Rozdział 21

Tylko niewielka ilość osób miała bezpośredni kontakt z Wędrowcem i jego mieszkańcami, nieco więcej ludzi obserwowało planetę w sposób naukowy, korzystając z teleskopów i urządzeń pomiarowych, ale przeważająca większość wiedziała o nowej planecie tylko tyle, ile zdołała dojrzeć gołym okiem i wywnioskować ze zniszczeń wyrządzonych przez przybysza. Pierwsza seria zniszczeń miała charakter wulkaniczny i diastroficzny. Skutki pływów, a właściwie naprężenia pływowego, znacznie prędzej ujawniły się w skorupie ziemskiej niż w hydrosferze.

W ciągu sześciu godzin od ukazania się Wędrowca w strefie sejsmicznej okalającej Pacyfik występowały trzęsienia ziemi, które przez środek Azji docierały do północnych brzegów Morza Śródziemnego. Ziemia pękała, miasta wabiły się w gruzy. Wulkany dymiły, pluły ogniem. Kilka wybuchło. Wstrząsy — spośród nich wiele podwodnych — nastąpiły w tak odległych od siebie miejscach jak Alaska i Antarktyda. Olbrzymie tsunami szalały po oceanach, a potężne, długie fale piętrzyły się i niczym gigantyczne pięści spadały na przybrzeżne mielizny. Ginęły setki tysięcy ludzi.

Mimo to istniało wiele obszarów, nawet w pobliżu morza, na których zniszczenia i spustoszenia były tylko znane z pogłosek, z nagłówków w gazecie czy też, póki Wędrowiec swoim ukazaniem się na horyzoncie nie zakłócił wszystkich fal radiowych, z wiadomości usłyszanych w radiu.


Richard Hilary spał prawie całą drogę przez Berks, nie pamiętał wcale Reading i dopiero teraz, gdy autobus po raz pierwszy przejeżdżał przez Tamizę nie opodal Maidenhead, zaczął się powoli budzić. Usiłował sobie wmówić, że zmęczył go nie tyle nocny spacer — był doskonałym piechurem — co literackie tyrady Dai Daviesa.

Dochodziło południe i autobus zbliżał się do ciemnych zarysów zakopconego Londynu i ujścia Tamizy. Richard podciągnął wreszcie zastanę i z upodobaniem rozpoczął smętne rozważania o zgubnych skutkach uprzemysłowienia, przeludnienia i wielkiej zabudowy, — Wiele pan stracił, przyjacielu — zagaił niski mężczyzna w meloniku, siadając obok Hillaryego.

Richard z grzeczności, choć bez entuzjazmu, zapytał, co się stało, a na to mężczyzna ochoczo zaczął mu streszczać bieg wypadków. Wieczorem na całym świecie nastąpiły liczne trzęsienia ziemi — podobno jakiś sejsmolog policzył zygzaki na bębnie i stwierdził: „Bezprecedensowe!” — w wyniku których istnieje również groźba wystąpienia pływów u wybrzeży Wielkiej Brytanii: ostrzeżono już rybaków, żeglarzy i rozpoczęto ewakuację ludności z niektórych nizinnych miejscowości nadmorskich. Kilku naukowców, zapewne dla wywołania sensacji i popłochu, przepowiedziało ogromne pływy w niedalekiej przyszłość!, ale władze stanowczo zaprzeczyły tym mocno wyolbrzymionym doniesieniom. Ludzie o mentalności korektorów z radością wskazywali, że mylenie pływów z tsunami jest błędem powszechnym i starym jak świat.

W tym ogólnym podnieceniu nikt już przynajmniej nie mówił o ogromnym amerykańskim talerzu latającym. Żeby jednak nie pozostać w tyle. Związek Radziecki zaprotestował gwałtownie przeciw tajemniczemu, skutecznie odpartemu zamachowi na ich bezcenną bazę księżycową.

Richard nie po raz pierwszy zauważy!, że przemysł telekomunikacyjny, którym chełpi się nasze stulecie, przede wszystkim napędza rządom i państwom śmiertelnego strachu, a zarazem sprawia, że ogarnia ich śmiertelna nuda.

Nie podzielił się tym spostrzeżeniem ze swoim sąsiadem, lecz kiedy autobus zwolnił, przejeżdżając przez Brentford, obrócił się do okna i zaczął obserwować miasto oczami powieściopisarza; od razu też został nagrodzony scenką rodzajową, którą można by nazwać,,wyścigiem hydraulików” — naliczył trzy małe samochody z godłami firmy hydraulicznej i pięciu śpieszących mężczyzn z torbami na narzędzia i kluczami francuskimi w rękach. Uśmiechnął się na myśl o kłopotach trawiennych życia wielkomiejskiego.

Autobus zatrzymał się niedaleko targu, w pobliżu miejsca, gdzie uregulowany B ran t wpada do Tamizy. Do autobusu wsiadły dwie kobiety — jedna z nich mówiła do drugiej:

— Tak, właśnie dzwoniłam do mamy do Kew. Jest strasznie roztrzęsiona. Mówi, że cały trawnik jest zalany.

Potem coś się nagle stało: brunatna woda ze ścieków zaczęła się wylewać na ulice i równie brudna woda zaczęła tryskać z bram kilku budynków na chodniki.

Richard patrzy! na to z przerażeniem i odrazą: gdzieś w podświadomości żywił przekonanie, że to chore z przejedzenia domy wydalają z siebie — zupełnie niezależnie od ludzi je zamieszkujących — wszystko, czego nie mogły strawić. Biegunka architektoniczna. Nie przyszło mu na myśl, że często pierwszą oznaka powodzi jest wylewanie się ścieków.

Po chwili ukazali się pędzący w popłochu ludzie, ścigani przez strumienie czystej wody, sięgającej od krawężnika do krawężnika, która płynęła ulicą, zmywając z niej brud.

Woda najpewniej pochodziła z Tamizy, ze „słodkiej Tamizy” Spensera.


Dalsze i dużo Większe zniszczenia spowodował Wędrowiec oddziaływając na morza i oceany, zajmujące trzy czwarte powierzchni Ziemi. Może ta warstwa wody jest niczym w porównaniu z bezmiarem kosmosu, ale dla Ziemian od dawna stanowi symbol bezkresnych przestrzeni, głębi i mocy. Morza zawsze miały swoich bogów: fenickiego Dagona, egipskiego Nuna, celtyckiego Nodensa, skandynawską Ranę, boga Rigi, którego czcili autochtoni australijscy, Neptuna i Posejdona. A muzyką mórz są pływy.

Strunami harfy, na której w skupieniu gra Diana, bogini Księżyca, ją ogromne strefy morskich wód — głębokie na kilkanaście kilometrów, szerokie na kilkaset kilometrów, długie na kilka tysięcy kilometrów.

Na wielkich, rozległych obszarach Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego, od Filipin do Chile, od Alaski do Kolumbii, od Antarktydy do Kalifornii, od Arabii Saudyjskiej do Australii, od królestwa Lesota do Tasmanii, ciągną się najdłuższe struny. Stąd pochodzą głębsze tony, a niektóre wibracje trwają cały dzień.

Atlantyk dostarcza tonów średnich, cantabile. Tempo jest tu szybsze i bardziej regularne, a takty południowe grają pływy znane kulturze zachodu. Główne struny sięgają od Nowej Fundlandii do Brazylii, od Grenlandii do Hiszpanii, od Południowej Afryki do Antarktydy.

Kiedy struny się krzyżują, dźwięki zanikają; dzieje się to na przykład przy węzłach pływowych u brzegów Norwegii, przy Wyspach Zawietrznych i na Tahiti, gdzie kontrolę nad małymi pływam! sprawuje Słońce — muzyka dalekiego Apolla, słabiej od Diany uderzającego w struny, niezmiennie niesie ze sobą przypływ w południe i o północy, a odpływ o wschodzie i zachodzie słońca.

Wiolinowe dźwięki harfy oceanicznej powstają dzięki echom pływowym w zatokach, ujściach rzek, cieśninach i morzach osłoniętych przez ląd. Najkrótsze struny są na ogół najgłośniejsze i najbardziej dynamiczne — skrzypce przecież dominują nad wiolonczelą; te najkrótsze struny to wysoki przypływ w Zatoce Fundy, przy ujściu rzeki Severn, w okolicach północnej Francji, w Cieśninie Magellana i na Morzu Arabskim i Irlandzkim.

Pod dotknięciem delikatnych palców Księżyca struny wodne wibrują łagodnie — pół metra w górę i w dół, jeden metr, trzy metry, rzadziej sześć, bardzo rzadko wyżej niż sześć.

Ale harfę mórz wyrwano z rąk Diany i Apolla: teraz struny jej szarpią palce osiemdziesiąt razy silniejsze. Pierwszego dnia po ukazaniu się Wędrowca przypływy i od — pływy były od pięciu do piętnastu razy większe niż zazwyczaj, drugiego dnia większe od dziesięciu do dwudziestu pięciu razy — a woda błyskawicznie reagowała na wirtuoza Wędrowca. Dwumetrowe fale osiągnęły wysokość dwudziestu metrów, dziesięciometrowe — wysokość stu metrów i więcej.

Potężne pływy przebiegały mniej więcej tak jak dawniej: grał inny harfiarz, ale harfa była ta sama. Tahiti była tylko jednym z wielu terenów na Ziemi — nie wszystkie były cofnięte w głąb lądu — gdzie przybysz nie wyrządził szkód, a stanowił jedynie efektowne widowisko astronomiczne.

Wybrzeża powstrzymują morza wysokimi murami podmywanymi stale przez pływy. Jednakże gdzieniegdzie na Ziemi graniczą z morzem rozległe obszary nizinne — tu przypływ odbywa codziennie kilkukilometrową drogę w głąb lądu: to Holandia, północne obszary Niemiec, kilka innych plaż i słonych moczarów oraz północno-zachodnia część Afryki.

Ale istnieje również wiele płaskich brzegów wznoszących się zaledwie kilka czy kilkanaście metrów nad oceanem. Tam wzmożone przez Wędrowca pływy wdzierały się od piętnastu do osiemdziesięciu — i więcej — kilometrów w głąb lądu. Ogromne masy wodne zmieszane z piaskiem i glebą zalewały wąskie doliny i pędziły, porywając i unosząc wszystko, co stało na ich drodze, tocząc z hukiem kamienie i głazy. W innych natomiast miejscach woda wdzierała się cicho jak śmierć.

Tam, gdzie przypływ był gwałtowny, a brzegi niemal pionowe, choć niezbyt wysokie — na przykład nad Zatoką Fundy i Kanałem Bristolskim, przy ujściu Sekwany i Tamizy — fale wzbijały się fontanną w górę i spadały na ląd.

Cofająca się woda strącała w oceaniczne głębiny piasek z niskich szelfów kontynentalnych. Z wody wyłaniały się głęboko osadzone rafy i wyspy, inne rafy i wyspy woda zatapiała. Z płytkich mórz i zatok, na przykład z Zatoki Perskiej, woda odpływała dwa razy dziennie. W cieśninach fale żłobiły głębsze koryta. Woda morska zalewała płytkie przesmyki, zatruwała solą tereny bogate w żyzną glebę, zmywała owce i bydło z pastwisk, równała z ziemią domy i miasta, zatapiała wielkie porty.

Mimo zaskoczenia i widma katastrofy, ludzie biorący udział w akcji ratowniczej, ryzykując życie, dokonywali cudów, przy których blednie sławetna ewakuacja w Dunkierce. Straż przybrzeżna i Czerwony Krzyż, których zadaniem jest niesienie pomocy, rozwijały wspaniałą działalność; przygotowania na wypadek wojny atomowej lub innej klęski sowicie się opłaciły.

Jednakże zginęły miliony ludzi.

Niektórzy wiedzieli, że należy uciekać, ponieważ sytuacja staje się coraz groźniejsza, i uciekli. Inni, nawet na terenach najbardziej zagrożonych, pozostali na miejscu.


Dai Davies kroczył z nieposkromioną energią, a zarazem ze skupieniem pijaka u szczytu upojenia alkoholem, przez rzednącą mgłę po zaśmieconym, piaszczystym korycie rzeki Severn, tuż przy jej ujściu. Dwa razy pośliznął się i upadł, brudząc sobie ręce i ubranie, ale natychmiast się podnosił i nie tracąc chwili ruszał dalej. Od czasu do czasu oglądał się na pozostawione przez siebie ślady i widząc, że idzie krzywo, wyrównywa! kierunek marszu. Również od czasu do czasu, nie zwalniając kroku, pociągał łyk z piersiówki.

Wybrzeże Sornerset dawno już znikło mu z oczu, jedynie w górze rzeki koło Avonmouth przez resztki mgły widział majaczące w oddali przetwórnie rybne. Dawno już ucichły nieszczere okrzyki i obojętne przestrogi („Wracaj, ty durny Walijczyku, bo się utopisz!”) mężczyzn, których spotkał rano w piwiarni.

Co pewien czas Dai śpiewał: „Idę do Walii, mijają mile, a odpływ przybiera na sile”, chwilami urozmaicał piosenkę przekleństwami typu: „Parszywi somersetczycy, ja im pokażę!” albo „Ścierwo jankesi, Księżyc chcą nam ukraść!” i fragmentami swojej nie dokończonej piosenki „Żegnaj Mono”: „Zziębnięta Mono w meteorze-skiffie… Pełna dziewiczo-blasku, choć stara jak Fomalhaut… Zanurza białe palce w moich stawach… Kołysze moje wody w przód i w tył…”

W oddali rozległ się przytłumiony ryk. Helikopter jak duch poleciał w dół rzeki, ryk jednak nie ustał. Dai szedł teraz przez wyjątkowo mulistą pochyłość: buty co rusz zapadały mu się w piasku aż po kostki i za każdym razem musiał uwalniać nogę mocnym szarpnięciem. Pomyślał, że jest nad kanałem Severn i idzie po piaszczystym dnie rozlewiska Welsh Grounds.

Ryk przybrał na sile; wędrówka stała się łatwiejsza, gdyż piaszczyste dno znów zaczęło opadać; ostatnia zasłona mgły znikła i drogę zatarasowała nagle wartka, mętna rzeka, ponad stumetrowej szerokości. Jej pokryte pianą grzywacze wgryzały się chciwie w piaszczyste brzegi po obu stronach koryta.

Dai oniemiał. Po prostu nie przyszło mu do głowy, że przy najmniejszym nawet przypływie Severn znów stanie się rzeką. Uświadomił sobie, że nie przebył jeszcze nawet jednej czwartej kanału.

W górze rzeki, tam gdzie Avon wpada do większej rzeki, dostrzegł — tak, bez wątpienia! — groźne, rozhukane, białe fale.

Daleko w dole rzeki dojrzał pochyłą rufę parowca, który osiadł no mieliźnie. Nad nim unosił się helikopter. Dał się słyszeć daleki odgłos syreny.

Dai odskoczył w tył, kiedy zwał ziemi z brzegu spadł przed nim. Mimo to dzielnie zdjął płaszcz — czekała go przecież przeprawa przez wodę — i wyjął z niego butelkę. Czarna, obłamana belka z przybitymi do niej listwami, podobna do wielkiego scyzoryka z otwartymi ostrzami, popłynęła z pluskiem w dół rzeki. Dai przyłożył butelkę do ust. Była pusta.

Przeszył go dreszcz. Poczuł, że jest bezradny jak mrówka, choć ambicje ma iście napoleońskie. Ogarnął go strach.

Obejrzał się. Ślady butów na piasku były teraz niewyraźnymi wgnieceniami. Piasek połyskiwał od wody, której przed kilkoma minutami jeszcze nie było. Zaczął się przypływ.

Dai odrzucił butelkę i pobiegł czym prędzej po śladach, dopóki jeszcze były widoczne. Nogi zapadały mu się głębiej, niż kiedy szedł w,tę stronę.


Jake Lesher kilkakrotnie nacisnął kciukiem przełącznik, choć wiedział już, że w budynku nie ma prądu. Stał w ciemnym salonie i patrzył na windę. Podczas ostatniego wstrząsu winda obsunęła się o około piętnaście centymetrów i przekrzywiła na bok. Padający na nią cień sprawiał, że aluminiowe ściany wyglądały jak pomarszczone. Chłopcu zdawało się, że widzi wydobywające się z niej czarne nici dymu — wrócił więc w półmrok tarasu.

— Jest coraz więcej dymu, a nawet widać płomienie! — zawołała do niego Sally, wychylając się przez balustradę. — Płomienie pną się w górę i ludzie obserwują je z okien (naprzeciwko, ale poziom wody wzrasta chyba jeszcze prędzej. Istny wyścig. Ramy, Jake, zupełnie jak powódź biblijna, o mieszkanie Hugona to nasza arka Noego. Na tym pomyśle osnujemy naszą sztukę. Pożar też tam będzie.

Jake chwycił dziewczynę za ramię i potrząsnął nią.

— Ty idiotko, to nie są żarty! My się tu usmażymy!

— Ależ, Jake — zaprotestowała Sally — sztuka musi być oparta na autentycznych wydarzeniach. Czytałam o tym.


Na całym świecie ludzie nie zdawali sobie sprawy ze zmian, jakie zachodziły w pływach. Ci w głębi kontynentu na ogół wątpili w to, czego nie mogli obejrzeć na własne oczy, albo pomniejszali rozmiary katastrofy, nie mówiąc już o tym, że wielu z nich nigdy w życiu nie, widziało oceanu. Ci znów na morzu, z dala od lądu, nie widzieli fali pływu unoszącej ich statek — ledwo wyczuli fale spowodowane trzęsieniem ziemi — toteż zupełnie się nie orientowali, czy fala przypływu, na której płyną, jest kilka czy kilkanaście metrów wyższa, a odpływu niższa, niż być powinna.

Powstańcy, którzy opanowali statek „Prince Charles”, mieli ręce pełne roboty — musieli pilnować porządku na wielkim transatlantyku, zajmować się pasażerami i niweczyć próby załogi, która chciała odzyskać kontrolę nad statkiem — postanowili więc mianować czterech kapitanów o równych prawach. Minęło wiele godzin, zanim rewolucyjna rada dyrektorów skierowała statek na kurs w kierunku Cape St. Roque i dalej do Rio de Janeiro, gdzie ich przywódcy mieli w nocy obalić rząd — jednakże z powodu zakłóceń radiowych wiadomość ta nie została potwierdzona. Powstańcy zbyli śmiechem usilne prośby uwięzionego kapitana Sithwisea, żeby skręcić w stronę węzła pływowego przy Wyspach Zawietrznych, traktując je jako oczywisty podstęp, aby zbliżyć ich do statków marynarki brytyjskiej.

Na jachcie „Wytrwały” Wolf Loner obserwował gęsty obłok mgły, który opadał coraz niżej, niemal całkowicie zasłaniając widoczność. W tym mikrokosmosie, składającym się z jachtu, wody i niewyraźnej bieli, znów zaczął sobie wyobrażać, że cały świat oprócz jego jachtu znikł, niewykluczona, iż wybuchła wojna atomowa i miasta znikają z powierzchni ziemi niczym kawałki węgla w piecu, albo że na wszystkich kontynentach rozpowszechniła się plaga złośliwych, sztucznie wyhodowanych, bakcyli i że on, Loner, będzie jedyną żywą osobą, kiedy zejdzie na ląd w Bostonie. Uśmiechnął się spokojnie.

— Pilnuj własnych atomów — powiedział do siebie.

Niektórzy mieszkańcy Ziemi nie chcieli przyjąć do wiadomości najbardziej nawet oczywistych faktów. W Instytucie Badań Pływów w Hamburgu Fritz Scher wyjaśniał ku swojemu całkowitemu zadowoleniu — i ku całkowitemu prawie zadowoleniu Hansa Opfela — każdy zaskakująco odmienny dla danego rejonu zapis pływów, jaki nadchodził. Albo nowy zapis miał precedens, bo takie pływy wystąpiły na danym terenie czterdzieści lub czterysta lat temu, albo woda wzniosła ślą na skutek sztormu, którego tępacy z instytutu meteorologicznego nie zanotowali, albo ktoś znany z niedbalstwa źle odczytał zapis, ktoś znany z braku równowagi psychicznej zwariował, a ktoś znany z komunistycznych przekonań nakłamał.

— Zobaczysz — powiedział Fritz, uśmiechając się do Hansa Opfela, kiedy ten wskazał wzrastający plik raportów o Wędrowcu i zniszczeniu Księżyca. — Zobaczysz. Kiedy zapadnie noc, nasz stary znajomy znów ukaże się na niebie i będzie się z nas śmiał!

Oparł się lekko o gładką powierzchnię urządzenia prognozującego pływy i poklepał je pieszczotliwie, z miłością.

— Ty przynajmniej wiesz, jacy to idioci, prawda? — szepnął czule.

Byli jednak ludzie, którzy jasno zdawali sobie sprawę z tego, co się dzieje.


Barbara Katz zjadła ze smakiem jajko, parówkę i naleśnik polany syropem klonowym, przesunęła filiżankę na drugi koniec wielkiego stołu kuchennego w stronę Hester i westchnęła z wdzięcznością. Na zewnątrz w świetle słonecznym ćwierkały ptaki. Duży zegar ścienny z rzymskimi cyframi wskazywał pół do dziesiątej. Pod zegarem wisiał duży kalendarz z widokiem parku Everglades na Florydzie. Hester dolała Barbarze doskonałej, mocnej kawy i uśmiechając się szeroko, powiedziała:

— Dobrze, że stary KKK ma wreszcie prawdziwą, ładną dziewczynę zamiast tej lalki. Bardziej to naturalne i zdrowe.

Młodsza Murzynka, Helena, zachichotała, odwracając rozbawiony i trochę zawstydzony wzrok, ale Barbara bynajmniej się nie speszyła.

— Ten model lalki nazywa się chyba „Barbara” — powiedziała. — Tak się składa, że ja też mam na imię Barbara. Barbara Katz.

Hester parsknęła śmiechem, a Helena znów zachichotała.

— Dlaczego mówisz o nim „stary KKK”? — zapytała Barbara.

— Bo na drugie imię ma Kelsey — wyjaśniła Hester. — Knolls Kelsey Kettering III. A ty Katz… jeszcze jedno K — i znów się roześmiała.

Rozległo się długie, ciche skrzypnięcie.

— Zamknij drzwi, Benjy — powiedziała ostro Hester, starając się zapanować nad śmiechem, ale wysoki Murzyn nie ruszył się z miejsca. Stał w otwartych drzwiach siatkowych, ubrany w białą koszulę i srebrzystoszare spodnie z ciemnymi lampasami. U góry siatki tkwił kawałek waty — współczesny fetysz, mający odstraszać muchy.

— Jest ogromny odpływ, jak nigdy dotąd — powiedział z przejęciem Murzyn. — Ludzie idą przed siebie, jakby suchą nogą chcieli dojść do Wysp Bahama. Niektórzy mają już całe kosze świeżych ryb!

Barbara wyprostowała się, odstawiła kawę i strzeliła palcami.

— U innych radia i telewizory również nie działają — dodał Benjy, patrząc na dziewczynę. Hester i Helena też na nią patrzyły.

— O której zaczyna się odpływ? — zapytała szybko Barbara.

— Około pół do ósmej — odparł bez chwili wahania Benjy. — Godzinę temu. Z tyłu na kartce kalendarza tak jest napisane.

— Zerwij górną kartkę — rozkazała dziewczyna i zaraz spytała: — Jaki samochód ma pan Kettering?

— Tylko te dwa RollsRoyesy — rzekł Benjy.

— Przygotuj większy do długiej podróży — powiedziała stanowczym tonem. — Zgromadź jak największy zapas benzyny, opróżnij zbiorniki drugiego wozu! Potrzebne nam też będą koce, wszystkie lekarstwa pana Ketteringa, dużo jedzenia, termosy z kawą,., i kilka butelek wody mineralnej.

Patrzyli na nią ze zdziwieniem. Udzieliło im się jej podniecenie, ale wciąż nie wiedzieli, o co chodzi.

— Po co, moje dziecko? — zapytała Hester. Helena znów zaczęła chichotać.

Barbara spojrzała na nich z powagą i rzekła:

— Bo wkrótce nastąpi olbrzymi przypływ. Tak wielki jak ten odpływ, a może nawet większy!

— Przez… Wędrowca? — zapytał Benjy, podając jej kartkę, o którą prosiła.

Czytając, dziewczyna stanowczo skinęła głową. Po chwili powiedziała:

— Pan Kettering ma mniejszy teleskop. Nie wiecie, gdzie on może być?

— Teleskop? — powtórzyło uśmiechając się ze zdumieniem Hester. — A po co… ach, tak, pewnie… oboje interesujecie się astronomią. Drugi teleskop, ten, którym stary podgląda dziewczyny, jest chyba w pokoju myśliwskim.

— W pokoju myśliwskim? — oczy Barbary zaiskrzyły się. — A gotówka? — spytała.

— W którymś z sejfów — odpowiedziała Hester i zmarszczyła lekko brwi.

Загрузка...