Część III: WIATYK DLA MARKIZY

1

Pośród wampirów jestem tym, który wcześnie wstaje. Budzę się i wstaję, kiedy tylko słońce ginie za horyzontem, a na niebie jeszcze widać czerwoną poświatę. Wiele wampirów nie wstaje, dopóki nie zapadnie całkowita ciemność. W moim wczesnym wstawaniu mam zatem olbrzymią przewagę nad nimi, podobnie jak i w tym, że muszą oni powrócić do swoich grobów przynajmniej godzinę wcześniej niż ja. Nie wspomniałem o tym wcześniej, bowiem do tej pory nie zdawałem sobie z tego sprawy i nie miało to żadnego znaczenia.

Następnej nocy byłem już w drodze do Paryża, kiedy niebo płonęło jeszcze czerwienią zachodzącego słońca.

Włożyłem najbardziej eleganckie ubranie, jakie posiadałem, zanim jeszcze wślizgnąłem się poprzedniej nocy do sarkofagu, i gnałem w kierunku Paryża za ginącym na zachodzie słońcem. Było tak jasno i przerażająco, że miasto zdało się płonąć. Wreszcie, ze stukotem kopyt końskich, wjechałem na most za Notre Dame na Ile St. Louis.

Nie myślałem o tym, co zrobię — czy opowiem o wszystkim, czy też w jakiś sposób ukryję przed nią swoją tożsamość. Wiedziałem tylko, że muszę ją zobaczyć, uścisnąć ją, być z nią razem, jeśli jest jeszcze dla niej trochę czasu na tej ziemi. Nie potrafiłem wyobrazić sobie jej śmierci. Był w niej tragizm agonii i, tak naprawdę, należała już do płonącego nieba. Być może zostało we mnie jeszcze trochę ludzkiego charakteru, gdyż wierzyłem, że jeśli będę mógł spełnić jej ostatnie życzenie, wtedy okropność tę uda się jakoś opanować.

Zapadł powoli zmrok, kiedy znalazłem dom na nadbrzeżu.

Był dość stylowy, w typie pałacu, wystawny. Roget się spisał. Jakiś człowiek czekał już na mnie przy bramie i zaprowadził do góry. W saloniku mieszkania były dwie służące i pielęgniarka.

— Pan de Lenfent jest teraz u niej, Monsieur — powiedziała ta ostatnia. — Uparła się, że ubierze się na pańską wizytę. Chciała usiąść przy oknie i spoglądać na wieże katedry, Monsieur. Widziała, jak pan jechał konno przez most.

— Wygaście świece w jej pokoju. Zostawcie tylko jedną — powiedziałem. I niech pani powie panu de Lenfent i mojemu adwokatowi, aby wyszli z pokoju.

Roget wyszedł natychmiast. Po chwili pojawił się Nicolas.

On również ubrał się specjalnie dla niej. Cały w błyszczącym czerwonym aksamicie, w swojej starej ozdobnej koszuli i białych rękawiczkach. Pijaństwo ostatnich tygodni wychudziło go, wyglądał prawie na zmizerowanego. A jednak właśnie to sprawiało, że jego uroda stała się jeszcze bardziej żywa. Kiedy nasze oczy spotkały się, pojawiły się w nich złość i uraza, raniące moje serce.

— Markiza czuje się dzisiaj trochę lepiej, Monsieur — oznajmił Roget. — Krwotok jest jednak silny. Lekarze mówią, że nie…

Zamilkł i zerknął z powrotem w stronę sypialni. Zrozumiałem natychmiast. Nie przeżyje tej nocy.

— Niech pan ją położy z powrotem do łóżka, Monsieur. Jak najszybciej.

— W jakim celu mam kazać jej się kłaść? — odrzekłem. Mój głos był głuchy, był prawie szeptem. — Może ona chce umrzeć przy tym przeklętym oknie. A dlaczegóż by, u diabła, nie?

— Monsieur! — wyszeptał Roget błagalnie.

Chciałem powiedzieć mu, by zostawił nas samych i wyszedł razem z Nicolasem.

Coś jednak zaczęło się dziać ze mną. Wszedłem do hallu i spojrzałem w kierunku sypialni. Ona była tam. Poczułem dramatyczną zmianę w sobie. Nie mogłem się poruszać, nawet mówić. Była tam i rzeczywiście umierała.

Wszystkie przyciszone odgłosy, jakie dochodziły do mnie z mieszkania, zamieniły się w szum. Przez podwójne drzwi ujrzałem śliczną sypialnię, pomalowane na biało łóżko, okna udrapowane złotem i niebo w wysokich oknach, na którym rozciągały się lekko złociste chmury. Wszystko to jednak było jakby rozmyte, niewyraźne i nieco straszne. Ten luksus, którym chciałem ją otoczyć, i ona w nim ledwo trzymająca się na nogach. Ciekaw byłem, czy to ją doprowadzało do szaleństwa, czy raczej rozśmieszało.

Pojawił się doktor. Podeszła pielęgniarka, aby mi powiedzieć, że w sypialni pozostała już tylko jedna zapalona świeca, tak jak zarządziłem. Zapach lekarstw mieszał się z zapachem różanego perfumu. Uświadomiłem sobie, że słyszę jej myśli. Kiedy czekałem, czułem tępe pulsowanie jej myśli. Tak ją bolały kości w wycieńczonym i wychudzonym ciele, że siedzenie przy oknie, nawet w miękkim, aksamitnym fotelu, sprawiało jej trudny do zniesienia ból.

O czym jednak myślała przy swojej rozpaczliwej antycypacji nieuniknionego? Lestat, Lestat i jeszcze raz Lestat. Słyszałem to. Ale i jeszcze głębiej.

„Niech ból stanie się gorszy, ponieważ tylko wtedy, gdy ból staje się nie do zniesienia, będę chciała naprawdę umrzeć. Gdyby ból stał się tak silny, że tylko już śmierć ukoiłaby go, nie bałabym się tego tak bardzo. Chcę, żeby stał się straszny, żebym przestała się bać.”

— Monsieur — doktor dotknął mojego ramienia. — Ona chce księdza.

— Nie… nie będzie chciała.

Odwróciła głowę w kierunku drzwi. Gdybym teraz nie wszedł do środka, ona wstałaby, bez względu na to, ile przyniosłoby to jej bólu, i podeszłaby do mnie.

Wydawało mi się, że nie będę w stanie się poruszać. Przepchnąłem się jednak koło doktora i pielęgniarki, i wszedłem do pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Zapach krwi.

Siedziała z jedną dłonią złożoną na podołku, drugą na oparciu fotela. W bladym, fioletowym świetle okna, ubrana pięknie w ciemnoniebieską taftę. Gęste żółte włosy zaczesane miała za uszy, a loki zwisały jej, zza różowych wstążek, na ramiona. Na policzkach widać było leciutki ślad różu. Przez jedną krótką chwilkę wyglądała tak, jaką pamiętałem z dzieciństwa. Piękna symetria jej twarzy pozostała nie zmieniona ni czasem, ni chorobą. Podobnie włosy. Opanowało mnie łamiące serce uczucie szczęścia, gorąca złuda, że oto znowu jestem śmiertelny, bez grzechu i znowu z nią, że wszystko jest w porządku, naprawdę w porządku. Nie istniały już śmierć i przerażenie, po prostu ona i ja w jej sypialni. Ona obejmująca mnie. Zatrzymałem się.

Podszedłem bardzo blisko. Płakała, gdy podniosłem na nią wzrok. Pasek paryskiej sukni uciskał ją zbyt silnie, a jej skóra była tak cienka i pozbawiona koloru na szyi i dłoniach, że nie mogłem patrzeć. Jej oczy spoglądały na mnie z ciała, które było niemal posiniaczone. Czułem towarzyszący jej zapach śmierci. Czułem zapach rozkładu.

Promieniowała jednak i była moja. Była taka, jaką zawsze ją pamiętałem i powiedziałem jej o tym, tak cicho całą moją mocą i potęgą, o tym, że dla mnie jest tak śliczna, jak w najwcześniejszych wspomnieniach, kiedy nosiła jeszcze swoje stare ozdobne stroje, gdy ubierała się, pieczołowicie, kiedy powozem jechaliśmy do kościoła.

W tym dziwnym momencie dałem jej o tym wszystkim znać, o tym, jak bardzo pielęgnowałem pamięć o niej. Uświadomiłem sobie, że ona słyszy mnie i odpowiada mi, że kocha mnie i że zawsze mnie kochała. To była odpowiedź na pytanie, którego nawet nie zadałem. Znała jednak ważność tego pytania. Jej oczy były przejrzyste, nie pogrążone w transie. Jeśli zdawała sobie sprawę z niezwykłości tej sytuacji, z tego, że potrafiliśmy ze sobą rozmawiać bez słów, nie dała tego po sobie poznać. Z całą pewnością nie pojmowała tego w pełni. Musiała tylko odczuwać przypływ miłości.

— Podejdź, niech cię obejrzę — odezwała się. — Jak teraz wyglądasz?

Świeca stała przy niej na parapecie. Całkiem rozmyślnie zgasiłem ją. Zobaczyłem, że uniosła w zdziwieniu brwi, a jej błękitne oczy rozszerzyły się nieco. Spojrzała na mnie, na mój jasny jedwabny brokat i koronkę, którą wybrałem specjalnie dla niej, i na miecz przypasany do biodra o imponującej, wysadzanej klejnotami rękojeści.

— Dlaczego nie chcesz, żebym ciebie widziała? — zapytała. — Przyjechałam do Paryża, aby właśnie ciebie zobaczyć. Zapal na powrót świecę.

W jej słowach nie było jednak prawdziwego wyrzutu. Byłem z nią tutaj i to wystarczyło.

Przyklęknąłem przed nią. W myślach rozważałem właśnie najlepszą dla niej możliwość, że powinna pojechać z Nicolasem do Włoch. Nagle zupełnie wyraźnie, zanim jeszcze otworzyłem usta, odezwała się.

— Za późno, kochanie. Nie wytrzymałabym trudów podróży. Dosyć już się napodróżowałam.

Przerwała w przypływie nagłego bólu, rozmasowując brzuch w miejscu, gdzie ściskał go pas, i próbując ukryć to przede mną z zakłopotaną twarzą. Czyniąc to, wyglądała jak mała dziewczynka. Raz jeszcze wyczułem w niej chorobę, rozkład w jej płucach i skrzepy w żyłach.

Jej umysł opanował szał strachu. Chciała wykrzyczeć mi głośno, że boi się. Chciała błagać mnie, bym wziął ją w ramiona i pozostał przy niej aż do końca, ale nie potrafiła się na to zdobyć. Ku mojemu zaskoczeniu i zdziwieniu, uświadomiłem sobie, że odmówię jej, że byłem zbyt młody i zbyt beztroski, aby ją zrozumieć.

To już była agonia.

Bezwiednie odsunąłem się od niej i zacząłem przemierzać pokój w tę i z powrotem. Bzdurne detale jego wyposażenia zaczęły wciskać mi się w świadomość — nimfy bawiące się na malowanym suficie, wypolerowane złote klamki drzwi, stopiony wosk tworzący kruche stalaktyty na białych świecach, które chciałem oderwać i pokruszyć w dłoniach. Pokój wyglądał dla mnie wstrętnie, był zbyt wystawny, przeładowany elementami dekoracyjnymi. Czy i ona nie znosiła go? Czy chciała znowu znaleźć się w salach o kamiennych ścianach?

Myślałem o niej, jak gdyby istniało jeszcze dla niej Jutro i jutro, i jutro…” Jeszcze raz spojrzałem na matkę, jej pełną godności postać trzymającą się kurczowo parapetu. Za nią niebo zgęstniało i pojawiło się nowe światło, światło lamp ulicznych i przejeżdżających powozów, światło zza sąsiednich okien, które delikatnie kładło się na trójkąt jej wymizerowanej twarzy.

— Czy nie możesz porozmawiać ze mną? — zapytała cicho. — Czy nie możesz powiedzieć, co się właściwie wydarzyło? Przyniosłeś takie szczęście nam wszystkim. — Nawet mówienie sprawiało jej ból. — Ale co słychać u ciebie? U ciebie?

Sądzę, że byłem wtedy już prawie zdecydowany oszukać ją, stworzyć przed nią jakąś silną emanację zadowolenia, wszystkimi siłami, jakie posiadałem. Wykorzystując swoje nadludzkie zdolności, opowiedziałem jej jakieś nadludzkie kłamstwa. Zacząłem mówić i mówić, pilnując, by każde moje słowo było odpowiednie i doskonałe na taką sytuację. Coś jednak wydarzyło się w tej ciszy.

Nie sądzę, bym się zatrzymał choćby na chwilę, ale wewnątrz mnie coś się zmieniło, dokonała się straszliwa zmiana. W jednej chwili dostrzegłem szeroką i przerażającą możliwość i w tej samej chwili, nie zadając zbytnich pytań, zdecydowałem się.

Ujrzałem, jak wełniany szal zsuwa się z niej. Wiedziałem, że podchodzi do mnie i że powinienem ją zatrzymać. Nie zrobiłem tego jednak. Zobaczyłem jej dłonie wyciągnięte w moją stronę. Następną rzeczą, z jakiej zdałem sobie sprawę, był jej odskok do tyłu, jak gdyby za sprawą jakiegoś potężnego podmuchu. Odskoczyła do tyłu, przebiegła pokój i przycupnęła na fotelu przy ścianie. Opanowała się jednak szybko i zamarła w oczekiwaniu. Nie było już przestrachu w jej twarzy, choć jej serce biło jak szalone. Dominujące jednak teraz były jej zaciekawienie, zmieszanie i spokój.

Jeśli pozostałem przy zdrowych zmysłach w tej chwili, to nie wiem, gdzie się one podziały. Podszedłem do niej równie pewnym krokiem, jak ona przed chwilą. Sprawdzając jej każdą reakcję, podszedłem jeszcze bliżej, tak blisko, jak byliśmy przed chwilą, zanim nie odskoczyła ode mnie jak oparzona. Wpatrywała się w moją skórę, w moje oczy i zupełnie nieoczekiwanie ponownie wyciągnęła dłoń i dotknęła mojej twarzy.

— Martwy! — Taka była przerażająca bezgłośna konstatacja, którą wyczułem. — Zmieniony w coś, lecz MARTWY.

Cicho zaprzeczyłem. To nie było tak. Przesłałem jej chłodny strumień obrazów, defiladę obrazów przedstawiających fragmenty tego, czym stało się moje życie. Kawałki, fragmenty nocnej pory w Paryżu, poczucie ostrza przecinającego się bezgłośnie przez świat.

Z lekkim sykiem wypuściła z siebie powietrze. Ból rozgorzał w niej na nowo, ponownie schwycił ją w swoje kleszcze. Przełknęła ślinę, zaciskając przed bólem wargi; jej oczy wpatrywały się we mnie z ogniem. Wiedziałem teraz, że to nie były doznania, te wiadomości, lecz że była to wymiana myśli.

— Jak to? — zapytała.

Bez dalszych zbędnych pytań opowiedziałem jej całą historię, epizod po epizodzie. O wybitym oknie, przez które zostałem uprowadzony przez upiorną postać, która wcześniej wytropiła mnie w teatrze, o wieży i wymianie krwi. Ujawniłem jej miejsce, kryptę, w której spałem, jej skarby, moje wędrówki, moją siłę, a przede wszystkim naturę i istotę mojego pragnienia krwi. Smak krwi, jej poczucie i to, co oznaczało dla wszystkich namiętność całej zachłanności, która zaostrzała się w tym jednym pragnieniu, które można było zaspokoić jedynie pijąc krew człowieka, jedynie przez śmierć.

Ból wżerał się w nią, ale przestała go odczuwać. Z całej jej postaci pozostały jedynie oczy, które iskrząc wpatrywały się we mnie. I choć wcale nie chciałem ujawnić jej tego wszystkiego, stwierdziłem nagle, że jestem przy niej, że obejmuję ją i że obróciłem się tak, że światło przejeżdżających w dole po bulwarze pojazdów padało teraz prosto na moją twarz.

Nie odwracając od niej wzroku, sięgnąłem po srebrny lichtarz stojący na parapecie i unosząc go powoli, zgiąłem metal, palcami skręcając go w pętlę.

Świeca z hałasem upadła na podłogę.

Wywróciła do góry oczy. Wyślizgnęła się ode mnie i odsunęła, a gdy jej lewa dłoń chwyciła kurczowo zasłonkę łóżka, z jej ust trysnęła krew. Wypływała z płuc wielkim, bezgłośnym kaszlem. Matka osunęła się na kolana, a krew była już po obu stronach udrapowanego łoża.

Zerknąłem na powyginany lichtarz w mojej dłoni, na idiotyczne, nic nie oznaczające pętle. Upuściłem go. Nie mogłem oderwać wzroku od niej, od jej walki z nieprzytomnością i bólem. Powoli i ociężale wycierała usta, jak rzygający pijak, po czym opadła na pościel, nie mając już siły ustać na własnych nogach.

Stałem już nad nią. Jej chwilowy ból nic nie oznaczał w świetle zaprzysiężenia, o którym jej teraz mówiłem. Już bez słów, tylko bezgłośny napór myśli i pytanie istotniejsze, większe niż takie, które mogłoby kiedykolwiek zostać obleczone w słowa. Czy chcesz pójść teraz ze mną?

CZY CHCESZ PÓJŚĆ ZE MNĄ TĄ DROGĄ?

Nic przed tobą nie ukrywam, ani niewiedzy, ani strachu, ani nawet zwykłego strachu i przerażenia, że jeśli spróbuję, wcale nie musi mi się udać. Nie wiem nawet, czy mogę udzielić tego tylko raz, czy więcej razy i jaka jest cena, którą będę musiał za to zapłacić. Ale podejmiemy to ryzyko dla ciebie i poznamy to razem, bez względu na tajemnicę i strach. Przejdziemy przez to, tak jak poprzednio sam przez to wszystko przeszedłem.

Całym swoim jestestwem odpowiedziała „Tak”.

— Tak! — wykrzyknęła nagle głośno, niemal pijackim głosem, który być może zawsze był właśnie taki, ale którego nigdy nie miałem okazji słyszeć. Zamknęła oczy. Jej głowa rzucała się spazmatycznie to w jedną, to w drugą stronę. — Tak!

Pochyliłem się i pocałowałem krew na jej otwartych ustach. Smak krwi wywołał drżenie na całym moim ciele, poczułem pragnienie krwi. Moje dłonie oplotły jej delikatne i małe ciało i uniosły ją w górę, aż stanąłem z nią oparty o okno. Jej włosy zwisały luźno. Krew znowu zaczęła z niej wypływać, prosto z płuc. Nie miało to teraz jednak żadnego znaczenia.

Wszystkie wspomnienia z mojego życia dotyczące jej otoczyły nas; spowiły jakby woalem i oddzieliły od świata zewnętrznego. Słodkie wiersze i piosenki z dzieciństwa, poczucie jej bliskości, gdy tylko ujrzałem błysk światła na suficie nad jej poduszkami i poczułem jej zapach otaczający mnie wokoło, i jej głos uspokajający mój płacz, a potem nienawiść do niej i jednocześnie jej pragnienie, utrata jej za tysiącem zamkniętych drzwi i okrutne odpowiedzi, i przerażenie, i strach przed nią i jej złożonością, i jej obojętność i jej nie dająca się opisać siła i moc.

I wtedy przyszło owo pragnienie, wcale nie zagłuszające, lecz przeciwnie — podgrzewające każde pojęcie o niej, aż stała się ciałem i krwią, i matką, i jednocześnie kochanką, i wszystkim, czego pragnąłem pod okrutnym uściskiem moich palców i warg. Wprowadziłem zęby w jej szyję, czując jak tężeje i oddycha z trudem. Poczułem, że moje szczęki rozszerzają się, by pochwycić całą krew wypływającą z rany.

Jej serce i dusza otworzyły się. Nie istniało już dla niej poczucie czasu, ni stulecia ni tej krótkiej chwili. Moja świadomość osłabła i nie było już więcej koło mnie matki. Była po prostu tym, kim była. Była Gabrielą.

Całe jej życie skupiło się na obronie przed śmiercią, lata całe cierpienia i samotności, zmarnowane lata, spędzone w wilgotnych, ciasnych salach, na które została skazana, książki, które były jej pocieszeniem, i dzieci, które ją pożerały, by wreszcie opuścić; i ból, i choroba, i jej ostatni wróg, który w obiecujących remisjach udawał, że jest jej przyjacielem. Niewyobrażalna i nie dająca się opisać — pojawiła się jej dudniąca namiętność, jej pozorne szaleństwo, odmowa rozpaczy.

Trzymałem ją mocno, unosząc w powietrzu, z rękoma skrzyżowanymi na jej wąskich plecach, jedną dłonią przytrzymując jej bezwładną i opadającą głowę. Jęczałem tak głośno wraz z ssaniem krwi, że odgłos ten stał się równoległy do bicia jej serca. Serce jednak słabło zbyt szybko. Jej śmierć już nadchodziła, a ona broniła się jeszcze przed nią z całą swą siłą, aż wreszcie w ostatniej chwili odepchnąłem jej szyję mocno od siebie, nadal jednak przytrzymując zwiotczałe ciało.

Prawie słaniałem się na nogach z omdlenia. Rozbudzone pragnienie łaknęło nadal jej serca.

Pragnieniem nie da się kierować tak łatwo. Stałem oto z wargami rozchylonymi i błyszczącymi oczyma, lecz trzymałem ją z daleka od siebie, jak gdybym był jednocześnie dwiema przeciwnymi sobie istotami — jedną pragnącą złamać ją i drugą pragnącą przytulić do siebie.

Oczy miała otwarte, choć wydawało się, że już nic nie widzą. Przez chwilę była gdzieś ponad wszelkim cierpieniem, tam, gdzie była już tylko słodycz, a nawet coś, co mogło być zrozumieniem. Wtedy jednak usłyszałem, jak woła mnie po imieniu.

Podniosłem lewą rękę do ust i rozszarpałem zębami przegub dłoni. Podsunąłem jej do ust. Nie poruszyła się, gdy krew trysnęła na jej język.

— Matko, pij — powiedziałem w podnieceniu i podsunąłem jej dłoń jeszcze mocniej pod usta.

Nastąpiła w niej jednak już pewna zmiana. Jej wargi drżały, a usta przyssały się do rany w przegubie. Poczułem smagnięcie bólu w całym ciele. Jej ciało wydłużyło się, kiedy przełknęła pierwszy łyk. Lewą rękę uniosła, by przytrzymać moją. Ból stawał się coraz silniejszy, że prawie nie mogłem powstrzymać się od krzyku. Niemal dostrzegałem go, jakby był stopionym metalem, przebijającym się przez moje żyły, rozdzierającym ścięgna i mięśnie kończyn. A to przecież było tylko jej ssanie, to była ona, biorąca krew ode mnie, odbierająca krew, którą ja wcześniej piłem. Stanęła teraz na równe nogi, lekko tylko opierając swą głowę o moją pierś. Poczułem wzbierające odrętwienie, a przez nie rwący się płomień. Moje serce waliło jak młotem, dając żer bólowi, choć jednocześnie nasycając ją, ciągnącą krew z każdym jego uderzeniem.

Piła. Coraz silniej i silniej. Szybciej. Czułem, jak jej uścisk tężeje, staje się coraz mocniejszy. Jej ciało twardniało. Chciałem ją już odepchnąć, ale nie potrafiłem, gdyż moje nogi ugięły się pode mną. To ona teraz trzymała mnie zwisającego bezwładnie. Zacząłem się lekko kołysać, a ściany pokoju zdały się pochylać. Ona jednak nie przestawała, a między nami zapadła cisza, zdawało się, nie do przebicia. I wtedy, nawet bez woli i przekonania, odepchnąłem ją do tyłu, z daleka od siebie.

Potknęła się i stanęła pod oknem. Długie palce przyciskała płasko do otwartych ust. Zanim jeszcze odwróciłem się i opadłem ciężko na stojący w pobliżu fotel, spojrzałem przez chwilę na jej białą twarz, na jej postać wzdymającą się, jak się zdawało, pod cienką pustką jej ciemnoniebieskiej tafty, z oczyma jak dwie kryształowe kulki skupiające światło.

Wydaje się, że powiedziałem wtedy „Matko…” i w tej chwili, jak jakiś głupi, śmiertelny człowiek, przymknąłem oczy.

2

Siedziałem w fotelu. Wydawało się, że spałem wieki całe, a przecież nie spałem wcale. Byłem w domu, w zamku mojego ojca.

Rozglądnąłem się wokoło, szukając pogrzebacza do kominka i moich psów. Chciałem zobaczyć, czy zostało jeszcze trochę wina i wtedy ujrzałem złotą draperię przy oknach i tył katedry Notre Dame na tle rozgwieżdżonego nieba. Ujrzałem ją.

Byliśmy w Paryżu i mieliśmy teraz żyć już zawsze.

Trzymała coś w dłoniach. Lichtarz i hubkę z krzesiwem. Stała wyprostowana, a jej ruchy były pośpieszne. Wywołała iskrę i przytknęła ją do świec. Pojawiły się płomienie, a malowane kwiaty na ścianach rozwinęły się aż do sufitu. Tancerze na suficie poruszali się przez moment w migotliwym świetle, a potem znowu zamarli w swym kółku.

Stała przede mną z lichtarzem w prawej dłoni. Jej twarz była blada i doskonale gładka. Ciemne zakola pod oczyma zniknęły. Ściśle rzecz biorąc, każda plamka czy wada, jaką kiedykolwiek posiadała, zniknęły również, choć nie potrafiłbym powiedzieć, jakie to były wady. Była teraz doskonała.

Rysy twarzy, jakie podarował jej wiek, wygładziły się, choć jednocześnie w zadziwiający sposób pogłębiły się; przy skraju każdego oka pojawiły się maleńkie bruzdki, jakby od śmiechu, i ledwo widoczne zmarszczki po obu stronach ust. Maleńkie fałdki pozostały przy każdej z powiek, unosząc nieco jej symetrię, owo poczucie trojkątności jej twarzy. Usta nabrały miękkiego odcienia różu. Wyglądała delikatnie, tak jak diament, gdy obraca się go w świetle. Zamknąłem oczy i otworzyłem je ponownie, by przekonać się raz jeszcze, że nie uległem złudzeniu. Teraz zobaczyłem, że jej ciało poddało się jeszcze głębszym przeobrażeniom. Znów tryskała pełnią kobiecości; jej piersi, wyschnięte podczas choroby, stały się na powrót pełne. Nabrzmiały pod ciemnoniebieską taftą gorsetu. Bladoróżowy odcień ciała był tak subtelny, że zdawało się, iż jej skóra odbija światło. Włosy były jeszcze bardziej zadziwiające, wydawały się bowiem żywe. Tyle kolorów pojawiło się we włosach, że zdawały się skręcać i wykrzywiać we wszystkie strony jak miliardy maleńkich kosmyków poruszających się wokół doskonałej twarzy i szyi bez skazy. Rany na szyi zniknęły całkowicie.

Teraz nie pozostało już nic innego, jak tylko zdobyć się na ostateczny akt odwagi. Spojrzeć w jej oczy. Spojrzeć oczami wampira na istotę identyczną jak ty, w jej oczy. Po raz pierwszy od czasu, gdy Magnus wskoczył do ognia.

Musiałem wydać z siebie jakiś odgłos, ponieważ zareagowała, albo tylko mi się zdawało. Gabriela — takie było jej imię i tak mogłem ją tylko od tej chwili nazywać.

— Gabrielo — odezwałem się do niej, nigdy dotąd tak jej nie nazywając, chyba że w najskrytszych myślach. Ujrzałem na jej ustach lekki uśmiech.

Zerknąłem na przegub dłoni. Rana zniknęła, ale rozbudzone pragnienie zżerało mnie. Gdy tak wpatrywałem się w nią, ujrzałem, że i jej usta rozchylają się w ledwo dostrzegalnym geście wyrażającym głód. Na jej twarzy malował się dziwny, pełen znaczenia grymas, jak gdyby chciała powiedzieć: „Rozumiesz?”

Teraz jednak nie dochodziły do mnie od niej żadne myśli. Cisza, tylko piękno jej oczu patrzących na mnie i być może miłość, z którą dzieliliśmy nasze spojrzenia, lecz poza tym cisza, cisza panująca wszędzie. Nie słyszałem jej myśli. Czyżby jej umysł zamknął się dla mnie? Bezgłośnie zadałem jej takie pytanie, ale wyglądało na to, że nie dotarło do niej.

— A teraz — odezwała się, a jej głos wprawił mnie w osłupienie. Był bardziej miękki, bardziej dźwięczny niż przedtem. Przez chwilę byliśmy w Owernii, padał śnieg, a ona śpiewała mi piosenki, które echo odbijało o sklepienie jakby w wielkiej pieczarze. Wrażenie szybko jednak minęło. Powiedziała:

— Idź… zostaw to wszystko, szybko — teraz! — Kiwała potakująco głową, aby mi się przymilić. Podeszła bliżej i pociągnęła mnie za rękę. — Spójrz na swoje odbicie w zwierciadle — wyszeptała.

Wiedziałem jednak. Oddałem jej więcej krwi niż zabrałem wcześniej. Głód skręcał mnie od wewnątrz. Nie posiliłem się nawet krwią, zanim przyszedłem tu do niej.

Dźwięk jej głosu robił na mnie takie wrażenie, podobnie jak padający za oknem śnieg, że wróciły wspomnienia jej śpiewu dla mnie w dzieciństwie. Przez chwilę nie odpowiadałem. Spojrzałem na jej palce dotykające moich. Dostrzegłem, że nasze ciała były identyczne. Wstałem z fotela, ująłem jej obie dłonie i wtedy poczułem dotyk jej rąk i twarzy. A więc, dokonało się, a ja żyłem nadal! Była teraz ze mną. Przeszła przez tę okropną samotność i była teraz ze mną, a nie mogłem myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, by trzymać ją w ramionach, przytulać do siebie, nie puszczać jej nigdy od siebie.

Uniosłem ją do góry. Zacząłem obracać się z nią dookoła, jak w młynku.

Odrzuciła głowę do tyłu. Jej nieskrępowany śmiech stawał się coraz głośniejszy, aż zasłoniłem jej usta dłonią.

— Możesz roztrzaskać całe szkło w tym pokoju — szepnąłem. Zerknąłem w stronę drzwi; za nimi byli jeszcze Nicki i Roget.

— Zatem pozwól mi to zrobić! — odrzekła, a w jej wyrazie twarzy nie było nic figlarnego. Postawiłem ją na nogi. Wydaje mi się, że objęliśmy się ponownie i trwaliśmy w objęciach jak szaleńcy. Nie potrafiłem sobie tego odmówić.

W mieszkaniu jednak byli jeszcze inni ludzie. Wydaje mi się, że wszyscy oni chcieli teraz wejść do naszego pokoju. Widziałem, jak zerknęła na drzwi, też ich słyszała. Ale dlaczego ja nie słyszałem jej?

Uwolniła się z mojego uścisku z oczyma przeskakującymi z jednego przedmiotu na drugi. Pochwyciła lichtarz ze świecami i przysunęła go do lustra, aby lepiej przyjrzeć się swej twarzy. Wiedziałem doskonale, co się z nią wtedy działo. Potrzebowała czasu, aby nauczyć się patrzeć i rozróżniać swoim nowym zmysłem wzroku. Najpierw jednak musieliśmy wydostać się jakoś z tego mieszkania.

Słyszałem głos Nicolasa przez ścianę, ponaglającego doktora, aby zapukał do drzwi.

W jaki sposób wydostać się stąd, jak się ich pozbyć?

— Nie, nie tędy — usłyszałem ją, gdy zauważyła, że patrzę w stronę drzwi.

Patrzyła na łóżko, na przedmioty na stole. Podeszła do łóżka i wyciągnęła spod poduszki swoje klejnoty. Obejrzała je dokładnie i włożyła z powrotem do zniszczonej aksamitnej sakiewki. Przywiązała ją do spódnicy tak, że natychmiast zginęła w fałdach materiału. W tych małych gestach czuło się jakąś niezwykłą ważność. Wiedziałem, choć nie odbierałem już od niej żadnych sygnałów, że tylko to chciała zabrać z pokoju. Rozstawała się z rzeczami z ubraniami, które do tej pory nosiła, ze swym starym srebrnym grzebieniem i szczotką, z poszarpanymi książkami, które leżały na stole przy łóżku.

Usłyszeliśmy pukanie do drzwi.

— Dlaczego nie tędy? — zapytała, zwracając się ku oknu.

Otworzyła je szeroko. Zimny powiew powietrza wydął złote draperie i uniósł jej włosy nad karkiem, a gdy odwróciła się, zadrżałem na jej widok. Włosy owiewały twarz, oczy były rozszerzone i wypełnione milionem maleńkich cząsteczek kolorów, prawie dzikim, gwałtownym światłem. Nie obawiała się niczego.

Objąłem ją i przez chwilę nie puszczałem. Muskałem twarzą jej włosy i znowu zapomniałem o wszystkim poza faktem naszego spotkania i tego, że nic już nas teraz nie rozdzieli. Nie rozumiałem jej milczenia, ale wiedziałem, że to nie ona mi w tym przeszkadza i wierzyłem jeszcze, że być może to minie. Była ze mną. To było najistotniejsze. Śmierć kierowała mną i jej oddałem moje ofiary liczone już na tysiące, ale jej odebrałem życie na jej własną prośbę. Powiedziałem o tym głośno. Powiedziałem jeszcze inne rozpaczliwe i pozbawione sensu rzeczy. Byliśmy teraz identycznymi, przerażającymi i niosącymi śmierć potworami. Spacerowaliśmy po Dzikim Ogrodzie, a ja próbowałem urealnić go, przekazać jego znaczenie swoimi wizjami. Nie miało to jednak i tak znaczenia, jeśli tego nie rozumiała.

— Dziki Ogród — powtórzyła słowa z czcią w głosie, formując usta w ledwo dostrzegalny uśmiech.

Biłem się z myślami. Poczułem, że całuje mnie znowu i szepcze mi coś do ucha, jak gdyby akompaniując swym myślom.

— Pomóż mi — usłyszałem. — Chcę zobaczyć, jak ty to robisz, teraz. Mamy wieczność na to, by trzymać się w objęciach. Chodź.

Głód. Pragnienie. Powinienem był się już spalić od wewnątrz. Zdecydowanie potrzebowałem krwi, a i ona chciała poczuć jej smak. Wiedziałem, że tego oczekuje. Pamiętałem bowiem, jak bardzo jej pragnąłem tej pierwszej nocy. Pomyślałem nagle, że ból towarzyszący jej fizycznej śmierci… owe fluidy, które miały jeszcze ją opuścić, wypłynąć z niej… mógłby zostać uśmierzony, gdyby mogła najpierw napić się krwi.

Pukanie powtórzyło się. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Wskoczyłem na parapet okna i wyciągnąłem ku niej rękę. Natychmiast zjawiła się w moich ramionach. Była lekka jak piórko, ale czułem drzemiącą w niej siłę, nieustępliwość jej uścisku. Kiedy jednak zobaczyła leżącą pod nami aleję, stromość ściany i trotuar pod oknem, przez moment zawahała się.

— Obejmij mnie za szyję i trzymaj mocno — rozkazałem.

Wspinałem się do góry po wystających gzymsach kamiennej ściany, niosąc ją ze sobą. Jej stopy zwisały w powietrzu, a twarz zwrócona była w moim kierunku. Po chwili dosięgliśmy śliskich dachówek na szczycie domu. Wtedy ująłem ją za rękę i pociągnąłem za sobą. Biegliśmy coraz szybciej i szybciej, nad rynnami i kominami, przeskakując wąskie uliczki oddzielające domy, aż dotarliśmy do przeciwległego końca wyspy. Przygotowany byłem w każdej chwili usłyszeć jej krzyk obawy, poczuć, jak przywiera do mnie silniej, ale ona wcale się nie bała. Przystanęliśmy.

Stała oto spokojnie, cicho, spoglądając nad dachami lewobrzeżnego miasta i w dół, na rzekę, zatłoczoną tysiącem ciemnych, małych łodzi, pełnych ludzkich istot w postrzępionych ubraniach. Przez moment wydawała się po prostu wdychać wiatr, który rozwiewał jej włosy. Mogłem popaść w odrętwienie, przyglądając się jej, studiując jej postać, wszelkie aspekty jej transformacji. Czułem w sobie trudne do opanowania podniecenie i ekscytację, aby zabrać ją ze sobą do miasta, przejść przez nie, odkrywać przed nią tajemnice, ucząc ją tego wszystkiego, czego sam się nauczyłem. Nie wiedziała teraz nic o fizycznym wyczerpaniu, tak jak ja wtedy. Nie była też wcale ogłuszona, tak jak ja, tymi wszystkimi okropnościami i przerażeniem, gdy Magnus zniknął w płomieniach stosu.

Jakiś powóz przemknął pod nami po bulwarze, przechylając się niebezpiecznie w kierunku rzeki. Woźnica na wysokiej ławie zgarbił się i balansował, starając się nie utracić równowagi. Wskazałem na powóz i gdy tylko zbliżył się do nas, ująłem jej dłoń w moją. Skoczyliśmy z góry, gdy był tuż pod nami, lądując bezgłośnie na skórzanym dachu. Zajęty prowadzeniem woźnica nawet się nie obejrzał. Trzymałem ją mocno, szukając dla niej pewniejszego miejsca, aż oboje jechaliśmy wygodnie, gotowi zeskoczyć z powozu w miejscu, które uznalibyśmy za stosowne. Robiąc to wszystko wspólnie z nią, czułem nie dającą się wprost opisać ekstazę i radość.

Powóz z turkotem kół wtoczył się na most, przetoczył obok katedry i dalej przez tłum na Pont Neuf. Usłyszałem znów jej śmiech. Zastanawiałem się, co mogą ujrzeć ci spoglądający na ulicę z wysokich okien mijanych przez nas domów — dwie barwnie ubrane postacie przywarte do trzęsącego się dachu powozu, jak psotne dzieci, jak rozbitkowie na tratwie. Powóz pochylił się na zakręcie w jedną stronę. Pędziliśmy w kierunku St. Germain des Prés, rozpędzając tłum przed sobą i mijając z łoskotem nie dający się znieść smród przy cmentarzu Les Innocents.

Przez krótką chwilę znów odczuwałem znaną mi obecność, ale tylko przez chwilę i tak krótką, że zacząłem wątpić, czy rzeczywiście tak było. Obejrzałem się do tyłu, lecz nie mignął mi nawet błysk tej obecności. Zdałem sobie sprawę z nadzwyczajną ostrością i jaskrawością, że Gabriela i ja będziemy razem rozmawiać o tej obecności, tak jak będziemy mówić o wszystkim, omawiać wszystko razem. Ta noc była na swój sposób klasyczna, tak jak tamta, gdy Magnus dokonał mojej przemiany. Nasza noc dopiero się zaczęła.

Okolica, w której się znaleźliśmy, była doskonała. Ująłem jej rękę i pociągnąłem za sobą; skoczyliśmy z powozu prosto na ulicę.

Patrzyła jak urzeczona na obracające się koła powozu, ale te zniknęły prawie natychmiast. Nie tyle nawet wyglądała na kobietę po upadku z wysokości, ile na kogoś, kto nagle znalazł się na ulicy nie wiadomo skąd i w jaki sposób, jak kobieta wyrwana nie z tego czasu i miejsca, ubrana tylko w pantofle i suknię, bez łańcuchów, gotowa do wzlotu.

Weszliśmy w wąską boczną uliczkę i pobiegliśmy razem, obejmując się nawzajem. Od czasu do czasu spoglądałem na nią, aby uchwycić moment, w którym obrzucała wzrokiem otaczające nas ściany i niezliczone rzędy zakrytych okiennicami okien, przez które sączyło się szparami światło.

Wiedziałem, co widzi. Znałem te odgłosy, które na nią oddziaływały. Nadal jednak nie odbierałem od niej żadnych sygnałów, nic nie słyszałem. To przerażało mnie trochę i powodowało, że zaczynałem obawiać się, czy nie zamknęła się dla mnie już na zawsze.

Tymczasem Gabriela zatrzymała się. Odczuwała teraz pierwszy spazm swej fizycznej śmierci. Widziałem to wyraźnie wypisane na jej twarzy.

W szybkich słowach przypomniałem jej wizję, którą przedstawiłem jej wcześniej.

— To tylko krótki ból, nic, co można by porównać z tym, co poznałaś. Zniknie zupełnie w przeciągu kilku godzin, może nawet szybciej, jeśli teraz posilimy się.

Przytaknęła, bardziej niecierpliwa niż przestraszona.

Wyszliśmy na niewielki plac. W bramie do jakiegoś starego domu stał młody człowiek, jak gdyby czekając na kogoś. Uniósł kołnierz swojej szarej peleryny, by zasłaniał jego twarz.

Czy była dość silna, by wziąć go sama? Czy była tak silna jak ja? Teraz nadeszła pora, aby się o tym przekonać.

— Jeśli pragnienie nie zmusza cię do ataku, to jest jeszcze zbyt wcześnie — powiedziałem jej.

Zerknąłem na nią i przeszedł mnie zimny dreszcz. Jej spojrzenie, pełne koncentracji, było prawie zupełnie ludzkie, tak bardzo było skupione, tak zawzięte. Oczy przyćmione były tym samym poczuciem tragedii, które już zauważyłem wcześniej. Nic z jej poprzedniej postaci nie zniknęło po przemianie. Gdy jednak zaczęła zbliżać się do mężczyzny, nie pozostało w niej nic z ludzkiej istoty. Przeistoczyła się w prawdziwego drapieżnika, choć przecież zewnętrznie pozostała kobietą, która teraz wolno zbliżała się do niego, więcej — damą zagubioną tu w okolicy bez kapelusza, czapki czy swoich towarzyszy. Zbliżała się do nieznajomego mężczyzny jakby po to, by poprosić go o pomoc. Tak wyglądała.

Niesamowity to był widok, patrzeć, jak przesuwa się po kamiennym chodniku, jak gdyby wcale nie dotykała go stopami, i jak wszystko, nawet poruszane powiewem wiatru kosmyki włosów, znajdowało się teraz pod jej absolutną kontrolą. Zdawało się, że idąc tym swoim nieubłaganym i bezlitosnym krokiem zdolna jest przenikać ściany.

Cofnąłem się w mrok.

Mężczyzna ożywił się i odwrócił ku niej z lekkim szelestem obracanego na kamieniu obcasa. Ona natomiast podeszła na palcach bliżej, jakby chciała powiedzieć mu coś do ucha. Wydaje mi się, że przez jedną chwilę zawahała się. Może sama była trochę przerażona. Jeśli tak było, to pragnienie krwi nie było widocznie dostatecznie silne. Jeśli jednak zawahała się rzeczywiście, nie trwało to dłużej niż sekundę. Już miała go w swoich rękach, bezbronnego, a ja zbyt byłem zajęty obserwowaniem sceny, by wykonać choć jeden ruch.

Przyszło mi nagle nieoczekiwanie do głowy, że nie ostrzegłem jej o sercu. Jak mogłem zapomnieć o tym? Rzuciłem się do przodu w jej kierunku, ale ona i tak już go puściła. Opadł zgięty wpół, opierając się o ścianę, z głową zwieszoną na bok. Kapelusz upadł obok jego stóp. Był martwy.

Stała tam, wpatrując się w niego, a ja zobaczyłem, że wypita krew zaczyna już krążyć w jej ciele, ogrzewając ją, pogłębiając kolory i czerwień warg. Jej oczy stały się błyskiem fioletu, gdy rzuciła mi krótkie spojrzenie, prawie dokładnie takiego samego koloru, w jakim było niebo, kiedy szedłem dziś wieczorem do jej sypialni. Przyglądałem się jej w milczeniu, gdy patrzyła w dół na swoją ofiarę z dziwnym zaciekawieniem i zdziwieniem, jak gdyby niezupełnie przyjmowała to, co widziała. Jej włosy znowu były w nieładzie, a ja ponownie zebrałem je i zarzuciłem do tyłu.

Wsunęła się w moje objęcia. Odprowadziłem ją z tego miejsca. Zerknęła do tyłu raz czy dwa razy, a potem patrzyła już tylko do przodu.

— Wystarczy na tę noc. Powinniśmy wrócić do wieży, do domu — powiedziałem. Chciałem pokazać jej skarby, które tam były i po prostu być tam z nią razem i czuć się bezpiecznie, trzymać ją w objęciach i uspokajać, jeśli wydarzenia dzisiejszej nocy okazały się dla niej zbyt szaleńcze i trudne. Znowu przechodziła kolejny spazm śmierci. Tam mogłaby odpocząć przy ogniu.

— Nie, jeszcze nie chcę wracać — odrzekła. — Ból nie potrwa długo; obiecałeś przecież, że niedługo minie. Chcę, żeby ból minął, a potem chcę zostać jeszcze tutaj. — Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. — W końcu przyjechałam do Paryża, aby umrzeć, prawda? — dodała szeptem.

Wszystko ją rozpraszało: martwy mężczyzna, leżący nieopodal, zgięty nienaturalnie w swojej szarej pelerynie, niebo odbijające się połyskująco w tafli pobliskiej kałuży, kot skradający się po dachu. Krew w niej była gorąca, przepływała przez nią gwałtownie.

Ująłem jej dłoń w swoją dłoń i przynagliłem, by poszła za mną.

— Muszę i ja się nasycić — dodałem.

— Tak, rozumiem — szepnęła. — To ty powinieneś był wziąć go. Powinnam była o tym pomyśleć, ale ty jesteś dżentelmenem, nawet teraz.

— Umierającym z głodu dżentelmenem — uśmiechnąłem się. — Nie potykajmy się jednak o siebie, wymyślając etykietę dla potworów — roześmiałem się.

Pocałowałbym ją, ale coś nagle przykuło moją uwagę. Ścisnąłem jej rękę zbyt mocno. Daleko, od strony cmentarza Les Innocents usłyszałem ponownie obecność tak silnie jak poprzednio.

Gabriela stała nieruchomo, bez słowa, tak jak ja, i przechylając lekko głowę na jedną stronę, odsunęła do tyłu włosy z uszu.

— Słyszałaś? — zapytałem.

Spojrzała na mnie.

— Czy to jeszcze ktoś!? — Zmrużyła oczy i zerknęła w tamtą stronę, skąd dochodziła dziwna emanacja. — Banita! — powiedziała głośno.

— Co? Banita, banita, banita. Poczułem zawrót głowy i ogarniające mnie majaki, coś pamiętane jakby ze snu. Nie miałem jednak czasu dłużej się nad tym zastanowić. Byłem słaby i ranny od tego, co uczyniłem dla niej. Musiałem najpierw nasycić własne pragnienie.

— Zostaliśmy nazwani banitami — powiedziała. — Czy nie słyszałeś? — Raz jeszcze nastawiła uszu, ale wszystko minęło i żadne z nas nic już nie usłyszało, a ja nie byłem pewien, czy dobrze to zrozumiałem; banita, wyglądało na to jednak, że tak.

— Cokolwiek to jest — odrzekłem — nigdy nie podchodziło tak blisko jak właśnie teraz. — Gdy wypowiadałem to zdanie, wiedziałem, że tym razem było to zjadliwsze, bardziej jadowite. Chciałem odejść jak najdalej od Les Innocents. — To coś mieszka w grobach na cmentarzu — wymamrotałem. — Być może nie potrafi przebywać w innym miejscu…

Nim jednak skończyłem mówić, poczułem to znowu; tym razem wydawało się rozprzestrzeniać i promieniować najsilniejszą niechęcią i wrogością, jaką kiedykolwiek z tej strony odebrałem.

— Śmieje się — wyszeptała Gabriela.

Popatrzyłem na nią badawczo. Bez wątpienia słyszała i rozróżniała to o wiele wyraźniej niż ja.

— Wyzwij ich! — rzuciłem. — Nazwij ich tchórzami. Powiedz, żeby się ujawnili!

Spojrzała na mnie zdziwiona.

— Czy naprawdę chcesz tego? — zapytała cicho. Drżała lekko i musiałem ją uspokoić. Znowu objęła się wokół pasa, gdy poczuła kolejny spazm wstrząsający jej ciałem.

— Dobrze, zatem jeszcze nie teraz — odrzekłem. — To nie najlepsza chwila. Jeszcze to usłyszymy i to w chwili, kiedy właśnie o tym zapomnimy.

— Cisza. Minęło — dodała. — Ale to coś nas nienawidzi, czymkolwiek by to nie było…

— Chodźmy stąd — powiedziałem, mając w głosie pogardę. Objąłem ją ramieniem i odprowadziłem ją z tego miejsca.

Nie powiedziałem jej wtedy, o czym myślałem, o tym, co spadło na mnie o wiele silniej niż owa obecność i jej zwyczajne sztuczki. Jeśli ona słyszała obecność tak jak ja, w istocie nawet lepiej, posiadała zatem wszystkie moce, które ja posiadałem, włączając w to zdolność przesyłania i odbierania obrazów i myśli. Nie mogliśmy jednak już dłużej słyszeć siebie nawzajem!

3

Swoją ofiarę tamtejszej nocy napotkałem, gdy tylko przekroczyliśmy rzekę. W chwili, kiedy dostrzegłem tego człowieka, zrozumiałem, że wszystko, co do tej pory robiłem sam, teraz będziemy robić razem. Ona będzie się temu przyglądać, uczyć się. Wydaje mi się, że intymność, jaka w tym tkwiła, przyspieszyła bicie mojego serca. Krew uderzyła mi na policzki.

Gdy wywabiłem go z nocnej tawerny, gdy drażniłem się z nim — doprowadziłem go do szału, a dopiero później pozbawiłem życia. Wiedziałem, że robię to dla niej, że popisuję się przed nią, czyniąc akt zabijania jeszcze okrutniejszym niż zwykle, bardziej swawolnym. Gdy nadeszła wreszcie chwila zabójstwa, było to przeżycie tak intensywne, że czułem się już po wszystkim całkowicie wyczerpany.

Była zachwycona. Wszystkiemu przyglądała się z taką samą intensywnością, z jaką wcześniej osuszyła z krwi ciało swojej pierwszej ofiary. Znów spacerowaliśmy wziąwszy się za ręce. Czułem jej ciało, tak jak ona czuła moje. Świeża krew zalewała mi mózg. Trzymaliśmy się wzajemnie, czując naszą pokrewność. Nawet cienkie odzienie naszych ubrań wydawało się nam obce i rozdzielające nas. Byliśmy jak dwa płonące w ciemnościach posągi.

Po tych wszystkich wydarzeniach owa noc straciła dla nas wszelkie zwyczajne wymiary. Ściśle mówiąc, pozostała w pamięci jako jedna z najdłuższych nocy w moim nieśmiertelnym życiu. Była bez końca, bez dna i zupełnie ogłuszająca. Były nawet chwile, gdy pragnąłem ochrony przed jej rozkoszami, jej niespodziankami, na próżno jednak licząc na to.

Choć powtarzałem jej imię w kółko i bez końca, aby uczynić je naturalnym, tak naprawdę nie była już dla mnie Gabrielą. Była po prostu n i ą, tą, której potrzebowałem przez całe moje życie całym swoim jestestwem. Jedyną kobietą, którą kiedykolwiek kochałem.

Jej śmierć fizyczna nie trwała długo.

Wyszukaliśmy jakąś pustą piwnicę, gdzie przeczekaliśmy, aż wszystko minęło. Przytuliłem ją do siebie i przemawiałem do niej, aby złagodzić jej ból. Powiedziałem jej wszystko o Magnusie. Opowiedziałem o obecności. O tym, jak już prawie przyzwyczaiłem się do niej i jak pogardliwie ją przyjmowałem, nawet nie mając ochoty na próbę pogoni za nią. Raz na jakiś czas usiłowałem przesłać jej, jak poprzednio, obrazy i wizje, ale było to bezcelowe. Nic o tym nie powiedziałem. Ona także nie wspomniała o tym. Słuchała jednak wszystkiego z uwagą.

Powiedziałem o podejrzeniach, jakie miał Nicki, o których oczywiście on sam nie wspominał jej wcale. Wytłumaczyłem jej, że obawiałem się o niego, teraz nawet bardziej. Jeszcze jedno otwarte okno, jeszcze jeden pusty pokój, lecz tym razem byli świadkowie, którzy mogą potwierdzić niesamowitość tego wszystkiego.

To jednak jest nieważne. Opowiem tylko Rogetowi jakąś historyjkę, która wyjaśni wszystko. Znajdę jakiś sposób, by załatwić wszystko z Nickiem, zerwać łańcuch podejrzeń, który wiązał go ze mną.

Wydawała się tym wszystkim zafascynowana, ale naprawdę nie miało to dla niej większego znaczenia. Dla niej liczyło się tylko to, co się teraz z nią działo.

Gdy było już po wszystkim, nie potrafiłem powstrzymać jej przed niczym. Nie było takiej ściany, na którą nie wspięłaby się, ani drzwi, przez które nie przeszłaby, ni dachu, który wydawałby się zbyt stromy. Było tak, jak gdyby nie uwierzyła do końca, że będzie żyła wiecznie. Jakby myślała raczej, że przyznano jej tylko jedną noc nadludzkiej żywotności i siły, i że musi w ciągu tej jednej nocy poznać wszystko i osiągnąć wszystko, zanim śmierć nie przyjdzie po nią o świcie.

Wiele razy próbowałem przekonać ją, żebyśmy wrócili do domu, do wieży. W miarę upływu czasu opanowało mnie duchowe wyczerpanie. Potrzebowałem już raczej spokoju. Chciałem to wszystko w ciszy przemyśleć, zrozumieć, co się stało, przed oczyma widzieć tylko ciemność. Ona natomiast było niepohamowana i nienasycona w żądzy przygód i eksperymentów.

Zaproponowała, byśmy odwiedzili mieszkania ludzi, aby tam wybrać sobie ubrania. Roześmiała się, kiedy powiedziałem jej, że zawsze kupuję ubrania w sklepie.

— Usłyszymy przecież, czy dom jest pusty — stwierdziła, szybko przemierzając ulice z oczyma wlepionymi w okna zaciemnionych rezydencji, które mijaliśmy po drodze. — Usłyszymy przecież, czy służący śpi.

To było sensowne, co mówiła, choć ja sam w przeszłości nigdy nie próbowałem podobnych rzeczy. Wkrótce też podążałem za nią wąskimi schodami kuchennymi i wzdłuż wykładanych dywanami korytarzy, zaskoczony łatwością, z jaką to osiągnęliśmy, zafascynowany szczegółami intymnych wnętrz, w których mieszkali śmiertelni. Stwierdziłem, że z lubością dotykam ich rzeczy, osobistych wachlarzy, tabakierek, gazety, którą czytał pan domu, jego butów stojących przed kominkiem. Było to równie zajmujące, jak spoglądanie przez okna do wnętrza mieszkań.

Ona jednak miała swoje własne cele. W damskich pokojach dużego domu na St. Germain odkryła bogate i wystawne ubrania, które pasowały na jej nową i pełniejszą figurę. Pomogłem wyswobodzić się jej ze starej tafty i ubrać w różowy aksamit, a także ułożyć włosy w staranne loki pod kapeluszem ze strusimi piórami. Znowu stanąłem zaszokowany jej wyglądem oraz dziwnym i tajemniczym uczuciem towarzyszącym mi podczas spaceru z nią poprzez te przepyszne wnętrza domu, pełne ludzkiego zapachu. Zbierała rzeczy z toaletek, fiolki perfum, małe złote nożyczki. Przeglądała się w lustrach.

Podszedłem do niej, aby ją ponownie pocałować, a ona nie opierała się. Byliśmy jak kochankowie wymieniający czułe pocałunki. Tak właśnie wyglądaliśmy — kochankowie o bladych twarzach przemierzający pokoje, a później schody dla służby, by wreszcie wyjść na wieczorną ulicę.

Odwiedziliśmy Operę i Comédie Française, zanim zostały zamknięte, a potem bal w Palais Royal. Była zachwycona złudnym wrażeniem, jakie wywieraliśmy wśród śmiertelnych, którzy nas oglądali, a przecież nie zdawali sobie sprawy z naszej prawdziwej natury.

Słyszeliśmy obecność wyraźnie jeszcze kilka razy, gdy zwiedzaliśmy kościoły, potem uczucie jej towarzyszenia nam zniknęło. Wspinaliśmy się na dzwonnice, aby z góry oglądać nasze królestwo, a potem odpoczywaliśmy w zatłoczonych kafejkach, wdychając zapach obcych ludzi, wymieniając między sobą sekretne spojrzenia i śmiejąc się cicho tété — á — tété. Rozmarzała się, spoglądając na parę unoszącą się nad dzbankiem z kawą, na ślad dymu papierosowego wokół lampy.

Bardziej jednak niż cokolwiek inne uwielbiała ciemne, puste uliczki i świeże powietrze. Chciała wspinać się na gałęzie drzew i znów na dachy domów. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego do tej pory unikałem raczej takiej wędrówki po mieście, spacerując właśnie po dachach albo jeżdżąc na dachach powozów, tak jak to robiliśmy za pierwszym razem.

Jakiś czas po północy zjawiliśmy się na opuszczonym o tej porze rynku, spacerując i trzymając się za ręce. Znów usłyszeliśmy obecność, ale, podobnie jak poprzednio, żadne z nas nie potrafiło rozróżnić tkwiącego w niej usposobienia. Zaintrygowało mnie to.

Zadziwiało wszystko, co nas otaczało — odpadki i śmieci, uganiające się za szczurami koty, tajemniczy bezruch i cisza, czekająca na nas za najciemniejszymi rogami ulic metropolii, które nie stanowiły dla nas żadnego niebezpieczeństwa. Zwróciła na to uwagę. Być może oczarowało ją najbardziej to, że nie słyszani mogliśmy wślizgnąć się w zakazane rejony miasta, w jaskinie pełne złodziei i bandytów, że bez trudu moglibyśmy pokonać kogokolwiek, kto byłby na tyle niemądry, aby nas zaczepiać, że byliśmy widziani, a jednocześnie niewidzialni, dotykalni, a jednocześnie całkowicie poza zasięgiem kogokolwiek. Nie przynaglałem jej ani nie zadawałem zbędnych pytań. Po prostu chodziłem wszędzie za nią, smakując z nią te chwile, czasami tylko pogrążając się w myślach z nie znanym nie dotąd poczuciem zadowolenia.

A kiedy na rynku pojawił się konno między straganami przystojny i szczupły młodzieniec, przyglądałem mu się, jakby był zjawą, jak komuś, kto przybył z kraju żywych do kraju martwych. Przypominał mi Nicolasa. Miał takie same ciemne włosy i ciemne oczy, a w jego twarzy pogrążonej w zadumie było coś zaciętego i zarazem niewinnego. Nie powinien był wjeżdżać samotnie na rynek. Był młodszy od Nickiego i bardzo niemądry, naprawdę. Zdałem sobie dopiero z tego sprawę, gdy ujrzałem ją skradającą się w jego kierunku, jak wielki, różowy kot. Prawie bezgłośnie zrzuciła go z konia na bruk. Byłem wstrząśnięty. Niewinność ofiary nie miała dla niej żadnego znaczenia. Nie prowadziła ze sobą takich moralnych potyczek jak ja. Ale i ja przecież skończyłem z tym, dlaczego więc miałbym ją oceniać i sądzić? A jednak łatwość, z jaką zabiła tego młodego człowieka — z wdziękiem łamiąc mu kark i posilając się tylko trochę jego krwią — zezłościła mnie, choć obserwowanie tego zdarzenia było dla mnie niezwykle fascynujące. Była zimniejsza w uczuciach niż ja. W rzeczy samej była doskonalsza niż ja. Pomyślałem o tym, co powiedział Magnus: „Nie okazuj miłosierdzia”, ale czy miał na myśli zabijanie nawet wtedy, gdy nie musimy zabijać?

Po chwili stało się jasne, dlaczego zginął młody jeździec. Zerwała z siebie różową suknię i założyła zdjęte z chłopaka ubranie. To wybór ubrania zadecydował o jego śmierci. Założyła na siebie kremowe jedwabne pończochy, szkarłatne spodnie, koronkową koszulę i żółtą kamizelkę, a wreszcie i szkarłatny surdut. Z głowy martwego młodzieńca ściągnęła nawet szkarłatną przepaskę na włosy.

Coś we mnie buntowało się przeciwko urokowi tej sceny, przeciwko Gabrieli stojącej tak wyzywająco w nowym ubraniu z rozpuszczonymi włosami na ramionach, wyglądającymi raczej jak lwia grzywa niż kobiece loki. Chciałem przywołać ją do porządku. Zamknąłem oczy. Kiedy znowu podniosłem wzrok na nią, głowa zaciążyła mi od tego, co widzieliśmy i robiliśmy razem. Nie mogłem znieść tak bliskiej obecności martwego ciała chłopaka.

Ona tymczasem związała włosy szkarłatną przepaską i pozwoliła długim lokom swobodnie opaść na szyję i plecy. Przykryła ciało różową aksamitną suknią i przypięła jeszcze sobie do pasa jego szpadę, wyjmując ją kilkakrotnie z pochwy. Na koniec zabrała jeszcze kremowy, długi płaszcz.

— Chodźmy już, kochanie — odezwała się do mnie i pocałowała mnie.

Nie mogłem się ruszyć. Chciałem wrócić do wieży i być blisko niej. Spojrzała na mnie i uścisnęła mi mocniej dłoń, aby mnie ponaglić. Prawie natychmiast zaczęła biec. Pobiegłem za nią. Musiałem nieźle się natrudzić, aby dotrzymać jej kroku.

Podobna sytuacja między mną a kimkolwiek spośród śmiertelnych nigdy, oczywiście, mi się nie przydarzyła. Zdała się wprost latać, a jej widok przeskakującej pomiędzy straganami i kupkami śmieci sprawił, że niemal utraciłem równowagę. Zatrzymałem się.

Cofnęła się i pocałowała mnie ponownie.

— Nie muszę się już ubierać tak jak dotąd, prawda? — zapytała. Mówiła do mnie jak do dziecka.

— Nie, oczywiście, że nie — odrzekłem.

Może to i błogosławieństwo — pomyślałem — że nie potrafi czytać w moich myślach. Nie mogłem powstrzymać się od spoglądania na jej nogi, tak doskonałe w kremowych pończochach, na smukłą, wąską kibić, opiętą zwężeniem surduta. Jej twarz była jak płomień. Pamiętajcie, że w owych czasach nigdy nie oglądało się kobiecych nóg w takich jedwabnych spodniach, opinających brzuch i uda.

W rzeczywistości nie była jednak teraz kobietą, prawda? Nie bardziej niż ja mężczyzną. Przez jedną bezgłośną sekundę minął dreszcz, który odczuwałem.

— Chodź. Chcę cię znów zabrać na spacer po dachach — powiedziała. — Chcę pójść na bulwar du Temple. Chcę zobaczyć ten teatr, który kupiłeś, a potem zamknąłeś. Pokażesz mi go? — Przyglądała mi się badawczo. — Oczywiście — sama odpowiedziała. — Dlaczego nie?


Pozostały nam dwie godziny tej nie kończącej się nocy, kiedy wreszcie wróciliśmy na Ile St. Louis i stanęliśmy na oświetlonym księżycem bulwarze. Daleko w dole, na wybijanej brukiem ulicy dostrzegłem moją kobyłę przywiązaną w miejscu, gdzie ją zostawiłem. Być może nikt na nią nie zwrócił uwagi w zamieszaniu, jakie nastąpiło po naszym zniknięciu.

Słuchaliśmy uważnie, czy nie dojdzie do naszych uszu głos Nickiego albo Rogeta, ale dom wydawał się opuszczony i ciemny.

— Są tu jednak gdzieś blisko — szepnęła. — Wydaje mi się, że gdzieś niżej…

— Pokoje Nickiego — odrzekłem. — A z jego mieszkania ktoś może obserwować konia, może jakiś służący pozostawiony tam na czatach, gdybyśmy wrócili.

— Lepiej zostawić tego konia i ukraść innego — dorzuciła.

— Nie, koń należy do mnie — odrzekłem. Poczułem jednak, że uścisk jej ręki stężał.

Nagle nasz stary „przyjaciel”, poczucie obecności, znów dał znać o sobie, tym razem posuwając się wzdłuż Sekwany po drugiej stronie wyspy w kierunku lewego Wybrzeża.

— Zniknęło — odrzekła. — Chodźmy. Możemy ukraść innego wierzchowca.

— Czekaj. Zamierzam spróbować ściągnąć kobyłę tutaj, zerwać pęta.

— Czy potrafisz to zrobić?

Zobaczymy. — Skoncentrowałem całą swoją wolę na zwierzęciu, rozkazując mu myślą, by cofnął się i wyrwał z więzów przytrzymujących go do słupka.

Po chwili koń stanął dęba, szarpiąc skórzany pas. Cofnął się do tyłu, zrywając pęta. Z hałasem kopyt podbiegł do nas, a my natychmiast wspięliśmy się na jego grzbiet. Gabriela wskoczyła pierwsza, a ja za nią. Chwyciłem w ręce to, co pozostało z wodzy i przynagliłem konia do szaleńczego biegu. Gdy wjechaliśmy na most, poczułem coś za nami — jakiś ruch, tumult ludzkich umysłów. Wpadliśmy jednak już w ciemność i tylko echo odbijało stukot kopyt na Ile de la Cite.


Kiedy dojechaliśmy do wieży, zapaliłem żywiczną pochodnię i zabrałem ją ze sobą do lochów. Nie było już czasu oprowadzać ją po salach na piętrach.

Jej oczy stały się szkliste i rozglądała się wokoło niemrawo, gdy schodziliśmy wolno po spiralnych schodach. Światło odbijało się o jej szkarłatne ubranie i błyszczało na tle ciemnych schodów. Co jakiś czas wzdrygała się przed wilgocią. Niepokoił ją smród z cel więziennych na najniższej kondygnacji wieży, ale delikatnie wytłumaczyłem, że nie ma z nami nic wspólnego, a gdy tylko weszliśmy do wielkiej grobowej krypty, smród zniknął, odcięty od nas ciężkimi, wybijanymi żelazem, drzwiami.

Światło pochodni rozlało się po pomieszczeniu, odsłaniając niskie łuki sklepienia i trzy wielkie rzeźbione sarkofagi.

Nie wyglądała na przestraszoną. Powiedziałem jej, że musi sprawdzić, czy jest w stanie unieść kamienną pokrywę tego sarkofagu, który wybierze dla siebie. Zaproponowałem, że mogę zrobić to za nią.

Obejrzała dokładnie wyrzeźbione figury na trzech sarkofagach. Po chwilowym zastanowieniu wybrała nie ten, na którym była wyrzeźbiona kobieta, lecz ten z wyrzeźbionym na szczycie rycerzem w zbroi. Powoli odepchnęła kamienne wieko, tak że mogła zerknąć do środka. Nie miała więc tyle siły co ja, ale jej siła była wystarczająco imponująca.

— Nie obawiaj się — odezwałem się.

— Nie, nie musisz się martwić o to. Nie z tego powodu — odpowiedziała mi cicho. W jej głosie było coś ujmującego, ledwo wyczuwalny ton smutku. Wydawała się już pogrążona we śnie, gdy dłonią gładziła rzeźbiony kamień.

— Do tego czasu twoja matka byłaby już pewnie martwa — odezwała się. — Pokój byłby pełen wstrętnych zapachów i dymów setek świec. Pomyśl o tym. Jakie to jest upokarzające — śmierć. Obcy ludzie zdjęliby z niej szaty i przebrali ją, obcy widzieliby jej wycieńczone i bezbronne ciało pogrążone w śnie ostatecznym. I ta szeptanina po korytarzach o tym, że cieszą się dobrym zdrowiem, o tym, jak to nigdy w ich rodzinach nie było przypadków takiej choroby, nie, żadnej gruźlicy w ich rodzinach. „Biedna markiza” — mówiliby. Zastanawialiby się, czy zostawiła jakieś własne pieniądze? Czy zostawiła je swym synom? A ta stara kobieta, która przyszłaby zabrać ubrudzone prześcieradła, ukradłaby jedną z obrączek z palca martwej.

Przytaknąłem. Staliśmy w tej podziemnej krypcie, a ja chciałem powiedzieć, że musimy przygotować się do snu w naszych kamiennych łożach, a towarzystwa dotrzymywać nam będą jedynie szczury. Ale to jest nieskończenie lepsze od tamtego, prawda? Jest w tym jakiś mroczny splendor: po wieczne już czasy przechadzać się po świecie jako nocna mara.

Wyglądała na wyczerpaną, całkowicie chłodną, sennym ruchem wyciągnęła coś z kieszeni. To były te złote nożyczki, które zabrała z toaletki jakiejś damy na St. Germain, migocące w świetle pochodni jak bawidełko.

— Nie, Matko! — odezwałem się.

Mój głos zaskoczył mnie. Zbyt głośno zabrzmiał niesiony echem pod łukowe sklepienie. Figury na pozostałych sarkofagach zdawały się być bezlitosnymi świadkami naszej obecności. Rana w moim sercu ogłuszyła mnie.

Okropny odgłos cięcia, strzyżenia. Jej włosy opadały w długich lokach na posadzkę.

— Ooch, Matko.

Spojrzała na leżące na ziemi włosy, rozrzucając je bezgłośnie czubkiem swego buta, a potem podniosła wzrok na mnie. Była teraz młodym mężczyzną, krótkie włosy skręcały się wokół jej policzków. Oczy miała przymknięte. Wyciągnęła do mnie ręce, a nożyczki wypadły jej z rąk.

— Odpocznijmy teraz — szepnęła zmęczona.

— To tylko wschodzące słońce — odpowiedziałem uspokajając ją. Zmęczenie opanowało ją wcześniej niż mnie. Odwróciła się i podeszła do trumny. Uniosłem ją, a ona zamknęła oczy. Odsłaniając wieko jeszcze bardziej na bok, ułożyłem ją wygodnie w środku, pozwalając, by jej wiotkie ciało spoczywało naturalnie i wdzięcznie.

Jej twarz już się wygładziła. Zapadła w sen. Włosy okalały jej twarz lokami młodego chłopca. Martwa. Zdawała się być martwa, jakby czas minął i śmierć dosięgła ją jednak. Nie mogłem oderwać od niej wzroku.

Zagryzłem w zamyśleniu czubek języka i dopiero ból i smak krwi przywołały mnie do świadomości. Pochylając się nisko, pozwoliłem, by kropelki krwi spadły na jej usta. Jej oczy otworzyły się natychmiast. Fioletowo — niebieskie i błyszczące, wpatrujące się we mnie. Krew wpłynęła w jej otwarte usta, a ona powoli uniosła głowę, aby napotkać na mój pocałunek. Mój język przedostał się do jej ust. Usta miała już zimne. Moje usta także były zimne. Jednak krew była gorąca i przypływała przez nas.

— Dobranoc, moja ukochana — powiedziałem. — Mój czarny aniele, Gabrielo.

Zapadła ponownie w bezruch, gdy położyłem jej głowę na kamieniu. Zasunąłem nad nią kamienne wieko.

4

Nie przypadło mi do gustu przebudzenie w zimnej, podziemnej krypcie. Nie spodobał mi się chłód w powietrzu i lekki zapach dochodzący z lochów przede mną, gdzie leżały ludzkie trupy. Opanował mnie strach. A co jest z Gabrielą, czy przebudziła się? Co się stanie, jeśli jej oczy już się nie otworzą? Czy zdaję sobie sprawę z tego, co sam uczyniłem?

Za zbyt arogancką, zbyt nieprzyzwoitą uznałem myśl, aby samemu odsunąć wieko sarkofagu, zerknąć do środka i przekonać się, że śpi. Opanował mnie ludzki wstyd. W domu nigdy nie ośmieliłbym się otworzyć drzwi do jej pokoju bez wcześniejszego pukania, nigdy nie ośmieliłbym się odsunąć zasłony przy jej łóżku.

Musiała chyba wstać. Musiała. I lepiej, że sama odsunęła kamienną pokrywę, doświadczywszy tego, jak się wstaje, i że pragnienie doprowadziło ją do tego we właściwej chwili, tak jak było to ze mną.

Zapaliłem dla niej pochodnię na ścianie i wyszedłem, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Zostawiając za sobą bramy i drzwi nie domknięte, poszedłem do celi Magnusa, aby obserwować zapadający na niebie zmierzch.

Usłyszałbym ją, gdyby się obudziła — pomyślałem.

Minęła chyba godzina. Coraz mocniej zaczynały świecić gwiazdy, a daleki Paryż zapłonął już niezliczoną ilością maleńkich światełek. Zeskoczyłem z parapetu, gdzie siedziałem oparty o żelazne kraty, i podszedłem do skrzyni. Zacząłem wybierać klejnoty dla Gabrieli. Nadal kochała klejnoty. Zabrała ze sobą swoje stare przedmioty i kosztowności. Zapaliłem świece, abym lepiej widział, chociaż tak naprawdę nie potrzebowałem tego. Iluminacja zachwyciła mnie. Światło odbijało się od klejnotów. Odszukałem dla niej bardzo delikatne i przecudne rzeczy — wybijane perłami szpilki, które mogłaby wpinać w klapy swego męskiego ubrania, obrączki i pierścionki, które wyglądałyby męsko na jej małych dłoniach.

Od czasu do czasu unosiłem głowę i nasłuchiwałem, czy już wstaje. Moje serce opanował przerażający chłód. A jeśli nie wstanie? Narastało we mnie przerażenie, a morze klejnotów w skrzyni, połyskujących w migotliwym świetle świecy nic nie znaczyło.

Nadal nie słyszałem jej. Słyszałem wiatr na zewnątrz, szelest drzew, odległe gwizdanie chłopca stajennego krzątającego się przy stodole, rżenie koni. Z daleka dobiegały mnie odgłosy dzwonu z kościoła w miasteczku.

I wtedy nagle poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Było to tak niecodzienne dla mnie, że przestraszyłem się. Ogarnęła mnie panika. Obróciłem się, potykając o skrzynię i zacząłem wpatrywać się w wejście do sekretnego tunelu. Nikogo. W niewielkim, pustym sanktuarium nie było nikogo, tylko światło świecy tańczyło na kamiennej posadzce i ponurej, rzeźbionej twarzy Magnusa na sarkofagu.

Wreszcie spojrzałem wprost przed siebie, na okratowane okno. Zobaczyłem ją odwzajemniającą mi spojrzenie. Zdawała się płynąć w powietrzu, trzymając się krat obiema rękami. Uśmiechnęła się.

Prawie wykrzyknąłem. Cofnąłem się i całe moje ciało pokryło się potem. Poczułem się zmieszany, że dałem się podejść jak dziecko, że przyłapano mnie na tak oczywistym zaskoczeniu.

Ona jednak pozostała w bezruchu, nadal uśmiechając się. Wyraz jej twarzy stopniowo zmienił się z pogodnego na figlarny. Światło świec sprawiało, że jej oczy były zbyt błyszczące.

— To niezbyt miłe napędzać stracha w ten sposób innym nieśmiertelnym — odezwałem się pierwszy.

Zaśmiała się swobodnie i z lekkością, którą pamiętałem jeszcze z czasów, kiedy była śmiertelną kobietą. Poczułem odprężenie i ulgę, gdy poruszyła się. Wiedziałem, że moja twarz pokryła się rumieńcem.

— Jak tam się dostałaś? — dodałem. Podszedłem do okna i wyciągnąłem ręce przez kraty, ujmując oba przeguby jej rąk.

Małe usta Gabrieli wypełniały słodycz i uśmiech, a włosy wyglądały jak wielka, błyszcząca grzywa wokół twarzy.

— Wspięłam się po ścianie, oczywiście — odrzekła.

— No dobrze, zejdź już na dół. Nie możesz przejść przez kraty. Wyjdę do ciebie na zewnątrz.

— Masz zupełnie słuszność — odrzekła. — Próbowałam już wszystkich pozostałych okien. Spotkamy się przy blankach. Tak będzie szybciej.

Zaczęła z łatwością wspinać się do góry, zaczepiając butami o kraty, potem zniknęła. Tryskała życiem, tak jak poprzedniej nocy, gdy schodziliśmy razem po schodach do piwnic.

— Co my tu jeszcze robimy? — zapytała. — Dlaczego nie jedziemy do Paryża?

Coś z nią było nie tak, mimo całego uroku, coś nie tak… co to mogło być? Nie pragnęła już moich pocałunków, nawet, naprawdę, rozmowy ze mną. To było bolesne.

— Chcę ci pokazać wewnętrzny pokój i klejnoty — powiedziałem.

— Klejnoty? — zapytała.

Nie widziała ich z okna. Pokrywa skrzyni zasłaniała widok. Wyszła przede mnie i poszliśmy do salki, w której spłonął Magnus. Położyła się płasko, aby przecisnąć się przez tunel.

Gdy tylko ujrzała skrzynię, zaparło jej dech.

Odrzuciła niecierpliwie włosy za ramiona i pochyliła się, aby lepiej przyjrzeć się broszkom, obrączkom, maleńkim dekoracjom, tak podobnym do tych, które otrzymała w dziedzictwie i które już dawno musiała wyprzedać jedno po drugim.

— Patrzcie no! Musiał je chyba zbierać przez całe wieki — odezwała się. — I tak wyśmienite rzeczy. Wybierał to, co chciał, prawda. Ależ z niego musiała być postać.

Znowu, prawie ze złością, odgarnęła niesforne kosmyki włosów, które teraz wydawały się bledsze, bardziej fosforyzujące, pełniejsze. Cudowne.

— Perły, spójrz na nie — powiedziała. — A te pierścionki.

Pokazałem jej te, które właśnie wybrałem dla niej. Ująłem ją za rękę i wsunąłem je na palce. Jej palce poruszały, jakby każdy z nich obdarzony był własnym życiem, potrafił odczuwać rozkosz. Ponownie wybuchnęła śmiechem.

— Ach, ależ my jesteśmy wspaniałymi diabłami, co?

— Myśliwi w Dzikim Ogrodzie — odrzekłem.

— Jedźmy już zatem do Paryża — dodała.

W jej twarzy znalazłem ledwo dostrzegalną oznakę bólu, pragnienia. Zwilżyła wargi. Ciekawe, czy wydawałem się jej choć w połowie tak fascynujący jak ona mnie? Odsunęła włosy znad czoła, jej oczy pociemniały wraz z intensywnością wypowiadanych słów.

— Chciałam dzisiaj szybko się posilić — powiedziała — a potem wyjść z miasta w lasy. Iść tam, gdzie nie ma ludzi. Iść tam, gdzie tylko wiatr i ciemne drzewa, a nad głowami gwiazdy. Błogosławiona cisza.

Podeszła ponownie do okna. Jej plecy były wąskie i proste, ręce, żywe od klejnotów w pierścionkach, spoczywały na obu bokach. Wystając z grubych mankietów męskiego płaszcza, jej dłonie wyglądały na jeszcze bardziej zgrabne i subtelne. Musiała chyba spoglądać na ciemne chmury i gwiazdy, które przebijały się przez purpurową warstwę wieczornej mgiełki.

— Muszę pójść do Rogeta — powiedziałem cicho. — Muszę zaopiekować się Nickim, powiedzieć mu jakieś kłamstwa o tym, co tobie się przydarzyło.

Odwróciła się. Jej twarz nagle zmieniła się. Była zimna i mała, taka, jaką stawała się dawniej w domu, gdy coś nie znajdowało w niej aprobaty.

— A po co im w ogóle mówić cokolwiek o mnie? — zapytała — Po co zawracać sobie nimi głowę?

Byłem zaskoczony, choć spodziewałem się tych słów. Być może nawet czekałem na to. Być może wyczułem to w niej nie wypowiedzianymi pytaniami.

Chciałem przypomnieć jej, że Nicki był przy jej łożu, gdy umierała. Czy to nic nie znaczy? Ale jakże zabrzmiało to sentymentalnie, jak na wskroś ludzko, jak zdecydowanie głupio. A przecież nie było to wcale głupie.

— Nie zamierzam cię osądzać — powiedziała.

Oparła się o okno.

— Ja po prostu nie rozumiem. Dlaczego pisałeś do nas? Dlaczego posyłałeś nam te wszystkie prezenty? Dlaczego nie wziąłeś tego białego ognia z księżyca i nie poszedłeś z nim tam, gdzie tylko chciałeś?

— Ale gdzie mógłbym chcieć odejść? — odpowiedziałem. — Odejść od wszystkich tych, których znałem i kochałem? Nie chciałem przestać myśleć o tobie, o Nickim, nawet o moim ojcu i braciach. Zrobiłem właśnie to, co chciałem — odrzekłem.

— A zatem sumienie odgrywało w tym jakąś rolę?

— Jeśli trzymasz się sumienia, robisz to, co chcesz — odrzekłem. — Ale to było nawet prostsze. Chciałem, abyście otrzymali to bogactwo, które wam ofiarowałem. Chciałem abyś… abyś była szczęśliwa.

Przez moment zawahała się.

— Czy chciałabyś, abym o tobie zapomniał? — zapytałem. Zabrzmiało to złośliwie, jakby wypowiedziane w złości.

Nie od razu odpowiedziała.

— Nie, oczywiście, że nie — odrzekła. — A gdybym to ja była na twoim miejscu, również bym ciebie nie zapomniała. Ale całą ich resztę? Nic mnie nie obchodzą. Nigdy już nie zamienię nawet słowa z nimi. Nawet na nich nie spojrzę.

Przytaknąłem głową, ale nienawidziłem tego, co powiedziała. Przerażała mnie.

— Nie mogę przejść do porządku dziennego nad faktem, że umarłam, że jestem całkowicie odcięta od świata wszystkich żywych, że nie należę do nich. A przecież potrafię mieć smak, widzę, czuję. Mogę pić krew. Jestem jednak jak coś, czego nie można dostrzec, jak coś, co nie może wpłynąć na bieg rzeczy.

— To nie jest tak — odrzekłem. — Jak sądzisz, na jak długo wystarczą ci zmysły wzroku, dotyku, smaku, jeśli nie ma miłości? Nikogo razem z tobą?

Ten sam nic nie rozumiejący wyraz twarzy.

— Och, po co mam ci mówić takie rzeczy? Po co zawracam ci tym głowę — dodałem. — Jestem z tobą. Jesteśmy razem. Nie wiesz, jak to było ze mną, kiedy byłem sam. Nie możesz sobie tego nawet wyobrazić.

— Niepokoję ciebie, a wcale nie mam takiego zamiaru — odrzekła. — Powiedz im, co chcesz. Może nawet wymyślisz jakąś historyjkę, w którą uwierzą. Nie wiem. Jeśli chcesz, abym pojechała z tobą, uczynię to. Zrobię wszystko, o co mnie poprosisz. Mam jednak jeszcze jedno pytanie do ciebie. — Przyciszyła głos. — Chyba nie chcesz dzielić z nimi twojej mocy?

— Nie, nigdy.

Potrząsnąłem głową, jakbym chciał wyrazić, że sama myśl o tym była zupełnie fantastyczna. Patrzyłem na klejnoty, myśląc o tych wszystkich prezentach, które wysłałem, myśląc o domku dla lalek. Pomyślałem o aktorach Renauda, bezpiecznych za kanałem La Manche.

— Nawet z Nicolasem?

— Nie, Boże, nie!

Spojrzałem na nią. Kiwnęła nieco głową, jakby aprobując moją odpowiedź. Roztargnionym gestem odrzuciła włosy znad czoła.

— Dlaczego nie z Nicolasem?

Chciałem, aby to już się skończyło.

— Ponieważ jest młody — odrzekłem — i ma jeszcze przed sobą życie. Nie jest na granicy śmierci.

Byłem teraz bardziej niż zaniepokojony i skrępowany. Byłem nieszczęśliwy.

— Minie czas, zapomni o nas… chciałem powiedzieć — o naszych rozmowach.

— Mógłby umrzeć jutro — wtrąciła. — Jakiś powóz mógłby potrącić go na ulicy…

— Czy chcesz, abym to zrobił — spojrzałem na nią wściekłym spojrzeniem.

— Nie, nie chcę, abyś to robił. Kimże ja jestem, abym mówiła ci, co masz robić? Próbuję tylko ciebie zrozumieć.

Jej długie, ciężkie włosy znowu opadły na ramiona. Poirytowana uchwyciła je obiema rękami.

Nagle wydała z siebie niski, syczący odgłos, a jej ciało zesztywniało. Trzymała swe długie loki i nie mogła oderwać od nich wzroku. — Mój Boże — szepnęła. A potem w ataku paroksyzmu puściła je i zaczęła krzyczeć.

Dźwięk sparaliżował mnie. Ostry ból przeszedł moją głowę. Nigdy nie słyszałem jej krzyczącej. A ona nie przestawała, jakby obejmowały ją płomienie ognia. Ciężko oparła się o okno i krzyczała coraz głośniej, wpatrując się cały czas w swoje włosy. Dotykała je, a potem odsuwała od nich palce, jakby je parzyły. Obracała się to na jedną, to na drugą stronę, jakby próbowała uciec od własnych włosów.

— Przestań! — krzyknąłem. Chwyciłem ją mocno za ramiona i potrząsnąłem. Z trudem łapała powietrze. Od razu zrozumiałem, o co chodzi. Jej włosy odrosły podczas snu! Aż do długości, jakiej były poprzednio. Były nawet gęstsze, bardziej połyskujące. To właśnie nie pasowało do jej wyglądu, na to zwróciłem uwagę i jednocześnie przeoczyłem, a ona zauważyła to sama właśnie przed chwilą.

— Przestań! Przestań natychmiast! — krzyknąłem głośniej. Jej ciało trzęsło się tak gwałtownie, że z trudem mogłem utrzymać ją w ramionach. — Po prostu odrosły, to wszystko! — stwierdziłem z naciskiem. — To zupełnie naturalne w twoim przypadku, nie widzisz. To nic!

Krztusiła się, próbując się uspokoić. Znów je dotykała i nadal krzyczała, jak gdyby jej palce pokryły się bąblami. Próbowała wyrwać się z mojego uścisku, a następnie zaczęła szarpać włosy w absolutnym przerażeniu.

Tym razem potrząsnąłem ją mocniej.

— Gabrielo! — krzyknąłem. — Rozumiesz, co mówię do ciebie? Odrosły i będą zawsze odrastać, jeśli je zetniesz. Nie ma w tym nic przerażającego, na miłość piekieł, przestań!

Pomyślałem, że jeśli nie przestanie, sam chyba oszaleję. Trząsłem się jak ona.

Przestała krzyczeć, chwytała powietrze krótkimi oddechami. Nigdy jej takiej nie widziałem, nigdy podczas tych wszystkich lat w Owernii. Pozwoliła podprowadzić się do ławy przy kominku. Posadziłem ją na ławie, a ona przyłożyła dłonie do skroni i próbowała złapać oddech; jej ciało kołysało się powoli do przodu i do tyłu.

Rozejrzałem się za nożyczkami. Sam nie miałem żadnych. Te małe złote upadły gdzieś na podłogę w krypcie poniżej nas. Wyciągnąłem nóż.

Szlochała cicho, ukrywając twarz w dłoniach.

— Czy chcesz, abym je obciął ponownie? — zapytałem.

Nie było odpowiedzi.

— Gabrielo, posłuchaj — odsłoniłem jej twarz, odsuwając ręce. — Jeśli chcesz, obetnę je. Każdej nocy mogę je obcinać i spalać. To wszystko.

Patrzyła na mnie w tak doskonałym bezruchu, że nie wiedziałem, co mam zrobić. Jej twarz osmarowana była krwią z roztartych łez, krew była też na jej ubraniu. Wszędzie krew.

— Czym mam je obciąć? — zapytałem ponownie.

Wyglądała tak, jakby ktoś przed chwilą uderzył ją, raniąc do krwi. Nadal spoglądała oczyma rozszerzonymi ze zdziwienia, a krwawe łzy płynęły po jej policzkach. Po chwili jednak opanowała się i przestała płakać. Widziałem, jak łzy pociemniały i wysuszyły się na skorupę na jej białej skórze. Ostrożnie wytarłem jej twarz koronkową chusteczką. Poszedłem do ubrań, które trzymałem w wieży, ubrań i szat, które wykonano na moje zamówienie w Paryżu lub które tam kupiłem i przeniosłem tutaj.

Ściągnąłem jej żakiet. Nie ruszyła się ani mi pomagając, ani przeszkadzając. Potem odpiąłem patki płóciennej koszuli, którą miała na sobie. Ujrzałem jej piersi. Były doskonale białe, poza bladym różem maleńkich brodawek. Próbując nie spoglądać w tamtym kierunku, założyłem jej świeżą koszulę i zapiąłem ją szybko. Potem uczesałem jej włosy. Czesałem i czesałem, a nie chcąc ścinać ich nożem, zaplotłem w jeden wielki warkocz. Wreszcie ponownie nałożyłem jej żakiet.

Czułem, że odzyskuje opanowanie i wracają jej siły. Nie wydawała się zawstydzona tym, co się wydarzyło; nie chciałem też, by tak było. Rozważała wszystko w skupieniu. Nic jednak nie mówiła. Siedziała nieruchomo.

Zacząłem znowu mówić do niej.

— Kiedy byłem małym chłopcem, opowiadałaś mi o tych wszystkich miejscach, w których byłaś. Pokazywałaś mi obrazy Neapolu i Wenecji, pamiętasz? Te stare książki? Miałaś te przedmioty, małe pamiątki z Londynu i Sankt Petersburga, z tych miejsc, które widziałaś.

Nie odpowiedziała.

— Chcę, abyśmy pojechali tam razem. Chcę je zobaczyć. Chcę ujrzeć i mieszkać tam. Chcę pojechać nawet dalej, do miejsc, o których nawet nie marzyłem, że mogę je kiedykolwiek ujrzeć, kiedy byłem jeszcze wśród żywych. W jej twarzy coś się zmieniło.

— Wiedziałeś, że odrosną? — zapytała mnie cicho.

— Nie, to jest tak, to jest chciałem powiedzieć, że po prostu o tym nie myślałem. Powinienem był wiedzieć, że tak to się skończy.

Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie bez ruchu w ten sam apatyczny, niemy sposób.

— Czy nic w tym… kiedykolwiek… nie przerażało ciebie? — zapytała. Jej głos był teraz gardłowy i obcy. — Czy nic… nie powstrzymuje ciebie? — zapytała. Usta miała otwarte i doskonałe, wyglądały zupełnie jak ludzkie usta.

— Nie wiem — wyszeptałem bezradnie. — Nie bardzo cię rozumiem — dodałem.

Poczułem się jednak zmieszany. Jeszcze raz zaproponowałem jej obcinanie włosów każdej nocy i palenie ich. Proste.

— Tak, spal je — westchnęła. — W przeciwnym razie po jakimś czasie wypełnią wszystkie pokoje wieży. Będą jak włosy Jagódki z baśni braci Grimm. Będą jak złoto, które córka młynarza musiała prząść z trawy w tej baśni o złym karle imieniem Rumpelstilskin.

— Sami piszemy nasze własne baśnie, moja kochana — odrzekłem. — Nauka z tego jest taka, że nic nas nie może zniszczyć. Każda rana zabliźni się i zniknie. Jesteś boginią.

— A w dodatku spragnioną boginią — odpowiedziała szybko.


Kilka godzin później, gdy spacerowaliśmy ramię w ramię między tłumem na bulwarach jak para studentów, cała ta scena już wypadła jej z pamięci. Nasze twarze były zaczerwienione, skóra gorąca. Nie zostawiłem jej jednak, aby pójść do mojego radcy prawnego. Ona też nie chciała już wyjechać za miasto, jak planowała poprzednio. Zostaliśmy więc razem ze sobą, a odległy błysk obecności od czasu do czasu zmuszał nas do odwrócenia głowy w tamtą stronę.

5

Do godziny trzeciej, kiedy doszliśmy do stajni wynajmującej konie, wiedzieliśmy już na pewno, że jesteśmy śledzeni przez tajemniczą obecność. Potem, może przez pół godziny, nie słyszeliśmy nic. Tępe brzęczenie odzywało się jednak ponownie. Doprowadzało mnie do szału. Choć próbowaliśmy za wszelką cenę usłyszeć jakieś dające się rozpoznać myśli, jedynie oczywiste było to, że zawarta jest w tym wrogość.

Była zadowolona, że jedziemy już do domu. Nie o to chodzi, że miasto denerwowało ją. Było tylko tak, jak chciała wcześniej — potrzebowała przestrzeni za miastem, spokoju. Kiedy roztoczyła się przed nami otwarta przestrzeń okolicy, zaczęliśmy cwałować tak szybko, że słyszałem już tylko wiatr i, jak mi się wydaje, jej śmiech, jednak nie jestem tego pewien. Była zachwycona pędem powietrza, tak jak i ja, zachwycona nowym połyskiem gwiazd nad ciemniejącymi wzgórzami.

Zastanawiałem się, czy były takie chwile dzisiejszej nocy, kiedy płakała skrycie, a ja o tym nie wiedziałem. Były takie momenty, kiedy stawała się ponura i milcząca, a jej oczy drżały jak podczas płaczu, choć absolutnie nie było żadnych łez. Pogrążyłem się w rozmyślaniach nad tym, gdy tymczasem zbliżyliśmy się do gęstego lasu, który wznosił się po obu brzegach płytkiego strumienia. Nagle moja kobyła stanęła dęba i pochyliła się na bok. Było to tak nieoczekiwane, że o mało nie spadłem z jej grzbietu. Gabriela trzymała się mnie mocno, ściskając kurczowo moje ramię.

Co noc przejeżdżałem przez tę polanę, mijając wąski drewniany mostek nad wodą. Uwielbiałem odgłosy końskich kopyt na drewnianych balach i jazdę w górę, na pochyły stok przeciwległego brzegu. Moja kobyła znała doskonale drogę. Teraz jednak działo się coś bardzo dziwnego.

Bojaźliwie, cały czas zagrażając ponownym stanięciem dęba, koń zawrócił bez polecenia i pogalopował z powrotem w kierunku Paryża, aż wreszcie całą siłą swojej woli nakazałem mu zatrzymać się i opanować.

Gabriela oglądała się do tyłu na pogrążony w ciemności gęsty zagajnik, który zasłaniał strumień. Znowu usłyszeliśmy wyjący wiatr, cichy szelest liści i zdecydowany rytm obecności między drzewami.

Usłyszałem ją w tym samym momencie z całą pewnością, ponieważ ścisnąłem mocniej ramieniem Gabrielę, a ona przytaknęła głową, ujmując moją dłoń.

— Jest silniejsza! — powiedziała szybko do mnie. — I to nie jest pojedyncze.

— Tak — odrzekłem rozwścieczony. — I stanęło to między mną a moim domem!

Wyciągnąłem szpadę, lewym ramieniem obejmując Gabrielę.

— Do diabła, oczywiście, że tak — odpowiedziałem próbując uspokoić konia. — Nie pozostało nam więcej jak dwie godziny do świtu. Wyciągnij swoją szpadę!

Próbowała obrócić się, aby coś do mnie powiedzieć, ale ja kierowałem już konia do przodu. Wyciągnęła szpadę, tak jak jej rozkazałem; jej mała dłoń zacisnęła się pewnie na rękojeści jak dłoń mężczyzny.

Oczywiście, to coś, przed czym staliśmy, czmychnie jak tylko dojedziemy do zagajnika; byłem tego pewny. Chcę powiedzieć, że tych przeklętników nie było do tej pory stać na nic innego, po ujawnieniu się, jak na podanie tyłów i ucieczkę. Ja tymczasem byłem wściekły, że przestraszyło to Gabrielę i mojego wierzchowca.

Ostrym spięciem butów i pełną siłą woli wysłałem konia prosto przed siebie, w kierunku mostka. Zacisnąłem dłoń na broni. Pochyliłem się nisko, zasłaniając nieco będącą przede mną Gabrielę. Dyszałem wściekle i ciężko, jakbym był smokiem, a gdy końskie kopyta zastukały na drewnianych palach mostu, zobaczyłem ich — zobaczyłem po raz pierwszy demony!

Białe twarze i białe dłonie wokoło nas, ujrzane przez nie dłużej niż sekundę. Z ich ust wydobywał się straszliwy i odrażający wrzask, gdy siedząc na drzewach i trzęsąc gałęziami, posyłali nam na głowy deszcz liści.

— Niech was piekło pochłonie, bando harpii! — krzyknąłem, gdy dotarliśmy do pobliskiego brzegu strumienia. W tej samej chwili usłyszałem krzyk Gabrieli.

Coś wylądowało na koniu tuż za mną. Koń ślizgał się na wilgotnej ziemi, a to coś trzymało moje ramiona i dłoń, którą próbowałem wymachiwać szpadą. Wymachując nim nad głową Gabrieli, udało mi się ugodzić z wściekłością napastnika. Zobaczyłem, jak zeskakuje i znika białą plamą w ciemności, podczas gdy inny rzucił się na nas z rozcapierzonymi dłońmi. Ostrze szpady Gabrieli przeszło dokładnie przez wyciągnięte w naszym kierunku dłonie. Zobaczyłem wzlatującą do góry dłoń i krew tryskającą jak z fontanny. Wrzask przeszedł w zawodzenie. Chciałem ich wszystkich rozsiekać na kawałki. Zbyt szybko jednak zawróciłem wierzchowca; stanął dęba i omal się nie przewrócił.

Gabriela jednak mocno trzymała się jego grzywy; to ona zmieniła jego bieg i pognała wolną drogą w kierunku wieży.

Gdy pędziliśmy w stronę wieży, słyszeliśmy jeszcze ich krzyk, gdy rzucili się w pogoń za nami. Gdy kobyła padła wyczerpana, zostawiliśmy ją i pobiegliśmy, ręka w rękę, w stronę bramy.

Wiedziałem, że będziemy musieli przejść przez sekretne przejście do wewnętrznej salki, zanim nasi prześladowcy pokonają mur zewnętrzny. Nie mogą w żadnym wypadku zobaczyć, jak wyciągamy kamienny kloc ze ściany. Zamykając za sobą bramy i drzwi tak szybko, jak tylko mogłem, zaniosłem Gabrielę w górę po schodach.

Kiedy już dotarliśmy do sekretnego pokoju i z powrotem wepchnęliśmy kamień na swoje miejsce — usłyszałem już ich wycie i wrzaski gdzieś na dole, pod nami. Pierwszy z nich zaczął wdrapywać się po ścianach wieży. Chwyciłem wiązkę drewna na opał i cisnąłem przez okno na ich głowy.

— Szybko, drewno do podpałki! — krzyknąłem.

W okratowanym oknie pojawiło się już jednak przynajmniej z pół tuzina białych twarzy. Ich krzyki monstrualnym echem odbijały się w małej celi. Gabriela przez jedną krótką chwilę popatrzyła na nie i cofnęła się do tyłu. Potwory przywarły do żelaznych krat jak gigantyczne nietoperze. To były wampiry i to takie, jakimi byliśmy i my, o ludzkim kształcie. Czarne oczy wpatrywały się w nas spod kudłów brudnych włosów, wycie stawało się głośniejsze i dziksze. Ich palce zawinięte na kratach pokryte były brudem. O ile mogłem się zorientować, postrzępione szmaty, które mieli na sobie, były już zupełnie wyblakłe, bez koloru. Smród, który dochodził od nich do nas, był smrodem cmentarnym.

Gabriela podniosła drewno leżące przy ścianie, ale odrzuciła je, gdy zobaczyła wyciągnięte w swoją stronę ręce, usiłujące ją uchwycić. Widzieliśmy obnażone kły, słyszeliśmy pisk. Wszyscy razem napierali na kraty, jak gdyby licząc na to, że mogą je wyrwać z kamienia.

— Podaj hubkę z krzesiwem! — krzyknąłem.

Chwyciłem jeden z większych kawałków drewna i cisnąłem go prosto w najbliższą twarz, z łatwością zrzucając napastnika z muru. Słabeusze. Usłyszałem jeszcze jego krzyk w momencie upadku. Pozostali jednak zacisnęli palce na kratach i walczyli ze mną; udało mi się jeszcze strącić jednego brudnego demona. Do tego jednak czasu Gabriela uporała się z zapaleniem szczap drewna podpałkowego.

Płomienie wystrzeliły w górę. Wycie ustało natychmiast i przeszło w zwyczajną, podekscytowaną, zrozumiałą mowę:

— To ogień, na dół, z drogi, idioci! Na dół, na dół. Kraty są gorące! Ruszajcie się!

Zupełnie normalny język francuski. Ściślej mówiąc — nawet całkiem niezła kolekcja gwarowych i miejscowych przekleństw.

Wybuchnąłem śmiechem. Tupiąc nogą i wskazując palcem na nich, wymieniłem porozumiewawcze spojrzenie z Gabrielą.

— Niech cię piekło pochłonie, bluźnierco! — wykrzyknął jeden z nich. Po chwili płomienie lizały już jego ręce, zawył więc, puścił się krat i odpadł do tyłu.

— Niech piekło pochłonie profanów i banitów! — usłyszeliśmy z dołu. Krzyki wyrównały się i wkrótce stały się regularnym chórem. — Niech piekło pochłonie tych banitów, którzy ośmielili się wejść do Domu Bożego! — Tymczasem jednak pozostali zsuwali się po ścianie na dół, odstępując od ataku. Duże kłody drewna zajęły się już ogniem i płomienie strzelały pod sam sufit.

— Wracajcie na cmentarz, skąd przyszliście, bando błaznów! — krzyknąłem. Rzuciłbym na nich w dół całe ognisko, gdybym tylko mógł podejść do okna.

Gabriela stała nieruchomo z przymrużonymi oczyma, najwyraźniej w coś wsłuchana.

Z dołu ciągle dochodziły krzyki i wycia. Nowy stek przekleństw na tych, co złamali uświęcone prawa, zgrzeszyli bluźnierstwem i prowokowali gniew Boży i gniew szatana. Szarpano bramy i okna na niższych kondygnacjach. Demony zachowywały się głupio, rzucając kamieniami w ściany.

— Nie mogą się dostać do środka — powiedziała Gabriela niskim i monotonnym głosem. — Nie mogą wyłamać bramy.

Nie byłem tego taki pewien. Brama była już zardzewiała, bardzo stara. Nie pozostało nam jednak nic innego jak tylko czekać. Położyłem się na podłodze, opierając o bok sarkofagu i zwijając ręce na piersiach. Nie chciało mi się nawet już więcej śmiać.

Ona również usiadła, oparłszy się o ścianę z nogami rozrzuconymi przed siebie. Jej pierś unosiła się lekko, część włosów rozsupłała się z warkocza, tworząc jakby kaptur wokół jej twarzy z luźnymi kosmykami przylepionymi do białych policzków. Na jej ubraniu osiadła sadza.

Żar ogniska wzmógł się. Pozbawiony powietrza pokój połyskiwał parą, płomienie wznosiły się, wystrzeliwując w górę. Mogliśmy jednak jeszcze z trudem oddychać w tych warunkach. Skończyło się jedynie na strachu i wyczerpaniu.

Stopniowo uświadomiłem sobie, że Gabriela miała rację co do bramy. Nie poradzili sobie z nią. Słyszałem, jak się wycofują.

— Niech gniew Boży ukarze profanów!

Dostrzegłem jakieś zamieszanie przy stajniach. Oczyma świadomości ujrzałem mojego biednego, przygłupiego chłopca stajennego wyciąganego w oszalałym strachu z kryjówki i moja wściekłość podwoiła się. Wysyłali mi te obrazy prosto ze swoich myśli, morderstwo na tym biednym chłopaku. Niech ich diabli.

— Ciii… — syknęła Gabriela. — Już za późno.

Jej oczy rozszerzyły się, a następnie stały się znowu małe, gdy nasłuchiwała. Chłopak już nie żył, biedne, żałosne stworzenie.

Poczułem śmierć, tak jakbym zobaczył małego czarnego ptaka nagle unoszącego się w powietrzu nad stajniami. Gabriela także pochyliła się do przodu, jakby i ona go zauważyła, a potem opadła ponownie do tyłu, sprawiając wrażenie, że traci świadomość, choć oczywiście tak nie było. Mruczała coś pod nosem, co brzmiało jak „czerwony aksamit”, ale zbyt cicho, bym mógł dokładnie zrozumieć słowa.

— Odpowiecie za to, bando zbójców! — krzyknąłem głośno. Wysłałem im jasną wiadomość. — Niepokoicie mój dom. Przysięgam, że zapłacicie za to.

Moje członki stawały się coraz cięższe. Żar ogniska stawał się prawie nie do zniesienia. Wydarzenia dzisiejszej nocy zbierały swe żniwo. W wyczerpaniu i blasku pożaru nie potrafiłem odgadnąć, która jest teraz godzina. Wydaje mi się, że przez chwilę popadłem w stan całkowitego odrętwienia i dopiero po chwili przebudziłem się z dreszczem, niepewny, ile tymczasem upłynęło nocy.

Podniosłem wzrok i zobaczyłem postać młodego chłopca, pięknego młodego chłopca przemierzającego pokój w tę i z powrotem.

Oczywiście, to była tylko Gabriela.

6

Gdy tak spacerowała po pokoju w tę i z powrotem, sprawiała wrażenie uosobienia wściekłej i rozpasanej mocy. A jednak wszystko to zawierało się w niczym nie zmąconym wdzięku. Przez chwilę odkopywała nogą żagwie i przyglądała się sczerniałej ruinie pokoju, zanim z powrotem nie znalazła sobie siedzącego miejsca. Widziałem teraz niebo. Pozostała nam jeszcze godzina do brzasku.

— Kim oni są? — zapytała. Stanęła nade mną z szeroko rozstawionym nogami; jej dłonie unosiły się w płynnych przywołujących gestach. — Dlaczego nazwali nas banitami i bluźniercami?

— Powiem ci wszystko, co wiem — wyznałem jej. — Aż do dzisiejszego wieczoru nie miałem pojęcia, że posiadają twarze, nogi, ręce czy prawdziwe głosy.

Wstałem i przygładziłem ubranie.

— Wyklęli nas za to, że weszliśmy do kościołów! — dodała. — Czy odebrałeś te obrazy, które napływały z ich strony? Oni w dodatku nie wiedzą, jak nam się to udało zrobić, sami nigdy by się nie ośmielili.

Po raz pierwszy zauważyłem, że drżała. Dostrzegałem także inne oznaki jej trwogi: skóra drgała jej pod oczami i niespokojnie odgarniała niesforne kosmyki włosów znak oczu.

— Gabrielo — odezwałem się. Próbowałem nadać mojemu głosowi ton autorytatywny, niemal rozkazujący i pewny siebie. — Najistotniejszą rzeczą teraz jest wydostanie się stąd. Nie wiemy, jak wcześnie wstają te stworzenia i jak szybko po zachodzie słońca mogą tu powrócić. Musimy znaleźć nową kryjówkę.

— Kryptę w lochach — odpowiedziała.

— To jeszcze gorsza pułapka niż ta tutaj, jeśli przedostaną się przez bramę — powiedziałem. Raz jeszcze spojrzałem na niebo. Wyciągnąłem kamienny blok przy przejściu. — Chodź.

— Ale dokąd? — zapytała. Po raz pierwszy dzisiejszego wieczora wyglądała niemal słabowicie, wątło.

— Do miasteczka, na wschód stąd — odrzekłem. — To najzupełniej oczywiste, że najbezpieczniejszym miejscem dla nas będzie tamtejszy kościół.

— Odważysz się w kościele? — zapytała.

— Oczywiście, że tak. Jak właśnie przed chwilą powiedziałaś, te małe bestie nigdy nie ośmielą się tam wejść! A krypty pod ołtarzem będą równie głębokie i ciemne jak jakikolwiek grób!

— Ale, Lestat, spoczywać pod samym ołtarzem?

— Matko, zadziwiasz mnie — odrzekłem. — Zabijałem przecież pod dachem katedry Notre Dame.

W tej samej chwili przyszedł mi do głowy nowy pomysł. Podszedłem do skrzyni Magnusa i zacząłem stamtąd wyjmować skarby. Wyciągnąłem dwa różańce, jeden wykonany z pereł, drugi ze szmaragdów; przy obu znajdował się charakterystyczny mały krzyż.

Przyglądała mi się ze ściągniętą, bladą twarzą.

— Proszę, weź ten — powiedziałem, podając jej szmaragdowy różaniec. — Trzymaj przy sobie. — Kiedy spotkamy się z nimi ponownie, pokaż im krucyfiks. Jeśli mam rację, będą przed nim uciekać.

— A co się stanie, jeśli nie znajdziemy bezpiecznego miejsca w kościele?

— Skąd u diabła mam wiedzieć? Wrócimy tutaj!

Wyczułem zbierający się w niej strach, emanujący z niej szczególnie w chwilach wahania, gdy spoglądała przez okna na blednące gwiazdy. Przeszła przez własną śmierć i otrzymała obietnicę życia wiecznego po to, by znowu znaleźć się w niebezpieczeństwie.

Szybko odebrałem od niej różaniec i pocałowałem ją, wsuwając różaniec do kieszenie jej żakietu.

— Szmaragdy oznaczają życie wieczne, Matko — powiedziałem.

Znów przypominała młodzieńca. Ostatni błysk dopalającego się ognia oświetlił kształt jej policzków i ust.

— Jest tak, jak powiedziałam wcześniej — szepnęła. — Ty się niczego nie boisz, prawda?

— Jakie to ma znaczenie? — wzruszyłem ramionami. Ująłem jej ramię i poprowadziłem w kierunku przejścia. — To my jesteśmy tymi, których inni się obawiają — powiedziałem. — Pamiętaj o tym.

Kiedy doszliśmy do stajni, zobaczyłem, że chłopak stajenny został zamordowany w odrażający sposób. Jego przełamane ciało leżało powykręcane na pokrytej słomą podłodze, jakby zostało tam rzucone przez Tytana. Tył głowy był strzaskany. Aby uczynić z niego pośmiewisko albo, co było bardziej prawdopodobne, aby uczynić pośmiewisko ze mnie — ubrano go w aksamitny ozdobny surdut. Czerwony aksamit. Przecież te słowa wymawiała do siebie Gabriela, gdy popełniano zbrodnię. Ja widziałem tylko śmierć. Odwróciłem wzrok z odrazą. Wszystkie konie również zniknęły.

— Zapłacą mi za to — powiedziałem.

Ująłem Gabrielę za rękę. Ona jednak nie mogła oderwać wzroku od martwego ciała nieszczęsnego chłopaka, jak gdyby przykuwał ją wbrew jej woli. Rzuciła mi spojrzenie.

— Zimno mi — szepnęła. — Tracę siły w sobie. Muszę, muszę dostać się tam, gdzie jest ciemno.

Poprowadziłem ją szybko na najbliższe wzgórze i dalej w kierunku drogi.

Na wiejskim cmentarzu nie było już żadnych potworów. Nie sądziłem zresztą, że mogły tam być. Ziemia na grobach nie była ruszana od bardzo dawna.

Gabriela nie miała już nawet ochoty głośno się nad tym zastanawiać. Prawie musiałem ją nieść do drzwi kościoła. Cicho złamałem zasuwę.

— Jest mi zimno. Moje oczy płoną — potworzyła cicho. — Jakieś ciemne miejsce.

Gdy jednak tylko zacząłem wchodzić z nią do środka, zatrzymała się.

— A co będzie, jeśli oni mają rację i nie należymy do Domu Bożego? — wyszeptała.

— Bzdury i nonsens. Nie ma Boga w Domu Bożym.

— Nie mów…! — jęknęła.

Pociągnąłem ją przez zakrystię i dalej pod ołtarz. Zakryła twarz dłońmi, a gdy podniosła wzrok, zatrzymała go na krucyfiksie nad tabernakulum.

Wydała z siebie długie, ciche westchnienie i odwróciła oczy w moją stronę, chroniąc je przed światłem przenikającym witraże. Wschodzące słońce, którego światła ja nawet jeszcze nie czułem, wypalało jej ciało!

Uniosłem ją, jak ostatniej nocy. Musiałem odszukać starą kryptę grobową, która nie była wykorzystywana od wielu lat. Podbiegłem do ołtarza Błogosławionej Dziewicy, gdzie inskrypcje z powodu wytarcia były już prawie niewidoczne. Klęcząc zaczepiłem paznokcie o płytę i szybko ją uniosłem, odsłaniając głęboki grób ze zbutwiałą już trumną. Popchnąłem Gabrielę do środka i sam też wsunąłem się za nią, zasuwając jednocześnie płytę na swoje miejsce.

Atramentowa ciemność. Trumna rozpadła się pod ciężarem i moja prawa dłoń spoczęła na rozsypującej się czaszce. Poczułem na klatce piersiowej ostrość pozostałych kości. Gabriela mówiła coś jak w transie.

— Tak. Jak najdalej od światła.

— Jesteśmy bezpieczni — szepnąłem. Odepchnąłem kości, przygotowując wygodne miejsce dla nas na przegniłym drewnie i resztkach zawartości trumny, które zbyt już były stare, by mogły wydzielać woń ludzkiego rozkładu.

Nie mogłem jednak zasnąć jeszcze dobrą godzinę. Nie przestawałem myśleć o chłopcu stajennym, powykręcanym i rzuconym na ziemię w czerwonym aksamitnym surducie. Widziałem już ten surdut! Nie mogłem tylko przypomnieć sobie, gdzie to było. Czy był jednym z moich własnych? Czyżby dostali się jakoś do wieży? Nie, to nie było możliwe, nie mogli się tam przecież dostać. Czyżby dali gdzieś zrobić taki sam, identyczny jak mój? Czyżby posunęli się aż tak daleko, aby mnie ośmieszyć? Nie. Jak takie stworzenia mogłyby zdobyć się na coś podobnego? Ale jednak… taki szczególny surdut. Coś było w nim takiego…

7

Kiedy otworzyłem oczy, usłyszałem najdźwięczniejsze i najwspanialsze śpiewanie. Jak to często bywa z muzyką, zwłaszcza z jej najdrogocenniejszymi fragmentami, przywołała w mojej pamięci dzieciństwo — pewną zimową noc, kiedy cała moja rodzina wybrała się do kościoła w naszej wiosce i stała pośród płonących świec, wdychając ciężki, zmysłowy zapach kadzideł, gdy ksiądz przechodził obok w procesji z uniesioną wysoko monstrancją. Pamiętam widok okrągłej białej Hostii za grubym szkłem, błysk złota i klejnotów ją okalających, a nad nią wyhaftowany baldachim, przechylający się niebezpiecznie, i ministrantów w koronkowych komżach usiłujących utrzymać go prosto.

Tysiąc Błogosławieństw po tym wryło w mój umysł słowa starego hymnu:

O Salutaris Hostia

Quae caeli pandis ostium

Bella premunt hostilia,

Da robur, fer auxilium…

Leżąc na szczątkach ludzkich w połamanej trumnie, pod białą marmurową płytą nagrobną przy bocznym ołtarzu, z Gabrielą przytuloną do mnie i pogrążoną jeszcze w paraliżującym śnie w tym dużym wiejskim kościele — uświadomiłem sobie powoli, że nade mną w tej chwili znajdują się setki ludzi, którzy śpiewają właśnie ten hymn.

Kościół pełen był ludzi! Nie mogliśmy wydostać się z tej przeklętej klatki z kośćmi, zanim wszyscy z nich nie odejdą ze świątyni.

Wokoło ciemność. Czułem jednak poruszające się zwierzęta. Moje nozdrza wchłaniały zapach rozsypanego szkieletu, na którym leżałem, wchłaniały także zapach ziemi. Czułem wilgoć i ostrość chłodu.

Dłonie Gabrieli trzymające się mnie były martwe. Jej twarz była nieruchoma.

Próbowałem w ogóle nie myśleć, a tylko leżeć bez ruchu i czekać.

Setki ludzi oddychało nad moją głową. Być może było ich tam nawet tysiąc. Teraz przystąpili do śpiewania drugiego hymnu. Co się teraz stanie — myślałem ponuro. Litania, błogosławieństwo? Tej akurat nocy nie miałem czasu na spokojne leżenie, czekanie i dumanie. Muszę się stąd wydostać. Obraz tego czerwonego surduta nie dawał mi spokoju. Towarzyszyło temu jakieś nieracjonalne uczucie niebezpieczeństwa i przebłyski równie niewytłumaczalnego bólu.

Nagle Gabriela otworzyła oczy i przebudziła się. Oczywiście, nie widziałem tego — było zupełnie ciemno. Poczułem to. Czułem, że jej członki wracają do życia. Ledwie poruszyła się, a jej ciało już zesztywniało zaniepokojone. Szybko zasłoniłem jej usta otwartą dłonią.

— Nie ruszaj się — szepnąłem, czując jej panikę.

Wszystkie okropności poprzedniej nocy musiały znowu ją nawiedzić, a poza tym była teraz w grobie, dzieląc go z resztkami ludzkiego szkieletu, i leżała pod kamienną płytą, którą z trudnością mogłaby podnieść.

— Jesteśmy w kościele! — szepnąłem. — Bezpieczni.

Śpiewy trwały dalej. „Tantum ergo Sacramentum, veneremur cernui”.

— Nie, to już błogosławieństwo — wykrztusiła Gabriela. Próbowała leżeć nieruchomo, ale w pewnej chwili nie mogła się już powstrzymać i musiałem ją mocno uchwycić. — Musimy się stąd wydostać — szepnęła. — Lestat, Błogosławiony Sakrament jest na ołtarzu, na miłość Boską!

Resztki drewnianej trumny trzeszczały i skrzypiały na twardym kamiennym podłożu. Zmuszony byłem wturlać się na nią i przygnieść całym swym ciężarem ciała.

— Leż spokojnie, słyszysz! — wyszeptałem zniecierpliwiony. — Nie mamy innego wyboru. Musimy czekać.

Jej panika zaczęła jednak stopniowo udzielać się i mnie. Czułem, jak kawałki kości chrzęszczą pod moimi kolanami; w nozdrzach poczułem smród gnijącego materiału. Wydawało mi się, że zapach śmierci przenikał ściany grobowca, że nie zniosę długo zamknięcia razem z tym zapachem.

— Nie możemy — wykrztusiła — nie możemy tutaj pozostać. Muszę stąd wyjść! — Prawie szlochała. — Lestat, nie mogę. — Obmacywała ściany grobowca i kamienną płytę nad naszymi głowami. Słyszałem, jak wydaje z siebie matowy odgłos przerażenia.

Nad nami przestano śpiewać hymn. Ksiądz wejdzie po schodach prowadzących na podwyższenie i do ołtarza, uniesie monstrancję w obu dłoniach do góry. Zwróci się ku zgromadzeniu i podniesie świętą Hostię do góry w błogosławieństwie. Gabriela wiedziała o tym oczywiście i nagle opanował ją szał. Rzucała się pode mną, wykręcając się i prawie odrzucając mnie na bok.

— No dobrze, posłuchaj mnie! — syknąłem. Sytuacja wymykała mi się spod kontroli. — Wychodzimy, ale zrobimy to tak, jak przystało na prawdziwe wampiry, słyszysz! Tam, w kościele, jest około tysiąca osób i musimy napędzić im niezłego stracha. Uniosę kamienną płytę i staniemy razem, a kiedy to uczynimy, unieś ręce i przybierz najstraszniejszy wyraz twarzy, jaki możesz sobie wyobrazić, krzycz, jeśli możesz. To sprawi, że odsuną się od nas gwałtownie. Potem rzucimy się do drzwi wyjściowych…

Nie potrafiła nawet w bezruchu wysłuchać instrukcji; rzucała się, rozkopując zbutwiałe kawałki drewna obcasami butów.

Wstałem, przesuwając wielką białą płytę obiema rękami i wyskakując na zewnątrz dokładnie tak, jak zapowiedziałem. Płaszczem zakreśliłem gigantyczny łuk. Wylądowałem na posadzce, oślepiony światłem świec, i wydałem z siebie najstraszliwszy krzyk, na jaki było mnie stać.

Siedzący najbliżej w osłupieniu i przerażeniu zerwali się na równe nogi. Setki ust otworzyły się do krzyku.

Wydając z siebie jeszcze jeden wrzask, chwyciłem dłoń Gabrieli i rzuciłem się pomiędzy nich, przeskakując barierkę przed ołtarzem. Gabriela spisywała się doskonale, wypełniając świątynię wysokim tonem jęku i zawodzenia. Lewą rękę uniosła, niczym dzikie zwierzę w ataku, a ja tymczasem ciągnąłem ją wzdłuż nawy do wyjścia. Wywołaliśmy nieopisaną wprost panikę wśród ludzi. Wszędzie słychać było krzyki, ludzie potykali się i upadali, kobiety i mężczyźni zaciskali dłonie na ramionach swych dzieci. Ciężkie drzwi wyjściowe ustąpiły z łatwością, odsłaniając otwartą przestrzeń — czarne, rozgwieżdżone niebo. Poczuliśmy gwałtowny podmuch wiatru. Popchnąłem Gabrielę przed siebie i odwracając się do tyłu raz jeszcze wydałem z siebie możliwie najgłośniejszy, przeraźliwy krzyk. Obnażyłem kły, zwracając się w kierunku przerażonych i krzyczących ludzi. Trudno mi było zorientować się, czy ktoś nas w tym zamieszaniu ścigał. Sięgnąłem do kieszeni i sypnąłem na marmurową podłogę złotymi pieniążkami.

— Diabeł rozrzuca pieniądze! — ktoś krzyknął.

Przebiegliśmy przez cmentarz i dalej na pole. W ciągu niewielu sekund dotarliśmy do lasu, a ja natychmiast wyczułem w pobliżu stajnię, przed nami, za drzewami.

Stanąłem nieruchomo. Zgiąłem się niemal w pół, koncentrując się. Wezwałem konie. Podbiegliśmy do nich, słysząc tępy odgłos ich kopyt w stajni. Przeskoczyłem z Gabrielą niski żywopłot i pociągnąłem za drzwi do stajni tak silnie, że wyrwałem je z zawiasów. Wspaniały wałach wybiegł nam naprzeciw z wyłamanej przegrody, a my wskoczyliśmy na jego grzbiet. Gabriela usadowiła się przede mną, po czym dla bezpieczeństwa objąłem ją ramionami.

Spiąłem boki zwierzęcia i pocwałowaliśmy prosto w las w kierunku Paryża.

8

Gdy zbliżyliśmy się do miasta, próbowałem ułożyć plan działania, ale, prawdę mówiąc, nie byłem pewien, od czego zacząć.

Nie było możliwości uniknięcia spotkania z tymi brudnymi, małymi potworkami. Jechaliśmy tam, by stoczyć bitwę. Sytuacja niewiele różniła się od tego zimowego poranka, kiedy wyruszyłem w drogę, szykując się do walki z wilkami, zwłaszcza jeśli przyrównać moją wściekłość i wolę zwycięstwa.

Ledwo wjechaliśmy w rzadko rozrzucone zabudowania Montmartu, kiedy usłyszeliśmy w ułamku sekundy ich odpychające mruczenie. Gabriela i ja wiedzieliśmy doskonale, że musimy natychmiast zaspokoić nasz głód, aby przygotować się do walki z nimi.

Przy jednej z małych farm wślizgnęliśmy się do sadu i podeszliśmy do tylnych drzwi budynku. Wewnątrz przy pustym palenisku drzemali mężczyzna i kobieta. Po wszystkim wyszliśmy razem z domu do małego ogródka z tyłu domu. Staliśmy przez chwilę nieruchomo, spoglądając na perłowoszare niebo. Żadnych odgłosów. Cisza. Bezruch. Gromadzące się na niebie wielkie, czarne chmury groziły ulewą.

Odwróciłem się i cicho wezwałem do siebie wałacha. Chwytając cugle, zwróciłem się ku Gabrieli.

— Nie widzę innego wyjścia, jak tylko udać się jednak do Paryża — powiedziałem jej. — Musimy stanąć naprzeciw tych małych bestii. Zanim jednak pokażą się i rozpoczną wojnę na nowo, muszę koniecznie załatwić kilka spraw. Muszę pomyśleć o Nickim. Muszę porozmawiać z Rogetem.

— Nie ma teraz czasu na takie nonsensy, dobre dla świata śmiertelnych — odparła Gabriela.

Kurz i brud z grobowca nadal był na jej płaszczu i w jasnych włosach. Wyglądała jak anioł, który został przeciągnięty przez błoto.

— Nie chcę, by przeszkadzali mi w tym, co zamierzam zrobić — powiedziałem.

Wzięła głęboki oddech.

— Czy chcesz poprowadzić stwory do swojego ukochanego monsieur Rogeta? — zapytała.

Było to zbyt przerażające, aby się dalej nad tym zastanawiać.

Spadły właśnie pierwsze krople deszczu i poczułem zimno pomimo świeżej krwi. Za chwilę rozpada się na dobre.

— No dobrze — odezwałem się. — Masz rację. Najpierw musimy załatwić sprawę z nimi.

Wskoczyłem na wierzchowca i wyciągnąłem rękę, by pomóc jej wdrapać się na konia.

— Rany tylko ciebie rozjuszają, prawda? — zapytała. Przyglądała mi się badawczo. — To tylko cię wzmacnia, to, co oni zrobili lub próbowali zrobić — zauważyła.

— Słuchaj no, to właśnie ja nazywam nonsensem dobrym dla świata śmiertelnych — powiedziałem. — Wskakuj!

— Lestat — odrzekła trzeźwo. — Oni przebrali twojego chłopca stajennego w elegancki surdut, wcześniej pozbawiając go życia. Czy widziałeś już ten surdut? Czy widziałeś go wcześniej?

— Ten cholerny czerwony aksamitny surdut…

— Ja już go widziałam — dodała. — Godzinami spoglądałam na niego w Paryżu, leżąc w łóżku. To surdut Nicolasa de Lenfent.

Patrzyłem na nią przez dłuższą chwilę, nie sądząc jednak, bym ją w ogóle widział. Wściekłość, która narastała we mnie, była absolutnie bezgłośna. Będzie wściekłością aż do chwili, gdy będę miał dowód na to, że powinna być raczej smutkiem i żalem — pomyślałem. Potem przestałem już w ogóle myśleć.

W niewytłumaczalny sposób wiedziałem, że nie zdaję sobie sprawy, jak silne mogą być nasze namiętności, jak bardzo mogą nas paraliżować. Wydaje mi się, że poruszałem bezgłośnie wargami.

— Nie sądzę, żeby go zabili, Lestat — odezwała się.

Znów chciałam coś powiedzieć, zapytać, dlaczego tak sądzi, ale nie mogłem. Gapiłem się wprost przed siebie, w sad.

— Myślę, że żyje — powtórzyła — i że jest ich więźniem. W przeciwnym razie zostawiliby jego ciało przed wieżą i nie zawracali sobie głowy chłopcem stajennym.

— Może tak jest, może nie — z trudem zmusiłem moje wargi do ruchu.

— Ten surdut był wiadomością dla ciebie.

Nie mogłem już tego dłużej znieść.

— Dobiorę się do nich — powiedziałem. — Czy chcesz wrócić do wieży? Jeśli mi się nie uda…

— Nie mam zamiaru ciebie opuszczać — odrzekła.


Deszcz rozpadał się na dobre, gdy dojeżdżaliśmy do bulwaru du Temple. Mokry bruk ulicy powiększał i odbijał światło lamp ulicznych. Udało mi się opanować uczucia i przejść do zimnej kalkulacji, która jednak była bardziej instynktowna niż wynikająca z rozsądku. Byłem gotów do walki w równej mierze co do tej pory. Musieliśmy jednak najpierw zorientować się w sytuacji. Ilu ich tam było? Czego w istocie chcieli? Czy zamierzali nas pojmać i zniszczyć, czy tylko przestraszyć i przegonić? Musiałem stłamsić swoją wściekłość. Nie mogłem też zapomnieć, że zachowywali się trochę jak dzieci; byli przesądni, stosunkowo łatwo dawali się rozproszyć czy przestraszyć.

Jak tylko dotarliśmy do wysokich starych domów czynszowych w okolicach katedry Notre Dame, od razu ich usłyszałem. Całkiem blisko. Wibracja doszła do nas w formie srebrnego błysku, szybko też zniknęła.

Gabriela stężała w siodle. Poczułem jej dłoń na przegubie swojej dłoni, a kątem oka dostrzegłem, jak jej prawa ręka zaciska się na rękojeści szpady. Wjechaliśmy w krzywą boczną uliczkę, która kończyła się gdzieś przed nami w absolutnej ciemności. Stukot żelaza na kopytach końskich rozdzierał panującą wokoło ciszę, a ja musiałem walczyć z sobą, by nie dać się porwać nerwowości, którą to przynosiło z sobą.

Wydawało nam się, że w tym samym momencie dostrzegliśmy ich. Gabriela cofnęła się i oparła o mnie, a ja gwałtownie zaczerpnąłem powietrza, co można było odebrać jako oznakę przestrachu.

Wysoko nad nami, po obu stronach wąskiej ulicy dostrzegliśmy ich białe twarze pochylające się tuż nad okapami domów, ledwo dostrzegalny błysk na tle niskiego nieba i bezgłośnej ulewy srebrnego deszczu.

Pognałem konia do przodu, hałasując nagłym zrywem, a oni rzucili się za nami jak myszy biegające po dachu. Ich głosy stały się wyraźniejsze, uniosły się skowytem w niebo, choć nadal jednak pozostawały dla śmiertelnych niesłyszalne. Gabriela krzyknęła, gdy zobaczyliśmy białe ręce i nogi zsuwające się w dół po ścianie domów. Za sobą usłyszałem cichy stukot ich stóp na brukowanej ulicy.

— Prosto! — krzyknąłem i machnąłem szpadą w kierunku dwóch zbliżających się napastników w podartych ubraniach, powalając ich na miejscu. — Z drogi, przeklęte kreatury! — krzyknąłem, słysząc ich wrzask pod kopytami naszego wierzchowca.

Przez moment dostrzegłem ich przestraszone twarze. Ci, którzy byli nad nami, zniknęli, a ci za nami zwolnili. Wysunęliśmy się do przodu, zwiększając odległość do naszych prześladowców. Po chwili wjechaliśmy na opuszczony plac de Gréve.

Oni jednak przegrupowali się na skraju placu. Tym razem wyraźnie słyszałem ich myśli. „Jakąż to siłą są obdarzeni? Nie bójmy się jednak. Zewrzyjmy szeregi i otoczmy ich” — wyłowiłem z ciemności.

Część z mocy, którą roztaczaliśmy przed sobą, bez wątpienia pochodziła od Gabrieli, miałem bowiem okazję zobaczyć, jak przewracali się, gdy ona rzucała spojrzenia w ich kierunku i zaciskała dłoń na rękojeści szpady.

— Zatrzymaj się! Trzymajmy ich na odległość! — krzyknęła cicho. — Są przerażeni.

Potem usłyszałem, jak Gabriela przeklina. W tej samej bowiem chwili przynajmniej pół tuzina tych małych demonów rzuciło się na nas od strony Hôtel Dieu. Ich kończyny były ledwo tylko przykryte łachmanami, włosy rozwiane fruwały na wietrze, a z ust wydobywał się okropny skowyt i zawodzenie. Atakiem próbowali zebrać swoje rozproszone siły. Wściekła nienawiść, która nas otaczała, wyraźnie zyskiwała na sile.

Koń znowu stanął dęba i o mały włos nie zrzuciłby nas z grzbietu. To oni rozkazywali mu z równą intensywnością, by zatrzymał się, jak ja nakazywałem mu dalszą jazdę.

Ująłem Gabrielę mocno w pasie, zeskoczyłem z konia i pobiegłem tak szybko, jak tylko mogłem, w stronę drzwi katedry Notre Dame.

Od strony goniącej nas tłuszczy dał się słyszeć okropny krzyk, jęk i zawodzenia.

— Nie ośmielicie się, nie ośmielicie się!

Złość obleczona niemal w fizyczną postać, jak fala gorąca z otwartego nad nami pieca hutniczego. Wszędzie dookoła słyszeliśmy odgłos ich stóp dudniących i rozpryskujących wodę. Byli blisko. Poczułem, jak niezliczone dłonie wyciągają się, by uchwycić moją szpadę i poły płaszcza.

Wiedziałem już, co stanie się, jeśli tylko dostaniemy się do świątyni. Zmusiłem ciało do ostatecznego wysiłku. Trzymając nad sobą Gabrielę, w ostatniej chwili przemknąłem przez drzwi i próg katedry, przewracając się w środku jak długi na kamiennych płytach.

Krzyki. Obrzydliwe wrzaski unoszące się pod niebo, a potem nagle cisza, jak gdyby cała ta banda rozproszona została jednym wystrzałem armatnim.

Stanąłem na nogi, głośno wyśmiewając się z nich. Nie stałem jednak dłużej przy drzwiach, bo nie chciałem tego dalej słuchać. Gabriela też już podniosła się i ciągnęła mnie za sobą. Razem zanurzyliśmy się w zaciemnioną nawę, mijając wysokie sklepione przejścia, jedno po drugim, by w końcu dotrzeć do mrocznych świateł samego sanktuarium. Następnie, po wyszukaniu jakiegoś ciemnego i pustego kąta w ołtarzu bocznym, opadliśmy zmęczeni na kolana.

— Zupełnie tak jak z tymi przeklętymi wilkami — powiedziałem. — Cholerna zasadzka.

— Szszsz… bądź cicho przez chwileczkę — odrzekła Gabriela, przywierając do mnie — albo moje nieśmiertelne serce rozerwie się na kawałki.

9

Po chwili poczułem, jak jej ciało sztywnieje. Patrzyła w kierunku placu.

— Nie myśl o Nicolasie — powiedziała. — Pamiętaj, oni czekają i słuchają. Słyszą wszystko, co dzieje się w naszych umysłach.

— Ale co oni myślą? — szepnąłem. — Co dzieje się w ich głowach?

Czułem, że koncentrują się mocniej.

Przytuliłem ją silniej do siebie i spojrzałem wprost w srebrne światło przedostające się z ulicy przez otwarte drzwi. Ja też ich teraz słyszałem, brzęczący dźwięk nadchodzący z tamtej strony. Wpatrując się coraz mocniej w padający nadal deszcz, wyczułem prośbę o zawarcie pokoju. Było to prawie zmysłowe. Sądziłem, że możemy już się pogodzić, że głupotą był dalszy opór i walka, że wszystko wyjaśni się i rozwiąże, jeśli tylko wyjdziemy na zewnątrz i poddamy się im, że nie będą torturowali Nicolasa, którego mają już w swojej mocy.

Zobaczyłem go. Był w ich rękach. Miał na sobie jedynie koronkową koszulę i bryczesy. Zabrali mu przecież surdut. Słyszałem jego krzyki, gdy ciągnęli go za sobą, wyrywając mu ręce ze stawów. Krzyknąłem „Nie!”, zasłaniając natychmiast dłonią usta, aby nie zwrócić na siebie uwagi przebywających w kościele ludzi.

Gabriela uniosła rękę i dotknęła palcami moich ust.

— To jeszcze nic poważnego — powiedziała przyciszonym głosem. — To tylko pogróżka. Nie myśl o nim.

— Ale w takim razie on żyje jeszcze — szepnąłem.

— Chcą, abyśmy w to uwierzyli. Słuchaj!

Znowu opanowało mnie to poczucie zawarcia rozejmu. Przekazywali to nam. Wzywali nas, abyśmy przyłączyli się do nich. Głos mówił: — Wyjdźcie z kościoła. Poddajcie się nam, a przyjmiemy was i nie uczynimy żadnemu z was krzywdy, jeśli tylko wyjdziecie.

Odwróciłem się w stronę drzwi i wstałem. Gabriela niespokojnie stanęła na równych nogach obok mnie. Raz jeszcze ostrzegła mnie uściskiem ręki. Wyglądało na to, że zbyt jest ostrożna, aby nawet mówić do mnie, gdy spoglądaliśmy w wielki strumień srebrnego światła od strony wejścia.

— Kłamiecie — odpowiedziałem. — Nie macie nad nami żadnej władzy! Poddać się wam? Jeśli to uczynimy, co powstrzyma was przed pojmaniem nas trojga? Dlaczego mielibyśmy wychodzić? W środku jesteśmy bezpieczni. Możemy schronić się w kryptach. Możemy nawet polować tu, wśród wiernych odwiedzających świątynię, pić ich krew w kaplicach i niszach, robić to tak zręcznie, że nigdy nie zostaniemy odkryci, zostawiając nasze oszołomione ofiary w agonii, gdy śmierć dosięgnie je dopiero później, na ulicy. I co wtedy zrobicie, wy, którzy nie możecie nawet wejść do środka! Poza tym, nie wierzymy wam, że macie Nicolasa. Niech podejdzie do drzwi i porozmawia z nami.

Gabriela aż kipiała z niepokoju. Rzucała na mnie badawcze spojrzenia, rozpaczliwie pragnąc usłyszeć to, co powiedziałem. Bez wątpienia słyszała ich teraz, czego ja nie mogłem powiedzieć o sobie, gdy wysyłałem im te impulsy.

Zdawało się, że wibracje i drgania nadchodzące z placu wyraźnie zelżały, choć nie wygasły, jak gdybym wcale im nie odpowiedział. W powietrzu unosił się stały odgłos, brzęczenie, szum. Wyczułem obiecujące zawieszenie broni. Przyjęli to i zaakceptowali skwapliwie, że cały konflikt może zostać wyjaśniony. Znów było to zmysłowe, było to piękne.

— Żałosne tchórze, zbieranino — westchnąłem z ulgą. Tym razem powiedziałem słowa głośno, aby i Gabriela mogła je usłyszeć.

— Przyślijcie Nicolasa do kościoła.

Szum głosów wyraźnie przycichł. Wsłuchiwałem się weń dokładnie, ale poza szumem była już tylko cisza, jak gdyby pozostałe głosy zamilkły, a tylko jeden lub dwa wydawały dyspozycje. Potem usłyszałem ciche, chaotyczne okrzyki kłótni i sprzeciwu.

Oczy Gabrieli zwężyły się.

Cisza. Tylko odległe postacie przemykających po placu de Gréve ludzi, pochylonych przed szalejącym wiatrem. Nie wierzyłem, rzecz jasna, że wycofają się tak łatwo. Co teraz mamy zrobić, aby uratować Nicolasa? Zamrugałem oczyma. Nagle poczułem się bardzo zmęczony i pomyślałem, że opanowuje mnie uczucie rozpaczy. To śmieszne, nigdy przecież nie rozpaczałem! Inni to czynią, ja nie. Będę walczył bez względu na to, co nastąpi. Zawsze. W wyczerpaniu i wściekłości ujrzałem Magnusa wskakującego do ognia i podskakującego w płomieniach, ujrzałem jego wykrzywioną twarz, zanim nie pochłonęły go płomienie i nie zniknął w nich całkowicie.

Co to jest rozpacz?

Myśl o tym paraliżowała mnie, przerażała, gdy uzmysławiałem sobie realność tej sytuacji. Miałem dziwne uczucie, że ktoś teraz jeszcze mówi do mnie o Magnusie. To przecież dlatego właśnie — uświadomiłem sobie nagle — myśl o nim przyszła mi do głowy!

— Ale sprytni… — szepnęła Gabriela.

— Nie słuchaj tego. To sztuczki z naszymi własnymi myślami — odrzekłem.

Gdy jednak spojrzałem ponownie w stronę otwartej bramy katedry, zobaczyłem, że pojawiła się tam jakaś postać. Ujrzałem młodego chłopca, o zwartej budowie ciała, tak, chłopca, to nie był jeszcze mężczyzna. Tak bardzo pragnąłem, by to był Nicolas, ale natychmiast zdałem sobie sprawę, że tak być nie może. Chłopak był niższy, raczej cięższej budowy. W dodatku stworzenie to nie było wcale człowiekiem.

Gabriela wydała z siebie cichy odgłos zdziwienia. Zabrzmiało to prawie jak modlitwa.

Postać nie była ubrana tak jak ubierano się w ówczesnych czasach. Chłopiec miał na sobie długą, przepasaną paskiem, zgrabną tunikę, a na swych kształtnych nogach nosił pończochy. Rękawy tuniki były szerokie i długie, zwieszały się po obu jego bokach. Właściwie ubrany był jak Magnus i przez krótką chwilę myślałem nawet w szaleńczy sposób, że jakimś magicznym zrządzeniem losu Magnus powrócił na ziemię.

Było w tym coś naiwnego, to przesłanie mi nakazu stawienia się przed nim.

Instynktownie trzymałem się mocno wbrew jego woli. Moje oczy stały się nieprzezroczyste jak ściana, która wyrosła, aby zastawić wszystkie okna do moich myśli. A przecież czułem tęsknotę do tego, by podporządkować się mu, by pójść za nim i dać się poprowadzić gdziekolwiek, tęsknotę tak silną, że wszystkie moje pragnienia z przeszłości zdawały się przy tym niczym. Był dla mnie całkowitą tajemnicą, tak jak Magnus. Tylko że on był piękny, nieopisanie piękny i wydawało się, że jest w nim nieskończona złożoność i głębia, której Magnus nie posiadał.

Udręka mojego nieśmiertelnego życia napierała we mnie coraz bardziej. On tymczasem mówił: — Chodź do mnie, ponieważ tylko ja i mnie podobni możemy uwolnić cię od samotności, którą odczuwasz. Stwierdzenie to dotykało czułego punktu, niezgłębionego smutku. Poczułem, że zasycha mi w gardle, że nie potrafiłbym teraz wydobyć z siebie głosu. Pozostałem jednak niewzruszony na swoim miejscu.

— Ona i ja jesteśmy razem — podkreśliłem w myślach, ujmując jeszcze mocniej dłoń Gabrieli. A potem zapytałem go: — Gdzie jest Nicolas? — Zadałem to pytanie i trzymałem się go kurczowo, głuchy na wszystko inne, co słyszałem i widziałem.

Chłopak zwilżył wargi, bardzo ludzka rzecz, i powoli podszedł do nas bliżej, aż znalazł się nie więcej jak dwie stopy od miejsca, w którym staliśmy. Spoglądał to na mnie, to na Gabrielę. Głosem niewiele przypominającym głos ludzki odezwał się.

— Magnus — powiedział. — Nie było to powiedziane w sposób natarczywy, narzucający się. To było pieszczotliwe. — A więc Magnus wskoczył w płomienie, tak jak powiedziałeś?

— Nigdy tego nie powiedziałem — odezwałem się. Ludzkie brzmienie mojego głosu zaskoczyło mnie. Wiedziałem jednak, że miał na myśli moje rozważania przed chwilą. — Tak właśnie było — dodałem. — Wskoczył w płomienie. Dlaczego miałbym w związku z tym oszukiwać kogokolwiek?

Próbowałem penetrować jego myśli. Wiedział o tym i skonfundował mnie przesłaniem tak dziwnych obrazów, że zdezorientowany głęboko nabrałem powietrza w usta.

Co ujrzałem przez chwilę tylko? Nawet nie wiedziałem. Piekło i niebo lub jedno i drugie pomieszane w całość, wampiry w rajskiej krainie spijające krew z kwiatów, które zwieszały się z drzew kołysząc i drżąc. Poczułem falę odrazy. Poczułem się tak, jakby wszedł w moje prywatne sny jako demon.

On przerwał jednak. Zmarszczył nieco brwi i spojrzał z pewnym ledwie dostrzegalnym szacunkiem. Moja odraza miażdżyła go. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Nie oczekiwał jej. Taka moc?

Tak, prawie w uprzejmy sposób dawał mi o tym znać.

Odwzajemniłem grzeczność. Pozwoliłem mu ujrzeć siebie w sali na wieży, razem z Magnusem. Przywołałem słowa, które wypowiedział, zanim pochłonęły go płomienie. Pozwoliłem mu poznać wszystko.

Przytaknął, a gdy powtórzyłem słowa wypowiedziane przez Magnusa, zauważyłem niewielką zmianę w jego twarzy, jak gdyby jego czoło wygładziło się. W odpowiedzi nie pozwolił mi zorientować się jednak w swoich zamiarach. Przeciwnie, ku mojemu zaskoczeniu, odwrócił wzrok i spoglądał na ołtarz. Jego spojrzenie raz jeszcze prześliznęło się po nas, po czym odwrócił się plecami, jak gdyby nie obawiał się nas wcale, a nawet przez moment zupełnie o nas zapomniał.

Podszedł do nawy głównej i powoli zaczął nią iść. Nie wyglądał jednak jak idący człowiek. Posuwał się raczej szybko susami od jednego cienia do drugiego. Sprawiało to wrażenie jakby pojawiał się, znikał i znowu nagle pojawiał. Ani razu nie wszedł w światło, a ci nieliczni ludzie przechodzący nawą, nim zdążyli mu się przyjrzeć, tracili go natychmiast z pola widzenia. Podziwiałem jego zręczność, bo na tym to tylko polegało. Ciekawe, czy i ja mógłbym poruszać się w ten sposób. Poszedłem za nim w stronę chóru. Bezgłośnie za mną ruszyła Gabriela.

Wydaje mi się, że oboje stwierdziliśmy, iż jest to łatwiejsze niż mogliśmy to sobie wcześniej wyobrazić. A jednak był bez wątpienia zaskoczony, gdy nagle zobaczył nas u swego boku.

I właśnie wtedy, w momencie, w którym okazał nam zdziwienie, odsłonił się, dał mi wskazówkę co do swojej największej słabości — pychy. Został upokorzony tym, że podeszliśmy go, posuwając się tak lekko, jednocześnie będąc w stanie ukryć zupełnie nasze myśli.

Miały jednak jeszcze nastąpić gorsze rzeczy. Kiedy zrozumiał, że zdałem sobie sprawę z tego i odkryłem to…, iż odsłonił się na ułamek sekundy… — jego wściekłość podwoiła się. Emanowało z niego ciepło, które wcale nie było ciepłem.

Gabriela wydała z siebie pogardliwy syk. Jej oczy spoczywające na nim rozbłysły na moment blaskiem porozumienia pomiędzy nimi, które mnie jakby z tego wykluczało. Wyglądał na zaskoczonego. Był już jednak w uścisku jakiejś poważniejszej walki, którą bezskutecznie próbowałem pojąć. Rozejrzał się po wiernych wokoło i przy ołtarzu. Ogarnął wzrokiem godła Wszechmogącego i Maryi Dziewicy. Doskonale sam pasował na boga, jakby prosto z płócien Caravaggia. Światło igrało na jego białej, niewinnie wyglądającej twarzy.

Objął mnie w pasie, wsuwając rękę pod płaszcz. Jego dotyk był tak dziwny, tak słodki i tak zniewalający, a piękno jego twarzy tak oczarowujące, że nie odsunąłem się. Drugą ręką objął w pasie Gabrielę, a widok ich obu razem, dwóch aniołów, rozproszył moje myśli.

— Musicie wyjść ze mną — powiedział.

— Dlaczego, dokąd? — zapytała Gabriela.

Czułem niesamowity napór. Próbował popychać nas wbrew mojej woli, ale nie był na tyle silny. Moje nogi wrosły jakby w posadzkę świątyni. Zobaczyłem, jak twarz Gabrieli patrzącej na niego tężeje. Raz jeszcze wywołało to w nim zaskoczenie i zdziwienie. Z trudem hamował szał i wściekłość i nie potrafił tego przed nami ukryć. A więc nie docenił naszej siły fizycznej, podobnie zresztą jak i siły naszych umysłów. Ciekawe.

— Musicie teraz iść — odezwał się, przekazując mi siłę swojej woli, pokaz swych wewnętrznych mocy, czego teraz nie mogłem w oczywisty sposób nie dostrzec i dać się tak łatwo zwieść. — Wyjdźcie, a moim wyznawcy nic złego wam nie zrobią.

— Okłamujesz nas — odrzekłem. — Odesłałeś swoich ludzi i chcesz teraz, abyśmy wyszli, zanim wrócą, ponieważ wysoce niewygodne dla ciebie byłoby, gdyby zobaczyli cię wychodzącego z kościoła. Nie chcesz, aby wiedzieli, że wszedłeś tutaj!

Ponownie dało się słyszeć ciche, pogardliwe parsknięcie Gabrieli.

Położyłem dłoń na jego piersi i spróbowałem odsunąć go od siebie. Być może był równie silny jak Magnus, ale postanowiłem nie obawiać się go.

— Dlaczego nie chcesz, aby to zobaczyli? — szepnąłem, zerkając na jego twarz.

Zmiana, jaka w nim nastąpiła, była tak zaskakująca i tak niesamowita, że uświadomiłem sobie nagle, iż wstrzymuję oddech. Jego anielska buzia zdawała się wysuszać i rozmywać, oczy rozszerzyły się, a usta zacisnęły w konsternacji. Całe jego ciało uległo deformacji, jak gdyby całym wysiłkiem woli usiłował nie zgrzytać zębami i zaciskać pięści.

Gabriela odsunęła się. Roześmiałem się. Wcale nie miałem takiego zamiaru, ale nie mogłem się powstrzymać. To było przerażające, ale zarazem niezwykle zabawne.

Ta okropna iluzja, jeśli tak właśnie można było ją nazwać, zniknęła z ogłuszającą nagłością i po chwili doszedł do siebie. Co więcej, na jego twarz powróciła; poprzednia subtelność. Powiedział mi w stałym strumieniu myśli, że jestem nieskończenie silniejszy niż wcześniej przypuszczał, ale ponieważ jego wyjście z kościoła przestraszy innych, więc powinniśmy wyjść natychmiast.

— Znowu kłamstwa — szepnąłem.

Wiedziałem też, że jego duma niczego nam nie wybaczy. Boże, pomóż Nicolasowi, jeśli nie uda nam się oszukać tego tutaj!

Obracając się, wziąłem dłoń Gabrieli i poszliśmy w stronę drzwi wejściowych. Gabriela spoglądała pytającym wzrokiem to na niego, to na mnie. Twarz miała bladą i skupioną.

— Cierpliwości — szepnąłem. Odwróciłem się i zobaczyłem go daleko w tyle za nami, odwróconego plecami do ołtarza. Patrzył na nas, a jego oczy były tak duże i wyglądały straszliwie, ohydnie, jak oczy widma.

Kiedy doszliśmy już do kruchty, wysłałem do pozostałych całym wysiłkiem woli moje wezwanie. Powiedziałem im głośno, aby wrócili i weszli do kościoła, jeśli mają na to ochotę. Nie stanie się im żadna krzywda, a ich przywódca był właśnie wewnątrz i stał przy samym ołtarzu, całkowicie bezpieczny.

Wypowiedziałem te słowa głośniej. Gabriela poczęła mówić to samo, unisono powtarzając słowa za mną. Poczułem, że zbliża się do nas od strony ołtarza, a potem nagle straciłem go z oczu.

Zmaterializował się u mojego boku nagle i chwycił mnie wpół, odpychając Gabrielę tak silnie, że upadła na podłogę. Potrafiłem jednak walczyć z nim. Desperacko zbierając w myśli wszystko, co pamiętałem o Magnusie — cisnąłem nim w powietrze, nie wybijając go z równowagi, jak można byłoby zrobić z ciężkim mężczyzną. Dokładnie tak jak przypuszczałem — wykonał w powietrzu koziołka i uderzył w ścianę. Wśród śmiertelnych przebywających w katedrze zapanowało poruszenie. Widziano ruch i słyszano hałas. On jednak zniknął natychmiast bez śladu. Tymczasem Gabriela i ja niczym nie odróżnialiśmy się od pozostałych ludzi. Popchnąłem Gabrielę, aby zejść raczej na bok, ale wtedy dostrzegłem go pędzącego z niewiarygodną szybkością prosto na mnie. Przejrzałem jego plan i w porę uchyliłem się.

Zobaczyłem go jakieś dwadzieścia stóp ode mnie. Leżał rozciągnięty na kamiennej posadzce, wpatrując się we mnie z absolutnym przerażeniem, zupełnie jakbym był jakimś bogiem. Jego długie kasztanowe włosy były rozrzucone w nieładzie, a brązowe oczy szeroko otwarte w niemym przerażeniu. Pomimo całej niewinności na twarzy, jaką udało mu się zachować, siłą woli przekazywał mi całą serię rozkazów, powtarzając, że jestem słaby i niedoskonały, że jestem głupcem i że jego wyznawcy rozerwą moje ciało na kawałki, kończyna po kończynie. Upieką także mojego śmiertelnego kochanka powoli, aż umrze.

Zaśmiałem się cicho. To było po prostu śmieszne, jak potyczka z jakimś strachem z komedii.

Gabriela obserwowała nas, przenosząc wzrok z jednego na drugiego.

Raz jeszcze siłą woli wysłałem przyzwanie pozostałym demonom. Tym razem usłyszałem ich zaniepokojony odzew.

— Wejdźcie do kościoła — powtarzałem w kółko, nawet wtedy, gdy on wstał i podbiegł do mnie ponownie w ślepej i nieopanowanej wściekłości. Gabriela pochwyciła go, ja też. Oboje trzymaliśmy go mocno i nie mógł wykonać żadnego ruchu.

W chwili absolutnego przerażenia próbował utopić w mojej szyi swoje długie kły. Widziałem jego oczy — okrągłe i puste, gdy obnażył zęby, odchylając wargi. Odrzuciłem go z całą siłą do tyłu. Wykorzystał to i po chwili znowu gdzieś zniknął.

Inni zbliżali się, podchodzili coraz bliżej.

— On jest w kościele, wasz przywódca, spójrzcie na niego! — powtarzałem. — Każdy z was może to zrobić. Nic się wam nie stanie.

Usłyszałem nagle ostrzegawczy krzyk Gabrieli. Za późno. Wyrósł przede mną jak spod ziemi i zdzielił mnie pięścią w szczękę, odrzucając mi do tyłu głowę, aż ujrzałem sklepienie katedry. Zanim zdążyłem dojść do siebie, otrzymałem drugi miażdżący cios w plecy, po którym wyleciałem w powietrze i prosto przez bramę na bruk placu przed katedrą.

Загрузка...