DIONIZOS W SAN FRANCISCO. ROK 1985

1

Tydzień przed ukazaniem się na rynku naszego płytowego albumu o n i zdecydowali się po raz pierwszy przekazać mi groźby, wykorzystując do tego połączenia telefoniczne.

Tajemnica otaczająca zespół rockowy o nazwie „Wampir Lestat” kosztowała wiele, ale była prawie nieprzenikniona. Wydawcy mojej autobiografii współpracowali ze mną w pełnej tajemnicy, a podczas długich miesięcy nagrań i kręcenia filmu nie widziałem w Nowym Orleanie ani jednego z nich, ani nie słyszałem ich kręcących się w pobliżu. A jednak w jakiś sposób zdobyli mój zastrzeżony numer telefoniczny i prosto w ucho elektronicznej sekretarki wysyczeli swe upomnienia i epitety.

„Wyrzutku, wiemy, co robisz. Rozkazujemy ci przestać. Ujawnij się, żebyśmy mogli cię zobaczyć. Rozkazujemy ci”.

Swój zespół umieściłem w przepięknym starym domu na plantacji, na północ od Nowego Orleanu. Rozlewałem dla nich Dom Perignon, a oni palili swoje skręty nadziewane haszyszem. Wszyscy byliśmy już zmęczeni oczekiwaniem i przygotowaniami, pełni zapału do naszego pierwszego występu na żywo w San Francisco, i pewni pierwszego posmaku sukcesu.

I wtedy Christine, moja prawniczka, przesłała mi pierwszą nagraną wiadomość telefoniczną — automatyczna sekretarka zarejestrowała brzmienie ich nieziemskich głosów. Natychmiast w środku nocy, zawiozłem moich muzyków na lotnisko, skąd odlecieliśmy na zachód.

Od tej pory nawet Christine nie wiedziała, gdzie się ukrywamy. Nawet sami muzycy nie byli zupełnie pewni, gdzie się znajdują. W luksusowej willi na ranczo w Carmel Valley usłyszeliśmy po raz pierwszy naszą muzykę przez radio. Tańczyliśmy z radości, kiedy nasze pierwsze video — clipy zaczęły pojawiać się w ogólnoamerykańskiej telewizji kablowej.

Ja z kolei każdego wieczoru udawałem się samotnie do nadmorskiego miasta Monterey, aby odebrać wiadomości przesłane przez Christine. Później jeździłem na północ, aby zapolować. Prowadziłem mojego lśniącego, czarnego „Porsche’a” do San Francisco, pokonując wijące się odcinki drogi nadbrzeżnej przy odurzającej prędkości. W nieskazitelnie żółtej poświacie wielkiego miasta polowałem na zabójców, będąc niebo bardziej okrutny i powolniejszy w zabijaniu niż zwykle.

Napięcie stawało się nie do zniesienia.

A przecież nadal nie widziałem żadnego z innych wampirów. Nie słyszałem ich. Docierały do mnie tylko telefoniczne wiadomości od nieśmiertelnych; nigdy ich nie poznałem.

„Ostrzegamy cię. Skończ z tym szaleństwem. Prowadzisz grę o wiele bardziej niebezpieczną niż ci się wydaje”. A potem pełne wściekłości szepty, którym nie usłyszałoby ludzkie ucho.

„Zdrajca. Wyrzutek. Pokaż się nam, Lestat!”

Jeśli San Francisco było ich terenem łowieckim, nie napotkałem ich ani razu. Ale przecież San Francisco to gęsto zaludnione, nawet zatłoczone miasto, a ja, jak zawsze, byłem przebiegły, bezszelestny.

Wreszcie na skrzynkę pocztową w Monterey zaczęły napływać telegramy, jeden po drugim. Udało się. Sprzedaż naszego albumu osiągnęła rekordowe ilości, zarówno tu, jak i w Europie. Po San Francisco mogliśmy wystąpić w każdym mieście, w jakim tylko zapragnęliśmy. Moja autobiografia była na półkach księgarń od wybrzeża do wybrzeża. „Wampir Lestat” był na szczycie list przebojów.

Po nocnym polowaniu w San Francisco pojechałem samochodem na Divisadero Street. Czarna skorupa „Porsche’a” przesuwała się pomiędzy zrujnowanymi, starymi, wiktoriańskimi domami. Zastanawiałem się, w którym z nich Louis — jeśli w ogóle w którymś — opowiedział swoją historię do Wywiadu z wampirem temu śmiertelnemu chłopakowi. Bez przerwy myślałem o Mariuszu, którego zdradziłem, opowiadając całą tę historię.

Czy „Wampir Lestat” dostatecznie daleko wyciągał swoje elektroniczne macki, aby ich dosięgnąć? Czy widzieli video-clipy: Dziedzictwo Magnusa, Dzieci Ciemności, Ci Których Trzeba Ukrywać? Myślałem o innych najstarszych wampirach, których imiona wyjawiłem: Maelu, Pandorze, Ramzesie Przeklętym.

Fakt pozostał faktem: Mariusz mógł mnie łatwo odnaleźć bez względu na moje środki bezpieczeństwa i zachowaną tajemnicę pobytu. Jego moc penetrowała nawet olbrzymie odległości Ameryki. Gdyby szukał, gdyby usłyszał…

Powrócił do mnie dawny sen o Mariuszu kręcącym korbą kamery filmowej, o mrugających obrazach na ścianie sanktuarium Tych Których Trzeba Ukrywać. Nawet we wspomnieniu wydawało się to niemożliwie czyste i klarowne, wypływające z serca.

Stopniowo też zdałem sobie sprawę, że posiadłem nowe pojęcie samotności, nową metodę mierzenia ciszy, która miała rozciągać się do końca świata. Wszystko, czym dysponowałem, aby ją przerwać, to te złowróżbne głosy nieśmiertelnych nagrane na taśmę magnetofonową, które, mimo ich jadowitości, nie zawierały w sobie żadnych obrazów.

„Nie ośmielaj się pokazywać na scenie w San Francisco. Ostrzegamy cię. Twoje wyzwanie zbyt jest wulgarne, zbyt godne pogardy. Zaryzykujemy wszystkim, nawet publicznym skandalem, aby cię ukarać”.

Roześmiałem się z nieskładnej kombinacji archaicznego języka z ponad wszelką wątpliwość jego amerykańskim brzmieniem. Jacy oni są, te współczesne wampiry. Czy ich wychowanie i wykształcenie zmieniało się z chwilą, gdy stawali się nieśmiertelnymi? Czy przyjęli jakiś styl? Czy byli w klanach, czy też jeździli wszędzie na wielkich czarnych motocyklach, tak jak ja lubiłem to robić?

Rosło we mnie podniecenie, wymykając się powoli spod kontroli. Gdy prowadziłem samochód samotnie przez noc z włączonym na cały regulator radiem, nadającym muzykę, wyczułem powstający we mnie czysto ludzki entuzjazm i podniecenie.

Chciałem wystąpić na koncercie w taki sam sposób, w jaki chcieli wystąpić moi śmiertelni członkowie zespołu, Tough Cookie, Alex i Larry. Po wytężonej i męczącej pracy przy nagrywaniu płyt i kręceniu filmów chciałem, abyśmy razem wznieśli nasze głosy przed krzyczącym tłumem wielbicieli. Bywało, że wspominałem te dawne noce w małym teatrzyku Renauda. Powracały najdziwniejsze szczegóły — zapach białej farby, gdy rozsmarowywałem ją na twarzy, zapach pudru, nastrój chwili tuż przed wejściem na oświetloną scenę.

Tak. Wszystko to wracało. A jeśli gniew Mariusza nadchodził wraz z tym — zasługiwałem nań, prawda?

San Francisco oczarowało mnie, w jakiś sposób poddało sobie. Nie było trudno wyobrazić sobie Louisa w tym miejscu. Prawie weneckie w charakterze, majestatyczne, kolorowe dwory i kamienice, przylepione do siebie nad wąskimi i ciemnymi uliczkami. Światełka rozsiane na wzgórzu i w dolinie ze swym nieodpartym wdziękiem i surowa, wspaniała dzikość drapaczy chmur w centrum, wystrzeliwujących w górę jak baśniowy las z oceanu porannej mgiełki.

Każdej nocy, gdy wracałem do Carmen Valley, zabierałem ze sobą worki poczty od fanów, przesyłanych do Monterey z Nowego Orleanu. Przeglądałem ją, szukając stylu pisma wampira: liter wypisywanych nieco zbyt ciężko, stylu nieco staromodnego — być może bardziej bezczelnie objawionego nadludzkiego talentu w liście napisanym odręcznie, którego widok przywodził na myśl pismo gotyckie. W przesyłanych mi listach nie było jednak żadnej poczty od wampirów.

„Drogi Lestat, moja przyjaciółka Sheryl i ja kochamy cię, a nie możemy dostać biletów na twój koncert w San Francisco, chociaż stałyśmy w kolejce przez 6 godzin. Proszę, wyślij nam 2 bilety. Będziemy twoimi ofiarami. Możesz pić naszą krew”.


Trzecia nad ranem w przededniu koncertu w San Francisco. Chłodny, zielony raj Carmel Valley pogrążony był we śnie. Drzemałem na olbrzymiej kozetce przed szklaną ścianą, za którą widać już było tylko góry. Marzyłem i śniłem, to budząc się, to znów pogrążając we śnie o Mariuszu. W moim śnie Mariusz mówił.

„Dlaczego ryzykujesz moją zemstę?”

Odpowiedziałem: „Odwróciłeś się do mnie plecami.”

„To nie jest wystarczająca przyczyna” — odpowiadał. — „Działasz pod wpływem impulsu, chcesz wysadzić wszystko w powietrze”.

„Chcę wpływać na rzeczy, sprawić, żeby coś się zaczęło dziać!” — odpowiadałem.

Krzyknąłem we śnie i poczułem nagle obecność domu w Carmel Valley wokół siebie. To tylko sen, lekki, ludzki sen. A jednak było jeszcze coś, coś innego… nagła „transmisja”, jak zabłąkana fala radiowa na złej częstotliwości, jak głos mówiący: Niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo wisi nad nami wszystkimi. Przez jeden ułamek sekundy przed oczyma obraz śniegu i lodu. Odgłosy wyjącego wiatru. Coś roztrzaskanego na kamiennej posadzce, potłuczone szkło. Lestat! Niebezpieczeństwo! Obudziłem się.

Nie leżałem już na kozetce. Stałem i spoglądałem w kierunku ściany ze szkła. Nic nie słyszałem ani nie widziałem poza wyłaniającym się z mroku zarysem wzgórza, czarnym kształtem helikoptera na betonowym lodowisku jak gigantyczna mucha.

Słuchałem całym jestestwem. Słuchałem tak mocno, że na skórze pojawił się pot. A jednak nie było już „transmisji”. Żadnych obrazów. I wtedy poczułem świadomość jakiejś obcej osoby na zewnątrz w ciemności, usłyszałem ledwo dosłyszalne odgłosy. Ktoś przechodził tamtędy w ciszy. Nie wyczułem jednak zapachu człowieka.

Tam był jeden z nich. Przedarł się przez moją tajemnicę i zbliżył się tu, nadchodząc od strony odległej, szkieletowej sylwetki śmigłowca, przez otwarte pole i trawę.

Wsłuchałem się raz jeszcze. Nie, nawet szumu, który wzmagałby wiadomość o Niebezpieczeństwie. Dusza i umysł tego, który się tu zbliżał, były dla mnie całkowicie zamknięte. Odebrałem tylko normalne sygnały o stworzeniu przechodzącym przez teren.

Zbudowany bez jednolitego planu dom o niskim dachu pogrążony był we śnie. Ze swoimi ścianami i błękitnym mruganiem wyciszonego odbiornika telewizyjnego wydawał się wielkim akwarium. Przed kominkiem leżeli na dywanie, objęci i pogrążeni we śnie Tough Cockie i Alex. Larry spał w swej przypominającej celę sypialni z fanką o imieniu Salamandra, którą „podłapał” jeszcze w Nowym Orleanie, zanim przenieśliśmy się na zachód. W drugim końcu domu i w dużym namiocie za basenem w kształcie morskiej muszli spali ochroniarze.

W takiej to scenerii, pod czystym niebieskim niebem, od strony autostrady zmierzała pieszo w naszym kierunku tamta postać. Ta postać, którą wyczuwałem teraz doskonale, była zupełnie sama. W bladej ciemności uderzenia jej ponadnaturalnego serca. Tak, słyszę je bardzo wyraźnie. Wzgórza były jak widma przyglądające się nam z odległości; obsypane żółtym kwieciem akacje błyszczały w świetle gwiazd.

Ten ktoś zdawał się nie obawiać niczego. Po prostu nadchodził. Myśli jego absolutnie nie dawały się spenetrować. Mogło to oznaczać, że jest jednym z najstarszych, tych posiadających zdolność blokady swych myśli dla innych, gdyby nie to, że stary wampir nie łamałby trawy przechodząc przez nią. Ten ktoś poruszał się prawie jak człowiek. Tego wampira „stworzyłem” ja sam.

Moje serce waliło jak młotem. Spoglądałem na maleńkie światełka pudełka kontrolki urządzenia alarmowego ukrytego pod draperią w kącie pokoju. Mrugały obietnicą uruchomienia alarmu, jeśli ktokolwiek spróbuje przedostać się do tego domu.

Pojawił się na skraju obetonowanego terenu. Wysoka, smukła postać. Krótkie, ciemne włosy. Zatrzymał się, jak gdyby zobaczył mnie w elektrycznej błękitnej mgiełce za szklanym woalem.

Tak, zobaczył mnie. Teraz skierował się w moim kierunku, w kierunku światła. Zwinny i zręczny, poruszający się może nieco za lekko jak na człowieka. Czarne włosy, zielone oczy i kończyny płynnie przesuwające się pod zaniedbanym ubraniem. Był w poszarpanym, czarnym swetrze, który zwisał bezkształtnie z jego ramion. Jego nogi były jak długie, czarne patyki.

Poczułem, że z trudem przełykam ślinę. Drżałem. Próbowałem przypomnieć sobie, co jest ważne, nawet w tej chwili, że muszę wpatrywać się w noc w poszukiwaniu innych, że muszę być niezwykle ostrożny. Niebezpieczeństwo. Nic z tego jednak nie liczyło się teraz. Wiedziałem. Zamknąłem na sekundę oczy. W niczym mi to nie pomogło.

Moja dłoń powędrowała w kierunku przycisków uruchamiających alarm. Wyłączyłem je. Otworzyłem szklane drzwi i chłodne świeże powietrze wtargnęło do pokoju.

Minął helikopter krokiem jak tancerz. Głowę miał odchyloną do tyłu, a ręce niedbale trzymał w kieszeniach swych czarnych dżinsów. Kiedy spojrzał na mnie ponownie, zobaczyłem wyraźnie jego twarz. Uśmiechnął się.

Nawet nasza pamięć może nas zawieść. On sam był tego dowodem, delikatny, oślepiający jak płomień laseru, gdy zbliżał się coraz bardziej. Wszystkie stare obrazy rozpierzchły się jak kurz.

Ponownie włączyłem system alarmowy, zamknąłem drzwi prowadzące w głąb domu, do moich śmiertelnych. Obróciłem klucz w zamku. Przez chwilę pomyślałem, że z trudem znoszę to napięcie, a to dopiero początek. A jeśli on jest tutaj, już tylko kilka kroków ode mnie, to z całą pewnością przyjdą również inni. Przyjdą wszyscy.

Obróciłem się i podszedłem do niego. Przez krótką, niemą chwilę po prostu przyglądałem mu się dokładnie w niebieskim świetle migającego telewizora. Mój głos był napięty, kiedy wreszcie przemówiłem.

— Gdzie czarna peleryna oraz „świetnie skrojony” czarny płaszcz, jedwabny krawat i cała ta błazenada? — zapytałem.

Patrzyliśmy na siebie nieruchomo.

Wreszcie on przerwał ciszę i wybuchnął śmiechem, nie czyniąc jednocześnie żadnego hałasu. Szybko jednak wrócił do przyglądania mi się z zachwyconym wyrazem twarzy, co sprawiło mi przyjemność. Ze śmiałością małego dziecka wyciągnął rękę i pogładził mnie po klapie szarej, aksamitnej marynarki.

— Nie mogę na zawsze pozostać żyjącą legendą — odparł. Jego głos był niczym szept, który w rzeczywistości wcale szeptem nie był. Wyczuwałem też wyraźnie jego francuski akcent w wymowie, chociaż nigdy nie byłem w stanie dostrzec tego u siebie.

Z trudem znosiłem brzmienie tych sylab, ich familiarność.

Zapomniałem natychmiast o wszystkich przykrych, kategorycznych i cierpkich słowach, które planowałem mu powiedzieć, i po prostu rzuciłem się ku niemu, aby go objąć. Objęliśmy się w taki sposób, jak nigdy w przeszłości. Obejmowaliśmy się tak, jak zwykliśmy to robić Gabriela i ja. Pogładziłem go po włosach i po twarzy, po prostu ciesząc się z tego, że mogę patrzeć na niego, jakby należał do mnie. On zrobił to samo. Wydawało się, że rozmawialiśmy, a jednocześnie pozostawaliśmy niemi; głosy, które nie miały słów. Czułem, że wypełniały go uczucie miłości i żarliwa satysfakcja. Nagle uspokoił się, a jego twarz nieco się wydłużyła.

— Wiesz, myślałem, że dawno już po tobie — powiedział. Jego głos był ledwo słyszalny.

— Jak mnie tutaj odnalazłeś? — zapytałem.

— Chciałeś tego — odpowiedział. Błysk niewinnego zakłopotania. Lekko trącił mnie ramieniem.

Wszystko, co robił, magnetyzowało mnie dokładnie tak samo jak wiek temu.

— Pozwoliłeś mi ciebie widzieć i pozwoliłeś mi iść za tobą — mówił dalej. — Zjechałeś w górę i w dół Divisadero Street, szukając mnie.

— Byłeś tam jeszcze?

— To najbezpieczniejsze dla mnie miejsce na świecie — odparł. — Nigdy z niego nie rezygnuję. Przychodzili i szukali mnie, nie mogli mnie znaleźć i odchodzili. A teraz poruszam się pośród nich kiedy tylko mam na to ochotę, a oni mnie nie rozpoznają. Tak naprawdę nigdy nie wiedzieli, jak wyglądam.

— A spróbowaliby zniszczyć cię, gdyby rozpoznali? — zapytałem.

— Tak — odparł. — Próbują tego bezskutecznie od czasu sprawy z Teatrem Wampirów. Oczywiście Wywiad z wampirem dolał oliwy do ognia. Oni jednak nie potrzebują pretekstów dla swych małych gierek. Potrzebują impetu, ekscytacji. Karmią się tym jak krwią.

Przez chwilę jego głos zabrzmiał tak, jakby wypowiadanie słów sprawiało mu dużą trudność. Nabrał głośno powietrza w płuca. Ciężko o tym wszystkim mówić. Chciałem go ponownie objąć, ale nie zrobiłem tego.

— Ale w tej chwili — mówił dalej — to ciebie, jak sądzę, przede wszystkim chcą zniszczyć. Co więcej — doskonale wiedzą, jak wyglądasz. — Ledwie dostrzegalny uśmiech. — Każdy wie, jak wyglądasz. Monsieur Le Rock Star.

Pozwolił, by uśmiech rozszerzył się. Jego głos jednak był uprzejmy i spokojny, jak zawsze. Twarz zabarwiona uczuciem. Nie było w niej nawet najmniejszej zmiany. Być może nigdy nie będzie.

Wsunąłem rękę pod jego ramię i odeszliśmy razem od świateł domu. Minęliśmy po drodze wielki kadłub helikoptera i zeszliśmy na suche, spieczone słońcem pole, udając się w kierunku wzgórz.

Myślę, że być szczęśliwym znaczy być przygnębionym, czuć satysfakcję, płonąć.

— Czy zamierzasz dopiąć swego? — zapytał. — Koncert już jutro wieczorem?

Niebezpieczeństwo wisi nad nami wszystkimi. Czy to było ostrzeżenie, czy groźba?

— Tak, oczywiście — odparłem. — Co, u diabła, mogłoby mnie powstrzymać przed tym?

— Ja chciałbym cię powstrzymać — odpowiedział. — Przyszedłbym wcześniej, gdybym tylko mógł.

— A dlaczego chcesz, abym tego nie robił?

— Wiesz dlaczego — odparł. — Chcę z tobą porozmawiać, to takie proste. Słowa, a przecież niosą ze sobą tyle różnych znaczeń.

— Będzie na to czas po koncercie — odpowiedziałem. — „Jutro i jutro, i jutro”. Nic się nie stanie. Sam zobaczysz.

Cały czas zerkałem w jego stronę i w przestrzeń, jak gdyby jego zielone oczy raziły mnie. Według nowoczesnej terminologii on rzeczywiście był promieniem laserowym. Śmiercionośny, choć delikatny. Jego ofiary zawsze go wcześniej uwielbiały. Ja zawsze go kochałem. Czyż nie było tak, bez względu na to, co się wydarzyło, jak silną mogła stać się miłość, jeśli do pielęgnowania jej miało się wieczność, a teraz wystarczyło tylko kilka chwil, aby odświeżyć w sobie ten popęd, jej temperaturę?

— Jak możesz być tego pewien, Lestat? — zapytał. Serdecznie zabrzmiało wymówione przezeń moje imię. A ja nie potrafiłem zmusić się do wymówienia jego imienia w taki sam naturalny sposób.

Szliśmy teraz wolno, bez konkretnego kierunku. Obejmował mnie lekko, moja ręka także luźno obejmowała jego ramię.

— Mam ze sobą batalion śmiertelnych po to, aby chronili mnie i członków mojego zespołu. Ochroniarze będą w śmigłowcu i w limuzynie, którą będą przejeżdżać moi śmiertelni. Ja sam przyjadę oddzielnie z lotniska własnym samochodem, mogę więc łatwiej bronić się. Będziemy mieli prawdziwą kawalkadę samochodową. A zresztą, czego może dokonać garstka wściekłych, dwudziestowiecznych, nieopierzonych jeszcze wampirów? Ci idioci używają telefonu, aby przekazać mi swoje groźby.

— Jest ich więcej niż garstka — odparł. — A co z Mariuszem? Twoi wrogowie zastanawiają się bardzo nad tym, czy historia o nim jest prawdziwa, czy Ci Których Trzeba Ukrywać naprawdę istnieją.

— Naturalnie, a ty, czy ty w to uwierzyłeś?

— Tak, jak tylko przeczytałem o tym.

Zapanowała między nami cisza, podczas której prawdopodobnie obaj przypominaliśmy sobie tego nieśmiertelnego, dawno temu, który wypytywał mnie bez końca, gdzie to się zaczęło? Zbyt wiele bólu do ponownego przywołania. To było jak wyciąganie starych zdjęć z pudeł na strychu, ścieranie kurzu i stwierdzanie, że kolory nadal są żywe. Te zdjęcia były portretami zmarłych przodków, a zarazem obrazami nas samych.

Wykonałem jakiś nerwowy, ludzki gest, odrzuciłem gwałtownie włosy z czoła, próbowałem wyczuć chłód powiewu.

— Dlaczego jesteś tak bardzo pewny, że Mariusz nie zakończy tego eksperymentu z chwilą, kiedy tylko twoja noga stanie na deskach sceny jutro w nocy? — zapytał.

— Czy myślisz, że któryś ze starszych zrobiłby to? — odpowiedziałem pytaniem.

Zastanawiał się przez dłuższą chwilę tak głęboko, że wydawało się, iż zapomniał o wszystkim. Światło gazowe znowu podawało nam swą niepewną iluminację. Pojawiły się odgłosy i zapachy z dawnych czasów, z pobliskich ulic. My obaj w naszym nowoorleańskim salonie, ogień na kominku, węgielki na kracie pod marmurowym obramowaniem. Wszystko stawało się starsze, poza nami.

Wstał teraz, nowoczesne dziecko w obwisłym swetrze i znoszonych dżinsach. Spojrzał w kierunku pustych wzgórz. Oczy zapłonęły mu wewnętrznym ogniem, włosy zwichrzyły się. Poruszył się wolno, jakby wracał do życia.

— Nie. Myślę, że starsi będą jedynie przyglądać się tej całej sprawie, zainteresowani i zaciekawieni, co z tego wyniknie.

— A ty jesteś ciekaw?

— Tak. Wiesz, że jestem — odparł.

Zaczerwienił się lekko. Jego twarz stała się jeszcze bardziej ludzka. W rzeczywistości wyglądał bardziej jak człowiek niż ktokolwiek inny z naszego gatunku.

— Jestem tutaj, prawda? — dodał, a ja wyczułem w jego głosie ból, przeszywający całe jego jestestwo, ból, który mógł zawierać w sobie uczucie aż do najzimniejszej otchłani.

Skinąłem potakująco głową. Nabrałem powietrza głęboko w płuca i spojrzałem w dal, żałując, że nie mogę powiedzieć tego, co naprawdę chciałem. Że kocham go. Nie mogłem tego jednak zrobić. To uczucie było zbyt silne.

— Cokolwiek się zdarzy, było warto — powiedziałem. — To jest, jeżeli ty i ja, Gabriela i Armand… i Mariusz będziemy razem choćby przez krótką chwilę, warto było. Może Pandora zdecyduje się ujawnić, może Mael. Bóg tylko wie, ilu jeszcze. Warto było, Louis, warto. A co do reszty, nie obchodzi mnie to.

— Nieprawda, obchodzi — powiedział, uśmiechając się w głębokiej fascynacji. — Jesteś pewien, że to będzie ekscytujące i że jeśli dojdzie do walki, ty ją wygrasz.

Przytaknąłem skinieniem głowy. Roześmiałem się. Wsunąłem dłoń do kieszeni spodni, tak jak robią to śmiertelni w dzisiejszych czasach. Szedłem dalej przez trawę. Pole nadal pachniało słońcem, choć była chłodna kalifornijska noc. Nie powiedziałem mu nic o ludzkiej stronie całej tej sprawy, o próżności towarzyszącej chęci wystąpienia przed publicznością i czystym szaleństwie, które mnie opanowało, gdy po raz pierwszy ujrzałem siebie na ekranie odbiornika TV, gdy ujrzałem swą twarz na okładkach albumu wyłożonego w witrynach wystawowych sklepu muzycznego w North Beach.

— Gdyby starsi rzeczywiście chcieli mnie zniszczyć — powiedziałem — czy nie sądzisz, że zrobiliby to już dawno.

— Nie — odpowiedział. — Zobaczyłem cię i śledziłem, dlatego tu dotarłem. Przedtem jednak nie mogłem cię odnaleźć. Jak tylko dowiedziałem się, że chcesz się ujawnić — próbowałem, ale bezskutecznie.

— W jaki sposób dowiedziałeś się o tym?

— Są takie miejsca w wielkich miastach, gdzie spotykają się wampiry — odrzekł. — Z pewnością wiesz już o tym.

— Nie, nie wiem. Powiedz mi — nalegałem.

— Są takie bary, które nazywamy skrzynkami kontaktowymi — odparł, uśmiechając się nieco ironicznie. — Znane są nam nawet z nazw. Przychodzą tam śmiertelni, oczywiście. Jest więc „Dr Polidori” w Londynie i „Lamia” w Paryżu. Jest „Bela Lugosi” w Los Angeles oraz „Carmilla” i „Lord Ruthven” w Nowym Jorku. Tu, w San Francisco, mamy chyba nawet najpiękniejszy z nich wszystkich, kabaret zwany „Córką Drakuli” na Castro Street.

Roześmiałem się. Nie mogłem się powstrzymać i widziałem, że i on z trudem powstrzymywał się przed śmiechem.

— A gdzie są imiona i nazwy z Wywiadu z wampirem? — zapytałem z udawanym oburzeniem.

— Verboten — odpowiedział, lekko unosząc brwi. — One nie są fikcyjne. Są prawdziwe. I powiem ci jeszcze, że nawet w tej chwili puszczają twoje teledyski właśnie tam, na Castro Street. Śmiertelni tego żądają. Wznoszą toasty za ciebie koktajlami Bloody Mary. Twój kawałek „Taniec z Les Innocents” łomoce teraz w głośnikach ustawionych w barze.

Za chwilę chyba pęknę ze śmiechu. Próbowałem się powstrzymać. Potrząsnąłem głową.

— Wywołałeś także coś w rodzaju rewolucji językowej wśród wampirów. Stałeś się niechcący i wbrew ich woli kimś, kto zrewolucjonizował ich sposób mówienia i zachowania — mówił dalej tym samym, lekko ironicznym stylem, niezdolny do pozbycia się z ust ciągłego uśmiechu.

— Co masz na myśli?

— Mroczna Zamiana, Mroczny Dar, Diabelski Gościniec… — wszyscy oni wzajemnie powtarzali sobie te słowa, stały się modne. Nawet zieloni, najbardziej nieopierzeni z wampirów stylizują się na ciebie. Naśladują twoją książkę, nawet jeśli całkowicie ją potępiają. Obwieszają się egipskimi kosztownościami. Czarny aksamit znowu jest de rigueur.

— Doskonale — powiedziałem. — Te miejsca, o których mówiłeś, jakie on są?

— Są przesiąknięte elementami wampirycznymi. Ściany ozdabiają plakaty z filmów o wampirach, a same filmy bez ustanku puszczane są z projektora na ustawione wysoko ekrany. Ci śmiertelni, którzy tam przychodzą, to prawdziwa parada unikatów, zupełnie teatralnych typów — młodzież punkowa, artyści, ci, którzy przebierają się w czarne peleryny i zakładają białe plastikowe kły. Właściwie oni nawet nas nie zauważają. W porównaniu z nimi często ubrani jesteśmy niepozornie i szaro, a w mrocznym, słabym oświetleniu baru moglibyśmy być niewidzialni; aksamit, egipskie świecidełka i to wszystko. Oczywiście nikt nie wybiera na swe ofiary tych właśnie klientów baru. Przychodzimy do takich miejsc po informacje. Bar wampirów jest najbezpieczniejszym miejscem dla śmiertelnych w całym świecie chrześcijańskim. Nie zabija się w barze wampirów.

— Ciekawe, czy ktoś pomyślał już o tym? — zapytałem.

— Myślano, myślano — odparł. — W Paryżu nazywało się to Théatre des Vampyres.

— Oczywiście — przytaknąłem.

— Zaczęto mówić jakiś miesiąc temu, że wróciłeś. A wiadomość już wtedy nie była nowa. Mówili, że polujesz w Nowym Orleanie i że dowiedzieli się, co zamierzasz zrobić. Mieli już pierwsze wydania twojej autobiografii. Słyszałem nie kończące się dyskusje o twoich video — clipach.

— Dlaczego nie widziałem ich w Nowym Orleanie? — zapytałem.

— Ponieważ Nowy Orlean od ponad półwiecza jest terytorium łowieckim Armanda. Nikt nie ośmiela się tam polować. Oni dowiedzieli się o wszystkim od śmiertelnych, przez zwykłe źródła informacji, z Los Angeles i z Nowego Jorku.

— Nie widziałem Armanda w Nowym Orleanie.

— Wiem — odparł.

Przez moment wyglądał na zmartwionego, speszonego. Poczułem lekkie ściśnięcie w okolicach serca.

— Nikt nie wie, gdzie jest Armand — powiedział nieco pochmurnie. — Ale kiedy tam był, zabijał młode wampiry, zostawili mu więc cały Nowy Orlean. Mówią, że wielu starszych to robi. Zabija młodych. Mówią to i o mnie, ale to nieprawda. Poluję w San Francisco jak duch. Nie niepokoję nikogo poza moimi nieszczęsnymi ofiarami.

Wszystko to nie zaskoczyło mnie specjalnie.

— Jest nas zbyt wielu — powiedział. — Zawsze było nas zbyt wielu. I wiele jest waśni. A wspólnota w jakimkolwiek mieście jest tylko środkiem, dzięki któremu trzech lub może więcej potężnych wampirów zgadza się wzajemnie siebie nie niszczyć i dzielić swoje terytorium zgodnie z naszymi zasadami czy prawami.

— Oni są teraz inni i o wiele bardziej surowi. Absolutnie nie wolno pozostawiać jakichkolwiek dowodów zabójstwa. Nawet pojedynczego martwego ciała. Nie wolno zostawiać śmiertelnych dla ewentualnego dochodzenia.

— Oczywiście.

— Nie wolno też dopuścić, by śmiertelni kiedykolwiek dostali w swoje ręce nasze zdjęcia w zbliżeniu czy na zatrzymanej klatce na video, dopuścić do ryzyka, w którym doszłoby do schwytania, uwięzienia czy naukowej weryfikacji przez świat śmiertelnych kogokolwiek z nas.

Przytaknąłem. Serce waliło mi jak młotem. Uwielbiam sam fakt bycia wyrzutkiem, tym, który już złamał wszystkie zasady. A więc oni naśladowali moją książkę? Och, a więc już się zaczęło. Koła poszły w ruch.

— Lestat, myślisz, że rozumiesz? — powiedział cierpliwie. — Niech świat dostanie tylko jeden mały fragment wiedzy o nas pod swoje mikroskopy, a nie będzie już sporów o legendy czy przesądy. Ot, dostarczymy dowodów.

— Nie zgadzam się z tobą, Louis — powiedziałem. — To nie takie proste.

— Oni mają już środki i możliwości zidentyfikowania nas, poklasyfikowania. Zgalwanizują całą ludzką rasę przeciwko nam.

— Nie, Louis. Naukowcy dzisiaj są jak czarnoksiężnicy pozostający w nie kończących się ciągłych wojnach z samymi sobą. Spierają się i kłócą o najbardziej podstawowe pytania w nauce. Mógłbyś dostarczyć jeszcze więcej naszej tkanki pod każdy ich mikroskop na świecie, a nawet wtedy opinia publiczna najprawdopodobniej nie uwierzyłaby w żadne słowo.

Zastanowił się przez chwilę.

— Jeden pochwycony — powiedział — jeden żyjący okaz w ich rękach…

— Nawet to by nie wystarczyło — odrzekłem. — I jak, wreszcie, mogliby mnie pojmać?

Zbyt było to miłe i przyjemne dla wyobraźni — pogoń, intryga, ewentualnie pojmanie i ucieczka. Uwielbiam to.

Uśmiechał się teraz w zagadkowy sposób. Pełen dezaprobaty, a jednocześnie zachwytu.

— Jesteś teraz bardziej szalony niż byłeś — powiedział pod nosem. — Bardziej szalony niż wtedy w Nowym Orleanie, gdy, bez wątpienia, szerzyłeś popłoch wśród jego mieszkańców.

Zacząłem się śmiać. Nagle jednak uspokoiłem się. Nie zostało nam wiele czasu przed porankiem. Mogę się śmiać całą drogę do San Francisco jutro w nocy.

— Louis, przemyślałem to dobrze, pod każdym względem — powiedziałem. — Trudniej będzie rozpocząć prawdziwą wojnę ze śmiertelnymi niż myślisz…

— …a ty jesteś zdecydowany i zdeterminowany rozpocząć ją, prawda? Chcesz, aby każdy, śmiertelny i nieśmiertelny, poszedł za tobą?

— Dlaczego nie? — zapytałem. — Niech to się wreszcie zacznie. Niech spróbują zniszczyć nas w taki sam sposób, w jaki zniszczyli swoich innych diabłów. Niech spróbują wymazać nas ze swego życia.

Przyglądał mi się z wyrazem przerażenia i niedowierzania na twarzy. Niebo rozjaśniło się już nad naszymi głowami, gwiazdy powoli znikały i oddalały się. Niewiele czasu pozostało przed wczesnym wiosennym porankiem.

— A więc naprawdę chcesz, aby to wszystko się wydarzyło — powiedział poważnie. Jego głos był teraz delikatniejszy niż poprzednio.

— Louis, chcę, aby coś i wszystko się wydarzyło — odparłem. — Przede wszystkim chcę, abyśmy doszli do zmiany. Kimże innym teraz jesteśmy jak tylko prymitywnymi pijawkami — godnymi pogardy konspiratorami bez żadnego sensu i wytłumaczenia. Dawny czar i fantazja przeminęły już. Przyjmijmy więc nowe znaczenie dla siebie. Pragnę skierowania na nas jasnych świateł, tak jak pragnę krwi. Pragnę boskiej widzialności. Pragnę wojny.

— Nowe zło, aby użyć twoich dawnych słów — odparł. — Tyle że tym razem jest to zło dwudziestowieczne.

— Dokładnie tak — dodałem, choć ponownie pomyślałem o czysto śmiertelnym impulsie, próżnym impulsie — sławie na cały świat, uznaniu. Ledwo dostrzegalny rumieniec wstydu. To wszystko zapowiada się tak ekscytująco i przyjemnie.

— Ale dlaczego, Lestat? — zapytał z lekka podejrzliwie. — Po co to całe niebezpieczeństwo, ryzyko? W końcu dopiąłeś już swego. Powróciłeś. Jesteś silniejszy niż kiedykolwiek. Odzyskałeś swój dawny ogień, jakbyś nigdy go nie utracił, i wiesz dobrze, jakie to cenne. Po co ryzykować od razu? Czy zapomniałeś, jak to było, kiedy świat otaczał nas razem wokoło i nikt nie mógł nam wyrządzić krzywdy poza nami samymi?

— Czy to propozycja, Louis? Czy wracasz do mnie, jak to nazywają kochankowie?

Jego oczy pociemniały. Odwrócił wzrok.

— Ja nie kpię z ciebie, Louis — powiedziałem.

— To ty wróciłeś do mnie, Lestat — powiedział spokojnie, ponownie zwracając wzrok ku mnie. — Kiedy usłyszałem pierwsze szepty o tobie w „Córce Drakuli” poczułem coś, co, jak sądziłem, dawno już minęło na zawsze…

Przerwał.

Wiedziałem, o czym mówił. Już to powiedział. Zrozumiałem to już setki lat temu, kiedy byłem świadkiem rozpaczy Armanda po śmierci starego klanu. Podniecenie, pragnienie kontynuacji — te rzeczy były dla nas bezcenne. Jeszcze jeden powód, dla którego warto doprowadzić do tego koncertu, do kontynuacji, do samej wreszcie wojny.

— Lestat, nie wychodź jutro na scenę — powiedział. — Niech już te filmy i książka zrobią to, co chcesz, ale chroń samego siebie. Spotkajmy się razem i porozmawiajmy. Dzielmy się sobą, jak nigdy w przeszłości. I mam na myśli nas wszystkich.

— Bardzo pociągające, mój piękny — odparłem. Był taki czas w poprzednim wieku, kiedy oddałbym prawie wszystko, aby usłyszeć te słowa. — I zejdziemy się razem, i będziemy rozmawiać, my wszyscy, i będziemy dzielić się sobą. To będzie wspaniałe, lepsze niż kiedykolwiek w przeszłości. Zamierzam jednak wystąpić na scenie. Zamierzam znowu być Lelio, w inny sposób niż niegdyś w Paryżu. Będę wampirem Lestatem i wszyscy będą mogli mnie zobaczyć. Będę symbolem, wyrzutkiem, wybrykiem natury, kimś, kogo się kocha i kim się pogardza zarazem. Powiem ci — nie mogę z tego zrezygnować. Nie mogę tego teraz przegapić. I całkiem szczerze — nic a nic się nie boję.

Zebrałem się w sobie, aby odeprzeć chłód albo smutek, który mógłby go opanować. Nienawidziłem nieuchronnie zbliżającego się słońca. Louis odwrócił się plecami. Iluminacja raniła go trochę, ale jego twarz nadal pełna była ciepłego wyrazu.

— No dobrze — powiedział. — Chciałbym pojechać z tobą do San Francisco. Chciałbym tego bardzo. Czy zabierzesz mnie ze sobą?

Nie mogłem odpowiedzieć natychmiast. Czysta ekscytacja zbyt była rozdzierająca, a miłość do niego bez wątpienia upokarzała mnie przed nim.

— Oczywiście. Zabiorę cię ze sobą — odparłem wreszcie.

Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy na siebie w napięciu. Musieliśmy się teraz rozstać. Poranek zabierał mi go.

— Jeszcze jedna sprawa, Louis — powiedziałem.

— Tak?

— To ubranie. Niemożliwe, to jest, chcę powiedzieć, że jutrzejszej nocy, jak to mówią w XX wieku, żebyś mi zgubił ten sweter i te spodnie.


Gdy Louis odszedł, poranek wydał mi się pusty. Stałem jeszcze przez chwilę w bezruchu, zastanawiając się nad wiadomościami, które Louis mi przyniósł.

Niebezpieczeństwo. Szybko przebiegłem wzrokiem po odległych wzgórzach, nie kończących się polach. Zagrożenie, ostrzeżenie — jakie to miało znaczenie? Młodzi wykręcają mój numer telefonu, starzy wypowiadają podniesionym, nieziemskim głosem swoje oburzenie. Czy to było takie dziwne?

Teraz mogłem myśleć już tylko o Louisie, że on był ze mną. I o tym, jak by to było, gdyby przyszli ci inni.

2

Obszerne, rozciągające się szeroko parkingi Cow Palace w San Francisco zatłoczone były śmiertelnymi, którzy natychmiast dostali szału, gdy tylko kawalkada naszych samochodów przepchnęła się przez bramy wjazdowe. Moim muzycy w limuzynie z przodu, Louis w skórzanym wdzianku tuż obok mnie. Odświeżony i promieniujący, w przykrytym czarną peleryną kostiumie zespołu wyglądał, jakby właśnie zszedł z kart swojej własnej książki. Jego zielone oczy przesuwały się nieco bojaźliwie po wrzeszczących po obu stronach samochodu młodzieńcach i obstawie na motocyklach, która pilnowała dystansu między nami a tłumem.

Miejsca zostały wyprzedane miesiąc wcześniej. Rozczarowani fani zażądali transmisji koncertu na zewnątrz, aby mogli się mu przysłuchiwać. Ziemia zaśmiecona już była niezliczoną ilością pustych puszek po piwie. Młodzież siedziała na dachach, maskach i bagażnikach samochodów, a z radiowych głośników, nastawionych na maksymalną głośność, grzmiały kompozycje „The Vampire Lestat”.

Przy samochodzie biegł mój menadżer, tłumacząc, że na zewnątrz sali koncertowej umieszczone będą ekrany i głośniki. Policja z San Francisco wydała zezwolenie na rozszerzenie imprezy, aby zapobiec zamieszkom. Czułem rosnący niepokój Louisa. Grupa młodych ludzi przedarła się przez ochronę policyjną i biegnąc przy samochodzie, przylepiała swe twarze do szyb, aż do chwili, kiedy kawalkada samochodów skręciła gwałtownie i wjechała w półkolisty podjazd do audytorium.

Bez wątpienia byłem oczarowany tym, co miało nastąpić. Podniecenie we mnie sięgało szczytu. Raz za razem fani otaczali samochód, lecz po chwili odrzucani byli do tyłu. Zaczynałem rozumieć, jak bardzo nie doceniłem całego tego przedsięwzięcia. Sfilmowane koncerty rockowe, które oglądałem wcześniej, nie przygotowały mnie na ten stan, elektryzujący już całe moje ciało. Wejście do sali koncertowej było piekłem. Przez szpaler utworzony ze strażników przebiegliśmy do mocno strzeżonych pokojów za sceną. Tough Cookie ścisnęła mnie mocno w biegu, Alex popychał Larrego przed sobą. Fani rzucali się ku naszym włosom, pelerynom. Odchyliłem się do tyłu i wziąłem pod swe skrzydło oszołomionego Louisa, przeprowadzając przez drzwi.

W zasłoniętych szczelnie pokojach garderoby usłyszałem po raz pierwszy bestialski, dziki wrzask tłumu, piętnaście tysięcy dusz podśpiewujących i wrzeszczących pod jednym dachem.

Nie, nie miałem nad tym kontroli, nad tą wściekłą i gwałtownie okazywaną radością, która wprawiła w drżenie całe moje ciało. Kiedy coś takiego zdarzyło się mi w przeszłości, taka prawie wesołość?

Poszedłem za kurtynę i zerknąłem na publiczność. Śmiertelni po obu stronach długiego owalu sali, od parteru aż do samych belek stropowych, a na szerokim otwartym środku tłum składający się chyba z kilku tysięcy tańczył, obłapywał się i żywo gestykulował w dymnej mgiełce, rywalizując ze sobą o jeszcze lepsze miejsce przed platformą sceny. Zapach ludzkiej krwi, haszyszu i piwa unosił się w górę ku otworom wentylacyjnym.

Ekipa techniczna krzyczała już, że wszystko gotowe. Makijaż na naszych twarzach został poprawiony, czarne, atłasowe peleryny wyszczotkowane, czarne krawaty wypastowane. Trzymanie tego tłumu w oczekiwaniu choćby chwilę dłużej nie wydawało się bezpieczne.

Wydano już dyspozycje i oświetlenie sali nagle wygasło. Nieludzki ryk zabrzmiał w ciemności, odbijając się od ścian. Czułem go w drżących deskach podłogi. Stawał się coraz potężniejszy, podobnie jak elektroniczne buczenie oznajmiające o podłączeniu „sprzętu”. Wibracja przewiercała mi skronie. Skóra jakby warstwami schodziła ze mnie. Ujrzałem dłoń Louisa, pocałowałem go, a następnie poczułem, że jego uścisk zwolnił mnie.

Za kurtyną ludzie powyciągali i pozapalali zapalniczki. Tysiące maleńkich płomyków podrygiwało w mroku. Po chwili usłyszałem rytmiczne klaśnięcia rąk, które wkrótce ucichły, a ich miejsce zajął ponownie ogólny ryk, przetaczając się z góry na dół audytorium, przetykany od czasu do czasu wrzaskami.

W głowie huczało mi jak w ulu. Zdążyłem pomyśleć o teatrze Renauda sprzed tylu lat. Ujrzałem go znów przed oczyma. To miejsce tutaj było niczym rzymskie Koloseum! Produkcja taśm, video — clipów — to wszystko było pod całkowitą kontrolą, to było takie zimne. Nie dawało nawet przedsmaku tego, czego doznawałem teraz.

Główny elektryk dał znak i wyrwaliśmy przed kurtynę. Śmiertelni członkowie zespołu zaczęli się kręcić po omacku, ponieważ nie widzieli dobrze w ciemnościach panujących na scenie, podczas gdy ja, bez wysiłku, znajdowałem drogę w plątaninie kabli i przewodów elektrycznych.

Byłem już na skraju sceny, tuż nad głowami falującego tłumu. Alex usadowił się za perkusją. Tough Cookie trzymała już w ręku swą płaską, błyszczącą gitarę elektryczną, Larry był na miejscu, za ustawionymi wokół niego klawiaturami syntezatorów.

Odwróciłem się i zerknąłem w górę, na olbrzymie ekrany, które miały powiększać obraz ze sceny dla każdej pary oczu na sali. Potem znowu przeniosłem wzrok na morze krzyczących nastolatków. Fale, niezliczone fale dźwięku zalewające ciemność. Wyczuwałem ciepło i zapach krwi. Olbrzymi rząd reflektorów umieszczonych nad naszymi głowami zapłonął nagle jasnym światłem. Gwałtowny snop srebrnego, niebieskiego i czerwonego światła skrzyżował się na nas. Wrzask sali osiągnął niewiarygodne natężenie. Cała sala stanęła na równe nogi.

Czułem pełzanie światła na mojej białej skórze; płonęło na jasnych włosach. Rozejrzałem się dokoła i zobaczyłem śmiertelnych członków mojego zespołu rozgorączkowanych i natchnionych, rozlokowanych pośród niezliczonych kabli i srebrnych rusztowań.

Pot wystąpił mi na czoło, gdy ujrzałem wszędzie zaciśnięte w powitaniu pięści. Wielu młodych fanów ubranych było w stroje wampira, a na ich twarzach połyskiwała sztuczna krew. Niektórzy mieli na sobie miękkie peruki jasnych włosów, niektórzy podmalowane czarnymi obwódkami oczy, aby wyglądać jeszcze bardziej niesamowicie i upiornie. Kocia muzyka, gwizdy oraz ochrypłe krzyki stały się jeszcze głośniejsze i wytworzyły ogólny zgiełk.

To było zupełnie coś innego od kręcenia filmów i nagrywania w studio. To zupełnie nie przypominało śpiewania w klimatyzowanej i wykładanej korkiem sali nagrań w studio. To ludzkie przeżycie uczyniono wampirycznym, tak jak sama muzyka była wampiryczna, jak obrazy video były obrazem nabrzmiałym krwią.

Drżałem w czystej radości, a zabarwiony na czerwono pot spływał po mojej twarzy.

Reflektory przesuwały się po publiczności, pozostawiając nas skąpanych w metalicznym blasku, a wszędzie tam, dokąd docierało światło, tłum wpadał w konwulsyjne drganie, podwajając siłę swojego wrzasku.

Co było w tych dźwiękach? Oznajmiały o ludziach przedzierzgających się w dziką tłuszczę,, jak tłumy otaczające gilotynę, jak starożytni Rzymianie domagający się krwi chrześcijańskiej, jak Keltoi gromadzący się w gaju w oczekiwaniu Mariusza, boga. Widziałem tej gaj jak wtedy, kiedy Mariusz opowiadał mi swoją historię. Czy blask pochodni był bardziej niesamowity od tych kolorowych snopów światła? Czy przerażające giganty z wikliny były większe niż obecne tu stalowe wsporniki podtrzymujące rzędy głośników i rozżarzonych reflektorów?

Tu jednak nie było przemocy, nie było śmierci — tylko dziecięca wylewność wydostająca się z ust i ciał młodych ludzi, energia naturalnie wyzwalana.

Jeszcze jedna fala zapachu haszyszu od pierwszych rzędów. Długowłosi, ubrani w skóry nabijane ćwiekami motocykliści, klaskający w dłonie nad swymi głowami — zdawali się duchami tamtych Keltoi. Ich barbarzyńskie loki unosiły się na wietrze. Nad przepełnioną dymem salą przepływało coś, co odczuwało się jak miłość. W zapalających się i gasnących światłach ruchy tłumu jak na zwolnionych klatkach filmu. Młodzi ludzie śpiewali unisono, natężenie ich zaśpiewów wzmagało się: LESTAT! LESTAT! LESTAT!

Och, to jest zbyt boskie. Który śmiertelnik mógłby się oprzeć takiemu oddaniu, takiemu bałwochwalstwu? Ścisnąłem w palcach brzegi mojej czarnej peleryny i to był sygnał do rozpoczęcia. Gwałtownym ruchem głowy rozrzuciłem włosy swobodnie na ramiona. Gest ten odebrany został nowymi krzykami aż po sam koniec sali. Scena została częściowo oświetlona reflektorami. Uniosłem pelerynę, prezentując ją niczym skrzydła nietoperza. Krzyki zlały się w jeden, monolityczny ryk.

— JESTEM WAMPIREM LESTATEM! — krzyknąłem z całych sił, odsuwając się jednocześnie od mikrofonu. Dźwięk mego głosu zdawał się być niemal widzialny, gdy zataczał koło wokół owalnego audytorium. Odpowiedź tłumu była jeszcze gwałtowniejsza i gorętsza.

— NO DALEJ, NIE SŁYSZĘ WAS! KOCHACIE MNIE PRZECIEŻ! — krzyknąłem nagle bez zastanowienia. Wokoło wszyscy tupali nogami. Tupali o betonową podłogę, uderzali o drewniane siedzenia.

— ILU Z WAS CHCIAŁOBY BYĆ WAMPIRAMI?

Ryk przeszedł w burzę. Kilkoro młodych ludzi próbowało wdrapać się na scenę, ale ochroniarze strącali ich z powrotem w tłum. Jeden z czarnowłosych motocyklistów podskakiwał bez przerwy wysoko w górę, trzymając w obu dłoniach puszki z piwem. Światło stało się jeszcze jaśniejsze, jak oślepiający blask eksplozji. Z głośników znajdujących się z tyłu wydostał się odgłos silnika lokomotywy o ogłuszającej sile, jak gdyby pociąg wpadł z wielką szybkością na scenę. Wszelkie odgłosy pośród publiczności zostały po prostu przezeń połknięte. W ogłuszającej ciszy tłum tańczyły i podskakiwał przed sceną. W chwilę później powietrze przeszył przenikliwe dźwięki szarpanych wściekle strun gitary elektrycznej. Perkusja huknęła i przeszła w marszową kadencję łoskotu, zgrzytliwy dźwięk syntezatora sięgnął szczytu, a następnie załamał się, przechodząc W kipiący kocioł dźwięku. Pora już była zacząć śpiew w molowej tonacji. Popłynęły dziecinnie proste słowa piosenki przeskakujące ponad akompaniamentem:

JA JESTEM WAMPIREM LESTATEM

WY ZJAWILIŚCIE SIĘ TU NA WIELKI SABAT

ALE ŻAL MI WAS WSZYSTKICH

Wyrwałem mikrofon ze stojaka i pędem pobiegłem ku jednej ze stron sceny, następnie w kierunku drugiej. Czarna peleryna wybrzuszyła się na mnie w biegu!

NIE MOŻECIE OPRZEĆ SIĘ PANOM NOCY

NIE MA W NICH MIŁOSIERDZIA NA WASZE BŁAGANIA

WASZ STRACH NAPEŁNIA ICH ROZKOSZĄ

Wyciągnięte dłonie próbowały uchwycić mnie za kostki, tłum przesyłał mi pocałunki. Dziewczyny unoszone w górę przez swych kompanów próbowały choć dotknąć mojej peleryny, gdy wirowała nad ich głowami.

A PRZECIEŻ, WEŹMIEMY WAS W MIŁOŚCI

I W ZACHWYCIE ZŁAMIEMY WAS.

I W ŚMIERCI UWOLNIMY WAS.

NIKT NIE POWIE,

ŻE NIE BYLIŚCIE OSTRZEŻENI.

Tough Cookie, wściekle szarpiąc struny gitary, podskakiwała dziko w półobrotach. Muzyka osiągnęła swój szczyt w przenikliwym glissando, bębny i cymbały zbijały się w jedno, kipiąca muzyka syntezatora wzniosła się ponownie. Poczułem, że cały jestem przepełniony muzyką. Nawet podczas owego dawnego Rzymskiego Sabatu nie zawładnęła mną tak bardzo.

Podczas tańca uszczypnąłem się mocno. Kołysałem rytmicznie biodrami, energicznie rzucając nimi do przodu, gdy oboje z Tough Cookie skakaliśmy w kierunku skraju sceny. Wykonywaliśmy swobodne i erotyczne podskoki Pullcinelli, Harlekina i wszystkich postaci starej komedii dell’arte. Instrumenty to oddalały się od tematu, od piskliwej melodii, to odnajdywały ją ponownie. Nawzajem mobilizowaliśmy siebie w tańcu, całkowicie improwizując i wykonując wszystko w obrębie narzuconej charakteryzacji.

Ochroniarze strącali bez pardonu tych, którzy usiłowali dostać się do nas. A przecież tańczyliśmy na samym brzegu sceny, jakby naigrywając się z nich, kusząc, odrzucając włosy spadające nam na twarze, odwracając się, aby zobaczyć siebie nad nami, w niemożliwej halucynacji powiększonego obrazu na ekranach. Dźwięk przewiercał się przeze mnie, gdy odwracałem się ponownie ku publiczności. Dźwięk krążył wewnątrz mojego ciała jak stalowa bila, wędrująca od jednego otworu do drugiego przez biodra i ramiona, aż stwierdziłem, że unoszę się ponad deskami w wielkim zwolnionym skoku, a potem bezgłośnie opadam na nie z powrotem z furkotem czarnej peleryny i otwartymi ustami obnażającymi białe kły. Euforia. Ogłuszający aplauz.

Wszędzie dookoła widziałem odsłonięte ludzkie szyje. Chłopcy i dziewczyny wyciągali szyje i rozpinali krępujące je kołnierzyki. Dawali mi znaki, bym zszedł do nich i spróbował ich. Zapraszając mnie, błagali mnie. Kilka dziewcząt płakało.

Zapach krwi był silny, jak dym w powietrzu. Mnóstwo ludzkich ciał. A przecież wszędzie sprytna życiowo niewinność, niezgłębiona wiara, że to wszystko jest tylko przedstawieniem, że nikomu nic się nie stanie. Ta histeria, ta wspaniała histeria była bezpieczna.

Kiedy krzyczałem, myśleli, że to system dźwiękowy. Kiedy skakałem, myśleli, że zwyczajny trik. Właściwie dlaczego nie, kiedy magia ogłuszała ich ze wszystkich stron, a ich wzrok mógł z naszych rzeczywistych ciał, w jednej chwili, powędrować ku olbrzymim, żarzącym się gigantom na ekranach ponad głowami?

Mariuszu, chciałbym żebyś mógł to oglądać! Gabrielo, gdzie jesteś?

Słowa piosenki śpiewał zespół ponownie unisono. Śliczny sopran Tough Cookie unosił się ponad innymi głosami, a jej gitara podrygiwała lubieżnie niczym olbrzymi fallus, gdy tymczasem niezliczone tysiące widzów klaskały w dłonie i tupały.

— MÓWIĘ WAM, JESTEM WAMPIREM! — krzyknąłem nagle.

Ekstaza, delirium.

— JESTEM ZŁEM! ZŁEM!

— TAK, TAK, TAK, TAK, TAK, TAK, TAK.

Wyrzuciłem ramiona przed siebie. Dłonie zakrzywiły się ku górze.

— CHCĘ SPIJAĆ WASZE DUSZE!

Olbrzymi, kędzierzawy chłopak w czarnej skórzanej kurtce, wspierany i popychany przez tych, którzy znajdowali się za nim, odepchnął się od nich w skoku do przodu i znalazł się na scenie tuż obok mnie z pięściami nad głową. Ochroniarze rzucili się, by się nim zająć, ale ja już miałem go w swoich rękach, przycisnąłem do piersi, zamknąłem w uścisku i uniosłem jedną ręką w górę, ustami przywierając do szyi, dotykając tylko zębami, tylko dotykając ten gejzer krwi gotowy do wytryśnięcia prosto do góry!

Oni jednak już go dopadli, wyrywając z mojego uścisku. Odrzucili go ku widowni, jak rybę w morze. Tough Cookie stała obok mnie, a na jej czarnych aksamitnych spodniach i wirującej pelerynie połyskiwało światło.

Teraz poznałem już to wszystko, czego nie było na stronach książek o piosenkarzach rockowych, które wcześniej czytałem — szalonego mariażu tego, co prymitywne, z tym, co naukowe, tej religijnej ekstazy i szaleństwa. Przecież byliśmy teraz w owym starożytnym świętym gaju. Byliśmy tu pospołu z bogami.

Już przy pierwszym utworze myślałem, że wywalimy korki. Przeszliśmy do następnego utworu, a tłum podchwycił rytm, wykrzykując słowa piosenki dobrze znane z naszych albumów i video — clipów. Tough Cookie i ja śpiewaliśmy, do rytmu przytupując nogami.

DZIECI CIEMNOŚCI

SPOTYKAJĄ DZIECI ŚWIATŁA.

DZIECI CZŁOWIEKA

WALCZĄ Z DZIEĆMI NOCY.

Jeszcze raz tłum odpowiedział aplauzem, rykiem, wyciem i jękiem, nie zdając sobie sprawy z sensu słyszanych słów. Czy starożytni Keltoi mogli wpadać w taką histerię, wyciem i pohukiwaniem dochodząc do skraju masakry? Tu jednak nie było żadnej masakry, żadnych ofiar, które miały zostać spalone. Namiętność i pasja toczyły się ku obrazom zła, nie — zła. Namiętność i pasja objęły obraz śmierci, nie — śmierci. Czułem to jak parzącą iluminację na porach skóry i w cebulkach włosów. Wzmocniony elektrycznie krzyk Tough Cookie przyniósł następną zwrotkę. Mój wzrok omiatał najdalsze kąty i zagłębienia sali. Amfiteatr stał się wielką, zawodzącą duszą.

WYBAW MNIE PRZED TYM, WYBAW MNIE PRZED MIŁOŚCIĄ DO TEGO. Broń przed zapomnieniem wszystkiego innego. Pragnę was moje dzieciątka, chcę waszej krwi, niewinnej krwi. Chcę waszej adoracji w tej samej chwili, w której zanurzę moje zęby w waszych szyjach. Tak, to jest poza wszelką pokusą.

W tej jednej chwili cennego bezruchu i wstydu ujrzałem ich po raz pierwszy na własne oczy, tam, w tłumie. Niewielkie białe twarze miotające się jak maski na falach bezkształtnych ludzkich twarzy, wyraźne jak twarz Magnusa kiedyś dawno temu. Byłem pewien, że gdzieś tam za kurtyną Louis także ich dostrzegł. Poczułem, zaskoczony, że emanuje z nich zdziwienie, zdumienie i strach.

HEJ WY TAM, WSZYSTKIE PRAWDZIWE WAMPIRY, POKAŻCIE SIĘ! Oni jednak nie poruszyli się, podczas gdy pomalowani i poprzebierani śmiertelni oszaleli wokół nich.

Tańczyliśmy i śpiewaliśmy przez dobre trzy godziny. Zajechaliśmy w szale nasze instrumenty. Whisky rozchlapywała się na prawo i lewo, gdy Alex, Larry i Tough Cookie raczyli się nią na scenie. Tłum napierał coraz bardziej, aż policja zdwoiła obstawę sceny, a światło uniesiono w górę. Gdzieś w odległym kącie audytorium słychać było trzask łamanych krzeseł, puste puszki po piwie toczyły się po betonowej podłodze. Prawdziwe wampiry odważyły się przybliżyć nieco. Niektórzy zniknęli z pola mojego widzenia.

Tak to wyglądało.

Bezustanny krzyk, jakby tysięcy wrzeszczących pijaków, gdy graliśmy balladę z ostatniego video — clipu pt. Wiek niewinności. Wtedy nasza muzyka złagodniała. Bębny wyłączyły się, a ostre dźwięki gitary ustały. Syntezator przekazał prześliczne, półprzezroczyste dźwięki elektrycznego klawikordu, dźwięki tak lekkie, a jednocześnie tak obfite, jakby powietrze wypełniło się złotym deszczem.

Całe moje ubranie przesiąknięte było krwawym potem, włosy były aż mokre od niego, pozlepiane i poskręcane. Peleryna zwieszała się nierówno na jednym ramieniu. Powoli rozchylałem usta, jakby w wielkim ziewaniu, pozwalając, by każde słowo piosenki było wyraźnie słyszalne.

Nadszedł wiek niewinności

Prawdziwej niewinności

Wszystkie wasze demony są już dobrze widzialne

Wszystkie wasze demony są już materialne

Nazwij je Bólem

Nazwij je Głodem

Nazwij je Wojną

Zła mitycznego już więcej nie potrzebujesz

Pozbądź się wampirów i diabłów

Wygoń wampiry i diabły

Razem z bogami, których już nie wyznajesz

Pomnij to, co widzisz

Kiedy na mnie patrzysz

Zabijaj nas, moich braci i siostry

Wojna już rozpoczęta

Pomnij to, co widzisz

Kiedy na mnie patrzysz.

Przymknąłem oczy przy wzmagającym się aplauzie widowni. Dlaczego tak klaskali? Co tak celebrowali?

Elektryczne światło w tym olbrzymim audytorium. Ci prawdziwi gdzieś zniknęli w przemieszczającym się tłumie. Umundurowani policjanci wskoczyli na platformę sceny, aby uformować rząd oddzielający nas od rozhisteryzowanego tłumu. Alex szarpał mnie za rękaw, gdy wracaliśmy za kulisy:

— Człowieku, musisz uciekać. Ta cholerna limuzyna już dawno jest otoczona.

Odpowiedziałem, że muszę spróbować dostać się do limuzyny, spróbować teraz stąd odjechać.

Po lewej stronie ujrzałem nagle białą twarz jednego z prawdziwych, gdy przeciskał się przez tłum. Miał na sobie czarną skórę motocyklisty, jego jedwabne, nieziemskie włosy wyglądały jak błyszcząca czarna miotła. Kurtyna została zdarta z górnych prętów i widownia wlała się za kulisy. Louis był obok mnie. Ujrzałem jeszcze jednego nieśmiertelnego po swej prawej stronie, chudego, szczerzącego zęby mężczyznę o małych ciemnych oczach.

Powiew zimnego powietrza, gdy przecisnęliśmy się wreszcie z budynku na parking, i istne piekło zwijających się w transie śmiertelnych walczących, by dostać się bliżej nas, wrzeszczący policjanci próbujący opanować sytuację. Limuzyna kołysała się jak łódka, gdy Tough Cookie, Alex i Larry byli wpychani do środka. Jeden z ochroniarzy już wcześniej trzymał dla mnie silnik mojego „Porsche’a” na chodzie, ale młodzi ludzie otoczyli samochód, waląc pięścią w maskę i dach samochodu.

Za wampirem z ciemnymi włosami pojawił się jeszcze jeden demon, tym razem kobieta. Para ta przepychała się nieubłaganie coraz bliżej ku mnie. Co u diabła chcieli zrobić?

Potężny silnik limuzyny ryczał jak lew, otoczony czeredą dzieci nie pozwalających mu wyrwać się z tłumu. Obstawa na motocyklach również uruchomiła silniki, rzygając spalinami i hałasem w tłum.

Wampirze trio nagle znalazło się tuż przy moim samochodzie, otaczając go. Twarz tego wysokiego wykrzywiona była z wściekłości. Jedno pchnięcie jego mocnej ręki uniosło z jednej strony nisko zawieszony samochód razem z oblepionymi na nim młodziakami, którzy w tej samej chwili przywarli mocno do karoserii. Lada moment mógł się przewrócić na dach. Nagle poczułem, że czyjaś ręka owija się wokół mojej szyi. Wyczułem też, że ciało Louisa wykonuje półobrót, i usłyszałem odgłos jego pierwszego uderzenia w nieśmiertelnego, który mnie zaatakował. Usłyszałem jeszcze ciśnięte przez zęby przekleństwo. Śmiertelni wokół nas zaczęli krzyczeć przeraźliwie. Jakiś policjant upominał tłum przez głośniki, aby się rozproszył i oczyścił miejsce. Rzuciłem się do przodu, ścinając z nóg kilku młodzieńców po drodze i przytrzymałem samochód w ostatniej chwili, nim nie przewrócił się kołami do góry jak wielki skarabeusz. Gdy szamotałem się z drzwiami, czułem napierający tłum. Lada moment mogło dojść do zamieszek.

Panika wisiała na włosku.

Gwizdy, krzyki, syreny policyjne. Ludzkie ciała popychające Louisa i mnie ze wszystkich stron. Nagle wampir w skórze pojawił się po drugiej stronie samochodu. Wielka srebrna kosa błysnęła w świetle reflektorów, gdy zamachnął się nią nad głową. Usłyszałem jeszcze krzyk ostrzegawczy Louisa. Kątem oka dostrzegłem błysk jeszcze jednej kosy. Nienaturalne skrzeczenie przecięło kakofonię dźwięków, gdy niespodziewanie, w oślepiającym blasku, ciało wampira eksploatowało i zajęło się płomieniami. Chwilę później nastąpiła druga eksplozja i blask płomieni tuż obok mnie. Kosy z brzękiem upadły na betonową jezdnię. Kilka metrów dalej jeszcze jeden wampir nagle eksplodował w gwałtownym wybuchu.

Tłum wpadł w panikę, rzucając się z powrotem ku sali koncertowej, wylewając się w popłochu z parkingu, biegnąc gdziekolwiek i na oślep w poszukiwaniu ucieczki przed płonącymi postaciami, spalającymi się na popiół w swym własnym małym piekle. Ich ręce i nogi stapiały się w żarze, zamieniając w obrzydliwe, obnażone kości. Dostrzegłem pozostałych nieśmiertelnych błyskawicznie oddalających się przez powolny ludzki tłum.

Louis był zupełnie ogłuszony, gdy odwrócił się ku mnie, a wyraz zadziwienia na mojej twarzy z pewnością oszołomił go jeszcze bardziej. Żaden z nas nie miałby w sobie tyle mocy, aby tego dokonać! Znałem tylko jednego nieśmiertelnego, który miał taką moc.

Nagle zostałem odepchnięty do tyłu otwierającymi się drzwiami samochodu i delikatna, biała ręka, która wynurzyła się z wewnątrz, wciągnęła mnie do środka.

— Szybko, obaj! — usłyszałem kobiecy głos wypowiadający słowa po francusku. — Na co czekacie, aby Kościół ogłosił to cudem?

Nim dobrze zdałem sobie sprawę z tego, co się dzieje, byłem już w kubełkowym siedzeniu „Porsche’a”, usiłując przepuścić Louisa przeciskającego się przeze mnie ku maleńkim siedzeniom za przednimi fotelami. „Porsche” ruszyło do przodu, rozganiając uciekających śmiertelnych. Wpatrywałem się w wysmukłą postać siedzącą za kierownicą obok mnie. Jej jasne włosy opadały luźno na ramiona, przybrudzony filcowy kapelusz opadł jej na oczy.

Chciałem zarzucić jej ręce na szyję, obsypać ją pocałunkami, przycisnąć do serca i zapomnieć absolutnie o wszystkim. Do diabła z tymi nieopierzonymi idiotami. Samochód jednak o mało nie przefikołkował, gdy przy gwałtownym skręcie w prawo minął bramę wjazdową i wpadł na zatłoczoną ulicę.

— Gabrielo, przestań! — krzyknąłem, dotykając jej ręki. — Ty tego nie zrobiłaś. Spalić ich w taki sposób…!

— Oczywiście, że nie — odpowiedziała po francusku, ledwo tylko zaszczycając mnie krótkim spojrzeniem. Wyglądała porywająco, gdy z palcami zaciśniętymi na kierownicy spokojnie wprowadziła samochód w następny ostry zakręt. Jechaliśmy w kierunku autostrady.

— Oddalamy się od Mariusza! — krzyknąłem. — Zatrzymaj się.

— A więc pozwól mu, by też wysadził w powietrze ten furgon, który jedzie za nami! — odkrzyknęła. — Wtedy się zatrzymam.

Pedał gazu wcisnęła do końca, a jej oczy wpatrywały się w drogę przed nami.

Odwróciłem się do tyłu. Olbrzymi pojazd sunął za nami z zaskakującą prędkością — jakiś nadzwyczajnie duży furgon albo coś w tym rodzaju, pękaty i czarny, z chromowymi zębami wzdłuż zadartego nosa chłodnicy. Zza przyćmionej szyby przedniej czwórka nieśmiertelnych rzucała na nas wściekłe spojrzenia.

— Za duży ruch jest na ulicy, byśmy mogli się od nich odczepić — powiedziałem. — Zawróć. Wróć do audytorium, Gabrielo, zawróć!

Ona jednak parła do przodu, wymijając dziko samochody, jednego po drugim. Niektórzy z mijanych kierowców w panice zjeżdżali na pobocze.

Furgon zbliżał się coraz bardziej.

— To maszyna wojenna, patrzcie! — wykrzyknął Louis. — Zamontowali na furgonie żelazny zderzak. Zamierzają nas staranować, te małe potworki!

Och, niedobrze to rozegrałem. Nie doceniłem ich. Dobrze oceniłem własne możliwości w tym wieku nowoczesności, ale nie ich!

Odjeżdżaliśmy coraz dalej i dalej od tego nieśmiertelnego, który mógł rozerwać ich na strzępy i wyprawić wszystkich na tamten świat. No cóż, sam się nimi zajmę, z przyjemnością. Na początek roztrzaskam na drobne kawałki przednią szybę furgonu, a potem oberwę im głowy, jedną po drugiej. Otworzyłem boczne okno i wysunąłem do połowy swoje ciało. Wiatr smagał mi włosy, gdy przyglądałem im się baczniej, ich wstrętnym białym twarzom za szybą furgonu.

Gdy minęliśmy z piskiem rampę autostrady, byli już prawie na naszym zderzaku. Dobrze. Jeszcze troszkę bliżej i skoczę. Wysunąłem się jeszcze bardziej. Nagle jednak nasz samochód zaczął się zataczać i wpadać w lekki poślizg przy hamowaniu. Gabriela została nagle zablokowana przez grupę wolno jadących pojazdów przed nami.

— Trzymaj się! Nadjeżdżają! — krzyczała.

— Jak cholera, zgadza się! — odkrzyknąłem i gdybym tylko miał choć jedną sekundę, odbiłbym się od dachu i rzucił na nich jak atakujący kozioł. Nie miałem jednak tej chwili do dyspozycji. Wjechali w tył naszego samochodu z całą siłą rozpędu. Poczułem, że lecę w powietrzu i spadam po chwili na pobocze autostrady, gdy tymczasem wielki kształt sportowego wozu przeleciał tuż obok mnie, wystrzeliwując w powietrze.

Widziałem, jak Gabriela wyprysnęła z „Porsche’a”, zanim samochód spadł na ziemię. Oboje toczyliśmy się teraz po trawiastym zboczu. Samochód dotknął ziemi kołami do góry i natychmiast eksplodował z ogłuszającym hukiem.

— Louis! — krzyknąłem. Poczołgałem się ku buchającym płomieniom. Nagle szkło tylnej szyby rozprysło się na kawałki i Louis zaczął się wygrzebywać na zewnątrz. Upadł na pobocze w chwili, gdy dobiegłem do niego. Peleryną okryłem jego dymiące ubranie. Gabriela rozdarła swoją kurtkę, aby zrobić to samo. Furgon zatrzymał się na autostradzie przy balustradzie, nad naszymi głowami. Dostrzegłem ich postacie. Przeskakiwali balustradę, przypominając wielkie białe owady. Byłem już gotowy ich przyjąć.

Gdy tylko pierwszy z nich ześlizgnął się do nas z uniesioną w górę kosą, usłyszeliśmy ten nieziemski, upiorny krzyk, a następnie oślepiający wybuch. Jego twarz pojawiła się nam jak czarna maska w orgii pomarańczowych płomieni. Ciało wampira zadygotało w konwulsyjnym, upiornym tańcu. Pozostali odwrócili się i wbiegli pod betonową estakadę autostrady. Rzuciłem się za nimi, ale Gabriela przytrzymała mnie i nie pozwoliła ich ścigać. Jej siła doprowadzała mnie do szału i jednocześnie zadziwiała.

— Przestań, do cholery! — krzyknęła na mnie. — Louis, pomóż mi!

— Puść mnie! — krzyczałem wściekły. Chcę się z nimi porachować, daj mi choćby jednego. Mogę jeszcze złapać ostatniego z tej bandy!

Nie puściła mnie jednak, a ja z całą pewnością nie zamierzałem się z nią dalej siłować, zwłaszcza że Louis dołączył do jej rozpaczliwych i wściekłych zmagań, by utrzymać mnie na miejscu.

— Lestat, nie goń ich! — wydyszał. Jego dobre maniery wystawione były na ciężką próbę. — Dość już tego, musimy stąd uciekać.

— W porządku — odparłem, poddając się im niechętnie. Poza tym i tak było za późno. Ten, który się palił, już ulotnił się w dymie i tryskających płomieniach. Pozostali zniknęli bez śladu w ciemnościach.

W nocy, która nas otaczała, nagle słyszeliśmy tylko dudnienie przejeżdżających samochodów na autostradzie. I oto byliśmy tu razem, cała nasza trójka. Staliśmy w ponurym świetle płonącego samochodu.

Louis starł ze swej twarzy sadzę. Jego sztywny, biały kołnierzyk od koszuli cały był powalany sadzą, a długa aksamitna peleryna przypalona i podarta.

Gabriela stała między nami, jak rozbitek życiowy, jak wykolejeniec, taka sama jak dawniej, niczym ubrudzony, obdarty chłopak w postrzępionej myśliwskiej kurtce khaki, spodniach i pogniecionym filcowym kapeluszu, nasadzonym krzywo na jej śliczną głowę.

Spośród kakofonii różnorodnych dźwięków dochodzących z miasta wyłowiliśmy odgłosy syren zbliżających się samochodów policyjnych. Staliśmy wszyscy dalej bez ruchu, spoglądając na siebie. Wiedziałem, że wszyscy szukaliśmy wzrokiem Mariusza. To mógł być tylko Mariusz. Musiał być. I był z nami, nie przeciwko nam. Zaraz się tu zjawi. Wypowiedziałem cicho jego imię. Wpatrywałem się w ciemność pod autostradą i dalej jeszcze, ponad nie kończącymi się małymi domkami, które zapełniały pobliskie otaczające nas wzgórza.

Słyszałem syreny, których odgłosy potężniały wraz ze zbliżaniem się do nas, i szum głosów ludzkich. Ujrzałem strach malujący się na twarzy Gabrieli. Wyciągnąłem do niej rękę i podszedłem bliżej, nie zważając na zamieszanie i zbliżających się śmiertelnych, a także zatrzymujące się nad nami na autostradzie samochody. Objęła mnie nagle. Poczułem ciepło jej ciała. Gestem ręki przynagliła mnie do pośpiechu.

— Jesteśmy w niebezpieczeństwie! Wszyscy — szepnęła. — W straszliwym niebezpieczeństwie. Chodź!

3

Był ranek, godzina piąta. Stałem sam przy szklanych drzwiach na rancho w Carmel Valley. Gabriela i Louis poszli przejść się po wzgórzach, aby trochę odpocząć po wydarzeniach tej nocy.

Telefon z Północy przekazał mi informację, że moi śmiertelni muzycy byli już bezpieczni i nic im nie groziło w nowej kryjówce w Sonoma. Oddawali się szalonym orgiom za elektrycznymi drutami i bramami. Co do policji i prasy, i wszystkich tych nieuniknionych pytań, no cóż, z tym trzeba będzie jeszcze poczekać.

Teraz czekałem samotnie na poranne światło, zawsze to robiłem. Zastanawiałem się, dlaczego Mariusz nie pokazał się nam, dlaczego uratował nas tylko po to, aby zaraz zniknąć, nawet się do nas nie odzywając.

— Przypuśćmy, że to nie był Mariusz — powiedziała wcześniej Gabriela z niepokojem w głosie, przemierzając w tę i z powrotem pokój, w którym się znajdowaliśmy. — Mówię ci, miałam wielkie poczucie zagrożenia, niebezpieczeństwa. Czułam niebezpieczeństwo, które w równym stopniu zagrażało nam, jak i im. Czułam je na zewnątrz audytorium, kiedy odjeżdżaliśmy, a także wtedy, kiedy staliśmy przy płonącym samochodzie. Coś w tym było. To nie był Mariusz, jestem o tym przekonana…

— W tym było coś niemal barbarzyńskiego — dodał wtedy Louis. — Prawie, ale niezupełnie…

— Tak, prawie dzikiego — odpowiedziała na to Gabriela, wymieniając z nim porozumiewawcze spojrzenie. — A nawet jeśli to był Mariusz, dlaczego nie moglibyśmy sądzić, że ocalił cię tylko po to, aby mógł zemścić się na tobie według własnego planu?

— Nie — odparłem wtedy, uśmiechając się lekko. — Mariusz nie chce zemsty, bo już dawno mógłby ją mieć. Wiem to na pewno.

Byłem bardzo podniecony, przyglądając się Gabrieli, jej sposobowi poruszania się, znanym gestom i, Boże drogi, dokładnie temu samemu postrzępionemu myśliwskiemu ubraniu. Po dwustu latach nadal jeszcze była nieustraszonym odkrywcą i badaczem lądów. Usiadła okrakiem na fotelu jak kowboj i podpierała brodę rękami. Mieliśmy tyle do powiedzenia sobie nawzajem, a ja byłem po prostu zbyt szczęśliwy, aby obawiać się czegokolwiek. A poza tym bać się byłoby czymś zbyt strasznym, ponieważ teraz już byłem pewien, że popełniłem poważny błąd w moich obliczeniach. Po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawę, kiedy „Porsche” eksplodował, a Louis był tam jeszcze w środku. Cała ta moja mała wojna mogła doprowadzić do śmierci wszystkich, których kochałem. Jakimż byłem głupcem, myśląc, że mogę przyjąć na siebie cały ich jad i nienawiść.

Musieliśmy ze sobą porozmawiać. Musieliśmy być sprytni i przebiegli. Musieliśmy bardzo uważać na siebie. Na razie jednak byliśmy bezpieczni. Powiedziałem jej o tym, uspokajając ją. Tutaj ani ona, ani Louis nie wyczuwali już tego zagrożenia. A ja nie odczuwałem go ani przez chwilę. Nasi młodzi i głupi nieśmiertelni wrogowie rozproszyli się bez śladu, wierząc, że to my posiadamy taką siłę, aby samą wolą spopielać ich ciała.

— Wiesz, tysiące razy wyobrażałam sobie nasze spotkanie — powiedziała Gabriela — ale nigdy nie przypuszczałam, że tak właśnie będzie wyglądać.

— Mnie się raczej wydaje, że było wspaniałe! — wykrzyknąłem. — I nie przypuszczam, bym nie mógł dać sobie z nimi rady. Już miałem zdusić tego z kosą, przerzucić go nad audytorium. Widziałem też, jak nadbiegał ten drugi. Mógłbym złamać go wpół. Mówię ci, jedną z tych frustrujących rzeczy jest to, że nie miałem nawet okazji…

— Z pana jest prawdziwy diabełek — odrzekła. — Jesteś niemożliwy! Sam Mariusz nazwał cię najbardziej przeklętym stworzeniem! Zgadzam się z nim absolutnie.

Roześmiałem się rozbawiony. Cóż za słodkie pochlebstwo. I jaka wspaniale staroświecka francuszczyzna.

Louis również był pod jej wrażeniem. Siedział w ciemnym kącie i tylko przypatrywał się jej, małomówny, zamyślony, jak to było w jego zwyczaju. Znów był nieskazitelnie czysty, a jego ubranie tak zadbane, jak byśmy właśnie wyszli z opery po ostatnim akcie Traviaty, aby przyglądać się śmiertelnym, pijącym szampana przy kawiarnianych stoliczkach o marmurowych blatach.

Miałem poczucie przynależności do nowej wspólnoty nowego klanu. Rozpierała mnie wspaniała energia, coś, co było zaprzeczeniem ludzkiej rzeczywistości. Nasza trójka przeciw wszystkim plemionom, przeciw całemu światu. I to głębokie poczucie bezpieczeństwa, nie dającego się zatrzymać pędu. Jak im to wytłumaczyć?

— Matko, przestań się martwić — powiedziałem wreszcie, mając nadzieję ustalić wszystko, stworzyć chwilę pełnego spokoju umysłu — to bezcelowe. Stworzenie tak potężne, że spala swych wrogów, może i tak odnaleźć nas, kiedy tylko zechce, zrobić z nami to, na co tylko ma ochotę.

— I to ma mnie uspokoić? — zapytała.

Zobaczyłem, że Louis potrząsnął głową.

— Nie mam takiej mocy jak wy — powiedział skromnie. — Mimo to i ja czułem coś. I powiem wam, że to było coś obcego, coś całkowicie niecywilizowanego.

— Dokładnie tak — przerwała mu Gabriela.

— To było coś całkowicie obcego, jakby pochodziło od kogoś oddalonego…

— A twój Mariusz jest zbyt cywilizowany — upierał się Louis. — Zbyt obciążony filozofią. Dlatego właśnie jesteś taki pewien, wiesz, że nie chce wcale zemsty.

— Obce? Niecywilizowane? — zerknąłem na nich. — Dlaczego ja nie odczuwałem tego zagrożenia? — zapytałem.

— Mon Dieu, to mogło być cokolwiek — powiedziała na koniec Gabriela. — Ta twoja muzyka mogłaby obudzić martwego.

Rozmyślałem nad tajemniczą wiadomością z ostatniej nocy — Lestat, niebezpieczeństwo. Zbyt jednak blisko byłem tego, aby martwić ich jeszcze tym. Poza tym to nic nie tłumaczyło. To był zaledwie jeden tylko fragment składanki, w dodatku być może taki, który do niczego nie pasował.

Teraz poszli razem, a ja stałem samotnie przed szklanymi drzwiami, przyglądając się coraz jaśniejszym błyskom światła nad górami Santa Lucia. Rozmyślałem.

— Gdzie jesteś Mariuszu? Dlaczego, u diabła, nie ujawniasz się nam? Być może to rzeczywiście prawda, co twierdzi Gabriela. Jaką prowadzisz grę?

Czy była to również część mojej gry, że nie wywołałem go? Mam na myśli to, że nie podniosłem wewnętrznego głosu do takiej mocy, aby go przywołać, choć pozwolił mi na to dwieście lat temu.

W czasie tej przepychanki sprawą dumy i honoru stało się dla mnie, aby nie wzywać go na pomoc, ale jakie znaczenie miała duma teraz? Może właśnie oczekiwał ode mnie wezwania. Może tego właśnie żądał. Cała dawna gorycz, nieustępliwość i zaciętość opuściły mnie. Dlaczego przynajmniej nie spróbować?

Zamknąłem oczy i zrobiłem to, czego nie robiłem od tamtych dawnych nocy w XIX wieku, kiedy rozmawiałem z nim głośno na ulicach Kairu i Rzymu. Bezgłośnie wezwałem go. Poczułem pozbawiony głosu krzyk wydobywający się ze mnie i oddalający się w zapomnienie. Niemal czułem, jak oddala się, stając się coraz słabszy, jak wypala się.

I znowu pojawiło mi się to nierozpoznawalne, odległe miejsce, które przez chwilę ujrzałem ostatniej nocy. Śnieg, nie kończący się śnieg i jakieś domostwo z kamienia, okna zasypane śniegiem. Na wysokim cyplu jakiś dziwaczny aparat, wielka, szara metalowa misa, obracająca się wokół osi i ściągająca ku sobie niewidoczne fale, które krzyżowały się na ziemskim niebie.

Antena telewizyjna! Dosięgająca z tego zaśnieżonego pustkowia satelity, to przecież to! A potłuczone szkło na podłodze pochodziło z ekranu telewizyjnego. Widziałem to. Kamienna ława… potłuczony ekran telewizora. Hałas. Wszystko rozmyło się.

MARIUSZ!

Niebezpieczeństwo, Lestat — Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie. Ona… nie mogę… Lód. Pochowani w lodzie. Blask roztrzaskanego szkła na kamiennej posadzce, ława pusta, dzwonienie i wibracja wampira Lestata pulsującego w głośnikach. Ona… Lestat, pomóż mi! My wszyscy… niebezpieczeństwo. Ona…

Cisza. Połączenie zostało przerwane.

MARIUSZ!

Coś, ale zbyt słabe. Mimo całej swej intensywności — zbyt słabe!

MARIUSZ!

Wychyliłem się przez okno, wpatrując się prosto w poranne światło, coraz bardziej jaśniejące na niebie. Moje oczy zaszły łzami. Czubki palców prawie zapaliły się od gorącego szkła.

Odpowiedz mi, czy to Akasza? Czy chcesz mi powiedzieć, że to Akasza, że to ona, że to była ona?

Słońce jednak wstawało już nad górami. Śmiertelne promienie rozlewały się po dolinie.

Wybiegłem z domu. Biegłem przez pole w kierunku wzgórz. Zgiętą ręką zasłaniałem oczy. W ciągu kilku chwil dotarłem do ukrytej podziemnej krypty, odwaliłem kamień i zeskoczyłem po surowo wyciosanych małych schodkach. Jeszcze jeden zakręt i jeszcze jeden, i już znalazłem się w chłodnej i bezpiecznej ciemności, w zapachu ziemi. Położyłem się na glinianej podłodze maleńkiej salki. Moje serce głucho waliło w piersiach, nogi i ręce drżały.

Akasza! Ta twoja muzyka obudziłaby umarłego.

Oczywiście, odbiornik telewizyjny w ich krypcie. Mariusz dał im go, a oni widzieli transmisję prosto z satelity. Widzieli video — clipy! Wiedziałem o tym, wiedziałem z całą pewnością, jakby mi to wszystko odcyfrował do ostatniego szczegółu. Zaniósł im do sanktuarium telewizor, tak jak wcześniej, lata temu, przyniósł projektor filmowy.

A ona przebudziła się, powstała.

Ta twoja muzyka obudziłaby umarłego.

Jeszcze raz mi się udało.

Och, gdybym tylko mógł mieć moje oczy nie zamknięte, gdybym tylko mógł myśleć, gdyby słońce jeszcze nie wschodziło.

Była tam, w San Francisco, była tak blisko nas, spaliła naszych wrogów.

Obca, całkowicie nie znana. Ale przecież nie niecywilizowana, nie dzika. Taka nie była. Po prostu właśnie się przebudziła, moja bogini, powstała, jak przecudnej urody wspaniały motyl ze swojego kokonu. Czym był dla niej świat? Jak dotarła do nas? Jak się czuła?

Niebezpieczeństwo wisi nad nami wszystkimi. Nie wierzę w to! Zabiła przecież naszych wrogów. Przyszła do nas.

Nie mogłem już dalej walczyć z sennością. Głowa ciążyła mi. Doznanie snu pozbawiło mnie wszelkich dociekań i podniecenia. Całe moje ciało leżące na ziemi wiotczało i stawało się beznadziejnie nieruchome.

I wtedy, nagle, poczułem czyjąś dłoń na sobie. Była zimna jak marmur i równie twarda.

Moje oczy natychmiast otwarły się szeroko w ciemności. Ręka zacisnęła się mocniej. Olbrzymia masa jedwabnych włosów musnęła moją twarz. Zimna dłoń przesunęła się po mojej piersi.

Och, proszę, kochanie, moja piękna, proszę! Chciałem to powiedzieć. Moje oczy jednak już zamykały się! Wargi nie chciały się poruszyć. Traciłem świadomość. Wysoko nad nami słońce powstało już nad ziemią.

Загрузка...