku planety. Kosmonauta teraz dopiero spostrzegł, że leci w dół po stronie dziennej, równolegle do jednej z nici, która przedtem zamieniła się w sznur, a potem w łodygę. Była teraz ogromna, szeroka może na półtora kilometra, wypełniająca jedną czwartą ekranu. Ale z tej niesamowitej perspektywy łodyga niczym karykatura kolumny projektowanej przez Wrighta — szeroka u góry, a coraz cieńsza u podstawy — zamieniała się niemal w punkt tam, gdzie stykała się z planetą po jej nocnej stronie tuż obok linii dnia.

Oglądając kolumnę z tak bliska, Don zauważył, że jest gładka tylko z wierzchu, a wypełniona ostrymi kamieniami, odłamkami skał i pyłem księżycowym, pochodzącym, jak się już przedtem zorientował, z wirujących szybów na nosie Księżyca.

Kamienie przemykały obok niego niczym pociąg, który jedzie po sąsiednim torze nieco prędzej niż ten, którym my jedziemy.

Oznaczało to, że kolumna spada w dół z tą samą prędkością, co Baba Jaga — szesnaście kilometrów na sekundę. Ale dlaczego w takim razie nie następuje olbrzymi wybuch, kiedy kamienie uderzają o powierzchnię Wędrowca?

Nagle kamienie zaczęły mu przelatywać z niebywałą szybkością przed oczami, tak że po chwili nie mógł ich odróżnić, jakby pociąg jadący po sąsiednim torze zamienił się w ekspres.

Albo kolumna zwiększyła prędkość, albo… Znów sprawdził radarem. Wysokość Baby Jagi i jej eskorty zmniejszyła się do pięćdziesięciu kilometrów, ale teraz zbliżali się do planety już tylko z prędkością półtora kilometra na sekundę.

A więc to drugie — Baba Jaga zwolniła. Radar wskazywał, że prędkość już nie maleje. Przez ostatnie dwadzieścia minut Don szukał jakichś śladów na powierzchni pod nim. Ale nie znalazł nic — żadnych świateł po nocnej stronie planety, nic, oprócz gładkiej, cytrynowej równiny tam, gdzie był dzień. Potężna, szeroka kolumna z kamiennym pyłem nadal opadała.

Czas uciekał — kosmonauta był już w cieniu planety.

Zdjął okulary. Przednie krawędzie towarzyszących mu statków miały ten sam fosforyzujący żółty odcień, co wtedy, kiedy byli za planetą. Przez chwilę zdawało mu się, że widzi ich niewyraźne odbicie w ciemnej powierzchni w dole. Przygotowywał się na zderzenie i śmierć.

Wtem czarna powierzchnia znikła, jakby Baba Jaga wraz ze swoją eskortą przebiła się nie uszkodzona przez sufit olbrzymiego oświetlonego pokoju i znalazła się wysoko w górze nad inną, nową powierzchnią.

Nie ulegało wątpliwości, że powierzchnia na pewno jest daleko w dole, gdyż spadająca kolumna kamieni księżycowych, wciąż szeroka u góry, zwężała się do punktu przy zetknięciu z nową powierzchnią — ten dziwny skrót perspektywiczny sprawiał, że wyglądała teraz jak trójkąt.

Można było wyciągnąć jeden wniosek. Powierzchnia Wędrowca, którą widział do tej pory — powierzchnia, która tak dokładnie odbijała światło słoneczne i promienie radaru, która była żółta i fioletowa tam, gdzie panowała noc — to nic innego jak powłoka, powłoka tak cienka i delikatna, że malutki statek jak Baba Jaga mógł ją przebić lecąc z prędkością półtora kilometra na sekundę bez żadnego wstrząsu czy uszkodzeń, powłoka, która zasłania i maskuje sztuczne oświetlenie i prawdziwe życie Wędrowca, powłoka, która rozciąga się trzydzieści kilometrów nad prawdziwą powierzchnią planety — jeżeli to, na co teraz patrzy, jest prawdziwą powierzchnią, a nie kolejnym złudzeniem.

Była to prawdziwa powierzchnia, jeżeli złożoność i masywność można było przyjąć za kryteria. Ekran Baby Jagi wypełniała rozległa, lekko oświetlona równina, pokryta jeziorami, a przynajmniej jakimiś gładkimi, turkusowymi połaciami, równina, na której widać było błyszczące u dołu, okrągłe, półtorakilometrowe szyby, równina, zapełniona olbrzymimi bryłami wszystkich kolorów i kształtów geometrycznych, jakie można sobie wyobrazić: stożki, sześciany, walce, spirale, półkule, zikkuraty, rozety — dla Dona było to czysto geometryczną abstrakcją.. Potężne budynki, maszyny, pojazdy, dzieła sztuki? Bryły mogły być każdą z tych rzeczy. Nasunęły mu się pewne porównania. Japońska sztuka układania kamieni na gigantyczną skalę. Okładki książek fantastycznonaukowych, przedstawiające ciągnącą się w nieskończoność podłogę, pokrytą abstrakcyjnymi rzeźbami, które wyglądają jak żywe.

Następnie wrócił myślami do wspomnień z wczesnego dzieciństwa. Przypomniał sobie, jak rodzice zabrali go z wizytą do babci w Minneapolis, przypomniał sobie kwaskowaty, cierpki zapach jej wysokiej bawialni, to, jak go ojciec podsadził, żeby obejrzał — broń Boże niczego nie dotykając — dziwaczny mebel, zastawiony, jak się później zorientował, muszlami kauri, chińskimi monetami, przyciskami do papieru, wyszlifowanymi okazami geologicznymi, kwiatami wtopionymi w plastik i innymi bibelotami, które dla małego Dona były dziwne i zagadkowe, choć niezwykle fascynujące. Teraz znów stał się małym Donem.

Między nim a równiną, choć nie bezpośrednio pod nim, wisiały małe, ciemne chmury o nieregularnych kształtach, a w nich, jak tęczowe jaja w gnieździe, leżały wielkie błyszczące kule, z których strzelało w górę światło o przeróżnych barwach.

Wkrótce chmury znikły, przypominając mu o tym, że Baba Jaga, której prędkość prawie wcale się nie zmniejszyła, zbliża się do imponująco zabudowanej powierzchni w dole. Widoczny na ekranie odcinek równiny też się raptownie kurczył, a piękne, nie zidentyfikowane bryły rosły w oczach. Don nie czuł jednak strachu — uczucie strachu prysło, kiedy przebił się przez powłokę Wędrowca.

Baba Jaga i jej eskorta kierowały się do punktu między dwoma dużymi szybami, znajdującymi się tak blisko siebie, że Don miał z początku wrażenie, że się stykają. Do jednego szybu wpadała kolumna kamieni. Z drugiego promieniowało charakterystyczne dla tych szybów mgliste światło.

Wreszcie dostrzegł przestrzeń dzielącą szyby — przypominała srebrzystą wstęgę. Jeden ze statków towarzyszących Babie Jadze leciał tak blisko spadającej kolumny kamieni, że przez chwilę kosmonauta myślał, że się z nią zderzy. W następnej sekundzie bez najmniejszego wstrząsu, zupełnie jak w transie, Baba Jaga zatrzymała się cztery metry nad matowosrebrzystym chodnikiem — chodnik był tak blisko, że Don bez trudu ujrzał wyryte na nim wzory: kolistą, zawiłą arabeskę, otoczoną pierścieniami hieroglifów.

Wciąż w stanie nieważkości wisiał nad ekranem i patrzył w dół: czuł się jak ryba, która wygląda przez szklaną szybę akwarium.

Nagle Baba Jaga zaczęła się przekręcać, jakby włączono silniki korekcyjne albo jakby chwyciła ją jakaś potężna ręka. Don złapał się za fotel, żeby nie stracić równowagi.

Ruch ustal, kiedy dysze głównego silnika znalazły się prostopadle do srebrzystej powierzchni. Pole grawitacyjne powoli zaczęło oddziaływać zarówno na kosmonautę, jak i na statek. Kosmonauta usłyszał trzy lekkie uderzenia i jednocześnie poczuł trzy szarpnięcia: nogi statku osiadły na ziemi. Trzymał się kurczowo fotela, jego ciało zaś stawało się coraz cięższe, aż — o ile mógł być tego pewien po miesiącu spędzonym na Księżycu — osiągnęło wagę taką lub prawie taką, jaką miało na Ziemi.

Jednakże Don dostrzegł te zjawiska jakby mimochodem, całą uwagę bowiem skierował na ekran, przez który widział niebo Wędrowca — spód powłoki, przez którą przebił się czterdzieści sekund temu.

W górze małe ciemne chmury, mniejsze niż przedtem, gdyż nie było już widać leżących w nich połyskliwych kuł, powoli przesuwały się po niebie niczym małe chmury deszczowe, które, gnane lekkim zachodnim wiatrem, płyną nad pustynnymi obszarami południowowschodniej części Stanów Zjednoczonych. Spadająca kolumna kamieni, sięgająca samego nieba, teraz szeroka u podstawy, a zwężająca się ku górze, zasłaniała sporą część nieba.

Niebo nie było ani jasnofioletowe, ani żółte, ani czarne, ani gwieździste. Było powoli wirującą mieszaniną wszystkich ciemnych kolorów, mroczną tęczą po burzy, wciąż mieniącą się faliście. Miało w sobie harmonię i piękno nieustającej symfonii barw, jednocześnie zaś było naturalne, niosło obietnicę nowych, istotnych zmian. Don nie wiedział, skąd pochodzi światło — czy jest blaskiem planety, czy światłem wydobywającym się z niewidocznych już teraz kuł na chmurach, czy może pochodzi z innego źródła. Kojarzyło mu się to z lśniącymi smugami rozlanego na wodzie oleju albo z pełnym dynamizmu obrazem van Gogha,,Gwiaździsta noc”, ale najbardziej przypominało mu intensywne, błyszczące barwy, jakie przewijają się w ciemnościach przed oczami.

Kiedy tak rozmyślał, doznając wrażenia, jakby się znalazł wewnątrz czyjegoś gigantycznego mózgu, usłyszał cichy zgrzyt, od którego krew zastygła mu w żyłach. Odwrócił się w porę, żeby zobaczyć, jak ostatnia zasuwa na klapie włazu przesuwa się: klapa otworzyła się bez widomej pomocy, ukazując drabinę prowadzącą z kabiny na pusty, srebrny chodnik.

Głos, dziwnie miły i kuszący, zawołał z leciutkim obcym akcentem:

— Chodź! Zdejmij kombinezon i zejdź na dół!


W Australii, w Indonezji, na Filipinach, w Japonii i we wschodniej części Chin i Syberii nastała już noc. Wędrowiec, w którym wszyscy widzieli symbol in-jang czy mandalę, poruszył religijne lub mistyczne struny w milionach ludzkich umysłów. Azja Wschodnia przyłączyła się do Ameryki, ostrzegając mieszkańców sceptycznych starych kontynentów, położonych dalej na zachód — centrum kultury świata — przed tym, co zobaczą, gdy zapadnie zmrok.

Загрузка...