Część II: DZIEDZICTWO MAGNUSA

1

Musiała być chyba trzecia w nocy. Podczas snu usłyszałem dzwony kościelne.

Jak wszyscy ludzie przezorni w Paryżu, mieliśmy drzwi zaryglowane, a okna pozamykane. Niezbyt to było dobre w przypadku pokoju z piecem węglowym, ale z kolei dach był jak ścieżka do naszych okien. Byliśmy zamknięci w środku.

Śniły mi się wilki. Byłem znów na stoku górskim otoczony przez wilki i wywijałem starym, średniowiecznym cepem. Wreszcie wilki znów były wszystkie martwe, sen stał się nie tak gwałtowny, tyle że musiałem przejść jeszcze wszystkie te mile pieszo, w śniegu. Moja kobyła zmieniła się we śnie we wstrętnego olbrzymiego owada, na wpół rozgniecionego na kamiennej posadzce.

Jakiś głos wypowiedział słowo „Wolfkiller” długo i cicho, szeptem, który był jednocześnie jakby wezwaniem i hołdem.

Otworzyłem oczy. Albo sądziłem, że tak uczyniłem. Ktoś stał w pokoju. Wysoka, pochylona nieco postać, tyłem do małego kominka. Na palenisku jeszcze żarzyły się węgielki. Światło przesuwało się do góry, wyraźnie teraz zarysowując kontury postaci; wygasło jednak, nim dosięgło ramion i głowy. Zdałem sobie jednak doskonale sprawę, że patrzę w tej chwili na tę samą białą twarz, którą widywałem na widowni w teatrze, a jednocześnie uświadomiłem sobie również, budząc i wyostrzając umysł, że znajduję się w zamkniętym pokoju, że Nicolas leży obok mnie i że ta postać stoi nad naszym łóżkiem.

Słyszałem, jak Nicolas oddycha przez sen. Oczy miałem utkwione w białej twarzy.

„Wolfkiller” — usłyszałem znowu ten głos. Usta postaci jednak nie poruszyły się. Czarny kształt zbliżył się i wtedy ujrzałem, że ta twarz nie była wcale maską. Czarne oczy, szybkie, taksujące czarne oczy i biała skóra, i jeszcze dodatkowo towarzyszący temu przerażający zapach, jak zapach butwiejącej odzieży w wilgotnym pokoju.

Wydaje mi się, że wstałem. Albo, być może, uniesiono mnie. W jednej chwili bowiem znalazłem się na nogach. Sen zsuwał się ze mnie jak ubranie. Cofnąłem się, oparłem o ścianę.

Postać trzymała w dłoniach mój czerwony płaszcz. Rozpaczliwie pomyślałem o szpadzie, muszkietach. Były pod łóżkiem, na podłodze. Nieznajomy rzucił płaszcz w moim kierunku, a potem, przez podbitą futrem podszewkę, poczułem blisko jego dłoń, tuż przy wyłogu kołnierza płaszcza.

Szarpnęło mnie do przodu. Nogi straciły kontakt z podłogą. Poczułem, że jestem unoszony. Krzyczałem na Nicolasa. Wrzeszczałem: Nicolas! Nicolas! tak głośno, jak tylko potrafiłem. Ujrzałem okno, częściowo otwarte, a potem, nagle, szkło rozprysnęło się na tysiące kawałeczków, a drewniana rama została wyrwana. Unosiłem się w powietrzu nad uliczką, sześć pięter nad ziemią.

Krzyczałem, kopałem tajemniczą i niesamowitą postać, która unosiła mnie. Zawinięty w czerwony płaszcz, szarpałem się w nim jak szalony, próbując wyswobodzić się.

Skakaliśmy ponad dachami, a potem wprost po gładkiej powierzchni ceglanej ściany! Zwisałem bezwładnie, uchwycony silną ręką potwora. Wreszcie poczułem, że rzucono mnie na jakąś płaską powierzchnię, gdzieś wysoko.

Leżałem tak przez chwilę, widząc rozciągający się przede mną dookoła Paryż — biały śnieg, dachy, kominy, dzwonnice kościelne i niskie niebo. Wstałem, potykając się o palto i zacząłem uciekać. Dobiegłem do skraju dachu i spojrzałem w dół. Nic poza przepaścią na dobre setki stóp. Dobiegłem do przeciwległego skraju dachu, to samo. Nogi ugięły się pode mną. Obróciłem się, rozpaczliwie dysząc. Byliśmy na szczycie jakiejś kwadratowej wieży o średnicy nie większej niż 50 stóp! Wokół nie widziałem niczego wyższego. Tajemnicza postać stała obok, wpatrując się we mnie. Usłyszałem chrapliwy śmiech, podobnie jak przedtem szept.

— Wolfkiller — odezwał się znów do mnie.

— Niech cię! — krzyknąłem. — Kimże u diabła jesteś?! — Z wściekłością rzuciłem się na nieznajomego z pięściami.

Nawet się nie ruszył. Waliłem w niego z takim samym skutkiem, jakbym walił w ścianę. Dosłownie odbiło mnie od niego, straciłem równowagę na śniegu, podniosłem się niezgrabnie i ponownie zaatakowałem.

Jego śmiech stał się głośniejszy i z całą pewnością szyderczy. Wyczuwałem w nim odcień sadystycznej przyjemności, który jeszcze bardziej niż kpina wprowadzał mnie w szał. Podbiegłem do skraju wieży i obróciłem się w kierunku nieznajomej postaci.

— Czego chcesz ode mnie?! — zażądałem odpowiedzi. — Kim jesteś?! — A gdy w odpowiedzi nie usłyszałem nic poza szaleńczym śmiechem, znowu rzuciłem się na niego. Tym razem jednak próbowałem dosięgnąć; mierzyłem w twarz i szyję, rozcapierzając palce jak pazury. Zerwałem kaptur nieznajomego i ujrzałem ciemne włosy, i cały kształt ludzkiej twarzy. Widziałem delikatną, miękką skórę. Nawet teraz jednak postać pozostawała w absolutnym bezruchu, tak jak poprzednio.

Cofnął się trochę do tyłu, tak jak dorosły mężczyzna, który w zabawie popychałby dziecko. Poruszał się zbyt szybko, by moje oczy mogły dostrzec jego ruchy. Uchylał zawsze twarz przed moim wzrokiem, obracając ją to w jedną, to w drugą stronę. Wszystko to czynił najwidoczniej bez najmniejszego wysiłku, gdy ja tymczasem bezskutecznie usiłowałem zranić go i uderzyć. Nie czułem jednak nic poza miękką białą skórą, którą co najwyżej muskały moje palce i, może raz lub dwa, wspaniałe czarne włosy.

— Dzielny, mocny, mały Wolfkiller — odezwał się do mnie głosem bardziej miękkim, głębszym.

Zastygłem w bezruchu, dysząc, pokryty potem. Wpatrywałem się w niego i wreszcie zobaczyłem dokładniej jego twarz. Wyraźny kształt rysów twarzy, na które zaledwie miałem możliwość zerknąć w teatrze. Wydymał usta w ironicznym geście kpiarza.

— O Boże, pomóż mi… — wyszeptałem i cofnąłem się do tyłu. Wydawało się niemożliwe, by ta twarz kiedykolwiek mogła wyrażać uczucia, tak jak właśnie to uczyniła. — Boże! — wyszeptałem jeszcze raz.

— Jakiego Boga masz na myśli, Wolfkiller? — zapytał.

Odwróciłem się do niego plecami i wydałem z siebie straszliwy ryk. Czułem na ramionach jego dłonie, jak wykute w metalu, i gdy już po raz ostatni zacząłem się szaleńczo bronić, przyciągnął mnie ku sobie, tak że nasze twarze zbliżyły się do siebie. Widziałem jego oczy tuż przed moimi, szerokie i ciemne usta, zaciśnięte, a jednak w uśmiechu. Potem pochylił się nade mną i poczułem na szyi ukłucie jego zębów.

Z głębi dziecięcych opowiadań i podań przywołałem jego imię, które teraz stało się jasne i przejrzyste.

— Wampir! — wydałem z siebie ostatni oszalały okrzyk, odpychając potwora z całych sił.

Zapadła cisza. Bezruch.

Wiedziałem, że nadal znajduję się w uścisku potwora. A przecież wydawało się, że wstaliśmy i, jakby tracąc wszelki ciężar, poruszaliśmy się w ciemności nawet jeszcze łatwiej niż kiedy wdrapywaliśmy się tutaj.

Wokół mnie echo odbijało jakiś olbrzymi hałas, jakby dudnienie. Hałas otaczał mnie, spowijał odgłos może gongu uderzonego bardzo powoli i w idealnym wyczuciu rytmu. Jego dźwięk przechodził przeze mnie w taki sposób, że odczuwałem nadzwyczajną przyjemność przepływającą przez wszystkie moje członki.

Moje usta poruszały się, jednak nie wydałem z siebie głosu. Nie miało to jednak znaczenia. Wszystko, co kiedykolwiek chciałem powiedzieć, było już dla mnie jasne; to tylko się liczyło, a nie to, że musiało to zostać jakoś wyrażone. Było tyle czasu, kiedy można było powiedzieć wszystko i zrobić wszystko. Nie było jednak wcale pośpiechu. Ekstaza i zachwyt. Wypowiedziałem jedno słowo i wydawało mi się jasne i przejrzyste, to jedno słowo, choć nie mogłem mówić, nawet poruszyć wargami. Zdałem sobie nagle sprawę, że już nie oddycham. A przecież coś sprawiło, że nie traciłem oddechu. To coś oddychało za mnie, a oddech przychodził rytmicznie wraz z rytmem uderzeń gongu, który nie miał nic wspólnego z moim ciałem, a ja jedynie smakowałem go, ten rytm, sposób, w jaki bez ustanku trwał. Nie musiałem już dłużej oddychać czy mówić, czy zdawać sobie sprawę z czegokolwiek.

Moja matka uśmiechnęła się do mnie. A ja powiedziałem jej: „Kocham cię”, a wtedy ona odrzekła: „Tak, zawsze kochałeś, zawsze kochałeś…” Siedziałem też w bibliotece klasztornej i miałem 12 lat, a mnich mówił do mnie: „Wielki uczony!” ja otwierałem wszystkie książki i mogłem wszystko przeczytać — po łacinie, po grecku, francusku. Iluminowane litery były nieopisanie piękne. Obróciłem się do tyłu i stanąłem na wprost widowni teatru Renauda. Widziałem, jak wszyscy wstają z miejsca, jakaś kobieta poruszała malowanym wachlarzem przy twarzy, a była nią Maria Antonina. Powiedziała „Wolfkiller” i zobaczyłem, jak ku mnie biegnie. Nicolas krzyczał, abym wrócił. Jego twarz była pełna strachu i przerażenia. Włosy miał rozwichrzone, a oczy podkrążone. Próbował mnie chwycić. Powiedziałem wtedy do niego: „Nicolas, zostaw mnie w spokoju, odejdź ode mnie!” i zdałem sobie sprawę z paroksyzmów, z tego, że odgłosy gongu stają się coraz cichsze i zanikają. Krzyczałem, błagałem:

— Nie zatrzymujcie go! Proszę, proszę… Nie chcę… nie… proszę.

— Lelio, Wolfkiller — odezwał się nieznajomy. Trzymał mnie w ramionach, a ja płakałem, bo czar, pod którym byłem, pryskał.

— Nie, nie.

Poczułem ociężałość w całym ciele. Powrót do mojego ciała oznaczał fizyczny ból, oznaczał mój dławiący płacz. Poczułem się unoszony, rzucony do góry, aż znalazłem się na plecach nieznajomej postaci i poczułem jej dłoń obejmującą mi kolana.

Chciałem powiedzieć „Boże uchroń mnie”, chciałem powiedzieć to każdą cząstką mojego ciała, ale nie mogłem. Pode mną znowu była uliczka, gdzieś daleko, setki stóp niżej, cały Paryż nachylał się pod straszliwym kątem. Potem widziałem już tylko śnieg i czułem powiew wiatru.

2

Obudziłem się bardzo spragniony. Łaknąłem teraz dużo, dużo zmrożonego białego wina, takiego, jakie przynosi się jesienią z piwniczki. Chciałem zjeść coś świeżego, słodkiego, jak świeże, dojrzałe jabłko.

Przyszło mi do głowy, że postradałem zmysły, choć nie potrafiłem powiedzieć, dlaczego.

Otworzyłem oczy i stwierdziłem, że był wczesny wieczór. Światło mogło też być światłem poranka, ale minęło zbyt wiele czasu. To był wieczór.

Przez szerokie kamienne okno z grubymi kratami widziałem wzgórza i lasy pokryte śniegiem i szeroką płaszczyznę malutkich dachów i wież, które tworzyły w oddali miasto. Nie oglądałem miasta w taki sposób od dnia, kiedy przybyłem tu pocztowym dyliżansem. Zamknąłem oczy, a obraz pozostał mi przed oczyma, jak gdybym nigdy nawet ich nie otwierał.

Nie była to jednak wizja. To było tam, przede mną. Pomimo otwartych okien w pokoju było ciepło. Nie było tam jednak kominka. Kominek nie był rozpalony, czułem jednak ogień.

Próbowałem ułożyć sobie wszystko po kolei. Nie mogłem jednak przestać myśleć o zimnym białym winie i jabłkach w koszyku. Niemal je widziałem przed sobą, a wokół czułem zapach świeżo ściętej trawy.

Światło słoneczne wygasało za zielonymi polami. Padało jeszcze na brązowe włosy Nicolasa, na błyszczący lakier skrzypiec. Muzyka uniosła się aż do miękkich przetaczających się chmur i jeszcze wyżej, w kierunku nieba. Na tle nieba ujrzałem blanki murów zamku ojca. Blanki.

Ponownie otworzyłem oczy.

Wiedziałem, że leżę w pokoju, gdzieś w wysokiej wieży, oddalonej od Paryża o parę mil. Tuż przede mną, na surowym, drewnianym, małym stoliku stała butelka zimnego, białego wina, dokładnie tak jak to sobie wymarzyłem. Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w nią. Patrzyłem na szron maleńkich kropelek pokrywających szkło i trudno mi było uwierzyć, że wystarczy tylko wyciągnąć po nią rękę.

Nigdy nie odczuwałem takiego pragnienia jak właśnie wtedy; całe moje ciało pragnęło wody. Byłem bardzo słaby i zaczynałem odczuwać chłód. Kiedy poruszyłem się, pokój poruszył się również. W oknach błyszczało niebo.

Wreszcie sięgnąłem po butelkę i odkorkowałem ją. Poczułem cierpki, wykwintny aromat wina. Piłem i piłem bez ustanku, nie dbając o to, co stanie się ze mną, o to, gdzie byłem, czy dlaczego butelka stoi właśnie tutaj.

Głowa opadła mi do przodu. Butelka była prawie pusta, a odległe miasto zaczynało znikać, zlewać się z czarnym niebem, zostawiając wokół siebie jedynie maleńką poświatę.

Złapałem się za głowę. Posłanie, na którym spałem, było niczym innym jak tylko kamienną ławą z narzuconym na nią słomianym materacem. Powoli zacząłem sobie uświadamiać, że miejsce, w którym się znajduję, jest być może więzieniem. Ale przecież to wino było zbyt dobre jak na więzienie; kto podawałby więźniowi takie wino, chyba że więzień miał być stracony. Poczułem jeszcze jeden boski zapach, tak rozkoszny, że aż wywołał grymas na moich ustach. Spróbowałem rozejrzeć się dookoła, bowiem zbyt byłem słaby, by się poruszyć. Źródło tego zapachu było jednak całkiem blisko mnie i była to duża miska rosołu wołowego. Bulion był gęsty i pływały w nim kawałki mięsa. Widziałem unoszącą się parę, był jeszcze gorący. Obiema rękoma chwyciłem natychmiast misę i bez namysłu opróżniłem całą, równie chciwie jak poprzednio piłem wino.

Byłem tak zadowolony z posiłku, jakbym nigdy przedtem nie znał podobnego. A kiedy naczynie było już puste, opadłem ciężko na materac, syty, choć osłabiony. Przez moment zdawało mi się, że coś poruszyło się w ciemności tuż obok. Nie byłem jednak pewien. Usłyszałem brzęk szkła.

— Jeszcze więcej wina? — usłyszałem głos i poznałem go. Stopniowo zacząłem sobie wszystko przypominać. Wdrapywanie się na ściany, mały kwadratowy dach wieży, śmiejącą się białą twarz. Przez chwilę pomyślałem: — Nie, to niemożliwe, to musi być chyba jakaś mara nocna. Tak jednak nie było, to wszystko naprawdę się wydarzyło. I wtedy nagle przypomniałem sobie ten zachwyt i dźwięk gongu. Poczułem, że znowu zaczyna mi się kręcić w głowie, jak gdybym ponownie tracił przytomność. Powstrzymałem się jakoś. Nie pozwolę, by mi to się przydarzyło. Poczułem znowu strach i nie ośmieliłem się poruszyć. — Więcej wina? — usłyszałem ponownie głos. Obracając nieco głowę, zobaczyłem nową butelkę, zakorkowaną, ale czekającą na mnie, wyraźnie rysującą się na tle poświaty dochodzącej zza okna. Znowu poczułem pragnienie, tym razem wzmocnione solą znajdującą się w bulionie.

Wytarłem usta, sięgnąłem po butelkę i znowu zacząłem pić. Opadłem ciężko do tyłu, opierając się o kamienną ścianę. Z trudem próbowałem dojrzeć coś przez ciemność, na wpół przejęty obawą, że mogę zobaczyć tego, o kim już wiem.

Byłem już bardzo pijany.

Zobaczyłem okno i miasto w oddali. Zobaczyłem mały stoliczek. Gdy mój wzrok przesuwał się wolno po mrocznych kątach pokoju, wreszcie zobaczyłem go. Nie miał już na sobie peleryny z kapturem i nie siedział czy stał, tak jak czyniłby to człowiek. Wyglądało to raczej, jakby oparł się na framudze okna, aby odpocząć, z jedną nogą zgiętą w kolanie, a drugą nieco wyciągniętą. Ręce zdawały się zwisać bezwładnie u boków. Odnosiło się wrażenie, jakby był zwiotczały i bez życia, choć jego twarz była ożywiona tak jak poprzedniej nocy. Duże, ciemne oczy, zdające się rozciągać białą skórę w głębokie fałdy, nos długi i cienki, usta wykrzywione w kpiarskim uśmiechu. Widziałem ostre kły ledwo dotykające bezbarwnych warg i włosy, połyskującą masę czarnych i srebrnych włosów, zarastających wysoko od białego czoła i spadających aż na ramiona.

Wydawało mi się, że znowu usłyszałem śmiech.

Byłem sparaliżowany strachem. Nie mogłem nawet wykrztusić z siebie krzyku przerażenia.

Upuściłem wino. Szklana butelka potoczyła się po podłodze. Gdy spróbowałem ruszyć się, zebrać do kupy i uaktywnić pijane i rozlazłe ciało, jego chude, kościste członki natychmiast nabrały sprężystości.

Posunął się w moim kierunku.

To nie był krzyk. Wydałem z siebie ryk wściekłego przerażenia. Gramoląc się z łóżka i potykając o stoliczek — zacząłem uciekać od niego tak szybko, jak tylko potrafiłem.

Bez trudu jednak uchwycił mnie swoimi długimi palcami, które były o wiele silniejsze, a jednocześnie zimniejsze niż poprzedniej nocy.

— Puść mnie, precz, niech cię piekło pochłonie! — jąkałem się, wykrztuszając słowa. Rozum podpowiadał mi, abym uderzył w prośby. — Odejdę sobie, dobrze, proszę. Pozwól mi odejść. Musisz. Wypuść mnie.

Jego posępna twarz wisiała nade mną. Wąskie wargi uniosły się i wbiły ostro w białe policzki, ukazując zęby. Potwór znowu zaczął się śmiać, donośnie i bez opamiętania. Trwało to chyba wiek. Bezskutecznie próbowałem odepchnąć go od siebie, błagając znowu, by mnie wypuścił, wykrztuszając z siebie jakieś nonsensy i przeprosiny. Wreszcie krzyknąłem:

— Boże, pomóż mi! — a on jedną ze swych potwornych dłoni zasłonił mi usta.

— Nie wspominaj mi o tym w mojej obecności, Wolfkiller, albo nakarmię tobą wilki piekieł — powiedział z lekką drwiną w głosie. — Hmmm? Odpowiedz. Hmmm?

Pokiwałem potakująco głową, a on zwolnił nieco uścisk.

Jego głos momentalnie podziałał na mnie uspokajająco; odpowiedź brzmiała rozsądnie, była niemal wyrafinowana.

Uniósł rękę i pogłaskał mnie po głowie, gdy ja tymczasem kurczyłem się ze strachu.

— Promienie słońca we włosach — wyszeptał. — I błękitne niebo zatrzymane na zawsze w twoich oczach.

Wydawał się niemal kontemplacyjny, gdy tak spoglądał na mnie. Jego oddech nie miał żadnego zapachu, również jego ciało nie wydzielało zapachu. Woń zgnilizny pochodziła z ubrania, które nosił.

Nie ośmieliłem się poruszyć, choć teraz nie trzymał mnie wcale. Gapiłem się na jego ubiór. Miał na sobie zniszczoną jedwabną koszulę z wypchanymi rękawami i pomarszczonym kołnierzykiem. Pończochy w jeszcze gorszym stanie; krótkie, postrzępione pantalony. Ubrany był więc tak, jak ubierali się ludzie całe wieki temu. Widziałem takie ubrania na gobelinach, które wisiały w naszym domu, na płótnach Caravaggia i La Toura, które wisiały w pokojach matki.

— Jesteś doskonały, mój Lelio, mój Wolfkiller — odezwał się do mnie, otwierając tak szeroko usta, że zobaczyłem białe kły. To były jedyne jego zęby.

Wstrząsnął mną dreszcz. Poczułem, że osuwam się na podłogę. On jednak z łatwością podniósł mnie jedną ręką i delikatnie położył na łóżku.

W głębi ducha modliłem się żarliwie. Boże pomóż mi, Mario Dziewico pomóż mi, pomóż mi. Z przerażeniem wpatrywałem się w jego twarz. Czy to była właśnie ta postać, którą widziałem zeszłej nocy? Ta maska starości, ten uśmiech, na którym czas odcisnął już swoje piętno, tak że zdawał się skamieniały i równie twardy jak jego dłonie. On nie był istotą żyjącą, był pijącym ludzką krew trupem, prosto z grobu, obdarzonym intelektem! Dlaczego tak bardzo przerażały mnie jego ręce i nogi? Wyglądał jak człowiek, ale nie poruszał się jak człowiek. Zdawało się, że dla niego nie miało znaczenia to, czy szedł, czy pełzał, czy pochylał się, czy też klęczał. Napełniał mnie wstrętem i obrzydzeniem, a przecież jednocześnie fascynował. Musiałem to przyznać. Fascynował mnie. Znajdowałem się jednak w zbyt dużym niebezpieczeństwie, by teraz nad tym się zastanawiać. Znowu wydał z siebie charkotliwy śmiech. Jego kolana były teraz szeroko rozchylone, palce spoczywały na moich policzkach i pochylił się nade mną.

— Taaak, mój śliczny. Ciężko się na mnie patrzy! — odezwał się. Jego głos był nadal szeptem; słowa wypowiadał, ciężko łapiąc powietrze. — Byłem już stary, kiedy uczyniono mnie tym, kim jestem teraz. Ale ty jesteś doskonały, mój Lelio, mój błękitnooki młodzieńcze, może jeszcze piękniejszy poza światłami rampy.

Długie białe palce bawiły się moimi włosami, unosząc kosmyki, a potem, gdy wzdychał i nabierał powietrza, pozwalał im bezładnie opaść.

— Nie płacz, Wolfkiller — dodał. — Jesteś wybrańcem, a twój mały triumf na deskach teatru Renauda będzie niczym, gdy tylko wypełni się ta noc.

Znów zatrząsł się od śmiechu.

Teraz już nie miałem wątpliwości, przynajmniej w tym momencie, że jest stworzeniem ciemności, że był posłańcem diabła, że Bóg i Szatan istnieją i że poza moim izolowanym światem, jaki znałem, leży olbrzymie, potworne królestwo ciemności, w które w jakiś sposób zostałem teraz wciągnięty. Przyszło mi do głowy, że oto po prostu zostałem ukarany piekłem za życie, jakie prowadziłem na ziemi, ale pomysł ten wydał mi się niedorzeczny i absurdalny. Miliony takich jak ja żyły na tym świecie. Dlaczego przydarzyło się to właśnie mnie? Ponura możliwość zaczynała przyoblekać się w realny kształt. Ten świat nie był wcale bardziej wypełniony treścią niż tamten, który znałem; był po prostu następną okropnością i makabrą.

— W imieniu Boga, odstąp ode mnie! — krzyknąłem.

Musiałem teraz wierzyć w Boga. Musiałem. To była absolutnie jedyna nadzieja. Uniosłem dłoń, jakby do znaku krzyża.

Przez chwilę wpatrywał się we mnie zaskoczony. Jego oczy wypełniły się wściekłością. Nie poruszył się jednak. Przyglądał mi się, jak wykonywałem znak krzyża. Słuchał, jak wzywałem Boga. Uśmiechnął się tylko. Jego twarz przybrała wyraz gipsowej maski z łuku przy proscenium.

Zacząłem szlochać, płakałem jak dziecko.

— I wtedy diabeł zapanuje w niebie, a niebo stanie się piekłem — powiedziałem. — O Boże, nie opuszczaj mnie… Wzywałem wszystkich świętych, których kiedykolwiek choć przez chwilę kochałem.

Uderzył mnie silnie w twarz. Upadłem na bok i prawie zsunąłem się z łóżka na podłogę. Pokój zawirował mi przed oczami. Poczułem w ustach kwaśny smak wina. Znów poczułem jego palce na mojej szyi.

— Tak, walcz, Wolfkiller — odezwał się. — Nie odchodź do piekła bez walki. Przedrzeźniaj Boga.

— Ja nie przedrzeźniam — zaprotestowałem.

Jeszcze raz przyciągnął mnie do siebie.

Walczyłem z nim jeszcze mocniej niż z kimkolwiek i czymkolwiek w przeszłości, nawet z wilkami. Waliłem w niego pięściami, kopałem go, rwałem jego włosy. Ale równie dobrze mogłem walczyć z ożywioną kamienną figurą z katedry — tak bardzo był silny.

Uśmiechał się tylko.

Wreszcie jego twarz stała się bez wyrazu. Wydawało mi się, że wydłużyła się. Policzki zapadły się, oczy rozszerzyły. Otworzył usta. Dolna warga ściągnęła się. Ujrzałem kły.

— Niech cię piekło pochłonie! Niech cię piekło pochłonie! — wrzeszczałem i wyłem.

Przysunął się bliżej, a jego zęby wbiły się w moje ciało.

Tym razem nic z tego. Wpadłem w szał. Nie tym razem. Nie będę znowu tego przeżywał. Będę się bronił. Tym razem będę walczył o moją duszę.

Wszystko jednak zaczęło się od nowa. Słodycz i miękkość, i świat oddalony daleko, nawet on w swojej brzydocie był zastanawiająco jakby poza mną, jak owad rozciśnięty na szybie, który nie budzi naszego obrzydzenia, bo w żaden sposób nie może nas dotknąć. Odgłosy gongu i rozkosz temu towarzysząca, i całkowite oddanie i zagubienie się w niej. Stałem się bezcielesny, niematerialny, przyjemność, jaką odczuwałem, była również niematerialna. Jakbym sam stał się tylko odczuciem rozkoszy i przyjemności. Powoli zapadłem w promieniejące sny.

Ujrzałem katakumby, cuchnące miejsce. Ujrzałem budzącego się z płytkiego grobu wampira o białej twarzy. Był skrępowany ciężkimi łańcuchami. Nad nim pochylał się ten, który mnie uprowadził, i wiedziałem w jakiś sposób, że na imię ma Magnus i że w tym śnie jest on jeszcze człowiekiem śmiertelnym — wielkim i potężnym alchemikiem. To on wydobył z ziemi i skrępował tego śpiącego wampira tuż przed krytyczną godziną zmierzchu. Teraz, gdy światło przestało świecić, Magnus zaczął pić magiczną i przeklętą krew ze swego zdanego na jego łaskę, obdarzonego nieśmiertelnością więźnia, krew, która uczyni go jednym z żyjących trupów. Tak, to zdrada, kradzież nieśmiertelności. Mroczny Prometeusz kradnący promieniujący ogień. Śmiech w ciemnościach. Śmiech odbijający się echem po katakumbach. Odbijający się echem jakby po wiekach całych. I smród grobów, i ekstaza, absolutnie niezgłębiona, nie dająca się oprzeć, aż wreszcie zbliżająca się ku końcowi. Płakałem. Leżałem na materacu. Odezwałem się.

— Proszę, nie przestawaj…

Magnus już dłużej nie trzymał mnie w uścisku, a oddech stał się na powrót moim własnym. Sny rozpłynęły się. Spadałem i spadałem, gdy tymczasem noc pełna gwiazd iskrzyła się nade mną, klejnoty przytwierdzone do ciemnego, purpurowego welonu… Sprytne, sądziłem, że niebo jest… prawdziwe.

Chłodne zimowe powietrze przewiewało lekko pokój. Czułem, że łzy spływają mi po policzkach. Czułem przemożne pragnienie!

Magnus stał w oddali, spoglądając na mnie. Jego ręce zwisały bezwładnie przy cienkich nogach.

Próbowałem się poruszyć. Byłem spragniony.

— Umierasz, Wolfkiller — odezwał się Magnus. — Światło wypływa z twoich błękitnych oczu, jak gdyby wszystkie letnie dni już się skończyły…

— Nie, proszę…

Pragnienie, które odczuwałem, było nie do zniesienia. Z otwartymi ustami wpatrywałem się w niego, plecy wygięły mi się w łuk. A więc to był już ten koniec, ostateczna, końcowa makabra, scena śmierci, taka właśnie.

— Poproś o to, dziecię moje — odezwał się już nie z twarzą jak maska wyszczerzoną w uśmiechu, lecz całkowicie przemienioną współczuciem. Wyglądał prawie zupełnie ludzko, prawie naturalnie.

— Poproś, a będzie tobie dane — dodał.

Ujrzałem spienioną wodę spływającą potokami górskimi mojego dzieciństwa.

— Pomóż mi. Proszę.

— Dam ci wodę wszystkich wód — wyszeptał mi do ucha. Zdawało mi się, że jego twarz wcale nie jest biała. Teraz on był po prostu starym człowiekiem siedzącym obok mnie. Jego twarz była smutną twarzą człowieka. Gdy jednak patrzyłem na jego uśmiech i unoszące się w zdumieniu szare brwi, wiedziałem, że to nieprawda. Wcale nie był człowiekiem. Był takim samym odwiecznym potworem, jak przedtem, tyle że teraz rozgrzewała go i wypełniała moja krew!

— Wino najlepsze ze wszystkich win — dyszał. — Oto Ciało moje, oto Krew moja.

A potem jego ramiona oplotły mnie. Przyciągnął mnie blisko do siebie, aż poczułem emanujące z niego niezwykłe ciepło. Wydawał się wypełniony nie krwią, lecz miłością do mnie.

— Poproś o to, Wolfkiller, a żyć będziesz wiecznie — powiedział głośno, ale jego głos był zmęczony i pozbawiony ducha. W jego spojrzeniu było coś odległego i zarazem tragicznego.

Poczułem, że moja głowa obraca się na bok, a ciało, ciężkie i zwiotczałe, wymyka się spod kontroli. Nie poproszę o to, umrę, ale nie poproszę. Oto wielka rozpacz i brak nadziei, czego tak bardzo się obawiałem. Przede mną była pustka śmierci. Nadal jednak moją odpowiedzią była odmowa. W szaleńczym, czystym przerażeniu powiedziałem: Nie. Nie ugnę się przed tym chaosem i okropnością. Powiedziałem: Nie.

— Życie wieczne — wyszeptał za mną. Moja głowa opadła na jego ramię.

— Uparty Wolfkiller.

Jego usta musnęły mnie, poczułem ciepły, bez zapachu oddech na szyi.

— Nie uparty — wykrztusiłem. Mój głos był tak słaby, że sam się sobie dziwiłem, iż on mnie słyszy. — Dzielny, nie uparty. — Wydawało się, że mówienie tego było bezcelowe. Czym była teraz próżność? Czy w ogóle cokolwiek teraz się liczyło? „Uparty” — było to słowo błahe, bez znaczenia i banalne, choć zarazem tak okrutne…

Podsunął moją twarz do góry, przytrzymując mnie prawą ręką. Uniósł rękę lewą i rozpruł swoje gardło ostrymi jak brzytwa paznokciami. Moje ciało zgięło się wpół w spazmie przerażenia, on jednak przycisnął moją twarz do rany i wyszeptał:

— Pij!

Usłyszałem mój krzyk, ogłuszający własne uszy. Krew, która wypływała z rany, dotknęła moich spierzchłych, popękanych, wysuszonych warg. Pragnienie niemalże stało się materialne. Wydałem z siebie głośny ryk. Językiem polizałem krew. Jej smak podziałał na mnie jak uderzenie. Bezwiednie niemal usta rozchyliły się i przyssały do rany. Zachłannie wysysałem krew z życiodajnej fontanny.

Krew, krew i jeszcze raz krew. I nie była to zaledwie sucha, sycząca spirala pragnienia, która została zdławiona i rozpuszczona, to było całe moje pragnienie i żądza, potrzeba i niedola, i głód, jakich do tej pory jeszcze nie znałem. Moje usta rozchyliły się jeszcze bardziej i mocno przywarłem do niego. Poczułem, że krew przepływa przez gardło. Czułem jego głowę opartą o mnie. Czułem silny uścisk jego ramion. Opierałem się o niego i czułem wyraźnie jego ścięgna, kości, dokładny zarys jego rąk. Znałem już to ciało.

Opanowało mnie odrętwienie i towarzyszące temu rozkoszne mrowienie, gdy każde nowe doznanie przenikało moje ciało i tak było wzmocnione w swej penetracji, że stawało się pełniejsze, słodsze. Niemalże widziałem na własne oczy to, co odczuwałem. Najdoskonalsza część tego pozostawała jednak słodką, soczystą krwią, która mnie wypełniała, gdy niepohamowany piłem i piłem. Więcej, jeszcze więcej — jedynie to zaprzątało mi głowę, bowiem gęsta substancja, która przelewała się przez moją krtań, była jak światło przechodzące we mnie, tak wspaniałe, tak oślepiające. Wszystkie pragnienia mojego życia zostały w tej jednej chwili tysiąckrotnie spełnione.

Jego ciało jednak słabło pode mną. Słyszałem jak oddychał, z trudem łapiąc powietrze. Nic jednak teraz nie mogło mnie powstrzymać przed piciem.

Chciałem powiedzieć: kocham ciebie, Magnusie, mój niesamowity mistrzu, przybyszu ze świata duchów, kocham ciebie, kocham. Tego właśnie zawsze pragnąłem, ale dopiero ty mi to ofiarowałeś!

Poczułem, że moje życie zakończy się, jeśli będzie to tak trwać dalej, a to właśnie trwało jeszcze i nie umarłem.

Nagle poczułem jego delikatne, pieszczotliwe dłonie głaszczące moje ramiona, aż w pewnej chwili odsunął mnie siłą do tyłu. Wydałem z siebie długi, żałosny jęk. Moje nieszczęście zaalarmowało mnie. On jednak z powrotem postawił mnie na nogi. Nadal jeszcze trzymał mnie w swoich ramionach.

Poprowadził mnie do okna. Wyglądałem na zewnątrz, opierając się rękoma o kamienne ramy. Całe moje ciało drżało, a krew pulsowała we wszystkich żyłach. Oparłem czoło o żelazne kraty w oknie. Daleko, daleko pod nami leżał wierzchołek wzgórza zarośnięty drzewami. W bladym świetle gwiazd zdawał się błyszczeć i połyskiwać. Jeszcze dalej widać było miasto, spowite w miękkiej, delikatnej, fioletowej mgiełce, spod której przebijały się gdzieniegdzie światła. Leżący wszędzie śnieg oświetlał dachy domów, wieże, ściany.

Przede mną rozciągała się wielka, prawdziwa metropolia.

Gdy zmrużyłem oczy, zobaczyłem miliony okien, jak projekcję promieni światła, a wtedy, jakby tego jeszcze było mało, wyraźnie dostrzegłem ruch na ulicach. Maleńkie postacie na maleńkich ulicach, głosy, ręce dotykające się w ciemności, samotnego mężczyznę, nie większego niż plamka wspinającego się na owianą wiatrami dzwonnicę. Miliony dusz rozrzuconych na szachownicy nocy, cichy odgłos mieszających się ze sobą niezliczonych ludzkich głosów. Krzyki, pieśni, ledwo słyszalne odgłosy muzyki, przytłumione bicie dzwonów.

Jęknąłem. Powiew wiatru uniósł moje włosy i usłyszałem własny głos. Światła miasta gasły powoli. Gasły też jego kłębiące się miliony, ginące w cudownej grze odcieni lila i znikających świateł.

— Cóżeś ty uczynił ze mną? Co się ze mną stało? — wyszeptałem.

Zdało mi się, że wypowiedziane przeze mnie słowa nie urwały się, ot tak, jedno po drugim, lecz dalej brzmiały, aż cała wypowiedź stała się jednym spoistym dźwiękiem, który doskonale nagłośnił moje przerażenie i jednocześnie radość. Jeśli był Bóg, nie miał teraz dla mnie żadnego znaczenia. Był tylko częścią jakiegoś nudnego i okropnego królestwa, którego sekrety już dawno temu zostały splądrowane i złupione, którego światła dawno już wygasły. To było pulsującym jądrem samego życia, wokół którego obracała się cała jego prawdziwa złożoność. Ach, powab tej złożoności, poczucie po prostu bycia w niej…

Za sobą usłyszałem szelest stóp demona na kamiennej posadzce. Kiedy odwróciłem się, ujrzałem go bladego i wysuszonego, jakby pozostała z niego tylko łupina. Jego oczy naznaczone były czerwonymi jak krew łzami. Wyciągnął do mnie rękę, jak gdyby w geście bólu. Przycisnąłem go do piersi. Poczułem do niego taką miłość, jakiej nigdy w życiu nie zaznałem.

— Ach, czyż tego nie widzisz? — usłyszałem upiorny głos wolno przeciągający słowa, szept bez końca. — Jesteś moim spadkobiercą, przejmiesz ode mnie Mroczny Dar. Będziesz miał większą siłę i odwagę niż dziesięciu śmiertelnych mężczyzn. Teraz takim Dzieckiem Ciemności masz zostać właśnie ty.

Ucałowałem jego powieki. Ująłem w dłonie jego miękkie czarne włosy. Nie był już dla mnie upiorem, choć pozostawał czymś dziwnym, pełnym głębszej wiedzy niż, być może, szepczące drzewa poniżej czy migoczące z daleka miasto. Jego zapadnięte policzki, wydłużona szyja, cienkie nogi… były teraz zupełnie dla mnie naturalne.

— Nie, mój gołowąsie — westchnął. — Zachowaj pocałunki dla świata. Mój czas już się skończył, a ty nie jesteś mi nic winien poza hołdem. Chodź teraz za mną.

3

Poprowadził mnie w dół kręconymi schodami. Wszystko, co widziałem, absorbowało mnie bez końca. Nierówno i surowo przycięte kamienie zdawały się wydzielać własne światło, jasność. Nawet szczury, przemykające od czasu do czasu pod nogami w ciemności, miały w sobie tajemnicze piękno. Wreszcie Magnus otworzył grube, wybijane żelaznymi głowicami drzwi, przekazał mi ciężkie kółko z kluczami i poprowadził do dużej sali z okratowanymi oknami.

— Jesteś moim dziedzicem, moim spadkobiercą — odezwał się. — Przejmiesz w posiadanie ten dom i wszystkie moje skarby. Najpierw jednak zrobisz to, co ci powiem.

Okratowane okna niewiele przepuszczały światła, bijącego z podświetlonych księżycem chmur. Znowu przez chwilę ujrzałem migoczące miasto, jak gdyby otwierało dla mnie swoje ramiona.

— Ach, później będziesz mógł pić krew do woli, każdego, kogo napotkasz — odezwał się nagle Magnus. Obrócił mnie ku sobie i po chwili obaj stanęliśmy naprzeciwko dużej sterty ułożonego na samym środku sali drewna.

— Posłuchaj uważnie — odezwał się ponownie. — Zamierzam bowiem opuścić cię — wykonał gest ręki w kierunku drewna — a są jeszcze pewne rzeczy, które musisz wiedzieć i poznać. Jesteś teraz nieśmiertelny. Twoja nowa natura wkrótce zaprowadzi cię do pierwszej ofiary, do człowieka, mężczyzny albo kobiety. Bądź szybki i nie okazuj łaski, ale pamiętaj o tym, aby przestać delektować się krwią, bez względu na to, jak będzie wspaniała, zanim serce twojej ofiary przestanie bić.

— W ciągu lat, które nadejdą, będziesz dość silny, aby wyczuć ten moment; na razie jednak naucz się oddawać czarę, zanim ją całkowicie opróżnisz, albo zapłacisz za to najwyższą cenę.

— Dlaczego zostawiasz mnie samego? — zapytałem rozpaczliwie. Przywarłem do niego. Ofiary, litość, zabijanie… Poczułem się jak pod ostrzałem tych słów, jakbym był fizycznie nimi uderzany.

Odepchnął mnie z taką łatwością, że moje ręce aż zabolały od tego gwałtownego ruchu. Gapiłem się teraz na nie ze zdumieniem, czując nadzwyczajną, dziwną jakość odczuwanego bólu. Zupełnie nie przypominało to ludzkiego bólu.

Magnus zatrzymał się jednak i palcem wskazał na kamienną ścianę przeciwległego końca sali. Zauważyłem, że jeden z wielkich kamiennych kloców został usunięty ze swojego miejsca i wystawał nieco ponad stopę przed równą powierzchnią ściany.

— Uchwyć ten kloc i wyciągnij go ze ściany — powiedział.

— To niemożliwe — odparłem. — Musi chyba ważyć…

— Wyciągnij go! — Raz jeszcze wskazał kamień długim, kościstym palcem, zniecierpliwiony. Natychmiast posłusznie spróbowałem.

Ku mojemu całkowitemu zdumieniu, z łatwością byłem w stanie usunąć kamień ze ściany. Za nim zobaczyłem ciemną czeluść. Otwór był wystarczający, aby dorosły mężczyzna mógł się nim przecisnąć.

Demon wydał z siebie chrapliwy, rechotliwy śmiech i pokiwał głową.

— Tam, mój synu, znajduje się przejście do moich skarbów. Zrób z tym, co zechcesz, i z wszystkim, co posiadam tutaj, na ziemi. Teraz już muszę spełnić swoje śluby.

Raz jeszcze wprawił mnie w zdumienie, gdy chwycił dwie duże gałązki leżące na kawałkach drewna i potarł je tak mocno, że po chwili zapłonęły jasnym płomyczkiem. Rzucił je na stos, który tak był ułożony, że niemal natychmiast cały zajął się ogniem, jasno oświetlając łukowe sklepienie i kamienne ściany.

Nabrałem głęboko powietrza w płuca i mimowolnie odsunąłem się do tyłu. Szaleńczy taniec żółtych i pomarańczowych płomieni oczarowywał i jednocześnie przerażał, a ciepło, choć czułem je, nie powodowało sensacji, jakie do tej pory znałem. Nie odczuwałem już naturalnej obawy, że mogę się poparzyć. Ciepło było raczej delikatne, subtelne, przyjemne i po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak bardzo moje ciało stało się zimne. Chłód ciała był niemal mrożący, a ogień rozgrzewał je, doprowadzając mnie do rozkoszy.

Magnus zaśmiał się ponownie swoim szczekliwym, krótkim śmiechem, po czym zaczął tańczyć wokół ognia. Cienkie nogi sprawiały, że wyglądał jak tańczący kościotrup o białej ludzkiej twarzy. Zgiął ręce nad głową, pochylił tors, ugiął kolana i zaczął obracać się wokół siebie, okrążając jednocześnie płonący stos.

— Mon Dieu! — szepnąłem do siebie. Zataczałem się. Może jeszcze godzinę temu jego taniec przeraziłby mnie i napełnił strachem; teraz był jedynie fascynujący, gdy w połyskującym świetle przyglądałem mu się tak, jak przyglądamy się wciągającemu, coraz bardziej niesamowitemu spektaklowi. Ogień dotykał jego ubrania, lizał atłasowe łachmany, które miał na sobie, spodnie i poszarpaną koszulę.

— Ależ… nie możesz mnie teraz zostawić! — błagałem go i zaklinałem, próbując zachować trzeźwość rozumowania i próbując zdać sobie sprawę ze znaczenia tego, o czym mówił. Swój głos odbierałem jak coś monstrualnego i potwornego. Spróbowałem mówić ciszej, bardziej miękko, bardziej go dostosować do normalności. — Dokąd odchodzisz?

Zaśmiał się wtedy tak głośno, jak jeszcze nigdy dotąd, przyśpieszając tylko taniec i jednocześnie oddalając się ode mnie. Rozchylił ramiona, jakby w geście obejmowania płonącego ognia.

Teraz płomienie obejmowały już najgrubsze kłody drewna. Sala, mimo iż nie była mała, przypominała w tej chwili wielki gliniany piec. Dym uchodził wszystkimi oknami.

— Ale nie w ogień… — Odskoczyłem do tyłu, aż oparłem się płasko o ścianę. — …nie możesz wejść w ogień!

Strach stawał się nie do opanowania. Zaczęły przerażać mnie rzeczy, które widziałem, i odgłosy, które słyszałem. To było jak każde uczucie, które znałem do tej pory. Nie mogłem się temu oprzeć ani przeciwstawić. Na wpół pochlipywałem, na wpół krzyczałem.

— Ależ tak, mogę — zaśmiał się głośno. — Mogę! — Odrzucił głowę do tyłu i pozwolił, by jego śmiech przeszedł w skowyt.

— Ale od ciebie, gołowąsie — dodał, przystając przede mną z wyciągniętym palcem — chciałbym usłyszeć jeszcze jedną obietnicę. Posłuchaj, mój dzielny Wolfkiller. Choć rozłupie to moje serce na kawałki, wrzucę ciebie do ognia i postaram się o jakiegoś innego następcę. Odpowiedz!

Próbowałem coś powiedzieć, ale przytaknąłem tylko głową.

W połyskującym świetle widziałem, że moje ręce już stały się białe. Poczułem ukłucie w dolnej wardze, które niemal zmusiło mnie do wydania z siebie okrzyku bólu! Moje zęby zamieniły się już w prawdziwe kły! Czułem je wyraźnie i spoglądałem na nie w przerażeniu. On rzucił mi spojrzenie z boku, jakby mój strach sprawiał mu przyjemność.

— Posłuchaj. Kiedy już spalę się całkowicie, musisz rozrzucić popiół, który po mnie pozostanie. Słuchaj dobrze, mój mały. Rozrzuć popiół, albo wrócę tu i wolałbym teraz nie rozważać, jak będę wtedy wyglądał. Zważ tylko moje słowa. Jeśli tego zaniedbasz i pozwolisz, bym ponownie powrócił tutaj, jeszcze wstrętniejszym i odrażającym niż jestem teraz… Wytropię cię i spalę; będziesz wyglądać tak samo jak ja, cały w bliznach słyszysz?

Nadal nie potrafiłem zmusić siebie do wypowiedzenia choćby jednego słowa. To nie był strach. To było piekło. Czułem, jak moje zęby rosły, stawały się większe, a całe ciało przechodziło mrowienie.

Skinąłem przytakująco głową.

— Ach tak — uśmiechnął się, także pochylając głowę. Migoczące za nim płomienie lizały już sklepienie sali. — Proszę tylko o litość, abym mógł zupełnie odejść do piekła, jeśli jest jakieś piekło, albo w słodkie zapomnienie, na co z całą pewnością nie zasługuję. Jeśli jest Książę Ciemności, wierz, że zatrzymam na nim swój wzrok, by napluć mu prosto w twarz.

— Tak więc — podjął na nowo po chwili przerwy — rozkazuję ci rozrzucić to, co zostanie z ognia, a kiedy to uczynisz, przejdź tym niskim przejściem, które ci wskazałem, do mojego legowiska i pamiętaj, byś kloc kamienny wstawił z powrotem na swoje miejsce. W środku znajdziesz moją trumnę. W niej lub w czymś podobnym musisz zaszywać się podczas dnia, w przeciwnym razie słońce spali cię na żużel. Zapamiętaj moje słowa. Nic na tym świecie nie jest w stanie odebrać ci życia z wyjątkiem słońca czy ognia takiego jak ten, który widzisz przed sobą, i to dopiero wtedy, kiedy popiół po moich szczątkach zostanie rozrzucony.

Odwróciłem od niego twarz. Zacząłem płakać. Przed szlochem broniła mnie tylko dłoń, którą zatkałem sobie usta. On pociągnął mnie na skraj ognia, aż przystanęliśmy przy poluzowanym klocu. Raz jeszcze wskazał na niego palcem.

— Proszę, zostań ze mną — błagałem go. — Choć przez jedną noc, przez chwilę, błagam cię! — Natężenie mojego głosu przeraziło mnie ponownie. To nie był wcale mój głos. Objąłem go. Przycisnąłem. Jego zapadnięta twarz była dla mnie niewysłowienie piękna. Czarne oczy były pełne wyrazu.

Ogień zamigotał między jego włosami, a wtedy ponownie wydął usta w błazeńskim uśmiechu.

— Ach, mój żarłoczny synu — odrzekł. — Nie wystarczy ci nieśmiertelność i świat podany jak na talerzu? Żegnaj, mój mały. Zrób, jak ci mówiłem. Pamiętaj też o popiele! I o tej maleńkiej komnatce za kamiennym klocem. Tam jest wszystko, czego potrzebujesz, żeby żyć dostatnio.

Próbowałem go przytrzymać. A on śmiał się tylko prosto w moje uszy, ciesząc się ze zdziwieniem, jak bardzo byłem silny.

— Wspaniale, wspaniale — szeptał. — A teraz, żyj wiecznie, mój piękny Wolfkiller, obdarzony prezentami, które dla ciebie przeznaczyłem.

Odepchnął mnie od siebie. Potykając się odskoczyłem na bok. On tymczasem skoczył tak wysoko i tak daleko, w sam środek rozpalonych płomieni, że zdało mi się, iż nie skok to był, lecz lot.

Zobaczyłem, jak zapada się w ogniu. Płomienie natychmiast zajęły jego ubranie, a jego głowa stała się pochodnią. Potem, zupełnie nagle, oczy Magnusa rozszerzyły się, a usta stały się wielką, czarną pieczarą w jasności płomieni. Śmiech wstrząsnął pomieszczeniem z taką przenikliwą siłą, że musiałem zatkać uszy. Ciało Magnusa zdawało się skakać w górę i w dół. Podrygiwało w płomieniach. Nagle zdałem sobie sprawę, że mój krzyk zagłusza jego śmiech.

Kościste czarne dłonie i nogi unosiły się w płomieniach i opadały, bez końca. Wreszcie jakby zwiędły. Ogień zmienił kierunek, ryczał. W samym środku płomieni nie widziałem już nic.

Nadal jednak krzyczałem. Upadłem na kolana, zasłaniając rękoma oczy. Mimo zamkniętych powiek nadal jeszcze widziałem ogień, olbrzymią eksplozję iskier rozsypujących się po sali, aż wreszcie przytknąłem czoło do kamiennej ściany.

4

Zdało mi się, że całe lata leżałem na posadzce, przyglądając się płonącemu stosowi, aż zmienił się w spalone na węgiel szczapy.

Sala stopniowo ostygła. Mroźne powietrze przedostawało się przez otwarte okno. Nie potrafiłem powstrzymać się od płaczu. Mój szloch odbijał się w uszach i czułem, że dłużej tego nie zniosę. Nie był dla mnie bynajmniej pocieszeniem. W stanie, w jakim się teraz znajdowałem, odczuwałem w znacznie zwiększonym stopniu każdą emocję, nawet mękę, której doznawałem teraz.

Raz po raz próbowałem się modlić. Błagałem o wybaczenie, choć nie bardzo mogłem powiedzieć, z jakiego powodu. Modliłem się do Matki Błogosławionej, do świętych. Mamrotałem zdrowaśki, jedną po drugiej, aż przeszły w bezsensowną, monotonną psalmodię.

Moje łzy były krwawe i zostawiły ślad na dłoniach, gdy wycierałem twarz.

Potem położyłem się płasko na kamieniu, mamrocząc już nie modlitwy, ale nieme błagania, jakie czynimy wobec wszystkiego tego, co wszechpotężne, co święte, co może lub nie może istnieć z jakiegokolwiek imienia czy wszystkich imion. Nie zostawiaj mnie tutaj samego. Nie opuszczaj mnie. Jestem w miejscu czarownic. To jest to miejsce. Nie pozwól mi upaść jeszcze niżej niż upadłem dzisiejszej nocy. Nie pozwól, aby to się zdarzyło… Lestat, obudź się.

Słowa Magnusa wracały jednak do mnie nieprzerwanie, bez końca: „Odszukać piekło, jeśli jest piekło… Jeśli jest Książę Ciemności”. Wstałem wreszcie, unosząc się na dłoniach i podciągając kolana. Czułem się oszołomiony i szalony, czułem zawroty głowy. Spojrzałem na dogasający ogień i pomyślałem, że mógłbym jeszcze wzniecić go ponownie, gdybym sam rzucił się w jego środek. Ale nawet, gdy zmuszałem się do wyobrażenia sobie moich męczarni, wiedziałem, że nie mam najmniejszej intencji zrobienia tego. Dlaczego miałbym to zrobić? Cóż uczyniłem, aby zasłużyć sobie na los czarownic? Nie chciałem być w piekle, nawet przez chwilę. Z całą pewnością nie zamierzałem się tam udać tylko po to, aby napluć w twarz Księciu Ciemności, kimkolwiek mógłby on być! Przeciwnie — jeśli byłem teraz przeklęty, to niechże on sam przyjdzie po mnie! Niech powie mi, dlaczego miałbym cierpieć. Chciałbym bardzo to wiedzieć.

Co do zapomnienia, no cóż — z tym możemy jeszcze trochę poczekać. Jest jeszcze czas, aby przynajmniej to przemyśleć…

Z wolna opanowywało mnie jakieś nie znane mi dotąd, obce, uczucie spokoju. Sam byłem stworzeniem ciemności, pełnym goryczy i wzrastającej fascynacji. Nie byłem już człowiekiem, istotą ludzką. Gdy przykucnąłem nad dogasającym żarem, myśląc o tym, czułem, że zbiera się we mnie jakaś nadzwyczajna siła. Stopniowo przestałem szlochać jak uczniak. Zająłem się badaniem mojej białej skóry, ostrości obu diabelskich zębów i połyskujących w ciemności moich paznokci, jak gdyby zostały wcześniej polakierowane.

Wszystkie dotychczas znane mojemu ciału drobne bóle zniknęły. Ciepło, które utrzymywało się jeszcze po ogniu, było przyjemne, jak coś, co owiewa czy omiata moje ciało.

Czas mijał, stan, w którym się znajdowałem, trwał jednak dalej.

Każda zmiana w kierunku przepływu powietrza była jak pieszczota. A gdy z odległego miasta nadeszły przytłumione odgłosy dzwonów kościelnych, w zgodnym chórze wybijające godzinę, nie mierzyły już dla mnie upływu czasu zwykłych śmiertelników. Dla mnie były tylko czystą muzyką, na którą reagowałem ogłuszony, z ustami szeroko otwartymi, gapiąc się na przepływające chmury.

W piersiach jednak zacząłem odczuwać nie znany mi dotąd ból; towarzyszyło temu uczucie gorąca. Czułem, jak przesuwa się wzdłuż żył, ściąga się w głowie, zbiera się w jelitach i żołądku. Zmrużyłem oczy. Przechyliłem głowę na jedną stronę. Uświadomiłem sobie, że nie obawiam się tego bólu, a tylko odczuwam go, jak gdybym mu się przysłuchiwał. I wtedy zauważyłem przyczynę bólu. Odpadki i nieczystości mojego poprzedniego bytu opuszczały mnie teraz, utworzywszy niewielki strumień. Poczułem się całkowicie niezdolny do kontroli nad tym. Przyglądałem się nieczystościom, jak zabrudzały moje ubranie, nie wywołując jednak uczucia obrzydzenia. Podobnie szczury wkradające się do sali i zbliżające się bezgłośnie do tego brudu na swych obrzydliwych stopkach — nawet to nie budziło we mnie obrzydzenia.

Te rzeczy nie mogły mnie dotknąć, nawet gdy szczury podpełzły bliżej, aby pożreć rzeczywistość. W rzeczywistości nie mogłem sobie wyobrazić niczego, nawet oślizłego robactwa żyjącego w grobach, co mogłoby przyprawić mnie o wymioty z powodu swojej obrzydliwości. Niech spacerują i wiją się po moich dłoniach i twarzy; to nie ma teraz znaczenia.

Nie należałem już do tej części świata, która kurczyła się ze strachu czy obrzydzenia przed takimi rzeczami. Z uśmiechem zdałem sobie sprawę, że sam jestem teraz mrocznym stworzeniem, wywołującym podobne odczucia. Powoli i z wielką przyjemnością roześmiałem się.

A jednak żal niezupełnie mnie opuścił. Nie mógł mnie tak łatwo opuścić, jak ociągająca się myśl. W myśli tej zawarta była niezaprzeczalna prawda: Jestem martwy. Jestem wampirem. Inni będą umierać, abym ja żył. Będę pił ich krew po to, abym sam mógł żyć. I nigdy, nigdy już nie ujrzę Nicolasa, ani matki, ani nikogo z tych, których znałem i kochałem, nikogo z mojej śmiertelnej rodziny. Będę pił krew. I żyć będę wiecznie. Tym oto właśnie będę. A to, co się stanie, będzie tylko początkiem. Dopiero się narodziło! A trud, który doprowadził do tego, był jednocześnie zachwytem, jakiego nigdy w swoim życiu nie zaznałem.

Stanąłem na wyprostowanych nogach. Poczułem się lekki i silny, i dziwnie odrętwiały. Podszedłem do wygasłego ogniska i przeszedłem po zgliszczach. Nie pozostały żadne kości. Stało się tak, jakby szatan po prostu zdematerializował się. To, co mogłem z popiołu zebrać do rąk, zabrałem do okna. Gdy wiatr wywiał je z dłoni, wyszeptałem słowa pożegnania dla Magnusa, zastanawiając się, czy jeszcze może je słyszeć. Wreszcie na miejscu ognia pozostały jedynie duże zwęglone kłody i sadza, którą starłem rękoma i rozdmuchałem w ciemności. Nadeszła pora, by zbadać pokój wewnętrzny.

5

Kamienny kloc w ścianie przesunął się bez trudności, tak jak poprzednio. Od strony wewnętrznej zaopatrzony był w hak, który umożliwiał zasunięcie kloca za sobą. Aby jednak wcisnąć się w mroczne i wąskie przejście, musiałem położyć się na brzuchu. Kiedy opadłem na kolana i zajrzałem do środka, nie zobaczyłem w środku żadnego widocznego światła. Nie podobało mi się to. Wiedziałem, że gdybym był człowiekiem śmiertelnym, nic nie zmusiłoby mnie do wsunięcia się w wąską, mroczną czeluść.

Stary wampir jednak dostatecznie jasno powiedział mi, że słońce może mnie zniszczyć w taki sam sposób jak ogień. Musiałem po prostu dostać się do trumny. Poczułem, że strach znowu znajduje przystęp do mnie. Położyłem się płasko na posadzce i wczołgałem jak jaszczurka w przejście. Tak jak się obawiałem, nie było mowy o uniesieniu głowy. Brakowało też miejsca, by obrócić się i zaciągnąć kamień. Musiałem wcisnąć stopę w hak, podciągnąć się do przodu i pociągnąć kamień za sobą.

Zupełna ciemność. Miejsca tyle, że starczyło jedynie na uniesienie się na łokciach. Wciągnąłem głęboko powietrze. Poczułem przypływ opanowującego mnie strachu. Myśl o tym, że nie mogę nawet unieść głowy, przyprawiała mnie o szaleństwo. Leżałem bez ruchu, skamląc. Po coś jednak wszedłem w to wąskie przejście. Muszę dostać się do trumny.

Powtarzając to sobie, aby skończyć już to skamlenie, podjąłem dalsze czołganie, coraz szybciej. Kolana ocierały się o kamienną powierzchnię. Rękoma szukałem występów kamiennych i pęknięć, aby pomagać sobie podciąganiem się. Kark bolał mnie niemiłosiernie, gdyż bez przerwy musiałem go utrzymywać w niewygodnej dla niego pozycji, starając się nie unosić głowy.

Nagle wyczułem ręką przed sobą masywną bryłę kamienną. Popchnąłem z całej siły i poczułem, że usuwa się, a blade światło zaczyna sączyć się przez szczelinę.

Wygramoliłem się z korytarzyka i stanąłem na nogach. Znalazłem się w maleńkim pokoiku.

Sufit był niski, wygięty. Wysokie okno było wąskie i, podobnie jak wszystkie okna w wieży, zaopatrzone w żelazne kraty. Wspaniale ciemnofioletowe światło nocy dostawało się do salki, oświetlając wielki kominek, wycięty w kamiennej ścianie, z gotowym do zapalenia drewnem, a obok niego, tuż pod oknem, starożytny kamienny sarkofag.

Moja czerwona, aksamitna, podbita futrem peleryna leżała przerzucona przez sarkofag, a na surowej, drewnianej ławie zauważyłem wspaniałe ubranie, wykonane z czerwonego aksamitu wyszywanego złotem, przyozdobione włoską koronką, a także czerwone jedwabne spodnie, białe jedwabne pończochy i czerwone pantofle na wysokich obcasach.

Przygładziłem włosy i odgarnąłem je z twarzy. Wytarłem cienką warstwę potu znad górnej wargi i czoła. Znów pot był krwisty, a gdy ujrzałem go na dłoniach, poczułem nagle dziwne podniecenie.

Kimże jestem i cóż to jest przede mną? Przez dłuższą chwilę spoglądałem na krew, a następnie zlizałem ją z palców. Wspaniałe uczucie rozkoszy przeszyło moje ciało. To była chwila zaledwie, nim mogłem zebrać się ponownie w sobie i podejść do kominka.

Uniosłem dwa patyki, z tych przygotowanych do podpałki, tak jak wcześniej robił to Magnus, potarłem je bardzo silnie i szybko. Płomień pojawił się na nich prawie natychmiast. Nie było w tym żadnej magii, po prostu zręczność. Gdy tylko rozpalony w kominku ogień rozgrzał mnie, zdjąłem zabrudzone ubranie, a koszulą wytarłem z siebie ostatnie ślady mojej ludzkiej nieczystości, po czym wszystko to wrzuciłem do ognia, uprzednio założywszy na siebie nowe ubranie.

Czerwień, oślepiająca czerwień ubrania. Nawet Nicolas nie miał takich szat jak te. Były chyba robione na dwór wersalski, wyszywane niezliczoną ilością pereł i maleńkich rubinów. Koronka koszuli była walansjenką, którą znałem z sukni ślubnej matki. Założyłem na ramiona pelerynę z wilków. Choć chłód opuścił już moje kończyny, czułem się jak stworzenie wykute w lodzie. Mój uśmiech był jak zamrożony i połyskujący jak lód, dziwnie zwolniony, gdy pozwoliłem sobie dotykać i oglądać moje nowe ubranie.

Korzystając z oświetlenia, jakie dawały płomienie ognia, spojrzałem dokładniej na sarkofag. Na jego ciężkim wieku wyrzeźbiono wizerunek starego człowieka i zdałem sobie natychmiast sprawę, że była to podobizna Magnusa. Leżał tu w spokoju i ciszy z zastygłym na zawsze, błazeńskim uśmiechem; jego oczy spoglądały spokojnie na sufit, a włosy opadały na ramiona schludną grzywą wyrzeźbionych fal i loków. Rzeźba miała co najmniej ze trzy stulecia. Magnus leżał ze złożonymi na piersiach dłońmi. Ubrany był w długie szaty, a z miecza, który został wyrzeźbiony w kamieniu, ktoś odłamał rękojeść i kawałek ostrza.

Nie wiem, jak długo przyglądałem się rzeźbie, widząc, że została wykonana niezwykle starannie i przy olbrzymim wysiłku twórcy.

Czy był tam może krzyż i dlatego ktoś chciał go stamtąd usunąć? Dotknąłem tego miejsca palcami. Oczywiście, nic się nie wydarzyło, podobnie jak wtedy, gdy mamrotałem wszystkie te modlitwy. Przysiadając w końcu obok sarkofagu, zrobiłem na zakurzonej podłodze znak krzyża. Znów nic. Następnie do znaku krzyża dodałem kilka pociągnięć oznaczających ciało Chrystusa, jego ramiona, zakrzywione kolana, pochyloną w bólu głowę. Dopisałem: „Pan Nasz Jezus Chrystus” — jedyne słowa, które umiałem dobrze napisać, poza własnym imieniem. Znowu nic.

Nadal patrząc niespokojnie na wypisane słowa i mały krucyfiks, spróbowałem unieść pokrywę sarkofagu. Nawet będąc wyposażony w siłę, którą otrzymałem, nie było to łatwe. Żaden śmiertelny człowiek nie byłby nigdy w stanie tego zrobić. Najbardziej jednak zdumiał mnie rozmiar mojego trudu. Nie posiadałem nieograniczonej siły, a już z całą pewnością nie posiadałem siły starego wampira. Była to siła może trzech mężczyzn, może czterech. Niemożliwością było to teraz ocenić. Dla mnie i tak wydawała się w tej chwili niezwykle imponująca.

Zerknąłem do środka sarkofagu. Pusto, tylko wąskie miejsce na ciało, zaciemnione. Nie potrafiłem wyobrazić sobie leżącego w środku. Wokół brzegu sarkofagu znajdowały się jakieś łacińskie inskrypcje, nie potrafiłem ich jednak przeczytać. Zaniepokoiły mnie i sprawiły ból. Wolałbym, aby ich tu nie było, a moja tęsknota za Magnusem, moja bezradność zagroziły mi ponownie bezpośrednią bliskością. Nienawidziłem go za to, że zostawił mnie! Uderzyło mnie, z całą pełną ironii siłą, że odczuwałem miłość do niego, zanim wskoczył do ognia, że poczułem przypływ takiego samego uczucia, gdy ujrzałem czerwone szaty.

Czy stworzenia ciemności kochają siebie nawzajem? Czy spacerują ramię w ramię po piekle mówiąc: „Ach, jesteś moim przyjacielem” czy „Jakże ciebie kocham” — bądź też podobne rzeczy? Jako że nie wierzyłem w piekło, było to raczej czysto hipotetyczne, intelektualne pytanie. Była to też sprawa pewnego pojęcia zła, prawda? Wszystkie stworzenia piekła mają nienawidzić siebie wzajemnie, tak jak wszyscy zbawieni nienawidzą bez zastrzeżeń potępionych. Wiedziałem o tym całe swoje życie. Gdy byłem dzieckiem, przerażała mnie już sama myśl, że ja mogę pójść do nieba, podczas gdy moja matka może znaleźć się w piekle i że wtedy musiałbym ją nienawidzić. A co by się stało, gdybyśmy oboje byli w piekle? No cóż, teraz wiem bez względu na to, czy wierzę w piekło, czy nie, że wampiry mogą kochać siebie nawzajem, że w samym akcie oddania się złu nie ma jeszcze wykluczenia możliwości kochania. Tak przynajmniej wydawało mi się wtedy. Nie wolno mi płakać — powiedziałem do siebie. Nie mogę już dłużej znieść tych płaczów.

Skierowałem wzrok na dużą drewnianą skrzynię, częściowo ukrytą i umieszczoną u wezgłowia trumny. Nie była zamknięta. Przegniłe drewniane wieko niemalże odpadło od zawiasów, gdy je otworzyłem. Choć stary mistrz powiedział mi, że zostawia na mój użytek wszystkie swoje skarby, byłem zdumiony tym, co tam ujrzałem. Skrzynia wypełniona była klejnotami, złotem i srebrem. Widziałem niezliczone obrączki ozdobione klejnotami, diamentowe naszyjniki, sznury pereł, monety, wyroby ze złota i setki najprzeróżniejszych innych kosztowności.

Lekko przesunąłem palcami po stosie drogocennych rzeczy, a potem zanurzyłem je w nich i wzniosłem w górę pełne garści kosztowności, wlepiając oczy w rozpalone światłem rubiny, zieloność szmaragdów. Ujrzałem, jak światło załamuje się, tworząc kolory, o których nigdy nawet nie marzyłem. Przede mną było bogactwo, które trudno było nawet oszacować. Skrzynia była jak z bajecznych opowiadań o piratach z Morza Karaibskiego i ich łupach.

To wszystko teraz było moje.

Zacząłem przeglądać wszystko jeszcze raz — wolniej i dokładniej. Wszędzie leżały rozrzucone rzeczy osobiste i łatwo rozpadające się towary. Atłasowe maski karnawałowe, butwiejące i odpadające od swych złotych uchwytów, koronkowe chusteczki do nosa i kawałki materiałów, do których były przymocowane szpilki i koronki. Leżał też pasek skórzany z uprzęży, obwieszony złotymi dzwoneczkami, rozsypujący się kawałek sznurowadła przeciągnięty przez obręcz, całe tuziny tabakierek i medalionów na aksamitnych wstążeczkach.

Czy Magnus odebrał to wszystko swoim ofiarom?

Podniosłem inkrustowaną kosztownościami szpadę, o wiele za ciężką na tamtejsze czasy, i zniszczony już pantofel męski, zachowany prawdopodobnie dla sprzączki wykonanej z kryształu górskiego.

Oczywiście, mógł zabierać to, co chciał. A przecież sam chodził ubrany w łachmany, poszarpany kostium z innej epoki i mieszkał tutaj jak pustelnik sprzed wieków. Nie potrafiłem tego zrozumieć.

Zauważyłem także i inne rzeczy rozrzucone między skarbami. Różańce wykonane z zapierających dech klejnotów. Nadal były przy nich krzyżyki! Dotknąłem malutkich, świętych wizerunków Chrystusa. Potrząsnąłem głową i przygryzłem wargą, jak gdyby mówiąc: „Jakie to okropne, że on ukradł te rzeczy!” Jednocześnie rozbawiło mnie to. To następny dowód, że Bóg nie ma nade mną żadnej władzy.

Gdy tak rozmyślałem, próbując zadecydować, czy było to przypadkowe, jak wydawało się w tej chwili, uniosłem w dłoni przecudne zwierciadło inkrustowane perłami. Spojrzałem w nie prawie bezwiednie, jak często spogląda się w lustro. I oto zobaczyłem odbicie swojej postaci, z tą tylko różnicą, że moja skóra była niewiarygodnie biała, tak jak skóra starego szatana, i że moje oczy przestały mieć już swój zwykły niebieski kolor, lecz przeobraziły się w mieszaninę fioletu i błękitu kobaltowego i że były teraz delikatnie opalizujące. Włosy miały świetlisty połysk, a gdy zaczesywałem je palcami do tyłu, czułem w nich nową i zadziwiającą żywotność.

W rzeczywistości to nie Lestat odbijał się w zwierciadle, lecz jakaś jego kopia wykonana z zupełnie innych materiałów i substancji! Te kilka zmarszczek, które przyszły z czasem w wieku dwudziestu lat, zniknęło lub uległo wyprostowaniu. Gapiłem się na swoje odbicie. Rozpoznawanie siebie doprowadziło mnie do szaleństwa. Zacząłem pocierać twarz, nawet lustro. Ścisnąłem mocno wargi, aby się nie rozpłakać. Wreszcie zamknąłem oczy i otworzyłem je znowu. Uśmiechnąłem się bardzo uprzejmie do potwora po drugiej stronie lustra. Odpowiedział uśmiechem. Tak, to był Lestat, bez wątpienia. I zdawało się, że nie było w jego twarzy nic, co w szczególny sposób podkreślałoby wrogość czy ekspresję zła. Nie, wcale nie to. Po prostu trochę figlarności, impulsywności. Właściwie to ten po drugiej stronie mógłby być nawet aniołem, z tym tylko wyjątkiem, że gdyby płakał, jego łzy byłyby czerwone i cały jego obraz byłby jakby lekko zabrudzony czerwienią, bo i cały jego obraz taki właśnie był. Miałby jeszcze te szatańskie zęby, które musiałby chować podczas uśmiechu za dolną wargę, co sprawiałoby wygląd absolutnie przerażający. Tak, całkiem normalna, dobra twarz z jednym elementem w straszliwy sposób nie pasującym do niej, szpecącym ją.

Nagle jednak przyszło mi do głowy, że przecież patrzę na własne odbicie! A czy nie powiedziano, że duchy i potępieni, którzy zgubili swe dusze, nie mają w ogóle odbicia w lustrze? Pragnienie, aby dowiedzieć się wszystkiego o sobie takim, jakim teraz byłem, opanowało mnie całkowicie. Chciałem wiedzieć, jakby to było wejść między ludzi i spacerować między nimi. Chciałem znaleźć się na ulicach Paryża, widzieć swymi nowymi oczyma wszystkie cuda świata, które kiedykolwiek w przeszłości mignęły mi w przelocie. Chciałem widzieć twarze ludzi, kwiaty, gdy kwitną, i motyle. Widzieć Nicolasa i słyszeć, jak gra swą muzykę. Ależ nie, nie. Tego muszę się wyrzec. Ale były jeszcze tysiące innych form muzyki, czyż nie tak? Gdy przymknąłem oczy, niemalże słyszałem już orkiestrę w Opera Française. Arie wznosiły się wysoko w powietrze. Tak ostro, tak czysto.

Nie, teraz nie będzie ot tak, zwyczajne. Ani radość, ani ból czy najprostsze przypomnienie z przeszłości. Wszystko posiadać będzie cudowny blask, nawet żal za rzeczami, które na zawsze zostały stracone.

Odłożyłem zwierciadło i jedną z pożółkłych koronkowych chusteczek wytarłem łzy. Odwróciłem się i usiadłem wolno przed kominkiem. Poczułem rozkoszne ciepło na twarzy i dłoniach. Ogarnęła mnie słodka senność i gdy przymknąłem ponownie oczy, poczułem się nagle pogrążony w tym dziwnym śnie, towarzyszącym chwili, gdy Magnus pił moją krew. Powróciło ponownie oczarowanie, wirująca w głowie i ogłuszająca przyjemność — Magnus trzymający mnie, przyssający się do mnie, moja krew wpływająca do niego. Usłyszałem jednak łańcuchy ocierające się o podłogę starych katakumb. Ujrzałem bezbronnego wampira w ramionach Magnusa. Coś więcej niż to… coś bardziej ważnego. Kradzież, zdradę, niepoddawanie się nikomu — ni Bogu, ni demonowi, ni człowiekowi.

Nie mogłem przestać o tym myśleć, na wpół uśpiony, na wpół przebudzony. Wreszcie przyszła mi do głowy szaleńcza myśl, że opowiem o tym wszystkim Nicolasowi, że jak tylko wrócę do domu, opowiem o wszystkim w tym śnie, o jego możliwych znaczeniach.

Z nieprzyjemnym wstrząsem otworzyłem oczy. Istota ludzka, jaka jeszcze we mnie pozostała, rozglądała się bezradnie po izbie. Znowu zaczęła płakać, a nowo urodzony szatan był zbyt jeszcze młody, aby ściągnąć jej cugle. Szloch pojawiał się jak napady czkawki. Zasłoniłem dłonią usta.

— Magnusie, dlaczego mnie opuściłeś? Magnusie, co ja mam teraz robić, co dalej ze mną będzie?

Podciągnąłem kolana i położyłem na nich głowę. Powoli zaczynało mi się przejaśniać w głowie. Pomyślałem sobie, że będzie to chyba niezła zabawa grać wampira, nosić te wspaniałe szaty, bawić się tymi skarbami. Ale żyć tak cały czas nie można! Nie możesz odżywiać się istotami ludzkimi! Nawet jeśli jesteś potworem, to zachowałeś przecież sumienie… Dobro, zło, dobro i zło. Nie możesz żyć nie wierząc w… Nie zniesiesz chyba tego, że, że… Jutro przekonasz się, przekonasz się… że co?

Że będziesz pił krew, prawda?

Złoto i szlachetne kamienie migotały w skrzyni jak węgielki, a za kratami okien unosił się w dali między szarymi chmurami fioletowy blask odległego miasta. Jaka jest ich krew? Gorąca, żywa krew ludzka, nie krew potwora. Wysunąłem bezwiednie język i dotknąłem nim moich kłów.

Pomyśl o tym, Wolfkiller.

Powoli wstałem z miejsca; stało się to raczej za sprawą woli niż ruchu ciała, tak proste i łatwe było to teraz. Podniosłem żelazne kółko z kluczami, które przyniosłem tu z zewnętrznej izby, i ruszyłem oglądać resztę wieży.

6

Puste izby, okratowane okna; wielka, nie kończąca się przestrzeń nocy nad blankami — tyle tylko znalazłem na piętrach wieży. Z kolei na niższych piętrach, tuż przy drzwiach prowadzących do lochów znalazłem żywicową pochodnię w kinkiecie oraz hubkę z krzesiwem w maleńkim wgłębieniu pod nim. Całe pokryte kurzem. Zamek okazał się dobrze naoliwiony i łatwy do otwarcia, gdy wreszcie odszukałem właściwy klucz.

Wystawiłem pochodnie przed siebie, aby oświetlić wąską, krętą klatkę schodową, i ruszyłem na dół, nieco odurzony smrodem dochodzącym gdzieś z dołu, pode mną. Wiedziałem oczywiście, co oznacza ten smród. Powszechny był na każdym paryskim cmentarzu. W Les Innocents był gęsty jak jakiś szkodliwy gaz i trzeba się było do niego przyzwyczaić, gdy chciało się dokonywać tam zakupów przy straganach, czy też załatwiać sprawy z pisarzami listów. Był to, krótko mówiąc, smród rozkładających się ciał. Choć przyprawiał mnie o mdłości i sprawiał, że początkowo cofnąłem się ze schodów, nie był aż tak silny, a zapach płonącej pochodni żywicowej trochę neutralizował unoszący się smród. Zszedłem na dół. Jeśli były tu martwe ciała ludzkie, no cóż — i tak nie mógłbym uciec od nich.

Na pierwszym piętrze poniżej poziomu ziemi nie odnalazłem jednak ciał, a jedynie obszerną, zimną izbę pogrzebową o zardzewiałych żelaznych drzwiach otwartych na schody. W środku znajdowały się trzy olbrzymie kamienne sarkofagi. Sala bardzo przypominała salę Magnusa u góry, była jednak znacznie większa. Nad głową był taki sam wygięty w łuk sufit i identycznie surowy, rozwarty szeroko kominek. Cóż innego mogło to oznaczać, jak nie to, że musiały tu kiedyś spać jakieś inne wampiry? Nikt nie umieszcza kominków w salach pogrzebowych. Przynajmniej nikt z tych, których do tej pory znałem. W dodatku wmurowano tutaj kamienne ławy. Sarkofagi były identyczne jak ten u góry, z wyrzeźbionymi na nich wielkimi figurami.

Na wszystkim leżał jednak wieloletni kurz. Wokoło pełno było pajęczyn. Z całą pewnością żaden wampir nie zamieszkiwał tego miejsca. To zupełnie niemożliwe. A przecież było to nadal bardzo dziwne. Gdzie są teraz ci, którzy leżeli w tych trumnach? Czy spalili się z własnej woli jak Magnus? Czy żyli gdzieś jeszcze w innym miejscu?

Wszedłem do środka i otworzyłem sarkofagi jeden po drugim. W środku nie było nic poza kurzem. Żadnych dowodów obecności wampirów, żadnych wskazówek, że mogą jeszcze istnieć.

Wyszedłem i zacząłem schodzić dalej w dół schodów, pomimo smrodu, który stawał się coraz intensywniejszy. Po chwili stał się nie do zniesienia. Smród dochodził zza drzwi, które mogłem dostrzec poniżej, i naprawdę dużo kosztowało mnie podejście pod nie. Oczywiście, to, co pozostało we mnie ze śmiertelnego człowieka, odczuwało najwyższy wstręt do odurzającego zapachu, ale nie miało to nic wspólnego z odrazą i niechęcią, jaką odczuwałem teraz… Moje nowe wcielenie chciało po prostu uciec stąd jak najdalej. Zmusiłem się wreszcie do otwarcia drzwi, zdecydowany ujrzeć dzieło szatana. Otóż smród był jeszcze niczym w porównaniu z widokiem, który pojawił się przed moimi oczyma.

W głębokich lochach leżały całe sterty trupów we wszelkich stanach rozkładu; widać było kości i zgniłe ciało poruszające się od toczących je robaków i owadów. Szczury uciekły przed światłem pochodni, ocierając się o moje nogi, gdy rzuciły się ku schodom. Poczułem w gardle coś twardego; zbierało mi się na wymioty. Smród przyprawiał mnie o omdlenie. Nie mogłem jednak przestać wpatrywać się w rozłożone ciała. Było to coś ważnego, coś strasznie ważnego, z czego musiałem sobie zdawać sprawę. Przyszło mi nagle do głowy, że wszystkie te martwe ofiary wampira były mężczyznami — i wysokie buty, i poszarpane ubranie wyraźnie o tym świadczyły. Każdy z nich był blondynem o jasnych, żółtych włosach, bardzo podobnych do moich włosów. U niektórych widać było jeszcze rysy twarzy wskazujące na to, że byli młodymi mężczyznami, wysokimi, szczupłej budowy. Jeden z nich, który jako jeden z ostatnich trafił tutaj — mokry, śmierdzący trup, leżący z rękoma rozciągniętymi poza kraty — tak bardzo mnie przypominał, że mógłby być moim bratem.

Oszołomiony, poruszyłem się, aż czubkiem buta dotknąłem jego głowy. Opuściłem pochodnię. Usta otworzyły mi się jak do krzyku. Wilgotne, lepkie oczy, na których kłębiły się komary, były błękitne!

Cofnąłem się potykając. Dziki strach ścisnął mi gardło. Obawiałem się, że trup poruszy się i chwyci mnie. Wiedziałem dlaczego. Cofając się do ściany, zahaczyłem o talerz zgniłego jedzenia i dzban. Dzban przewrócił się i potłukł. Wylało się z niego zsiadłe mleko przypominające wymiociny. Poczułem ból w klatce piersiowej. Krew pojawiła się jak ciekły płomień ognia w ustach i wytrysnęła spomiędzy warg, rozbryzgując się na podłodze obok mnie. Musiałem przytrzymać się otwartych drzwi, aby nie upaść. Przez mgłę, którą wywołały mdłości i zawrót głowy, wpatrywałem się w krew. Patrzyłem na jej wspaniały, karmazynowy kolor w świetle pochodni. Przyglądałem się, jak ciemniała, gdy uciekała pomiędzy kamienną podłogą. Ta krew była żywa, a jej słodki zapach przecinał się jak ostrze przez smród martwych ciał. Skurcz głodu krwi usunął mdłości. Plecy wygięły się w łuk. Pochylałem się coraz niżej i niżej nad rozlaną krwią z zadziwiającą elastycznością. Myśli przebiegały przez moją głowę jak w gonitwie. Ten młody człowiek był jeszcze żywy przez jakiś czas w tej celi. Zjełczałe teraz jedzenie i mleko były tu albo po to, aby mógł się nimi pożywić, albo służyć miały jako dodatkowa tortura. Umarł tu, w tej celi, zamknięty w potrzasku z tymi wszystkimi martwymi ciałami, zdając sobie doskonale sprawę, że wkrótce sam stanie się jednym z nich. Boże, cierpieć w taki sposób! Ilu innych młodych ludzi o jasnych włosach spotkał dokładnie taki sam los. Opadłem na kolana i pochyliłem się. Trzymałem pochodnię nisko lewą ręką, głową nieomal dotykałem podłogi, kałuży krwi. Język zabłysnął wyciągnięty z ust w taki sposób, że widziałem go teraz jak język jaszczurki. Zlizywał lepką krew z podłogi. Poczułem dreszcz ekstazy. Rozkosz. Czy to naprawdę ja? Czy to ja chłeptałem krew zaledwie krok od leżącego trupa? Czy to moje serce unosi się od tego smaku zaledwie krok od martwego chłopca, którego Magnus sprowadził tutaj, tak jak sprowadził mnie? Tego chłopca, którego Magnus skazał na śmierć zamiast przeznaczyć do nieśmiertelności.

Gdy zlizywałem krew, ohydna i brudna cela migotała jak płomień. Włosy martwego młodzieńca dotykały mojego czoła. Jego oko, jak pęknięty kryształ, wpatrywało się we mnie.

Dlaczego i ja nie znalazłem się zamknięty w tej celi? Jakiż to zdałem egzamin, że nie krzyczałem teraz, bezskutecznie szarpiąc kraty. Dreszcz i przerażenie, które przewidziałem w wiejskiej gospodzie, powoli nadchodziły i stawały się realne. Poczułem drżenie w rękach i nogach. A dźwięk, który wtedy usłyszałem — rozkoszny dźwięk, równie zniewalający, jak karmazynowy kolor krwi, błękit oczu młodzieńca, połyskujące skrzydełka komarów, prześlizgujące się i opalizujące ciało robaka czy płomień pochodni — był wydanym przeze mnie dzikim, nieokrzesanym i gardłowym okrzykiem.

Upuściłem pochodnię i z wysiłkiem cofnąłem się na kolanach do tyłu, uderzając o cynowy talerz i potłuczony dzban. Stanąłem na równe nogi i wbiegłem na schody. Gdy zatrzasnąłem za sobą drzwi prowadzące do lochów, mój krzyk unosił się coraz wyżej, aż pod sam szczyt wieży. Zatraciłem się w tym dźwięku, gdy odbijał się od ścian i powrócił do mnie. Nie mogłem przestać, nie potrafiłem zamknąć ust czy zasłonić je.

W tej samej chwili przez okratowane wejście i przez liczne okna u góry dostrzegłem światło wstającego poranku. Okrzyk zamarł mi w gardle. Kamienie zaczęły połyskiwać. Światło roztaczało się coraz szerzej wokół mnie, jak wrząca para, paląc powieki. Nie miałem czasu na podjęcie decyzji o ucieczce. Po prostu biegłem jak szalony do góry, aż znalazłem się przed wewnętrzną, ukrytą izbą.

Gdy przedostałem się wreszcie przez przejście, pokój był już pełen mrocznego, purpurowego ognia. Klejnoty wysypujące się ze skrzyni pod wpływem światła zaczęły się poruszać. Byłem już prawie ślepy, gdy odsuwałem wieko sarkofagu.

Szybko zasunąłem wieko z powrotem na swoje miejsce. Palący ból na twarzy i dłoniach ustąpił. Leżałem nieruchomo, bezpieczny, a strach i smutek rozmywały się w zimnej i bezdennej ciemności.

7

Obudziło mnie pragnienie. Natychmiast przypomniałem sobie, gdzie jestem i kim byłem. Nie śniły mi się już słodkie sny człowieka śmiertelnego o chłodzącym białym winie czy świeżej, zielonej trawie pod jabłonią w sadzie mojego ojca. W głębokich ciemnościach kamiennej trumny dotknąłem palcami moich kłów i stwierdziłem, że były niebezpiecznie długie i ostre, jak ostrza maleńkich nożyków.

W wieży był jakiś śmiertelnik i choć nie dotarł jeszcze do drzwi zewnętrznej izby, potrafiłem czytać i słyszeć jego myśli. Słyszałem jego konsternację, kiedy odkrył, że drzwi prowadzące na schody nie są zamknięte. Nigdy się to wcześniej nie zdarzyło. Słyszałem jego strach, gdy odkrył wypalone szczapy drewna na posadzce i zaczął krzyczeć: Mistrzu, panie! Był więc służącym, i w dodatku zdradzieckim i posłusznym woli diabła.

Moje możliwości zafascynowały mnie — to bezgłośne czytanie jego myśli. Coś jeszcze jednak niepokoiło mnie — jego zapach!

Uniosłem kamienną pokrywę sarkofagu i wygramoliłem się na zewnątrz. Zapach był ledwie wyczuwalny, zalatujący piżmem, taki sam jak zapach pierwszej kurwy w łóżku, na której dałem upust swojej namiętności. Było to jak pieczona dziczyzna po dniach całych głodowania w zimie. Było to jak nowe wino lub jak świeże jabłka czy kaskada wody w upalny dzień, gdy wystarczy nabrać w dłonie i zanurzyć w niej usta. Tyle że to było nieporównywalnie bogatsze — ten zapach i apetyt, jaki wzbudzał, były nieskończenie ostrzejsze i bardziej podstawowe.

Przepchnąłem się przez sekretny tunel jak stworzenie przepływające przez ciemność, wypychając kamienny kloc na zewnątrz izby i zeskakując na równe nogi. Stał tam ów śmiertelny człowiek, gapiąc się na mnie z bladą twarzą, wyraźnie zaskoczony. Okazał się starym, zwiędniętym człowiekiem. Poprzez jakiś nie dający się zdefiniować splot rozważań w jego myślach wiedziałem, że był stajennym i woźnicą równocześnie, ale wyczuwanie tego doprowadzało do szaleństwa swoją nieprecyzyjnością.

Nagle poczułem, jak ciepło bijące z pieca, jego natychmiastową niechęć i złość wobec mnie. Nie było co do tego wątpliwości. Jego wzrok jak szalony wędrował w tę i z powrotem po mojej twarzy i postaci. Nienawiść kipiała i piętrzyła się. To on dostarczył to wspaniałe ubranie, które teraz miałem na sobie. To on zajmował się nieszczęśnikami w lochach, gdy jeszcze żyli. Dlatego czułem, że z wściekłością zadaje sobie to pytanie: dlaczego i ja nie jestem tam? Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo go za to pokochałem. Miałem ochotę rozerwać go na kawałki własnymi rękoma.

— Mistrz! — wykrzyknął desperacko. — Gdzie on jest? Mistrz!

Gdzie też mógł być mistrz według niego. Czarownik, król czarowników, jak pewnie uważał. A teraz oto ja miałem całą władzę. W sumie nie przedstawiał dla mnie żadnej wartości, nie wiedział nic, co mogłoby mi się przydać. Gdy powoli zdawałem sobie z tego sprawę, wypijając to niemal z jego myśli, zupełnie zresztą wbrew jego woli — zacząłem wpadać w trans, zahipnotyzowany widokiem jego żył na twarzy i na rękach. Jego zapach odurzał mnie. Czułem mroczny stukot i drżenie jego serca, a potem niemal mogłem smakować jego krew, taką, jaka być może i będzie, aż wreszcie poczułem jej pełny smak, bogaty i gorący, wypełniający mnie.

— Mistrz nie żyje, spłonął w ogniu — wymamrotałem, słysząc własny głos jako dziwną monotonność.

Poruszyłem się wolno w jego kierunku. Zerknął na sczerniałą posadzkę. Potem jego wzrok powędrował do sczerniałego sufitu.

— Nie, to kłamstwo.

Był wściekły, a jego wściekłość pulsowała w moich oczach jak światło. Czułem żal i urazę w jego umyśle; rozpaczliwie usiłował sklecić jakieś wytłumaczenie dla zastanej sytuacji. Ach, że też ludzkie ciało, ludzkie mięso może tak wyglądać. Byłem już w szponach wszechogarniającego mnie apetytu, pozbawiony jakichkolwiek wyrzutów sumienia. On wiedział o tym dobrze. W jakiś dziki i bezrozumny sposób wyczuł to, obrzucając mnie ostatnim wściekłym spojrzeniem. Rzucił się w ucieczce ku schodom.

Złapałem go natychmiast. W rzeczy samej, złapanie tak łatwego łupu sprawiło mi przyjemność; to było bardzo proste. W jednej chwili chciałem tylko zmniejszyć dystans nas dzielący, a w drugiej już trzymałem go bezbronnego w dłoniach. Uniosłem go ponad podłogę, tak że jego stopy zwisały luźno, bezskutecznie starając się kopnąć mnie. Trzymałem go z taką łatwością, z jaką człowiek w pełni sił mógłby przytrzymać dziecko, taka była mniej więcej proporcja. Jego umysł był teraz gmatwaniną szaleńczych myśli i wyglądało na to, że niezdolny był do jakiegokolwiek działania obronnego.

Jego oczy nie były już wejściem w jego duszę. Stały się żelatynowymi kulkami, których kolor zwodził mnie i dręczył. Jego ciało natomiast stało się już tylko wijącym się w spazmach kęsem gorącego mięsa i krwi, którą musiałem mieć, jeśli nie chciałem umrzeć.

Przerażał mnie fakt, że moje pożywienie będzie żywe, gdy je dopadnę, że rozkoszna krew przelewać się będzie przez te jeszcze walczące ręce i palce. Wkrótce jednak wydało mi się jak najbardziej doskonałe, że tak się właśnie stanie. Był, kim był, a ja też byłem tym, kim byłem, i teraz nie pozostało już nic innego, jak tylko rozpocząć ucztę.

Przyciągnąłem go do ust. Rozdarłem wybrzuszoną arterię w szyi. Krew trysnęła, odbijając się o podniebienie. Wydałem z siebie cichy krzyk, gdy przydusiłem jego ciało do mojego. Nie była to paląca ciecz, jaką ofiarował mi mój mistrz, ani też wspaniały eliksir, który schłeptywałem z kamiennej podłogi lochów. Nie, to było samo światło, które przybrało postać cieczy. To było raczej tysiąckrotnie soczystsze, to próbowanie tłustego ludzkiego serca pompującego krew, samej istoty tego gorąca.

Czułem, jak moje ramiona unoszą się, palce wbijają się głęboko w jego ciało, gdy tymczasem zacząłem wydawać z siebie brzęczący dźwięk. Zdolność widzenia zniknęła poza maleńką, z trudem łapiącą oddech duszyczką, jedynie omdlenie tak silne, że on sam, kim był, już nie miał w tym żadnego udziału. Całym wysiłkiem woli odepchnąłem go od siebie, gdy zbliżył się już ów niebezpieczny moment. Jakże chciałem wyczuć, jak jego serce przestaje bić. Jakże chciałem czuć, jak rytm serca słabnie i gaśnie, i wiedzieć w tej samej chwili, że go posiadłem. Nie ośmieliłem się jednak.

Wysunął się ciężko z moich ramion; jego ręce i nogi zwisały bezwładnie. Upadając rozrzucił je nienaturalnie na podłodze. Oczy miał wywrócone i spod półprzymkniętych powiek widać było ich białka.

Stwierdziłem, że jestem niezdolny do odwrócenia się. Jego śmierć fascynowała mnie. Nawet najmniejszy szczegół nie mógł uciec mej uwadze. Słyszałem, jak jego oddech gaśnie, widziałem, jak jego bezbronne ciało wiotczeje, jak wpełza w nie śmierć. Krew rozgrzała mnie. Czułem, jak bije w moich żyłach. Rozgrzana twarz parzyła dłonie. Znów zaczynałem rozróżniać dokładnie wszystko dookoła. Wróciła zdolność widzenia. Poczułem się niewyobrażalnie silny.

Podniosłem ciało i przetoczyłem je w dół po schodach, aż do śmierdzących lochów. Tam wrzuciłem, by zgniło pomiędzy innymi.

8

Pora już była wyjść na zewnątrz, spróbować sił. Napełniłem portfel taką ilością pieniędzy, jaka tylko wygodnie zmieściła się w nim i przypiąłem do pasa wybijany kosztownościami miecz, który nie był jeszcze zbyt staroświecki, a potem zszedłem na dół, zamykając za sobą na klucz żelazną bramą do wieży. Wieża najwyraźniej była jedyną pozostałością po leżącym teraz w ruinie domu.

Poczułem w nozdrzach przyniesiony na wietrze zapach koni — silny, przyjemny zapach, być może w taki sam sposób zwierzęta przechwytują zapachy. Okrążając wieżę, bezgłośnie poszedłem w tamtą stronę, w stronę prowizorycznych stajni.

W środku znalazłem nie tylko elegancki stary pojazd, ale także cztery wspaniałe czarne kobyły. Z radością stwierdziłem, że wcale się mnie nie boją. Całowałem ich gładkie boki i długie, miękkie chrapy; zaprawdę, tak bardzo się w nich zakochałem, że mógłbym spędzić tu godziny całe, poznając je moimi nowymi zmysłami. Paliłem się jednak do innych rzeczy.

W stajni był jakiś człowiek.

Wchodząc tutaj i jego zapach złapałem w nozdrza. Pogrążony był w głębokim śnie i gdy obudziłem go, zorientowałem się, że był to niezbyt rozgarnięty chłopak, który nie przedstawiał dla mnie żadnego niebezpieczeństwa.

— Teraz ja jestem twoim panem — powiedziałem, dając mu złotą monetę. — Nie będę cię dziś już potrzebował, osiodłaj tylko konia dla mnie.

Zrozumiał dostatecznie dobrze, aby odpowiedzieć, że w stajni nie ma ani jednego siodła, zanim zapadł w dalszą drzemkę. W porządku. Odciąłem od jednego z cugli długie lejce od powozu, założyłem sam na najpiękniejszą kobyłę i odjechałem na oklep.

Nie potrafię tego opowiedzieć — podrygiwanie konia pode mną, chłodny wiatr i wysoki łuk nocnego nieba. Moje ciało zespoliło się z ciałem zwierzęcia. Przelatywałem nad śniegiem, śmiejąc się głośno od czasu do czasu, potem śpiewając. Dosięgałem tak wysokich tonów, jak nigdy przedtem, a potem obniżałem skalę głosu do połyskującego barytonu. Czasami po prostu wykrzykiwałem coś w ciemności, niczym w radosnym uniesieniu. Musiałem być chyba w radosnym nastroju. Ale jak potwór może odczuwać radość?

Chciałem oczywiście dotrzeć do Paryża. Wiedziałem jednak, że nie jestem jeszcze gotów do tego. Zbyt wiele musiałem się jeszcze dowiedzieć o mojej sile i mocy. Pojechałem więc w przeciwnym kierunku, aż dojechałem na skraj jakiegoś małego miasteczka.

Nie widziałem w okolicy ludzi, a gdy zbliżyłem się do małego kościółka, poczułem ludzką wściekłość i impulsywność, które przełamywały się przez moją dziwną szczęśliwość. Szybko zeskoczyłem z konia i spróbowałem dostać się do środka przez drzwi od zakrystii. Zamek poddał się i wszedłem przez nawę aż do barierki, przy której rozdaje się komunię. Nie wiem, co odczuwałem w tym momencie. Może chciałem, aby się coś wydarzyło. Roznosiła mnie chęć mordu. A przecież piorun nie roztrzaskał mnie na miejscu. Patrzyłem na czerwone światełko przy tabernakulum na ołtarzu. Spojrzałem do góry na figury zamarłe w nie oświetlonej czerni witraży. W desperacji przeszedłem przez barierkę i położyłem dłonie na samym tabernakulum. Szarpnięciem otworzyłem jego maleńkie drzwiczki, sięgnąłem do środka i wyciągnąłem inkrustowane szlachetnymi kamieniami cyborium z poświęconą Hostią. Nie, w tym nie tkwiła żadna moc, nic nie mogłem zobaczyć, poczuć, czy coś stwierdzić którymkolwiek z moich potwornych zmysłów, nic, co znajdowałoby we mnie odzew. Były tylko płatki Hostii, złoto, wosk i odbite światło. Pochyliłem się. Oparłem głowę na ołtarzu. Musiałem chyba wyglądać jak ksiądz pogrążony w modlitwie w środku mszy. Potem zamknąłem wszystko ponownie w tabernakulum. Zamknąłem niezwykle starannie, tak że nikt nie był w stanie stwierdzić, iż popełniono tu świętokradztwo.

Poszedłem dalej, obchodząc kościół od wewnątrz. Ponure obrazy wiszące na ścianach i figury urzekały mnie. Zdałem sobie sprawę, że widzę nie tylko gotowy wytwór artysty, ale przyglądam się procesowi twórczemu malarza i rzeźbiarza. Widziałem, w jaki sposób lakier przyjmował światło. Widziałem drobne błędy popełnione w perspektywie i przebłyski nieoczekiwanej ekspresji.

Czym będą wielcy mistrzowie dla mych oczu, myślałem. Przyłapałem się na tym, że nie mogłem oderwać oczu od najprostszych wzorów namalowanych na gipsowych ścianach. Wtedy też ukląkłem, aby przyjrzeć się lepiej wzorom wykonanym w marmurze posadzki i nagle uświadomiłem sobie, że leżę rozciągnięty na posadzce, gapiąc się szeroko otwartymi oczyma, dotykając jej niemal nosem. Coś wymykało mi się spod kontroli, przywołałem się do porządku. Wstałem, otrzepując się i patrząc na świece, jakby były żyjącymi tworami. Miałem już tego dość.

Najwyższa pora wyjść stąd i wejść wreszcie do miasteczka. Byłem w miasteczku już dwie godziny i przez większość tego czasu nie widziano mnie i nie słyszano.

Stwierdziłem, że przeskakiwanie przez wysokie mury nie stanowi dla mnie żadnego problemu, podobnie jak skoki z ziemi od razu na dachy domów. Bez kłopotu mogłem zeskakiwać na ziemię z wysokości trzeciego piętra i wspinać się po ścianie budynków, wpijając się pazurami i palcami u nóg w spoiwo między kamieniami. Zaglądałem przez okna. Widziałem pary pogrążone we śnie w swoich zbarłożonych łóżkach, dzieci śpiące w kołyskach, stare kobiety wyszywające przy słabym świetle świec. Domy wyglądały jakby były domami dla lalek, jak doskonały zestaw zabawek z ich zgrabnymi, małymi, drewnianymi krzesełkami i wypolerowanymi kominkami, zasłonami i dobrze zdrapaną podłogą.

Widziałem to wszystko jak ktoś, kto sam nigdy nie był częścią tego świata, oglądając najprostsze szczegóły z miłością i zachwytem. Nakrochmalony biały fartuch zawieszony na haku, zniszczone buty przy kominku, dzban obok łóżka. I ludzie… och ci ludzie byli dla mnie rzeczą zadziwiającą i niepojętą. Dochodził do mnie ich zapach, ale byłem nasycony, nie powodował więc we mnie takich jak poprzednio reakcji. Raczej byłem zaślepiony ich różową skórą i delikatnymi kończynami, precyzją, z jaką się poruszali, całym procesem ich życia, jakbym nigdy w przeszłości nie był jednym z nich. Już to, że mieli po pięć palców na każdej dłoni, zdawało się godne uwagi. Ziewali, krzyczeli, obracali się we śnie. Byłem tym oczarowany. A gdy mówili, najgrubsze ściany nie mogły zagłuszyć przede mną ich słów.

Najbardziej jednak zdumiewającym i oczarowującym przejawem moich eksploracji było to, że słyszałem bądź widziałem myśli tych ludzi, tak samo jak słyszałem myśli owego niecnego służącego, którego zabiłem. Nieszczęście, cierpienie, oczekiwania. Były jak prądy powietrza, niektóre słabe, inne przerażająco silne, jeszcze inne były zaledwie błyskiem, nim zginęły bez ujawnienia źródła. Nie potrafiłem jednak czytać w ich umysłach. Z drugiej strony, najbardziej trywialne myśli po prostu nie znajdowały do mnie przystępu, a gdy sam pogrążyłem się w rozmyślaniu, nawet najsilniejsze emocje i namiętności innych nie potrafiły mi przeszkodzić. Było to więc intensywne odczucie, które przekazywało mi myśli, ale tylko wtedy, kiedy sam sobie tego życzyłem. Trafiały się także i takie umysły, które nawet w gorączce wściekłości nic mi nie przesyłały. Odkrycie to wstrząsnęło mną i niemal zwaliło z nóg, podobnie jak zwyczajne piękno, które dostrzegałem za każdym odwróceniem głowy, wspaniałość tkwiącą w rzeczy zwykłej. Wiedziałem jednak doskonale, że kryła się za tym otchłań, w której mógłbym się znaleźć całkiem nieoczekiwanie i bez ratunku.

Nie byłem jedną z tych gorących i pulsujących istot, pełnych sprzeczności, a zarazem niewinnych. One były moimi ofiarami.

Pora opuścić miasteczko. Dość tutaj już się nauczyłem. Nim jednak opuściłem to miejsce, zdobyłem się jeszcze na jeden końcowy akt odwagi i śmiałości. Nic na to nie mogłem poradzić. Musiałem to zrobić. Naciągając wysoko kołnierz mojego czerwonego płaszcza, wszedłem do gospody, wyszukałem kąt z dala od ognia i zamówiłem szklankę wina. Wszyscy obecni przyglądali mi się badawczo, ale bynajmniej nie dlatego, że wiedzieli, iż jestem istotą nie z tego świata. Spoglądali jedynie spode łba na bogato ubranego pana! Siedziałem na miejscu przez dwadzieścia minut, badając to dalej. Nikt, nawet mężczyzna, który mnie obsługiwał, nie rozpoznał niczego! Oczywiście nawet nie dotknąłem wina. Jedynie łyk napoju, a wiedziałem, że moje ciało nie zniosłoby tego. Nauka jednak była jednoznaczna — potrafiłem z łatwością oszukiwać ludzi śmiertelnych! Mogłem się wśród nich bezpiecznie poruszać!

Opuszczając gospodę, byłem pełen triumfu. Gdy tylko dotarłem do lasu, zacząłem biec, a gdy biegłem, poruszałem się tak szybko, że niebo wraz z drzewami rozmazało się w jedną plamę. Prawie unosiłem się w powietrzu. Wreszcie zatrzymałem się, skoczyłem parę razy w górę, tańczyłem. Pozbierałem kamienie i rzucałem je tak daleko, że nie mogłem zobaczyć, gdzie spadają, a gdy ujrzałem leżący na ziemi konar drzewa, gruby i jeszcze nie wyschnięty, uniosłem go i złamałem na kolanie, jakby był gałązką.

Krzyczałem, potem znowu śpiewałem z całej siły. Wywróciłem się na trawę śmiejąc się.

Wreszcie wstałem i zacząłem żonglować w powietrzu monetami, tak jak robili to akrobaci w teatrze u Renauda. Potem wykonałem doskonałe salto. Zrobiłem je jeszcze raz, tym razem do tyłu, i jeszcze raz, do przodu. Wykonywałem podwójne i potrójne salta, i wyskakiwałem w powietrze na jakieś piętnaście stóp ponad ziemię, zanim mocno nie lądowałem z powrotem, nieco zdyszany i pełen chęci do powtórzenia akrobacji.

Powoli jednak zbliżał się poranek.

Na początku była to zaledwie delikatna zmiana w powietrzu i na niebie, ale ja wiedziałem już tak pewnie, jakby Dzwony Piekieł biły na alarm. Dzwony Piekieł wzywające wampira na powrót do domu, w śmiertelny sen. Ach, to rozmywające się piękno nieba, ta cudowność obrazu mrocznych jeszcze dzwonnic kościelnych. Przyszła mi do głowy dziwna myśl, że w piekle w świetle ognia byłoby tak samo jak w oświetleniu słonecznym, i to byłoby jedyne światło, jakie kiedykolwiek bym zobaczył.

Cóż uczyniłem? — myślałem zaskoczony. Nie prosiłem jednak o to, nie poddałem się. Nawet kiedy Magnus powiedział mi, że umieram, walczyłem jeszcze, a przecież teraz słyszę Dzwony Piekieł.

Tak, ale cóż to kogo obchodzi?

Kiedy wróciłem na plac przed kościołem, gotów wrócić konno do domu, coś dziwnego zwróciło moją uwagę. Stałem, trzymając cugle i spoglądałem na niewielki cmentarz przy kościele; nie mogłem jeszcze stwierdzić, co to właściwie było. Potem ponownie poczułem to coś i już wiedziałem. Czułem wyraźną obecność na cmentarzyku. Stałem tak cicho, że słyszałem krew tłoczoną w żyłach. Ta obecność to nie był człowiek! Nie miała zapachu. Nie nadchodziły stamtąd także żadne myśli. Wydawało się to raczej ukryte i ukrywające się, zdające sobie sprawę, że jestem tutaj. Byłem obserwowany.

Może wszystko to powstało w mojej głowie?

Stanąłem nadsłuchując. Spod śniegu wystawały rozrzucone wokoło szare płyty nagrobne. Daleko stał równy rząd starych grobowców i krypt, w tym samym stopniu jednak zniszczonych jak groby.

Wyglądało na to, że owa obecność kryła się gdzieś pomiędzy kryptami. Nagle poczułem wyraźnie, że przesuwa się w kierunku otaczających cmentarz drzew.

— Kim jesteś?! — zażądałem odpowiedzi. Usłyszałem swój głos, ostry jak nóż. — Odpowiadaj — zawołałem jeszcze głośniej.

Wyczułem wielkie poruszenie, byłem pewien, że coś porusza się tam bardzo szybko. Rzuciłem się przez cmentarz w tamtym kierunku i wyraźnie czułem, że to coś umyka gdzieś dalej. A przecież nic nie widziałem w nagim, zimowym lesie. Zdałem też sobie sprawę, że jestem silniejszy niż to coś i że wzbudzam raczej strach!

Coś podobnego! Boi się mnie!

Nie miałem zupełnie pojęcia, co to było. Czy miało jakąś materialną postać, czy było takim samym jak ja wampirem, czy może jakimś duchem.

— No cóż — powiedziałem głośno. — Jedno jest pewne. Jesteś tchórzem!

Poruszenie. Przez chwilę las zdawał się oddychać.

Powoli wracało poczucie mojej własnej mocy, z której niezupełnie jeszcze zdawałem sobie sprawę. Nie bałem się niczego. Ani kościoła, ani ciemności, ani kłębiących się w ludzkich ciałach robaków. Nawet tej dziwnej i tajemniczej siły, która gdzieś tu była blisko a nie chciała się ujawnić. Nie bałem się nawet ludzi. Byłem więc nadludzkim, szatańskim stworzeniem, tak jakbym siedząc na schodach piekieł z rękoma na kolanach, napotkał diabła, który zaproponowałby mi: „Lestat, chodź, wybierz tylko szatańską formę, jaką chcesz przybrać i w której chcesz wędrować po świecie”. Jak mogłem wybrać lepszą powłokę niż tę, w której teraz byłem? I wydało mi się nagle, że cierpienie jest pojęciem, które znałem w poprzednim świecie, a które nigdy już nie będzie mi znane.

Trudno mi się powstrzymać przed śmiechem, kiedy wspominam tamtą pierwszą noc, szczególnie tę konkretną chwilę.

9

Następnej nocy wybrałem się do Paryża, zabierając ze sobą tyle złota, ile tylko zdołałem unieść. Słońce właśnie zapadło za horyzontem, gdy obudziłem się i otworzyłem oczy. Czyste, lazurowe światło nadal emanowało z nieba, gdy wskakiwałem na konia i wyruszałem w drogę…

Umierałem z głodu i pragnienia krwi.

I patrzcie, co za szczęście. Po drodze, zanim jeszcze dotarłem do bram miasta, zostałem w lesie zaatakowany przez jakiegoś rzezimieszka grasującego w tej okolicy. Wyskoczył nagle spoza drzew i strzelił do mnie z pistoletu. Widziałem nawet kulkę, jak wyleciała z lufy i przeszyła mnie na wylot, gdy zeskakiwałem z konia, by ruszyć w jego stronę.

Był silnym mężczyzną, a ja ze zdziwieniem stwierdziłem, jak bardzo bawiło mnie jego przeklinanie i bezradna szamotanina. Niecny służący, do którego dobrałem się poprzedniej nocy, był już stary. Ten był krzepkim, młodym mężczyzną. Nawet szorstkość jego źle ogolonej brody była dla mnie intrygująca i uwielbiałem siłę jego rąk, gdy rzucił się na mnie. Nie była to jednak równa walka. Zdrętwiał, gdy zanurzyłem zęby w jego szyję, a gdy popłynęła krew, odczuwałem już tylko zmysłowość graniczącą z lubieżnością. Było to tak szczególne, że zapomniałem o odrzuceniu go od siebie tuż przed zatrzymaniem jeszcze bijącego serca.

Byliśmy obaj na kolanach, w śniegu, zwarci razem. To było jak uderzenie życia przepływającego do mnie wraz z krwią. Przez dłuższą chwilę nie mogłem się ruszyć. Hmmm, już złamałem pierwszą zasadę, pomyślałem. Czy teraz umrę? Czy to właśnie się zdarzy? A co z tym biednym, martwym skurczybykiem w moich rękach, który bez namysłu odstrzeliłby mi głowę ze swojego pistoletu, gdybym mu tylko na to pozwolił?

Gapiłem się na ciemniejące niebo, na rozpostartą masę cieni przede mną, które były Paryżem. Po uczcie czułem jednak tylko rozgrzanie i oczywiście wzrastającą siłę. Jak do tej pory, nie jest źle. Stanąłem na nogi i wytarłem usta. Potem ująłem ciało i cisnąłem je w śnieg tak daleko od siebie, jak tylko mogłem. Byłem teraz silniejszy niż kiedykolwiek.

Przez chwilę stałem jeszcze bez ruchu, czując żarłoczność, nienasycenie, pragnąc dalej zabijać, by towarzysząca temu ekstaza nigdy się nie kończyła. Nie mogłem już jednak pić więcej krwi i stopniowo uspokoiłem się i opanowałem. Poczułem się dziwnie osamotniony, jak gdyby ten rabuś był moim przyjacielem czy krewnym, a teraz opuścił mnie. Nie potrafiłem tego zrozumieć, poza tym moja uczta jakby związała nas serdecznie ze sobą. Jego zapach był teraz na mnie i na swój sposób podobał mi się. Leżał przecież jednak daleko stąd na kupie rozrzuconego śniegu. Jego ręce i twarz w świetle wschodzącego księżyca były szare.

Niech to szlag trafi; przecież chciał mnie zabić, czyż nie?

W ciągu godziny znalazłem w mieście zdolnego adwokata nazwiskiem Pierre Roget w jego domu na Marais, ambitnego młodego człowieka, którego umysł był całkowicie otwarty na wszystko to, co mu oznajmię. Chciwy, bystry, skrupulatny — dokładnie takiego potrzebowałem. Nie tylko mogłem czytać jego myśli, gdy milczał, ale w dodatku on wierzył we wszystko to, co mu mówiłem. Gorąco pragnął więc służyć poradą prawną i poprowadzić interesy mężowi pewnej dziedziczki z San Domingo. Bez zastrzeżeń zgadzał się wygasić wszystkie świece w pokoju z wyjątkiem jednej, gdy powiedziałem mu, że raziły moje oczy, boleśnie uszkodzone od tropikalnej gorączki. Co do mojej fortuny w kosztownościach, skontaktował się z najbardziej szanowanym jubilerem miasta i spieniężył je. Konta bankowe, weksle płatnicze dla mojej rodziny w Owernii — ależ tak, natychmiast.

To było prostsze niż wcielać się w rolę Lelio.

Dużo kosztowała mnie jednak odpowiednia koncentracja. Wszystko bowiem rozpraszało moją uwagę — dymiący płomień świecy na mosiężnym postumencie, złocony wzór chińskiej tapety oraz zadziwiająca twarzyczka monsieur Rogeta, ze swoimi błyszczącymi zza ośmiokątnych okularów oczyma. Jego zęby niezmiennie budziły we mnie skojarzenie z klawiaturą fortepianu. Zwykłe, prozaiczne przedmioty znajdujące się w pokoju zdawały się tańczyć. Komoda ze swoimi mosiężnymi gałkami, które przypominały oczy, była jakby wpatrzona we mnie. Kobieta śpiewająca w mieszkaniu nad nami pochylona nad drzwiczkami pieca zdawała się przekazywać mi niskim i wibrującym tonem sekretnego języka wiadomości dla mnie, takie jak: „Chodź, przyjdź do mnie”.

Wyglądało jednak na to, że zawsze tak będę odbierał świat i muszę się do tego przyzwyczaić. Pieniądze mają zostać przesłane, jeszcze tej nocy, do ojca i braci, do Nicolasa de Lenfent, muzyka występującego w teatrze Renauda, któremu wolno było powiedzieć tylko tyle, że pieniądze pochodzą od jego przyjaciela, Lestata de Lioncourt. Życzenie Lestata de Lioncourt było takie, by Nicolas przeprowadził się natychmiast do porządnego mieszkaniu na Ile St. Louis, albo jakiegoś innego odpowiedniejszego miejsca, a Roget miał załatwić wszystko tak, by Nicolas de Lenfent mógł studiować grę na skrzypcach. Roget miał także kupić najlepsze dostępne na rynku skrzypce Stradivariusa i przekazać je Nicolasowi.

Na koniec zleciłem napisanie oddzielnego listu do matki, markizy Gabrieli de Lioncourt, Włoszki, ale tak, by nikt prócz niej nie mógł go przeczytać. Wraz z listem miały być przesłane pieniądze. Jeśli będzie mogła wybrać się w podróż do południowych Włoch, do miejsca, gdzie się urodziła, może będzie mogła powstrzymać rozwijającą się gruźlicę.

Poczułem się lepiej, gdy mogłem pomóc jej uwolnić się z zamku ojca. Ciekawiło mnie, co ona o tym będzie myśleć. Zamyśliłem się i przez dłuższą chwilę nie docierało do mnie to, co mówił Roget. Miałem ją właśnie przed oczyma, ubraną w taki strój, jaki przysługiwał jej urodzeniu. Widziałem ją przejeżdżającą bramy naszego zamku, swym własnym powozem ciągnionym przez szóstkę koni. I wtedy przypomniałem sobie jej zniszczoną przez chorobę twarz i usłyszałem kaszel z głębi płuc, jak gdyby była tuż przy mnie.

— Niech pan pośle list i pieniądze jeszcze dziś w nocy — powiedziałem. — Nieważne, ile to będzie kosztowało. Niech pan to zrobi.

Wyłożyłem na stół dość złota, aby mogła żyć w komforcie do końca swojego życia, jeżeli miała je jeszcze przed sobą.

— A teraz — dodałem — czy zna pan jakiegoś kupca, który zajmuje się sprzedażą wykwintnych mebli, obrazów, kobierców? Kogoś, kto mógłby otworzyć swój sklep i magazyn dla nas jeszcze tej nocy?

— Oczywiście, Monsieur. Niech mi pan tylko pozwoli pójść po płaszcz. Zaraz możemy wyjść.

Po kilku minutach szliśmy już w kierunku przedmieścia St. Denis.

Potem, przez całe godziny przechadzałem się wraz z moim śmiertelnym towarzyszem po raju bogactwa materialnego, zamawiając wszystko, co tylko mi się spodobało: kanapy i fotele, porcelanę i srebrne zastawy, tekstylia i rzeźby — wszystkie rzeczy stawały się moimi natychmiast. Gdy selekcjonowałem te wszystkie towary i przygotowywałem je do wysyłki — oczyma wyobraźni widziałem już nasz zamek, gdzie wyrosłem, zupełnie przeobrażony. Swoim małym bratanicom i siostrzeńcom wysłałem zabawki, o których nigdy nie marzyli — maleńkie modele statków z prawdziwymi żaglami, domy lalek o niewiarygodnej perfekcji wykonania.

Uczyłem się każdej rzeczy, którą dotykałem, i były takie chwile, gdy kolor i struktura rzeczy stawały się zbyt błyszczące, zbyt przytłaczające. Płakałem w duchu. Udałoby mi się doskonale do końca grać człowieka tego wieczora, gdyby nie jeden bardzo niepomyślny zbieg okoliczności. W pewnej chwili, gdy przemierzaliśmy korytarz magazynu, pojawił się przed naszymi oczyma szczur, tak bezczelny, jak tylko potrafią być miejskie szczury, biegnąc wzdłuż ściany bardzo blisko nas. Gapiłem się na niego. Oczywiście nic nadzwyczajnego, ale tam, pomiędzy gipsową ścianą, drewnem i wyszywaną tkaniną, ten szczur przykuł moją uwagę swoją nadzwyczajnością. Mężczyźni otaczający mnie, nie rozumiejąc mojego zachowania, zaczęli mamrotać jakieś nieskładne przeproszenia z powodu szczura i tupać nogami, aby go od nas odgonić. Dla mnie ich głosy stały się mieszaniną dźwięków przypominającą gotujący się w garnku gulasz. Moja uwaga skoncentrowała się w tej chwili na zwierzęciu. Myślałem o tym, że szczur miał bardzo małe łapki i że nie miałem jeszcze okazji przyjrzeć się bliżej ani szczurowi, ani jakiemukolwiek innemu ciepłokrwistemu stworzeniu. Rzuciłem się do przodu i złapałem go, jak sądzę, z raczej zbyt wielką łatwością i zacząłem przyglądać się jego łapkom. Chciałem obejrzeć jego małe pazurki i jego ciało, zapominając całkowicie o towarzyszących mi mężczyznach.

Nagle konsternacja i cisza, jaka zapanowała wśród nich, sprowadziła mnie na ziemię. Obaj stali obok, gapiąc się na mnie ze zdumieniem. Uśmiechnąłem się do nich tak niewinnie, jak tylko potrafiłem, puściłem szczura i powróciłem do wybierania towarów. No cóż, nie odezwali się ani słowem. W całym tym wydarzeniu była jednak dla mnie nauczka na przyszłość. Napędziłem im niezłego stracha.

Jeszcze tej nocy, później, wydałem mojemu adwokatowi ostatnie dyspozycje. Miał wysłać prezent, składający się ze stu koron, właścicielowi teatru nazwiskiem Renaud, dołączywszy do niego podziękowania za jego uprzejmość.

— Niech pan się dowie, w jakiej sytuacji finansowej znajduje się teatr. Niech pan się dowie, czy obłożony jest jakimiś długami.

Oczywiście, nie będę nawet przechodził w pobliżu teatru. Nigdy nie mogą odgadnąć, co się wydarzyło. Nigdy nie mogą być tym skażeni. A więc zrobiłem wszystko, co tylko mogłem, dla wszystkich tych, których kochałem, czyż nie tak?

Kiedy wszystko to było już załatwione, kiedy zegary na wieżach kościelnych nad ośnieżonymi dachami wybiły godzinę trzecią, byłem na tyle spragniony, by wyczuwać krew wszędzie tam, gdzie tylko się odwróciłem. Stwierdziłem, że stoję na środku pustego bulwaru du Temple.

Brudny śnieg zdążył zamienić się pod kołami powozów w pluchę, a ja patrzyłem na Dom Tespisa z jego pochlapanymi ścianami i naklejonymi na nie afiszami teatralnymi, na których nazwiska młodego aktora Lestata de Valois nadal jeszcze napisane było dużymi czerwonymi literami.

10

W następnych nocach byłem jak w furii. Zacząłem spijać krew paryżan, jakby miasto było samą krwią. Wczesnym wieczorem zaczynałem od najgorszych dzielnic, gdzie roiło się od złodziei i zabójców, często dając im dla zabawy szanse bronienia się, a potem chwytając ich w uścisk, z którego nie mogli się już wydostać, i ucztując ich krwią aż do granic obżarstwa.

Smakowałem różne rodzaje ofiar: wielkie, zwaliste postacie, małych żylastych, włochatych, o ciemnej karnacji skóry. Moją ulubioną ofiarą był jednak bardzo młody łajdak i kanalia, który zabiłby ciebie dla paru groszy w twoich kieszeniach. Uwielbiałem ich charkot i ciskane przekleństwa. Czasami przytrzymywałem takiego delikwenta jedną ręką i śmiałem się z niego, aż wpadali w skończoną furię. Wyrzucałem ich noże na dachy i roztrzaskiwałem ich pistolety o ściany. Ale w tym wszystkim cała moja siła nadal nie miała okazji zaprezentować się w pełni. Byłem jak kot, któremu nie pozwolono skakać. Moją największą niechęć i pogardę budził ich strach. Jeśli moją ofiarę opanowywał prawdziwy strach, zwykle traciłem nią zainteresowanie. Wypijałem tylko trochę od jednego, więcej od drugiego, a potem zachłystywałem się krwią kolejnej ofiary. Dla swojej przyjemności starałem się połączyć zabijanie z pogonią za ofiarą i krótką z nią walką.

Kiedy miałem już dość tego całego polowania i picia krwi, wystarczającego, by zadowolić przynajmniej sześciu zdrowych innych wampirów — odwracałem swój wzrok na Paryż, na wszystkie cudowne rozrywki, jakich dostarczał, na które przedtem nie mogłem sobie pozwolić.

Nie wcześniej jednak, nim poszedłem do Rogeta, aby dowiedzieć się wieści o Nicolasie lub o matce.

Jej listy promieniowały szczęściem, które odczuwała z powodu mojego nowego bogactwa. Obiecała, że pojedzie do Italii na wiosnę, jeśli tylko zbierze siły na podróż. Teraz chciała, bym przysłał jej książki i czasopisma z Paryża, oczywiście i partytury na klawikord, który jej wcześniej wysłałem. Chciała też wiedzieć, czy naprawdę byłem szczęśliwy, czy spełniły się moje sny? Była trochę zaniepokojona moim nowym bogactwem. Przecież byłem tak bardzo szczęśliwy w teatrze Renauda. Muszę się jej z tego zwierzyć. Strasznie było słyszeć te słowa czytane mi głośno, a więc nadszedł czas, abym stał się kłamcą, kimś, kim nigdy dotąd nie byłem. Dla niej jednak gotowy byłem podjąć się i tej roli.

Co do Nicolasa, powinienem był wiedzieć, że nie przystanie na prezenty i mętne wyjaśnienia i że będzie chciał się widzieć ze mną, nie rezygnując z tego tak łatwo. Roget nawet bał się jego. Nic mu to jednak i tak nie pomogło. Mój adwokat i tak nie mógł mu powiedzieć nic więcej poza tym, co mu sam wytłumaczyłem. Ja z kolei byłem na tyle przezorny i ostrożny, że nawet nie zapytałem Rogeta o adres domu, do którego przeprowadził się Nicolas. Kazałem mu upewnić się, czy Nicolas studiuje skrzypce ze swoim włoskim maestro i czy ma wszystko, czego mógłby sobie zażyczyć. Usłyszałem, że Nicolas nadal pracował w teatrze, nadal też grywał w Domu Tespisa.

To wyprowadziło mnie z równowagi. Dlaczego, u diabła, miałby to nadal robić? Ponieważ kochał to miejsce tak samo jak ja — ot dlaczego. Czy rzeczywiście ktokolwiek musiał mi o tym mówić? W tym małym teatrzyku wszyscy stanowiliśmy jakby jedną wielką rodzinę. Nie wolno mi myśleć o tej chwili, kiedy kurtyna idzie w górę, kiedy widownia zaczyna klaskać i krzyczeć…

Nie. Wysyłaj skrzynie win i szampanów, wysyłaj kwiaty dla Jeanette i Luchiny, dziewcząt, z którymi najczęściej się kłóciłem i które najbardziej kochałem, i jeszcze więcej prezentów ze złota dla właściciela teatru. Spłać jego długi.

Gdy noc minęła, a podarunki zostały dostarczone, Renaud, zakłopotany wynikłą sytuacją, wysunął pewną propozycję, o której w dwa tygodnie później dowiedziałem się od Rogeta.

Chciał, abym kupił Dom Tespisa i zatrzymał go jako dyrektor teatru, co pozwoliłoby mu, kiedy dysponował wystarczającym kapitałem, wystawiać większe i przepyszniejsze spektakle niż te, które do tej pory finansował. Z moimi pieniędzmi i jego sprytem moglibyśmy sprawić, że jego teatr byłby na ustach całego Paryża.

Nie odpowiedziałem od razu. Parę chwil zajęło mi uświadomienie sobie, że mógłbym sam posiadać taki teatr. Posiadać go jak klejnoty w skrzyni czy jak ubrania, które nosiłem, lub jak domki lalek, które wysłałem swoimi siostrzeńcom. Rzuciłem krótko: „Nie” — i wyszedłem, trzaskając drzwiami.

Zaraz jednak wróciłem.

— W porządku, niech pan kupi teatr — powiedziałem — i da mu 10 tys. koron, aby robił z nimi to, co uważa za stosowne.

To była cała fortuna, a ja właściwie nawet nie wiedziałem, dlaczego to robię.

Ten ból minie — myślałem — musi minąć. A ja muszę zdobyć pełną kontrolę nad własnymi myślami. Uważałem, że takie rzeczy nie mogły mieć na mnie żadnego wpływu.

W końcu — gdzie spędzałem większość wolnego czasu? W najwspanialszych teatrach Paryża. Miałem dla siebie zamówione najlepsze miejsce w operze i na balecie, w teatrach na sztukach Moliera i Racine’a. Kręciłem się przed światłami sceny, spoglądając na aktorów i aktorki. Miałem na sobie garnitury wykonane w każdym kolorze tęczy, na palcach klejnoty, peruki według najnowszej mody, buty z diamentowymi sprzączkami i złotymi obcasami.

Miałem przed sobą wieczność, aby upajać się poezją, której wysłuchiwałem, pieśnią i wystudiowanymi ruchami tancerzy, upajać się muzyką organową rozbrzmiewającą w wielkiej pieczarze katedry Notre Dame i nocnymi kurantami, które wybijały dla mnie godziny, upajać się padającym bezgłośnie na ogrody Tuileries śniegiem.

Każdej następnej nocy stawałem się coraz mniej ostrożny wobec ludzi, coraz bardziej nieskrępowany i swobodny wśród nich. Nie minął nawet miesiąc, a zebrałem się na odwagę, by zmieszać się z balowym tłumem w Palais Royal. Byłem gorący i rumiany od świeżego zabójstwa, i natychmiast dołączyłem do tańczących. Nie chciałem wzbudzić najmniejszego podejrzenia. Przyciągałem kobiety do siebie i uwielbiałem dotyk ich gorących palców i miękki napór ich rąk i piersi.

Potem wychodziłem już bez obawy na bulwary, mieszając się tam z wieczornym tłumem. Mijając teatr Renauda, wciskałem się w sąsiednie teatry, aby oglądać tam przedstawienia kukiełkowe, mimów czy akrobatów. Nie umykałem już więcej spod lamp ulicznych. Chodziłem do kawiarni i kupowałem tam sobie kawę, tylko po to, by czuć na palcach przez porcelanę jej ciepło, rozmawiałem swobodnie z nieznajomymi, kiedy tylko miałem na to ochotę. Brałem nawet udział w sporach na temat aktualnego stanu monarchii, z szaleńczym zapałem ćwiczyłem się w mistrzowskim opanowaniu bilardu i gier karcianych. Wydawało mi się, że mógłbym pójść do Domu Tespisa, gdybym tylko chciał, kupić bilet i wśliznąć się na balkon, by oglądać przedstawienie. Widzieć Nicolasa!

No cóż, nie zrobiłem tego. Marzyłem tylko, abym mógł zbliżyć się do niego. Zupełnie inną sprawą było oszukiwanie obcych, kobiet i mężczyzn, którzy nigdy mnie nie znali. Co jednak zobaczyłby Nicolas, gdyby spojrzał mi w oczy, gdyby zobaczył moją skórę? Poza tym — mówiłem sobie — miałem jeszcze tyle innych rzeczy do zrobienia.

Sporo już wiedziałem o mojej naturze i siłach, które we mnie tkwiły, a każdej nocy dowiadywałem się coraz więcej o sobie. Na przykład moje włosy były lżejsze, a jednak grubsze i wcale nie rosły. Podobnie błyszczące paznokcie u nóg i rąk; gdy je spiłowywałem pilnikiem, odrastały jeszcze tej samej nocy do takiej długości, jaką miały w dniu, w którym umarłem. Choć ludzie nie mogli dostrzegać takich szczegółów, wyczuwali jednak w jakiś sposób odmienność innych szczegółów mojej powierzchowności — nienaturalny błysk moich oczu, zbyt wiele kolorów odbijających się w nich i ledwo widoczną luminescencję mojej skóry. Gdy byłem głodny, luminescencja ta znacznie się wzmagała. Jeszcze jeden powód do jak najszybszej zbrodni.

Uczyłem się, w jaki sposób zniewalać ludzi samym skoncentrowanym spojrzeniem. Mój głos wymagał również pewnego doskonalenia, powinienem nauczyć się jego modulacji. Mówiłem zbyt niskim głosem, a gdy śmiałem się lub krzyczałem, brzmiało to zbyt mocno; mógłbym chyba rozsadzić bębenki w uszach ludzi. Mogłem zranić i swoje własne. Miałem również inne problemy, na przykład z poruszaniem się. Usiłowałem tak chodzić, biegać, tańczyć, uśmiechać się i gestykulować, jak robią to ludzie, gdy jednak byłem zaskoczony, zdumiony, zmartwiony — zapominałem o tym i moje ciało mogło zgiąć się i wykrzywić nienaturalnie jak ciało akrobaty. Nawet grymasy twarzy mogły być dziko przesadzone. Kiedyś, zapomniawszy się podczas spaceru po bulwarze du Temple, bo intensywnie rozmyślałem o Nicolasie, przysiadłem pod drzewem, podciągnąłem kolana, a dłoń przyłożyłem do głowy jak nawiedzony elf z jakiejś baśni. Osiemnastowieczni dżentelmeni w swych brokatowych surdutach i białych jedwabnych pończochach nie robili takich rzeczy, przynajmniej nie na ulicach. Innym razem, pogrążony głęboko w kontemplacji zmieniających się świateł, podskoczyłem i usiadłem z nogami skrzyżowanymi na dachu powozu.

No cóż, podobne zachowanie z pewnością wprawiało przypadkowych przechodniów w zdumienie. Przestraszało ich. Najczęściej jednak, nawet wtedy, gdy napawała ich przerażeniem moja biała skóra, po prostu odwracali wzrok. Sami siebie oszukiwali. Szybko uświadomiłem sobie, że wszystko, absolutnie wszystko potrafili sobie jakoś wytłumaczyć. Pamiętajmy, że był to wiek racjonalizmu, a umysły XVIII wieku już z przyzwyczajenia dopatrywały się we wszystkim racjonalności.

I był to w końcu Paryż. Jeśli więc przypadkowo roztrzaskałem kryształowy kieliszek, unosząc go w górę, czy zatrzasnąłem za sobą drzwi tak silnie, że z trzaskiem wbijały się w ścianę — ludzie zakładali, że po prostu jestem pijany.

Od czasu do czasu odpowiadałem na pytania, które zadawali mi ludzie śmiertelni. Bywało, że zapadłem w stan odrętwienia, wpatrując się w świece czy konary drzew, i pozostawałem w bezruchu tak długo, że moi rozmówcy pytali, czy czasem nie jestem chory. Moim największym problemem był śmiech. Potrafiłem wpaść w tak spazmatyczny śmiech, że nie mogłem przestać. Wszystko mogło wywołać u mnie napady śmiechu. Samo szaleństwo mojej sytuacji było wystarczającym powodem do śmiechu. Właściwie do tej pory nadal to mi się przydarza. Nie zmieniła tego ani utrata najbliższych, ani ból, ani pogłębiające się zrozumienie mojego losu. Czasami to właśnie wydaje mi się śmieszne. Nie potrafię się wtedy opanować i trudno mi powstrzymać śmiech. Nawiasem mówiąc, inne wampiry to wprawia we wściekłość. Ale tu już za bardzo wybiegam w opowieści do przodu.

Jak prawdopodobnie zauważyliście, nic jeszcze nie wspomniałem o innych wampirach. Otóż do tej pory nie mogłem trafić na żadnego. W całym Paryżu nie mogłem znaleźć drugiej istoty, która, podobnie jak ja, byłaby istotą nie z tego świata. Ludzie śmiertelni po lewej, śmiertelni po prawej i jedynie od czasu do czasu — właśnie wtedy, gdy przekonywałem się, że to się wcale nie zdarza — wyczuwałem ową ledwo dostrzegalną i doprowadzającą do szału, nieuchwytną, tajemniczą obecność.

Nigdy nie przybrała wyraźniejszego kształtu, jak owej pierwszej nocy na cmentarzu przy kościele. Niezmiennie też pojawiała się w okolicach cmentarzy. Zawsze zatrzymywałem się, rozglądałem, próbując dostrzec ją w ciemności. Nigdy jednak mi się to nie udawało. To coś zawsze znikało, zanim mogłem dowiedzieć się, co to jest, a smród, który panował na cmentarzach, przyprawiał mnie o takie mdłości, że nie chciałem, wprost nie mogłem zdobyć się na wejście tam. To stało się już czymś więcej niż niechęcią czy złymi wspomnieniami z moich, własnych lochów w wieży. Widok czy zapach śmierci odrzucał mnie. Było to chyba częścią mojej natury. Nie mogłem już przyglądać się egzekucjom, jak za czasów mojego dzieciństwa w Owernii, a na widok trupów zasłaniałem twarz. Sądzę, że śmierć raziła mnie, chyba że ja byłem jej przyczyną! Choć i wtedy prawie natychmiast po zabójstwie musiałem usunąć się jak najdalej od mojej martwej ofiary.

Wróćmy jednak do sprawy owej obecności. Zacząłem zastanawiać się, czy nie był to jakiś inny gatunek ducha, który nie mógł ze mną obcować. Odnosiłem też wrażenie, że owa obecność obserwuje mnie bacznie, może nawet umyślnie unikając ujawnienia się przede mną.

Jakakolwiek była tego przyczyna — nie miałem okazji widzieć w Paryżu innych wampirów. Zaczynałem nawet zastanawiać się, czy właśnie teraz, w tym czasie, jest nas w ogóle więcej niż tylko ja. Być może Magnus zniszczył wampira, za sprawą którego sam stał się wampirem i od którego ukradł krew. Może tamten i tak musiał zginąć, gdy tylko przekazał swoją moc innemu, a i ja również umarłbym, jeśli miałbym przekazać moją krew innemu. Ale nie, to przecież nie miało sensu. Magnus zachował wielką siłę nawet wtedy, gdy oddał mi swą krew. A gdy wykradał moc tamtego wampira, zakuł go w łańcuchy.

Olbrzymia tajemnica przyprawiająca o ból głowy. Ale póki co, nieświadomość była rzeczywiście rozkoszą. Zupełnie nieźle sobie radziłem bez pomocy Magnusa. Może właśnie było tak, jak sam Magnus to sobie zaplanował. Może i on wieki temu właśnie w ten sposób dochodził do swojej wiedzy. Pamiętałem jego słowa, że w sekretnej izbie na wieży znajdę wszystko, czego potrzebuję, aby mi się dobrze powodziło.

Godzinami przemierzałem ulice miasta i towarzystwo ludzi opuszczałem z własnej woli tylko wtedy, gdy wczesnym rankiem udawałem się do wieży.

Zacząłem jednak zadawać sobie pytanie: — Jeśli możesz z nimi tańczyć, grać w bilard i rozmawiać, dlaczego nie mógłbyś zamieszkać wśród nich, w taki sam sposób, jak wtedy, kiedy jeszcze byłeś wśród żywych? Dlaczego nie miałbyś uchodzić za jednego z nich? Wejść raz jeszcze w samą tkankę życia, gdzie jest… co? Powiedz to wreszcie!

Nadchodziła wiosna. Noce stały się cieplejsze, a Dom Tespisa wystawiał właśnie nową sztukę z nowymi akrobatami występującymi pomiędzy kolejnymi aktami. Drzewa znowu obsypały się kwieciem, a ja nie mogłem przestać myśleć o Nicolasie.

Pewnej marcowej nocy, gdy Roget odczytywał mi list od matki, uświadomiłem sobie, że potrafię równie dobrze czytać pismo jak on. Nauczyłem się czytać z tysięcy dostępnych źródeł, nawet tego nie próbując. Zabrałem ten list ze sobą. Nawet w wewnętrznej izbie w wieży nie było już naprawdę zimno. Usiadłem przy oknie i po raz pierwszy w samotności odczytywałem słowa napisane przez matkę. Niemal słyszałem, jak mówi do mnie: „Nicolas pisze, że kupiłeś teatr Renauda. A więc jesteś teraz właścicielem tego małego teatrzyku na bulwarze, w którym byłeś tak szczęśliwy. Ale czy nadal jest w tobie szczęście? Kiedy mi na to odpowiesz?”

Złożyłem list i włożyłem go do kieszeni. Krwiste łzy poczęły napływać do mych oczu. Dlaczego ona musi tak wiele rozumieć, a jednocześnie dlaczego tak mało?

11

Wiatr zatracił już swój impet. Wracały wszystkie zapachy miasta. Na rynkach zaroiło się od kwiatów. Wpadłem do domu Rogeta, nawet nie zastanawiając się, co robię, i zażądałem od niego, by powiedział mi, gdzie teraz mieszka Nicolas. Chciałem po prostu choć zerknąć na niego, upewnić się, że jest w dobrym zdrowiu, że dom, w którym mieszka, jest na właściwym poziomie.

Był to jeden z domów na Ile St. Louis, robiący wrażenie, tak jak tego chciałem, ale wszystkie okiennice były zamknięte. Stanąłem i przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę, gdy obok mnie, przez pobliski most, przetaczały się jeden po drugim powozy konne. Wtedy wiedziałem już, że muszę go zobaczyć.

Zacząłem wspinać się po ścianie, tak jak wspinałem się po ścianach w miasteczku, i stwierdziłem, że jest to dla mnie zadziwiająco łatwe. Piętro po piętrze, pokonywałem wysokość większą niż kiedykolwiek ośmieliłem się pokonać w przeszłości. Wskoczyłem wreszcie na dach i do środka od strony podwórka, aby tu poszukać mieszkania Nicolasa. Minąłem kilka otwartych okien, zanim natrafiłem na właściwe. I oto ujrzałem Nicolasa przy stole, pochylonego nad obiadem. Razem z nim były Jeannette i Luchina, spożywając wspólnie późny posiłek, który kiedyś, po zamknięciu teatru, zwykliśmy jadać razem.

Gdy tylko go ujrzałem, cofnąłem się gwałtownie na parapecie i przymknąłem oczy. Mógłbym spaść, gdybym prawą dłonią nie uchwycił się w porę ściany. Pokój widziałem tylko przez chwilę, ale każdy jego szczegół utkwił mi mocno w pamięci.

Nicolas ubrany był w swój stary zielony, aksamitny strój ozdobny, który nosił jeszcze u siebie w domu. Wszędzie jednak dookoła widoczne były oznaki bogactwa, które mu przesłałem — na półkach oprawne w skórę książki, inkrustowane biurko, oprawiony w owalne ramy obraz nad nim i wreszcie włoskie skrzypce — połyskujące lakierem na nowym fortepianie. Nicolas miał na sobie wybijaną kosztownościami obrączkę, którą mu posłałem, a jego gęste brązowe włosy związane były z tyłu czarną jedwabną wstążką. Siedział przy stole pogrążony w myślach, oparłszy łokcie na blacie. Widziałem, że nie tknął niczego, co znajdowało się na drogich porcelanowych półmiskach stojących przed nim na stole.

Ostrożnie otworzyłem oczy i spojrzałem znowu na niego w świetle lamp. Cała jego postać rysowała się przede mną wyraźnie: delikatne lecz silne kończyny, duże, spokojne oczy, usta, które pomimo całej ironii i sarkazmu, jakie wyrażały, zachowały nadal dziecięcy rysunek, że aż chciało się go w nie całować.

Widać było, że jest w chwili słabości, której nigdy nie dostrzegałem wcześniej i nie rozumiałem. A przecież wyglądał równie inteligentnie, jak przedtem, mój Nicki, pełen poplątanych, bezkompromisowych myśli. Słuchał Jeanette, która coś szybko mówiła.

— Lestat ożenił się — usłyszałem i w tej danej chwili dostrzegłem, że Luchina przytakuje głową. — Ta żona jest bogata, a on nie może jej wyjawić, że był zwykłym aktorem, to proste.

— Mówię wam, zostawmy go w spokoju — odezwała się Luchina. — Uratował teatr od zamknięcia i obdarza nas takimi podarunkami…

— Nie wierzę w to — odpowiedział Nicolas z goryczą w głosie. — Nie wstydziłby się nas. — W jego głowie wyczuwalna była tłumiona wściekłość, jakiś wstrętny żal. — Dlaczego opuścił nas w taki sposób? Słyszałem, jak mnie wołał! Okno było roztrzaskane na kawałki! Mówię wam, byłem na wpół obudzony i słyszałem jego głos…

Zapadła kłopotliwa cisza. One nie bardzo wierzyły w relację Nicolasa o tym, jak zniknąłem z poddasza, a powtarzanie tego jedynie izolowało go bardziej od nich i rozgoryczało. Mogłem to wyraźnie wyczuć z myśli ich wszystkich.

— Tak naprawdę nie znaliście Lestata — mówił dalej z pasją, prawie nadąsany, wracając do przerwanej rozmowy. — Lestat naplułby w twarz każdemu, kto by nas się wstydził! Przesyła mi pieniądze. Co mam z nimi zrobić? Bawi się z nami!

Nie było odpowiedzi; solidne i praktycznie myślące dziewczyny nie chciały wypowiadać się przeciwko swojemu tajemniczemu dobroczyńcy. Zbyt dobrze im się teraz powodziło.

W przedłużającej się ciszy wyczułem głębię bólu i udręki Nickiego. Poznałem ją, jak gdybym zaglądał prosto w jego czaszkę. To było nie do zniesienia. Nie mogłem znieść faktu, że sięgałem w głąb jego duszy bez jego wiedzy. A jednak nie potrafiłem powstrzymać się od penetrowania olbrzymiej części jego sekretów, wewnątrz niego, bardziej być może ponurych niż to sobie kiedykolwiek wyobrażałem. Jego wypowiedziane kiedyś słowa powróciły teraz do mnie; były w nim mrok i ciemność, które ujrzałem w gospodzie; zdawałem sobie wtedy sprawę, że próbował ukryć to przede mną. Niemalże widziałem to, zmaterializowane; i w rzeczy samej było to jak coś poza jego umysłem, jak gdyby jego umysł był zaledwie bramą prowadzącą w głąb rozciągającego się za nim chaosu, rozciągającego się od granic wszystkiego, co znamy.

Przerażające! Nie chciałem tego oglądać. Nie chciałem być świadkiem tego. Cóż mogłem zrobić dla niego? To było ważne. Co mógłbym zrobić, aby powstrzymać to cierpienie raz na zawsze?

A jednak, mimo wszystko, pragnąłem dotknąć go. Chciałem dotykać jego skóry moimi nieśmiertelnymi palcami. Złapałem się na tym, że szepcę słowo „żyw”. Tak, żyjesz, a więc oznacza to, że umrzesz, i wszystko, co teraz widzę, patrząc na ciebie, pozostaje całkowicie nieistotne. To tylko mieszanina maleńkich ruchów i nie sprecyzowanych kolorów, jak gdybyś wcale nie posiadał ciała, a jedynie zbiór ciepła i światła. Jesteś sam światłem, a kim ja jestem? Jestem wieczny; w tym płomieniu zwijam się jak popiół.

Tymczasem atmosfera w pokoju zmieniła się. Luchina i Jeanette zbierały się do wyjścia z uprzejmymi słowami. Nicolas ignorował je. Odwrócił się do okna i wstał, jakby wiedziony jakimś sekretnym głosem. Jego spojrzenie było trudne do opisania.

Wiedział, że jestem tutaj!

Natychmiast wspiąłem się po śliskiej ścianie na dach. Mogłem go jednak nadal słyszeć w dole. Zerknąłem w tamtą stronę i zobaczyłem jego ręce na parapecie. Przez ciszę słyszałem jego panikę. Wyczuł w jakiś sposób, że jestem tutaj! Moją obecność, weźcie to pod uwagę, to właśnie wyczuł, tak jak ja wyczuwałem tamtą obecność w pobliżu cmentarzy. Słyszałem, jak bije się z myślami: jak to możliwe, że Lestat mógł się tutaj zjawić?

Zbyt byłem zaskoczony, aby zrobić cokolwiek. Przywarłem do rynny i wdrapałem się na dach. Czułem, jak dziewczyny wychodziły z mieszkania; wyczułem, że teraz był już sam. Wszystko, o czym mogłem teraz myśleć, sprowadziło się do jednego: Co, w imię piekieł, jest tą obecnością, którą on odczuł.

Chcę powiedzieć, że nie byłem już tamtym Lestatem. Byłem demonem, potężnym i żądnym krwi wampirem, a przecież on wyczuwał mimo to moją obecność, obecność Lestata, młodego człowieka, którego znał! To nie było tak, jak z jakimś śmiertelnikiem widzącym moją twarz i wykrztuszającym w przerażeniu moje imię. On rozpoznał w moim obecnym szatańskim jestestwie coś, co znał i kochał.

Przestałem wsłuchiwać się w jego niepokój. Już tylko leżałem na dachu.

Wiedziałem jednak, że chodził po pokoju. Wiedziałem o tym, kiedy podniósł skrzypce ze swego miejsca na fortepianie i wiedziałem, że ponownie podszedł do okna.

Zasłoniłem uszy rękoma.

Dźwięk jednak dosięgnął mnie. Unosił się nad instrumentem i przecinał noc niczym topór, jakby był czymś innym niż powietrze, światło i materia, jakby mógł wspiąć się wysoko pod gwiazdy.

Nicolas z impetem zaatakował struny i niemalże widziałem go przed moimi zamkniętymi oczyma, jak pochyla się do przodu i do tyłu z głową opartą na skrzypcach, jak gdyby chciał przeistoczyć się w muzykę. Nagle wizerunek Nicolasa zniknął i słyszałem tylko dźwięk. Długie, wibrujące nuty, lodowate glissanda, skrzypce śpiewające swoim, tak własnym językiem, że każda inna forma mowy wydawała się fałszywa. Im jednak pieśń stawała coraz głębsza, tym przebijała z niej coraz bardziej rozpacz, jakby jej piękno było strasznym zbiegiem okoliczności, groteskowością bez cząstki prawdy.

Czy rzeczywiście w to wierzył, w co zawsze wierzył, gdy ja w kółko mówiłem mu o dobroci? Czy on sprawiał, że skrzypce tak właśnie przemawiały? Czy rozmyślnie i z wyrachowaniem tworzył te długie, czyste, płynne nuty, aby powiedzieć, że to piękno nic nie oznacza, ponieważ tkwiąca w nim rozpacz nic nie ma wspólnego z prawdziwą rozpaczą, ponieważ rozpacz nie jest piękna, a piękno wtedy jest szaleńczą ironią?

Nie znałem odpowiedzi. Dźwięk jednak był jakby poza nim, jak zawsze w przeszłości. Stał się większy niż rozpacz. Przeszedł bez trudu w wolną melodię, jak strumień odnajdujący własną drogę na pochyłym stoku. Stał się bogatszy, jeszcze cenniejszy. Wydawało się, że było w nim coś niekontrolowanego, coś rozdzierającego serce.

Położyłem się na plecach i patrzyłem na gwiazdy. Światełka maleńkie jak główki szpilki, których ludzie nigdy nie mogli dostrzec. Olbrzymie chmury. I surowy, przeszywający dźwięk skrzypiec, powoli zbliżający się ze szczególnym napięciem ku końcowi.

Nie poruszaj się.

Znajdowałem się w stanie bezgłośnego rozumienia tego języka skrzypiec. Nicki — gdybyśmy tylko jeszcze raz mogli ze sobą porozmawiać. Gdyby tylko „nasza rozmowa” mogła być kontynuowana. Piękno nie było zdradą, tak jak on to sobie wyobrażał. Było raczej jak nie naniesiony na mapę ląd, gdzie można popełnić tysiące fatalnych pomyłek, dziki i obojętny raj bez drogowskazów dobra czy zła.

— Pomimo całego wyrafinowania cywilizacji, które przyczyniło się do tworzenia sztuki — ogłuszającej perfekcji kwartetu skrzypcowego czy nieokiełznanej, bezwstydnej wspaniałości płócien Fragonarda — piękno pozostawało dzikie. Było równie niebezpieczne i bezprawne, jak ziemia całe wieki przed pojawieniem się na niej człowieka i pierwszej jego rozumnej myśli, albo wypisywało swoje zasady postępowania na tabliczkach z gliny. Piękno było Dzikim Ogrodem.

Dlaczego więc musi go tak bardzo ranić to, że najbardziej rozpaczliwa i desperacka muzyka pełna jest piękna? Dlaczego musi go to ranić i czynić cynicznym i nieufnym?

Dobro i zło są pojęciami, które stworzył człowiek, a człowiek jest naprawdę lepszy niż Dziki Ogród.

Być może jednak Nicolas w głębi duszy marzył o harmonii pomiędzy wszystkimi rzeczami, o której ja wiedziałem zawsze, że jest niemożliwa. Nicolas zawsze marzył nie o dobroci, lecz o sprawiedliwości. Nigdy już jednak nie będziemy mogli dyskutować ze sobą o tych rzeczach, nigdy już nie wrócimy do tej gospody. Dobro i zło nadal istnieją i zawsze będą istnieć, ale „nasza rozmowa” skończona jest już na zawsze.

Kiedy opuściłem dach i milcząco oddaliłem się od Ile St. Louis, wiedziałem, co mam zrobić. Nie przyznawałem się do tego nawet przed sobą, ale wiedziałem.


Następnej nocy było już późno, kiedy zjawiłem się na bulwarze du Temple i posiliłem się gdzieś na Ile de la Cite. Gdy wszedłem do teatru Renauda, na scenie przedstawiono już pierwszy akt sztuki.

12

Ubrałem się, jakbym szedł na dwór królewski — w srebrny brokat i długi atłasowy płaszcz narzucony na ramiona. Przypiąłem też nowy miecz o głęboko rzeźbionej rękojeści i zwykłe na takie okazje ciężkie ozdobne sprzączki. Do teatru przyjechałem wynajętym powozem.

Gdy tylko zapłaciłem stangretowi, wszedłem w boczną uliczkę i otworzyłem tylne drzwi dla aktorów, dokładnie tak, jak kiedyś to robiłem. Natychmiast wyczułem dobrze znaną atmosferę, zapach grubo kładzionej szminki i tanich kostiumów z wonią potu, perfum i kurzu. Z miejsca, w którym się znajdowałem, za bezładnie rozrzuconymi dekoracjami scenicznymi i rekwizytami, widziałem fragment oświetlonej sceny. Z widowni dochodziły mnie wybuchy śmiechu. W pobliżu grupa akrobatów przygotowywała się do swojego występu podczas antraktu pomiędzy kolejnymi aktami sztuki; była to grupa błaznów w czerwonych trykotach, czapkach i rozdartych kołnierzach ozdobionych małymi złotymi dzwoneczkami.

Poczułem zawrót głowy i przez chwilę ogarnął mnie strach; miejsce było dla mnie zbyt niebezpieczne. A przecież cudownie było znów się tu znaleźć. Wzbierał we mnie smutek, a może raczej panika.

Luchina dostrzegła mnie i wydała z siebie krótki okrzyk. Nagle wszędzie otworzyły się drzwi i zakotłowało się w małych garderobach. Renaud rzucił się ku mnie i począł ściskać mi dłoń. Tam, gdzie do tej pory jeszcze chwilę temu nie było nic poza drewnem i draperią, teraz znajdował się tłumek podekscytowanych ludzi z twarzami wilgotnymi i pełnymi kolorów. Cofałem się przed przystawianymi bliżej kopcącymi kandelabrami, mówiąc: „moje oczy… zabierzcie to”.

— Zabierzcie świece, ranią jego oczy, czy nie widzicie?

Usłyszałem, jak Jeanette gwałtownie przynaglała do wygaszenia świec. Poczułem jej otwarte, wilgotne usta na mojej twarzy. Wszyscy otaczali mnie dookoła, nawet akrobaci, którzy nie znali mnie, a także starzy dekoratorzy i cieśle, którzy nauczyli mnie tak wiele. Luchina powiedziała: „Dajcie Nickiego!” a ja niemalże wykrzyknąłem: „Nie!”

Małym teatrem wstrząsnęły huczne brawa. Sztuka skończyła się i kurtyna opadła na scenę z obu stron. Natychmiast starzy znajomi otoczyli mnie dookoła, a Renaud wołał, aby przeniesiono szampana.

Trzymałem dłonie tuż nad oczyma, jakbym — jak bazyliszek — mógł ich wszystkich pozabijać samym spojrzeniem. Czułem jednak łzy w oczach i wiedziałem, że muszę je szybko Wytrzeć, zanim dostrzegą, że są krwawe. Wszyscy byli jednak tak blisko, że nie mogłem nawet sięgnąć po chusteczkę. Czując nagłe osłabienie, założyłem ręce na ramiona Jeanette i Luchiny i przycisnąłem twarz do twarzy tej ostatniej. Były jak ptaki 2 kośćmi pełnymi powietrza i sercami jak bijące, rozpostarte skrzydła, i przez sekundę wsłuchiwałem się swoim wampirzym zmysłem słuchu w szemrzący odgłos przepływającej krwi w ich żyłach, choć wydało mi się to nieprzyzwoite. Wtedy po prostu oddałem się ich pocałunkom i uściskom, ignorując dudnienie ich serc, obejmując je i wdychając zapach ich pudrowanej skóry, czując napór ich ust.

— Nie wiesz nawet, jakiego nam napędziłeś stracha! Martwimy się o ciebie. — Renaud promieniał. — I te historie o twojej fortunie!

Każdy, dosłownie każdy klaskał w dłonie.

— Oto Monsieur de Valois, właściciel tego wielkiego teatralnego przedsięwzięcia…

Powiedział jeszcze mnóstwo podobnie pompatycznych i żartobliwych rzeczy, przyciągając coraz to nowych aktorów i aktorki, aby ucałowali moją dłoń, jak przypuszczam, albo moje stopy. Trzymałem się blisko dziewczyn, jak gdyby puszczenie się ich mogło grozić mi rozsadzeniem na kawałki.

I wtedy usłyszałem Nickiego i wiedziałem, że jest tuż tuż, że patrzy na mnie i że zbyt jest uradowany faktem ujrzenia mnie, by mógł nadal czuć się przeze mnie zraniony. Nie otworzyłem tak od razu oczu, ale czułem już jego dłoń na mojej twarzy, potem obejmującą mnie mocno za szyję. Musieli się chyba rozstąpić przed nim, a gdy padliśmy sobie w ramiona, poczułem niewielkie drgawki panicznego strachu, oświetlenie jednak było dość ciemne, a przedtem posiliłem się krwią do granic możliwości, aby nabrać maksymalnie ludzkiego wyglądu i ogrzać ciało. Rozpaczliwie zastanawiałem się, do kogo mógłbym się modlić o to, by moje oszustwo nie wyszło na jaw. Potem jednak był już tylko Nicolas i przestało mnie to obchodzić.

Spojrzałem prosto w jego twarz.

Jakże opisać wygląd dla nas, wampirów, ludzkiej twarzy? Próbowałem zrobić to, gdy mówiłem o pięknie tkwiącym w Nicolasie poprzedniego dnia jako o mieszaninie ruchu i koloru. Nie możecie sobie jednak wyobrazić, co dla nas oznacza patrzenie na żywą skórę ludzką i żywe ciało. Ma się przed oczyma miliardy kolorów i maleńkie konfiguracje ruchu; tak, z tego składa się żywe ludzkie stworzenie, gdy skoncentrujemy na nim swoje zmysły widzenia. Ten blask jednak miesza się całkowicie z zapachem cielesnym, zmysłowym. Pięknem — oto czym jest dla nas każda istota ludzka, nawet stara i schorowana, ta poniewierana, której zwykle nawet nie zauważamy na ulicy. Wszystkie są takie same, jak kwiaty zatrzymane w chwili, gdy rozchylają się ich płatki, jak motyle wyfruwające z kokonu.

Tak, wszystko to właśnie widziałem, patrząc na Nickiego, wyczuwałem przepompowywaną w jego ciele krew i raptownie poczułem do niego miłość i tylko miłość. Zamazywała każde wspomnienie o okropnościach, które mnie wcześniej zdeformowały.

Każde diabelskie uniesienie, każda nowa siła z satysfakcją i zadowoleniem, jakie przynosi, zdawała się nierealna. Być może to, co odczuwałem, było również głęboką radością z tego powodu, że mogę nadal kochać, jeśli kiedykolwiek wątpiłem w to, i że moje tragiczne zwycięstwo zostało w ten sposób potwierdzone. Poczułem się odurzony starym jak świat pocieszeniem śmiertelnych — mogłem zamknąć oczy i wymknąć się świadomości, zabierając go razem ze sobą.


Coś jeszcze innego poruszyło się we mnie. Zbierałem siły tak szybko, że myślami goniłem jak wariat, aby nadążyć za tym, nawet jeśli stało się to tak przytłaczające, że groziło wymknięciem się spod kontroli. Wiedziałem, że jest to potworne, olbrzymie i naturalne dla mnie, tak jak teraz słońce było nienaturalne. Pragnąłem go. Pragnąłem Nickiego. Tak jak którąkolwiek z moich ofiar na Ile de la Cite. Chciałem, by jego krew wpływała do mnie, chciałem ją smakować, choćby jej zapach i ciepło.

Mała sala w teatrze trzęsła się od okrzyków i śmiechu. Renaud poganiał akrobatów, by wyszli na scenę ze swoim programem, bo akt skończył się już dawno. Tymczasem Luchina otwierała właśnie szampana. Wokoło panował nieopisany ścisk.

Silne ciepło jego ciała sprawiło, że moje ciało zesztywniało i odsunęło się od niego, choć trudno było dostrzec ten ruch. Myśl o tym, że ten, którego kochałem tak mocno jak własną matkę i braci, ten, który potrafił wywołać we mnie czułość, jedyną chyba, jaką kiedykolwiek odczuwałem, był dla mnie twierdzą nie do zdobycia, trzymając się mocno w swojej nieświadomości przeciw mojemu pragnieniu krwi. Sytuacja, gdy tyle już setek moich ofiar było wobec niej bezbronnych, doprowadziła mnie do szaleństwa.

Więc po to zostałem stworzony. Taka była ścieżka, po której miałem wędrować. Kim teraz byli dla mnie inni złodzieje i mordercy, których uśmiercałem gdzieś w otchłaniach Paryża? Tego przecież teraz chciałem i wielka, przerażająca możliwość śmierci Nickiego eksplodowała w mojej świadomości. Ciemność przed moimi przymkniętymi powiekami przybrała krwisty kolor. W tej ostatniej chwili umysł Nickiego opróżniał się całkowicie, oddając całą swoją złożoność za przeżycie.

Nie mogłem wykonać pojedynczego ruchu. Czułem tę krew, jak gdyby przechodziła przeze mnie, i pozwoliłem, by moje usta dotknęły jego szyi. Każda cząsteczka we mnie mówiła mi: „Weź go, wyrwij się z nim daleko od tego miejsca, spróbuj jego krwi, pij, aż…” Aż co!? Aż będzie martwy.

Wyrwałem się z uścisku i odepchnąłem go. Tłum wokół nas zagłuszał nas i brzęczał. Renaud krzyczał na akrobatów, którzy stali obok, przyglądając się wydarzeniom, zamiast występować na scenie. Widownia za kurtyną domagała się należnego jej występu podczas intermezzo. Słychać było dochodzące stamtąd rytmiczne klaskanie zniecierpliwionych rąk. Orkiestra od niechcenia grała skoczną melodię, która miała stanowić akompaniament dla występów akrobatów. Byłem potrącany i popychany przez stojących bliżej. Poczułem się jak w jatce; wokoło unosił się zapach tych, którzy byli gotowi na zarżnięcie. Zapach tych ludzi wywoływał u mnie zawrót głowy i mdłości.

Wydawało się, że Nicolas stracił równowagę i gdy nasze oczy spotkały się, poczułem emanujący z niego wyrzut. Poczułem mękę i, co gorsza, niemal rozpacz.

Przepychałem się. Minąłem akrobatów w obwieszonych dzwoneczkami pasach i nie wiedzieć czemu, ruszyłem za kulisy, zamiast od razu do bocznych drzwi prowadzących na scenę. Chciałem ją zobaczyć. Chciałem zobaczyć widownię. Chciałem zanurzyć się głębiej w coś, czego nie mogłem bliżej sprecyzować czy nazwać.

Wtedy jednak byłem jak oszalały. W takiej chwili mówić to, co się chce powiedzieć i co się myśli, po prostu nie ma żadnego sensu. Dyszałem ciężko, a pragnienie krwi zżerało mnie od środka. Gdy oparłem się o drewnianą belkę z boku kurtyny, Nicki, zraniony i mylnie wszystko interpretujący, podszedł do mnie ponownie. Nie mogłem już dłużej powstrzymać tego pragnienia. Pozwoliłem, by rozdzierało mnie od wewnątrz. Po prostu przywarłem do belki i ujrzałem nagle przed oczyma wszystkie moje dotychczasowe ofiary, szumowiny Paryża wyskrobane z jego rynsztoków, i zrozumiałem szaleństwo takiego życia, jakie wybrałem, jego zakłamanie i to, czym rzeczywiście byłem. Co za wzniosły idiotyzm powodował, że ciągnąłem za sobą tę nędzną moralność, wybierając za ofiary jedynie i tak potępionych oraz wyrzutki — czyżby w potworności swojej i tak szukając zbawienia pomimo wszystko? Kimżeż byłem według siebie: sprawiedliwym partnerem dla sędziów i katów Paryża, którzy karzą biednych za przestępstwa, pozwalając jednocześnie, by bogaci popełniali je codziennie beztrosko i bezkarnie?

Mocne było to wino, z wyszczerbionych i potłuczonych naczyń. Oto stał przede mną ksiądz u stóp ołtarza ze złotym kielichem w dłoniach, a wino, które go wypełniało, było Krwią Baranka.

Nicki wyrzucał z siebie szybko, jak gdyby pozostali nas nie słyszeli:

— Lestat, co z tobą, powiedz mi! Gdzie byłeś? Co się z tobą działo? Lestat!

— Na scenę, szybko! — zagrzmiał Renaud do gapiących się akrobatów. Przebiegali koło nas w kierunku zadymionego płomienia świateł lampy. Po chwili wykonywali już kolejne fikołki i salta.

Orkiestra poczęła udawać ćwierkające ptaki. Błyski migających, szerokich, czerwonych rękawów kostiumu arlekina, dzwoniące dzwoneczki, urąganie niespokojnego tłumu:

— Pokażcie nam coś, pokażcie wreszcie coś!

Luchina pocałowała mnie, a ja gapiłem się na jej białą szyję i mlecznobiałe dłonie. Widziałem maleńkie żyłki w jej twarzy. Widziałem Jeanette zbliżającą się do mnie; patrzyłem na miękką poduszeczkę jej dolnej wargi. Szampan wlewał się do tuzina małych szklanic. Już zaczęto go pić. Dochodziły do mnie już pierwsze słowa przemowy dyrektora teatru o naszym partnerstwie, o poziomie aktualnie granej farsy, ale i o tym, że to dopiero początek i że wkrótce staniemy się najwspanialszym teatrem na bulwarze. Zobaczyłem samego siebie wystrojonego do roli Lelia i usłyszałem piosenkę, którą jako Lelio śpiewałem Flaminii na przyklękniętym kolanie.

Przede mną akrobaci z trudem i ciężko wykonywali koziołki w powietrzu, a widownia ryczała, gdy ich kierownik, w odpowiedzi na szydercze zaczepki, wykonał kilka wulgarnych ruchów, wypinając się na nią.

Zanim dobrze o tym pomyślałem, sam wyskoczyłem na scenę przed publikę. Stanąłem na samym środku sceny, czując ciepło świateł rampy; dym drażnił mi oczy. Patrzyłem na zatłoczoną galerię, na pudełka lóż, na rzędy i rzędy widzów, aż do tylnej ściany. Usłyszałem siebie, jak warknąłem w stronę akrobatów, by zeszli ze sceny.

Wydawało się, że śmiech widowni przycichł, ale szyderstwa i krzyki, którymi zostałem przywitany, wzbudziły nadal ogólną wesołość sali. Wokoło wszędzie widziałem szczerzące się zęby, twarze. Zacząłem podśpiewywać piosneczkę, którą śpiewałem jako Lelio, zaledwie jej krótką część, tę, którą zapamiętałem dobrze i zabrałem później ze sobą na ulice: — „Śliczna, śliczna, Flaminio” i tak dalej w tym stylu, słowa tworzące dźwięki bez znaczenia.

Obelgi ucięło jak nożem.

Dalej, przedstawiaj sztukę! Jesteś wystarczająco przystojny na tę rolę, zobaczymy cię teraz w działaniu! Z galerii ktoś rzucił na wpół ogryzione jabłko, które upadło z plaskiem tuż obok moich butów.

Odpiąłem guziki fioletowego długiego płaszcza, który miałem na ramionach, i pozwoliłem, by opadł na scenę. To samo zrobiłem ze srebrną szpadą. Melodia stała się zlepkiem niespójnych dźwięków, w mojej głowie jednak już tłukła się szalona poezja. Ujrzałem dzikość piękna i jego barbarzyństwo w taki sam sposób, w jaki widziałem je ostatniej nocy, gdy Nicki grał na skrzypcach, a świat moralny wydawał się rozpaczliwym snem racjonalności, który w tej gęstej i cuchnącej dżungli nie miał dla siebie najmniejszej szansy. To była wizja. Poza tym ujrzałem raczej niż zrozumiałem, że byłem jej naturalną częścią, jak kot o nieruchomym i pozbawionym emocji pyszczku wbijający swe pazury w grzbiet piszczącej myszy.

— Wystarczająco przystojny jest ten Żniwiarz Śmierci — wyrzuciłem z siebie — który może zdmuchnąć knoty wszystkim tym krótkim świecom, każdej trzepoczącej się duszyczce wciągającej powietrze na tej sali.

Słowa jednak były poza moim zasięgiem. Przepływały gdzieś w jakimś innym wymiarze, może tam, gdzie istniał Bóg, który rozumiał kolory wzoru na skórze kobry i osiem cudownych nut, które tworzyły muzykę wydostającą się z instrumentu Nickiego, ale nigdy, nigdy zasadę, poza brzydotą czy pięknem, „Nie zabijaj”.

Setki przetłuszczonych twarzy zerkały na mnie z mrocznej sali. Tandetne peruki, sztuczne klejnoty i brudne ozdoby przy kobiecych strojach, skóra jak woda opływająca zakrzywione kości. Na galerii banda poszarpanych żebraków gwizdała i podskakiwała.

Rozwarłem ramiona i zgiąłem kolana. Zacząłem obracać się, tak jak robią to akrobaci i tancerze, dookoła i dookoła na pięcie, bez wysiłku, lekko, coraz szybciej i szybciej, aż wyszarpnąłem się z zawirowania, przechodząc w młynki i salta, imitujące wszystko, co kiedykolwiek widziałem na jarmarkach.

Oklaski pojawiły się natychmiast. Byłem zwinny, tak jak kiedyś w wiosce, a scena była maleńka i ograniczająca ruchy; sufit zdawał się przyduszać mnie od góry, a dym z lamp umieszczonych przy rampie sceny tworzył jakby następną ścianę. Przypomniałem sobie znów piosenkę, którą śpiewałem Flaminii, i zacząłem ją głośno śpiewać obracając się i podskakując, i ponownie obracając się i podskakując, i ponownie obracając się, aż wreszcie, patrząc na sufit, zmusiłem swoje ciało do podskoku. W jednej chwili dosięgnąłem belek stropowych, a następnie opadłem z powrotem na deski sceny, bezgłośnie i z wdziękiem.

Usłyszałem głębokie oddechy na widowni. Mały tłumek za kulisami stał jak ogłuszony. Muzycy w kanale, którzy cały czas podczas moich występów bezgłośnie obserwowali mnie, teraz zaczęli wymieniać zdziwione spojrzenia. Widzieli przecież, że nie było żadnej liny ni drutu.

Ale ja znowu, ku zachwytom widowni, unosiłem się w powietrze; tym razem wykonywałem salta podczas skoków, aż pod wymalowane sklepienie.

Ponad natychmiastową owacją uniosły się jeszcze krzyki i wiwaty. Ci jednak, którzy stali za sceną, pozostali w bezruchu. Nicki, stojący na samym skraju sceny, był jak sparaliżowany. Jego wargi bezgłośnie układały się w słowa oznajmiające moje imię.

— To musi być jakieś kuglarstwo, iluzja — podobne stwierdzenia słyszało się ze wszystkich stron.

Ludzie domagali się wzajemnie od siebie potwierdzenia. Błysnęła mi przed oczyma twarz dyrektora teatru z szeroko rozdziawionymi ustami. Nie zważając na to wszystko, zacząłem tańczyć dalej. Tym razem jednak wdzięk tańca nie miał dla publiczności żadnego znaczenia; czułem to, ponieważ taniec stał się parodią. Mój każdy gest był szerszy, dłuższy, wolniejszy niż w wykonaniu normalnego tancerza.

Ktoś krzyknął od strony kulis i został natychmiast uciszony. Okrzyki wznosiły się także wśród muzyków i ludzi siedzących w pierwszych rzędach. Wyczuwało się rosnący niepokój, ludzie zaczęli szeptać jeden do drugiego, choć hołota na galerii nadal jeszcze klaskała.

Nagle rzuciłem się do przodu, w kierunku widowni, jak gdybym chciał ich upomnieć za ich niegrzeczność. Kilka osób było tak zaskoczonych, że powstało i chciało uciekać korytarzami między rzędami. Jeden z muzyków grających na rożkach porzucił instrument i zaczął gramolić się z kanału orkiestry.

Widziałem to poruszenie, nawet złość i strach na ich twarzach. Czymże było to złudzenie? Nagle przestało ich to bawić, nie potrafili zrozumieć zawartej w tym zręczności, coś w moim zachowaniu na scenie przerażało ich. Przez jedną straszliwą chwilę czułem ich bezradność.

Poczułem też ich przeznaczenie, los, który miał ich wszystkich spotkać.

Wielka horda pobrzękujących szkieletów uwięzionych w ciałach i obszarpanych ubraniach — tym oto byli. A jednak odwaga tryskała z nich, gdy krzyczeli do mnie w swojej niepohamowanej dumie.

Uniosłem ręce, powoli, aby uciszyć ich i nakazać uwagę. Bardzo głośno, pewnym głosem zaśpiewałem piosenkę Flaminii, mojej ślicznej Flaminii, nudny kuplecik wpadający w inny kuplet. Mój głos stawał się coraz głośniejszy, aż ludzie zaczęli nagle wstawać i krzyczeć. Ja jednak śpiewałem jeszcze głośniej i podporządkowałem sobie wszystkie inne dźwięki. Ujrzałem ich wszystkich, setki w nieznośnym wrzasku, przewracających ławki, wstających, ich dłonie przywarte do głów i zakrywające oczy, ich usta wygięte w grymasach. Istne piekło. Krzyki i przekleństwa potykających się i przepychających w kierunku drzwi ludzi. Ciągnięto zasłony z ich umocnień. Mężczyźni skakali z galerii, aby szybciej znaleźć się na ulicy.

Przestałem śpiewać nieznośną pieśń.

Przystanąłem, rozglądając się w dźwięczącej ciszy po sali. Przyglądałem się im, ich słabym, pocącym się ciałom, niezgrabnie rozpierzchającym się we wszystkich kierunkach. Przez otwarte szeroko drzwi wiał wiatr i poczułem na całym ciele dziwne zimno. Wydawało się mi też, że moje oczy zrobione są ze szkła.

Nie zerkając w tamtą stronę, podniosłem miecz i przypasałem go do boku. Zahaczyłem palcem o aksamitny kołnierzyk mojego długiego, zakurzonego płaszcza i uniosłem go. Moje ruchy wydawały się równie groteskowe, jak wszystko, co do tej pory tu uczyniłem. I nie miało już dla mnie znaczenia to, że Nicolas próbował uwolnić się z uchwytu przytrzymujących go w obawie o jego życie aktorów i wykrzykiwał moje imię.

W tym chaosie coś innego zwróciło moją uwagę. Wydało się to mieć znaczenie i było straszliwe ważne — w jednej ze starych lóż dostrzegłem postać mężczyzny, który ani nie rzucił się w panice do wyjścia, ani nie uciekał, ani nawet nie poruszał się. Wolno obróciłem się i spojrzałem na niego prowokująco, tak to wyglądało, aby został na swoim miejscu. Był starym człowiekiem, a jego szare, matowe oczy — gdy patrzyłem na niego — wwiercały się we mnie z uporczywą zniewagą. Usłyszałem z moich otwartych szeroko ust głośny ryk, zdający się wydobywać z głębi duszy. Stawał się coraz głośniejszy, aż ci nieliczni pozostali najbliżej, zasłaniając uszy, zatrzymali się nieruchomo. Nawet szamotający się Nicolas skrzywił się pod wpływem tego dźwięku, obiema rękoma obejmując głowę.

Mężczyzna jednak stał nadal w loży, jak poprzednio, promieniujący, oburzony, stary i uparty, ze zmarszczonymi brwiami pod siwą peruką.

Cofnąłem się do tyłu i przeskoczyłem przez teraz już pustą salę, lądując w loży dokładnie tuż przed nim. Szczęka mu opadła wbrew woli, a oczy stały się obrzydliwie szerokie. Wydawał się zdeformowany wiekiem; jego ramiona zaokrągliły się, ręce pokrzywiły, ale duch w jego oczach był żywy i bezkompromisowy. Jego usta zesztywniały, a dolna szczęka wysunęła się do przodu. Spod fraka wyciągnął pistolet i trzymając go w obu dłoniach, wycelował we mnie.

— Lestat! — krzyknął Nicki.

Pistolet jednak wypalił, a kula trafiła we mnie ze straszliwą siłą. Nie poruszyłem się, stałem równie pewnie jak ten starzec przed chwilą. Ból tymczasem przetaczał się przeze mnie, zostawiając na swej drodze straszliwe szarpanie we wszystkich żyłach. Krew trysnęła. Nigdy nie widziałem, by tak lała się krew. Koszula nasiąknęła krwią i czułem, jak jej strużki spływają po moich plecach. Szarpanie stawało się coraz silniejsze, a w piersiach i plecach zacząłem odczuwać ciepłe mrowienie.

Mężczyzna gapił się na mnie w zdumieniu. Pistolet wypadł mu z ręki. Odchylił głowę do tyłu, zaślepiony, a jego ciało wygięło się i pomarszczyło, jakby wypuścił z siebie całe powietrze.

Upadł na podłogę.

Nicki jak szalony wbiegł na schody i otwierał właśnie drzwi do loży. Wydał z siebie niski i histeryczny pomruk; myślał, że był świadkiem mojej śmierci.

A ja stałem bez ruchu, wsłuchując się w moje ciało, w tej straszliwej samotności, która była moim przeznaczeniem od czasu, kiedy Magnus uczynił mnie wampirem. Widziałem jednak także, że rany natychmiast zabliźniły się i już nie było po nich śladu. Krew zakrzepła na jedwabnej kamizelce i na plecach mojego rozdartego surduta. W miejscu przejścia kuli ciało dygotało, ale żyły nie były już uszkodzone, choć odczuwałem jeszcze szarpanie od wewnątrz.

Tymczasem Nicolas, przytomniejąc i patrząc na mnie, zdał sobie sprawę, że nie stała mi się żadna krzywda, choć jego rozum podpowiadał mu, że po prostu tak być nie może.

Odepchnąłem go i wbiegłem na schody. Zdążył jeszcze chwycić mnie, ale z łatwością wyrwałem mu się. Nie mogłem znieść jego widoku, jego zapachu.

— Odejdź ode mnie! — rozkazałem.

On jednak podszedł znowu, obejmując mnie za szyję. Jego twarz była nadęta i wydawał z siebie straszliwy dźwięk.

— Zostaw mnie Nicki! — warknąłem z przestrogą w głosie; gdybym odepchnął go zbyt gwałtownie, wyrwałbym mu ramiona ze stawów, złamał kark.

Złamać mu kark…

Tymczasem Nicki jęczał i jąkał się; przez jeden dręczący ułamek sekundy głos, jaki z siebie wydawał, był równie straszny jak jęk mojej umierającej kobyły tam, w górach, mojego wierzchowca, wciśniętego jak owad w śnieg.

Nie bardzo wiedziałem, co robię, gdy gwałtownie wyszarpywałem się z jego uścisku.

Tłum rozpierzchł się, krzycząc, kiedy ponownie przemierzałem salę, chcąc wyjść na bulwar.

Renaud wybiegł do przodu, pomimo zatrzymujących go rąk.

— Monsieur! — chwycił moją dłoń, aby ją ucałować i zatrzymał się, wpatrując się w krew na niej.

— To nic, mój drogi Renaud — odpowiedziałem, zaskoczony opanowaniem w moim głosie i jego łagodnością. Coś jednak rozproszyło mnie, gdy tylko zacząłem znowu mówić, coś, co powinien usłyszeć, przeszło mi przez myśl, lecz nie do końca sprecyzowane. Mówiłem jednak dalej.

— Nie zaprzątaj tym sobie za bardzo głowy, mój drogi Renaud — mówiłem. — To farba, nic poza złudzeniem. To wszystko było iluzją, złudzeniem. Nowy rodzaj sztuki scenicznej. Sztuka dramatyczna groteski, tak, groteski.

I wtedy znów poczułem to rozproszenie uwagi, coś, co wyczuwałem już wcześniej w otaczającym mnie zamieszaniu, w tłumie ludzi popychających się i potykających, przybliżających się coraz bardziej, lecz nie za blisko. Nicolas stał ogłuszony, gapił się na mnie.

— Niech pan nadal wystawia te sztuki — mówiłem prawie niezdolny do skoncentrowania się na własnych słowach — akrobatów, tragedie, bardziej cywilizowane sztuki sceniczne, co pan woli.

Wyciągnąłem plik banknotów z kieszeni i włożyłem w jego niepewną dłoń. Rozsypałem złote monety na posadzkę. Aktorzy rzucili się bojaźliwie, aby je pozbierać. Potoczyłem wzrokiem po tłumie w poszukiwaniu źródła mojego dziwnego rozproszenia. Co to było? Z pewnością nie Nicki, stojący w drzwiach opuszczonego teatru i przyglądający mi się ze złamaną duszą. Nie, to coś innego, coś zarówno znanego, jak zarazem nieznajomego, coś mającego wiele wspólnego, tak jak ja, z ciemnością.

— Niech pan wynajmie najlepszych aktorów — na wpół już bełkotałem — najlepszych muzyków, wielkich scenografów. Jeszcze więcej pieniędzy…

Mój głos znowu odzyskał poprzednią gromkość, stał się głosem wampira. Znów ujrzałem ich wykrzywione twarze, unoszące się do uszu ręce. Obawiali się jednak pokazać mi, że je zatykają.

— Nie mam żadnych ograniczeń. Żadnej granicy, rozumie pan!?

Wyszedłem, ciągnąc za sobą długi płaszcz. Miecz postukiwał niezgrabnie, nie był bowiem właściwie przypięty.

Gdy pospiesznie skręciłem w pierwszą boczną uliczkę i zacząłem biec, wiedziałem już, co rozpraszało mnie tak bardzo i co słyszałem w teatrze. To była bez wątpienia owa tajemnicza obecność i to gdzieś spomiędzy tłumu! Wiedziałem o tym z prostego powodu, ponieważ biegłem teraz bocznymi ulicami szybciej niż potrafią to śmiertelni. Obecność dotrzymywała mi jednak kroku, obecność, która nie była czymś pojedynczym.

Stanąłem jak wryty w momencie, gdy przekonałem się o tym. Byłem zaledwie o milę od bulwaru. Krzywo biegnąca aleja, wąska i ciemna, jak tyle innych, na których kiedykolwiek postawiłem stopę, była pusta. Usłyszałem ich, zanim, jak się zdawało, celowo i nagle uciszyli się. Czułem się zbyt niespokojny i nieszczęśliwy, aby bawić się z nimi! Zbyt byłem oszołomiony. Wykrzyknąłem tylko stare pytanie w ciemności:

— Kim jesteś, odezwij się!

Szyby w pobliskich oknach odpowiadały mi brzęczeniem. Śmiertelni poruszyli się za nimi w swoich maleńkich izdebkach. W okolicy nie było żadnego cmentarza.

— Odpowiedzcie mi, bando tchórzy. Mówcie, jeśli macie głos, albo raz na zawsze odczepcie się ode mnie!

I wtedy już wiedziałem, choć doprawdy nie wiem, w jaki sposób, że słyszą mnie i że mogą mi odpowiedzieć, jeśli tylko zechcą. Wiedziałem także, że to, co zawsze słyszałem, było nieodpartym dowodem ich bezpośredniej i intensywnej bliskości. Jednak ich myśli nie potrafiłem odczytać, mimo że czułem je. Krótko mówiąc — wiedziałem teraz, że posiadały intelekt i że znały słowa.

Wypuściłem z siebie powietrze…

Zaskoczyła mnie ich cisza, ale byłem sto razy bardziej zaskoczony tym, co się przed chwilą zdarzyło. I tak, jak to robiłem już tyle razy poprzednio, odwróciłem się do nich plecami.

Byłem śledzony. Postępowano za mną krok w krok, bez względu na to, jak szybko się poruszałem.

Ich dziwny, bezdźwięczny blask towarzyszył mi aż do placu de Gréve. Wszedłem do katedry Notre Dame.


Pozostałą część wieczoru spędziłem w katedrze, ukryty w zaciemnionym miejscu przy prawej ścianie budynku. Mój organizm potrzebował krwi, którą uprzednio straciłem, i za każdym razem, kiedy zbliżał się do mnie jakiś śmiertelnik, odczuwałem silne rwanie i mrożenie w miejscu, gdzie jeszcze parę godzin temu znajdowała się rana postrzałowa.

Czekałem.

Gdy jednak zbliżyła się młoda żebraczka z małym dzieckiem, wiedziałem, że chwila nadeszła. Dostrzegła zakrzepłą krew i zapamiętale zaczęła namawiać mnie, abym poszedł z nią do pobliskiego szpitala, Hôtel Dieu. Jej twarz była wychudzona od głodu, ale sama próbowała unieść mnie, podkładając mi pod pachy swe małe dłonie.

Patrzyłem w jej oczy, aż zobaczyłem, że stały się zupełnie szkliste. Czułem ciepło jej piersi nabrzmiałych pod łachmanami. Jej miękkie, soczyste ciało oparło się o mnie, oddawało mi się, gdy przytuliłem ją do zachlapanego krwią brokatu i koronki. Pocałowałem ją, smakując jej ciepło, gdy odsłoniłem z postrzępionych, brudnych łachmanów jej szyję. Pochyliłem się nad nią tak zręcznie i wprawnie, że drzemiące obok mnie dziecko nawet tego nie zauważyło. Kiedy wyssałem krew matki, ostrożnie rozsupłałem drżącymi palcami poszarpaną koszulę dziecka. Ono do mnie także należało, ta maleńka szyjka.

Nie mogłem znaleźć słów dla oddania mojego uniesienia i zachwytu. Już przedtem odczuwałem ekstazę, jaką może dać gwałt, ale te ofiary zostały wzięte jakby w pełnej afektacji, w miłości. Ich krew wydawała się cieplejsza od ich niewinności, bogatsza.

Spojrzałem na ciało matki i dziecka, jak oboje pogrążeni byli w głębokim śnie śmierci. Katedra tej nocy dała mi oczekiwane schronienie.

Teraz wiedziałem, że moja wizja o ogrodzie pełnym dzikiego piękna była wizją prawdziwą. Ten świat miał swoje przesłanie i znaczenie — swoje prawa i swoją nieuchronność. One jednak dotyczyły tylko i wyłącznie estetycznej strony świata. W tym Dzikim Ogrodzie niewinni przeznaczeni byli dla wampirów. Można powiedzieć jeszcze tysiąc innych rzeczy o świecie, ale jedynie zasady estetyczne mogą zostać zweryfikowane. Rzeczy pozostają takie same.

Byłem teraz gotów wracać do domu. Wychodząc z katedry we wczesny poranek, wiedziałem już, że ostatnia bariera pomiędzy moim apetytem a światem została przekroczona i załamana.

Nikt już teraz nie będzie bezpieczny i poza zasięgiem moich rąk, bez względu na to, jak jest niewinny i bez grzechu, włączywszy w to moich drogich przyjaciół i teatr Renauda, i mojego ukochanego Nickiego.

13

Chciałem, aby wyjechali z Paryża. Chciałem, aby zdjęto plakaty, a drzwi zamknięto. Chciałem, by to małe teatrzydło, gdzie doznałem największej radości mojego śmiertelnego życia, pogrążyło się w ciszy i ciemności. Nawet tuzin niewinnych ofiar jednej nocy nie mógł sprawić, bym przestał myśleć o nich, bym mógł zapomnieć o bólu. Każda ulica w Paryżu prowadziła pod ich drzwi.

Opanował mnie nieprzyjemny wstyd, gdy pomyślałem, jakiego napędziłem im stracha. Jak mogłem im to zrobić? Dlaczego musiałem udowodnić sobie z taką gwałtownością, że nigdy już nie będę należał do tego świata?

Nie. Kupiłem teatr. Zamieniłem go na najlepszy na bulwarze. Teraz chciałem go zamknąć.

Nie chodziło jednak o to, że mogli coś podejrzewać. Uwierzyli w najprostsze, głupawe wyjaśnienia, jakie im zaoferował Roget, że właśnie wróciłem z tropikalnego żaru zamorskich kolonii, że stare, dobre wino paryskie uderzyło mi do głowy. Znów masa pieniędzy, aby naprawić wszystkie szkody. Bóg tylko wie, co oni rzeczywiście myśleli. Faktem było jednak, że powrócili do regularnych przedstawień już następnego wieczoru, a zagoniony tłum, przemierzający bulwar du Temple, bez wątpienia znalazł jakieś sensowne wytłumaczenie dla owego katastrofalnego wieczoru. Pod drzewem kasztanowca znowu ustawiła się kolejka.

Tylko Nicolas nie poddał się tak łatwo. Zaczął pić na umór, odmawiał powrotu do teatru i podjęcia studiów muzycznych. Gdy Roget pojawił się u niego, znieważył go i obraził. Stał się gościem najpodlejszych kawiarń i tawern. Samotnie przemierzał nocą niebezpieczne uliczki miasta.

Cóż, to upodobanie mamy wspólne — pomyślałem.

Wszystko to opowiedział mi Roget, gdy przemierzałem w tę i z powrotem jego kancelarię, trzymając się z dala od świecznika na jego biurku i pod maską beznamiętności ukrywając prawdziwe myśli.

— Pieniądze nie mają większego znaczenia dla tego młodzieńca — mówił dalej Roget. — Był zamożny całe swoje życie. Zwrócił mi na to uwagę. Mówił też rzeczy, które niepokoją mnie, Monsieur. Więcej, nie podobają mi się.

W swojej flanelowej czapce i szlafroku, z gołymi nogami i stopami — Roget wyglądał jak postać z wierszyków dziecinnych. Obudziłem go właśnie w środku nocy i nie dałem mu nawet czasu na przebranie się, nawet na założenie pantofli czy przyczesanie włosów.

— Co on mówi? — zażądałem odpowiedzi.

— Mówi coś o czarach, Monsieur. Mówi, że posiada pan siły nadprzyrodzone. Mówi o La Voisin i o Chambre Ardente, starej sprawie jeszcze z czasów Króla Słońce, wiedźmy, która rzuciła urok na najwyższe osobistości z dworu.

— Kto uwierzy dzisiaj w takie bzdury? — udałem całkowite zdziwienie. Prawda jednak była taka, że włosy stawały mi dęba na głowie.

— Monsieur, mówił także rzeczy gorzkie — mówił dalej Roget — że ludzie pańskiego pokroju, jak on to ujął, zawsze mieli dostęp do wielkich sekretów. Ciągle powtarza o jakimś miejscu w pańskich stronach rodzinnych zwanym miejscem czarownic.

— Mojego pokroju?

— Miał to na myśli, że jest pan arystokratą, Monsieur — odpowiedział Roget. Był nieco zmieszany. — Kiedy człowiek wpada w złość, tak jak to czyni Monsieur de Lenfent, takie rzeczy zaczynają być istotne. On jednak nie rozpowiada swoich Podejrzeń. Powiedział to tylko mnie. Twierdzi, że pan zrozumie, dlaczego on panem gardzi. Pan nie podzielił się z nim swoimi odkryciami. Ciągle powtarza o La Voisin, o rzeczach pomiędzy niebem a ziemią, dla których nie ma racjonalnego wytłumaczenia. Twierdzi, że teraz już wie, dlaczego płakał pan na miejscu czarownic.

Przez chwilę nie mogłem patrzeć w twarz Rogeta. Była w tym wszystkim taka rozkoszna perwersja! A przecież ujął sedno sprawy. Jednocześnie tak cudownie i jak doskonale wręcz mijając się z nią. Na swój sposób, Nicki miał rację.

— Monsieur, jest pan najuprzejmiejszym człowiekiem — zaczął Roget.

— Niech pan mi oszczędzi, proszę…

— Ale Monsieur de Lenfent opowiada najfantastyczniejsze rzeczy, rzeczy, których nie powinien mówić nawet w dzisiejszych czasach. Mówi, że widział jak kula przeszyła pańskie ciało na wylot, kula, która powinna pana zabić.

— Strzał był chybiony, kula przeleciała obok — odrzekłem. — Roget, skończmy już z tym. Niech pan ich szybko wyekspediuje z Paryża, wszystkich.

— Wysłać ich z Paryża? Ale dokąd? Zainwestował pan tyle pieniędzy w to przedsięwzięcie…

— No to co? Kogo to obchodzi? — odrzekłem. — Niech pan ich wyśle do Londynu, na Drury Lane [Ulica na West Endzie w Londynie słynąca dawniej z licznych teatrów]. Niech pan zaproponuje Renaudowi tyle pieniędzy, by mógł otworzyć w Londynie własny teatr. Stamtąd mogą pojechać do Ameryki — na San Domingo, do Nowego Orleanu, Nowego Jorku. Niech się pan tym zajmie, monsieur. Nie dbam o to, jakie będą koszty. Niech pan zamknie teatr i pozbędzie się ich!

A wtedy ból minie, prawda? Przestanę ich widzieć zbierających się wokół mnie za kulisami, przestanę myśleć o Lelio, chłopcu z prowincji, który opróżniał dla nich wiadra z pomyjami i uwielbiał to.

Roget sprawiał wrażenie głęboko wystraszonego. Jak to jest — pracować dla dobrze ubranego wariata, który płaci potrójną stawkę za usługi po to, byś nie zastanawiał się zbytnio nad przyczyną jego poleceń? Nigdy się tego nie dowiem. Już nigdy nie będę wiedział, jak to jest być człowiekiem pod każdą postacią, fizyczną i psychiczną.

— Co do Nicolasa — dodałem — musi pan go przekonać do wyjazdu do Włoch i powiem panu, jak należy to zrobić.

— Monsieur, namówić go do zmiany ubrania, jakie ma na sobie, to już nie lada osiągnięcie.

— To będzie prostsze. Wie pan, jak bardzo jest chora moja matka. Otóż, niech pan sprawi, by zabrał ją do Włoch. To doskonały plan. Równie dobrze może też podjąć naukę w konserwatorium w Neapolu, a właśnie tam matka powinna się udać.

— On pisuje do niej… bardzo ją lubi.

— Dokładnie tak. Niech pan go przekona, że jej samej, bez niego, nigdy nie uda się zdrowej dotrzeć do Neapolu. Niech pan wszystko załatwi, monsieur; musi pan to przeprowadzić. On musi wyjechać z Paryża. Daję panu czas do końca tygodnia, po czym, kiedy zjawię się ponownie, chcę usłyszeć, że nie ma go już w mieście.


Wiele żądałem od Rogeta, to prawda. Nie mogłem jednak wymyślić nic lepszego. Oczywiście nikt nie uwierzyłby Nickiemu w jego bajanie o czarach, o to nie musiałem się martwić. Wiedziałem jednak, że jeśli Nicolas nie wyjedzie z Paryża, powoli sam siebie doprowadzi do szaleństwa.

Tej nocy walczyłem cały czas ze sobą, aby nie pójść odszukać go, aby nie zaryzykować ostatniego spotkania.

Po prostu czekałem, wiedząc doskonale, że tracę go na zawsze i że on nigdy nie pozna przyczyny, dla której wszystko to musiało się stać. Ja, który kiedyś występowałem przeciwko bezsensowi naszego istnienia, teraz odsyłałem go na bok bez wyjaśnienia. To była niesprawiedliwość, która mogła dręczyć go do końca jego dni. Lepsze to jednak niż poznanie prawdy, Nicki. Wiesz, może teraz trochę lepiej rozumiem wszystkie złudzenia. Jeśli tylko możesz wywieźć moją matkę do Włoch, jeśli jest jeszcze pora, aby ją wywieźć…


Tymczasem sam mogłem się przekonać, że Dom Tespisa został zamknięty. W pobliskiej kawiarni podsłuchałem rozmowę, z której wynikało, że aktorzy wyjechali do Anglii. Jak do tej pory, mój plan realizował się doskonale.

Zbliżał się już poranek, gdy wreszcie skierowałem kroki ku drzwiom domu Rogeta i pociągnąłem za dzwonek.

Otworzył szybciej niż myślałem, wyglądając na zamroczonego alkoholem i podnieconego.

— Zaczyna mi się podobać ten pański strój, monsieur — powiedziałem znużonym głosem. — Nie sądzę, bym tak ufał panu choć w połowie, gdy ma pan na sobie koszulę, spodnie i surdut…

— Monsieur — przerwał mi. — Wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego…

— Niech pan mi najpierw odpowie: Renaud i pozostali dotarli szczęśliwie do Anglii?

— Tak, Monsieur. Są już w Londynie, ale…

— A Nicki? Czy wyjechał do mojej matki w Owernii? Niech pan mi powie, że się nie mylę, że to już załatwione.

— Ależ Monsieur! — uniósł głos, a potem przerwał.

Nagle zupełnie nieoczekiwanie ujrzałem w jego myślach obraz matki. Gdybym pomyślał, wiedziałbym, co to oznacza. O ile było mi wiadomo, ten człowiek nigdy dotąd nie widział mojej matki. Jakżeż więc mógł pojawić się w jego myślach jej obraz? Wtedy jednak nie posługiwałem się rozsądkiem. W rzeczy samej byłem go zupełnie pozbawiony.

— Ona nie…

— Nie chce mi pan chyba powiedzieć, że już za późno! — wykrzyknąłem.

— Monsieur, niech mi pan pozwoli założyć tylko surdut… — powiedział tajemniczo i sięgnął po dzwonek.

I oto znowu ujrzałem jej obraz, twarz wymizerowaną i bladą, zbyt żywą dla mnie w tej chwili, bym mógł to znieść. Chwyciłem Rogeta za ramiona.

— Pan ją widział, Roget! Ona jest tutaj.

— Tak, Monsieur. Ona jest w Paryżu. Zabiorę pana do niej teraz. Młody de Lenfent powiedział mi, że przyjeżdża. Nie mogłem się jednak w żaden sposób skontaktować. Monsieur! Ja nigdy nie wiem, gdzie mogę pana znaleźć. Ona przyjechała już wczoraj.

Byłem zbyt ogłuszony, aby odpowiedzieć. Przysiadłem na fotelu i wszystkie zapamiętane jej obrazy pojawiły mi się nagle przed oczyma w takiej jasności, że zagłuszały całkowicie wszystko, co emanowało od niego. Żyła więc i była w Paryżu. A Nicki też nadal tu jeszcze był i w dodatku przebywał teraz z nią.

Roget podszedł do mnie, pochylił się, jakby chciał mnie dotknąć.

— Monsieur, niech pan już tam pójdzie. Ja tymczasem ubiorę się. Ona jest na Ile St. Louis, trzy domy na prawo od domu pana Nicolasa. Musi pan tam iść natychmiast.

Spojrzałem na niego bezmyślnie. W tej chwili nawet go dobrze nie widziałem. Widziałem tylko ją. Pozostała być może mniej niż godzina do wschodu słońca, a ja potrzebowałem jeszcze przynajmniej trzech kwadransów, aby dotrzeć do mojej wieży.

— Jutro… jutro w nocy — chyba się jąkałem. Te słowa przypomniały mi Makbeta Szekspira… — Jutro i jutro, i jutro…

— Monsieur, pan nie rozumie! Nie będzie żadnego wyjazdu do Włoch. Ona zdobyła się na swą ostatnią podróż do Paryża, aby się jeszcze z panem zobaczyć.

Gdy nie odpowiedziałem, chwycił mnie i próbował mną potrząsnąć. Nigdy go takim nie widziałem. Byłem teraz dla niego chłopcem, a on był mężczyzną, który musiał doprowadzić do mojego opamiętania.

— Załatwiłem dla niej to mieszkanie — mówił — doktorów i pielęgniarki, wszystko, czego mógłby pan sobie zażyczyć. Oni jednak nie utrzymają jej przy życiu. Tylko pan może to jeszcze uczynić, Monsieur. Ona musi pana zobaczyć, zanim na zawsze zamknie oczy. Niech pan zapomni, że jest późno i pójdzie do niej. Siła woli, nawet tak silna jak jej, nie jest w stanie dokonywać cudów.

Nie potrafiłem nic powiedzieć. Nie mogłem sformułować jakiejkolwiek spójnej myśli.

Wstałem i podszedłem do drzwi, ciągnąc go za sobą.

— Niech pan teraz idzie do niej — powiedziałem — i powie jej, że będę tam jutro w nocy.

Potrząsnął głową. Był wściekły i oburzony. Próbował odwrócić się do mnie tyłem. Nie pozwoliłem mu na to.

— Niech pan idzie tam natychmiast, Roget — warknąłem. — Przesiedzi z nią cały dzień, rozumie pan, i pilnuje, by czekała, by czekała na moje przyjście. Niech pan jej towarzyszy nawet podczas snu. Niech pan ją budzi, jeśli nadejdzie jej godzina. Niech pan nie pozwoli jej umrzeć, zanim nie przyjdę!

Загрузка...