Część V: WAMPIR ARMAND

1

Wiosenny deszcz. Deszcz, którym nasiąkał każdy liść na drzewach rosnących przy ulicy, który wciskał się w każdą szczelinę chodnika. Podmuchy deszczu nanizujące światło przez samą pustą ciemność.

Bal w Palais Royal.

Król i królowa byli na balu, tańcząc z ludem. Szepty po kątach. Intrygi. Kogo to obchodzi? Królestwa powstają i upadają. Tylko nie palcie obrazów w Luwrze, to wszystko. Znów zagubiony w oceanie ludzi śmiertelnych, świeżej cery i rumianych policzków. Kopce pudrowanych włosów na kobiecych głowach z całą swoją modną nonsensownością, nawet maleńkimi statkami o trzech masztach, maleńkimi drzewami i ptakami. Pejzaże pełne pereł i kolorowych wstążek. Szerokopierśni mężczyźni, jak koguty, ubrani w atłasowe surduty niczym w pierzaste skrzydła. Diamenty, których odbicia raniły moje oczy.

Czasami głosy ludzkie dotykały niemal fizycznie powierzchni mojej skóry, śmiech odbijał się echem szatańskiego, bezbożnego rechotu, wieńce świec oślepiały, pieniąca się muzyka omiatała salę.

Powiew deszczu z otwartych drzwi.

Zapach ludzki delikatnie rozpalał mój apetyt i głód. Białe ramiona, białe odsłonięte szyje, mocne serca, bijące tym samym odwiecznym rytmem, tak wiele odmian pośród tych nagich dzieci ukrytych w bogatych strojach, dzikusów ciężko pracujących pod zwojami kordonka i inkrustacją wyszywanych wzorów, ze stopami obolałymi od wysokich obcasów, maskami jak strupy wokół oczu.

Powietrze wydychane przez jedno ciało wdychane było przez kogoś innego. Muzyka. Czy przechodzi z jednego ucha do drugiego, jak mówi stare powiedzenie? Oddychamy światłem, oddychamy muzyką, oddychamy tą chwilą, w której się znajdujemy.

Od czasu do czasu jakieś oczy spoglądały na mnie z bliżej nie sprecyzowanym oczekiwaniem. Moja biała skóra sprawiała, że zatrzymywały się na mnie spojrzenia. Co by to było, gdyby upuszczały sobie trochę krwi, by utrzymać tę delikatną bladość skóry? (Pozwól, podtrzymam ci miseczkę, a potem wypiję z niej). A moje oczy, czym były w tym morzu błyszczących klejnotów?

Ich szepty prześlizgiwały się wokół mnie. Zapachy ich ciał, jeden niepodobny do drugiego. W dodatku równie jasne, jakby wypowiadane głośno, wezwania od śmiertelnych, to tu, to tam, wyczuwające kim byłem, pełne pożądania.

Jakimś odwiecznym językiem witały i wychodziły naprzeciw śmierci, pożądały jej, gdy śmierć przemierzała salę. Ale czy rzeczywiście zdawały sobie z tego sprawę? Oczywiście, może nie. I ja też! To było przerażenie doskonałe! A kimże jestem, by trzymać ten sekret bez końca, by głodzić go aż do granic osłabienia, chcieć, bym wziął tę smukłą kobietę, tam stojącą, i wyssał jej krew prosto z tego pulchnego ciała i jej okrągłych, małych piersi.

Muzyka wzmogła się, ludzka muzyka. Kolory pokoju w jednej chwili przybrały na sile, jakby całość wokół miała zlać się w jedno. Głód wyostrzył się. Przestał już być zaledwie ideą, konceptem. Żyły pulsowały wraz ze wzmagającym się pragnieniem krwi. Ktoś umrze. Wyssany na skorupę, w jednej zaledwie chwili. Nie mogłem już tego znieść, samej myśli o tym, wiedzy o tym, co i tak za chwilę stanie się na pewno: palce zaciskające się na krtani, czujące pulsującą krew w żyłach, czujące, jak ciało poddaje mi się! Gdzie? Oto ciało moje, oto krew moja.

Wyrzuć z siebie swe moce na zewnątrz, Lestat, jak język jaszczurki, by w mgnieniu oka porwać jedno z tych serc.

Pulchne ramionka, soczyste i gotowe do uchwycenia i ściśnięcia; twarze mężczyzn, na których krótko przycięte jasne brody migają w gwałtownych ruchach, mięśnie walczące w uchwycie mych dłoni. Nie macie żadnej szansy! A pod spodem boskiej chemii, tej panoramy zaprzeczenia całkowitego rozkładu, ujrzałem kości!

Czaszki pod tymi absurdalnymi perukami, dwie ziejące dziury, zerkające spoza uniesionego do góry wachlarza. Sala pełna chybotających się szkieletów, czekających już tylko na bicie swych dzwonów. Zupełnie tak samo widziałem wtedy publikę teatrzyku Renauda, gdy wpadłem na pomysł pokazania jej trików, które bardzo wprawiły ją w popłoch. Przerażenie powinno dosięgnąć również wszystkich przebywających na tej sali.

Musiałem wyjść. Fatalnie się przeliczyłem. To, co mnie otaczało, było śmiercią i mogłem uciec od niej, dopóki mogłem po prostu wyjść! Byłem jednak zaplątany między istoty ludzkie, jakby to potworne miejsce było pułapką zastawioną na wampira. Gdybym jak szalony dał nagle drapaka, cała sala balowa wpadałaby natychmiast w panikę. Delikatnie, jak tylko potrafiłem, zacząłem przepychać się w kierunku drzwi.

Nagle kątem oka dostrzegłem Armanda, opartego o przeciwną ścianę. Wyglądał jak wyimaginowany manekin z atłasu i filigranu.

Armand.

Jeśli wysyłał do mnie jakieś wyzwania, nie odbierałem ich. Jeśli było jakieś przywitanie, nie wyczuwałem go w tej chwili. Patrzył tylko na mnie — promieniującą postać mieniącą się kosztownościami i ufryzowaną koronką. To było jak dostrzeżenie Kopciuszka na balu — ta wizja. Jak Śpiąca Królewna otwierająca oczy pod siecią pajęczych nici i odgarniająca je dłonią. Same czyste natężenie i intensywność wcielonej piękności zatkały mi dech w piersiach.

Doskonale ludzkie szaty, bez wątpienia podkreślające jeszcze bardziej jego nieludzkość, przez ułamek sekundy migocące, jak gdyby były oknami na ogień piekielny. A gdy usłyszałem jego głos, poczułem, że zniewala mnie do skoncentrowania się na tym, co mówi niskim tonem: Całą noc mnie szukałeś — odezwał się — i oto jestem, czekam na ciebie. Cały czas na ciebie czekałem.

Wydaje mi się, że wyczułem — nawet wtedy, gdy stanąłem jak wryty, niezdolny do odwrócenia wzroku — iż nigdy podczas moich wędrówek po ziemi nie przeżyłem podobnego objawienia i prawdziwego przerażenia tym, czym naprawdę byliśmy my, wampiry. Wydawał się wprost rozdzierająco niewinny, tu, w środku tego hulaszczego tłumu.

A przecież, kiedy patrzyłem na niego — zobaczyłem krypty, Usłyszałem bicie kotłów. Ujrzałem wypełnione pochodniami pola, na których nigdy nie byłem, poczułem na twarzy gorąco szalejących płomieni. Wizje nie pochodziły od niego, to raczej ja wydobywałem je z samego siebie.

Nigdy jednak Nicolas, śmiertelny czy nieśmiertelny, nie był tak nęcący. Nigdy Gabriela nie trzymała mnie w takiej niewoli.

Dobry Boże, to przecież miłość. To pożądanie. Wszystkie moje poprzednie miłostki były zaledwie zwykłym cieniem tego, co odczuwałem teraz. Jakimś bliżej nie sprecyzowanym porywem myśli dał mi do zrozumienia, że niezbyt mądrze z mojej strony byłoby teraz zaprzeczać sobie.

— Kto potrafi nas kochać? Ty i ja potrafimy, możemy więc kochać się nawzajem — wyszeptał i wydawało się, że jego usta tym razem poruszyły się.

Inni też spoglądali na niego. Widziałem, jak przepływali obok niego z absurdalną powolnością. Widziałem ich oczy zatrzymujące się na nim. Widziałem światło oświetlające go jeszcze inaczej, gdy pochylił się i opuścił głowę.

Zacząłem przepychać się w jego kierunku. Wydawało mi się, że uniósł prawą rękę i wskazywał na mnie, ale nie byłem pewien. Obrócił się i zobaczyłem nagle przed sobą postać młodego chłopaka o wąskiej talii, prostych ramionach i wysokich, mocnych łydkach pod jedwabnymi pończochami, chłopca, który obrócił się i otwierając drzwi, znów dał znak dłonią.

Przyszła mi do głowy szaleńcza myśl.

Szedłem za nim. Wydawało się, że nic z tamtych rzeczy nie miało miejsca. Nie było krypt pod cmentarzem Les Innocents, a on nie był tym odwiecznym, przerażającym wrogiem. W jakiś dziwny sposób byliśmy bezpieczni.

Byliśmy sumą naszych pożądań i to nas chroniło, a wielkie i nie skosztowane przerażenie przed własną nieśmiertelnością nie było już przede mną, przeciwnie nawigowaliśmy po spokojnym morzu, z dala rozpoznając znajome światła latarni; czułem, że najwyższa pora, byśmy znaleźli się nawzajem w swoich ramionach.

Po chwili otoczyła nas ciemność panująca w pokoju, odosobnienie, chłód. Odgłosy balu i zabawy ledwo do nas dochodziły. Był ciepły od krwi, którą musiał niedawno sycić się. Czułem wyraźnie siłę bicia jego serca. Przyciągnął mnie bliżej do siebie. Za wysokimi oknami mignęły światła przejeżdżających dorożek, a razem z ich odgłosem usłyszałem głuche strzępy rozmów o bezpieczeństwie, wygodzie i o wszystkim tym, czym był Paryż.

Nigdy nie umarłem. Świat rozpoczynał się na nowo. Rozłożyłem ramiona i poczułem jego serce bijące tuż tuż, gdy dotknęliśmy się. Wywołując imię Nicolasa, mojego Nicolasa, próbowałem go ostrzec, powiedzieć mu, że wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy teraz potępieni. Nasze życie wymykało się nam, kawałek po kawałku, spod naszej kontroli. Widząc w sadzie drzewa pełne jabłek, skąpane w świetle słonecznym, poczułem, że chyba zwariuję.

— Nie, mój najdroższy — szeptał do mnie. — Nie ma nic poza pokojem, słodyczą i twoimi ramionami.

— Wiesz, że to cholerne szczęście! — wyszeptałem nagle. — Jestem niezbyt posłusznym diabłem. Płaczę jak jakieś zbłąkane dziecię. Chcę iść do domu.

Tak, tak, jego wargi miały smak krwi, ale nie była to ludzka krew. To był ten sam eliksir, który Magnus podarował mi kiedyś.

Cofnąłem się gwałtownie. Tym razem mogłem uciec. Miałem jeszcze jedną szansę. Koło zdarzeń wykonało pełny obrót.

Zacząłem krzyczeć, że nie będę pił, że nie chcę, a wtedy poczułem nagle, jak palące ostrze przebija silnie moją szyję, wnika głęboko w ciało i jeszcze głębiej w duszę. Nie byłem w stanie poruszyć się, jakby działo się to tamtej nocy, ten zachwyt, ekstaza, uniesienie, lecz tysiąckrotnie silniejsze niż wówczas, gdy trzymałem innych śmiertelnych w swoich ramionach. Wiedziałem, co robił. Karmił się mną, pił moją krew, wysysał moje żyły.

Opadając na kolana poczułem, że przytrzymuje mnie. Nie potrafiłem zatrzymać krwi, wylewającej się ze mnie z potworną siłą.

— Diable! — próbowałem krzyknąć. Z trudnością wykrztusiłem słowo i poczułem bezwład w kończynach. — Diable! — zacharczałem ponownie. Udało mi się pochwycić go w omdleniu, w jakim również się znajdował, i rzucić na ziemię na wznak.

W jednej chwili siedziałem już na nim. Podniosłem go i roztrzaskując na kawałki oszklone drzwi, wyciągnąłem go na ulicę, prosto w noc. Obcasy jego butów odbijały się na kocich łbach ulicy, jego twarz opanowała całkowicie czysta wściekłość. Ścisnąłem mocno jego prawą rękę i rzucałem nim z boku na bok, a jego głowa odchyliła się do tyłu. W tej pozycji nie mógł nawet widzieć, gdzie zmierzamy. Prawą ręką zadawałem mu ciosy, aż krew zaczęła wypływać z jego uszu, oczu i nosa.

Zaciągnąłem go między drzewa, do miejsca oddalonego od światła Pałacu. Szamotał się i próbował wyswobodzić się nagłymi zrywami siły. Wykrzykiwał przy tym cały czas, że mnie zabije, ponieważ ma teraz moją siłę i moc. Wyssał ją ze mnie wraz z krwią i ona w powiązaniu z jego własną siłą sprawi, że stanie się niepokonany.

Rozwścieczony, mocniej zwarłem palce na jego szyi, wciskając jego głowę w piasek ścieżki, na której się znajdowaliśmy. Przyszpiliłem go do ziemi i zacząłem dusić, aż krew znów zaczęła lać się obficie z jego szeroko otwartych ust. Krzyczałby, gdyby mógł. Kolana wbiłem w pierś, a jego szyja nabrzmiała pod moimi palcami, gdy pieniąca się krew tryskała z jego ust. Rzucał się pode mną i obracał wściekle głową z jednej strony na drugą. Oczy rozszerzyły się, ale nic przez nie i tak nie widział. Wreszcie, gdy poczułem, że jego ciało wiotczeje, puściłem go. Po chwili znów zacząłem go bić, obracając bezwładne ciało. Następnie wyciągnąłem szpadę, aby odciąć mu głowę.

Niech sobie żyje w takim stanie, jeśli potrafi. Niech będzie nieśmiertelny w ten sposób, jeśli potrafi. Uniosłem szpadę i wtedy spojrzałem na niego jeszcze raz. Deszcz rozbryzgiwał się na jego twarzy, on tymczasem wpatrywał się we mnie rozszerzonymi oczyma, jak ktoś na wpół żywy, niezdolny nawet do błagania o łaskę, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu.

Czekałem. Chciałem, aby błagał o łaskę. Chciałem usłyszeć ten jego silny głos pełen kłamstw i przebiegłości, głos, który wcześniej sprawił, że uwierzyłem przez jedną czystą i oszałamiającą chwilę, że żyję, że jestem wolny i znów w stanie łaski. Przeklęte, niewybaczalne kłamstwo. Kłamstwo, którego nigdy już nie zapomnę, dopóki chodzić będę po ziemi. Chciałem, by wściekłość zaprowadziła mnie na skraj jego grobu.

Nie wydał z siebie jednak żadnego dźwięku.

W przedłużającej się chwili, pełnej ciszy i cierpienia z jego strony, na jego twarz powoli powróciło wcześniejsze piękno. Leżał jak zranione dziecko na żwirowej ścieżce, zaledwie kilka jardów od ulicy, z której dobiegał stukot końskich kopyt i trzeszczenie drewnianych kół powozów.

To zranione dziecko było przedłużeniem wieków całych zła i wieków wiedzy tajemnej. Nie splamił się przynoszącym hańbę błaganiem o litość. Było w nim odwieczne zło; ono zamieszkało w jego duszy i ono nim kierowało. W jego oczach dostrzegałem to, widziałem mroczne wieki przeszłości, o których sam mogłem tylko marzyć. Puściłem go, wyprostowałem się i schowałem szpadę do pochwy. Odszedłem na bok parę kroków i opadłem ciężko na kamienną mokrą ławkę stojącą w pobliżu.

W oddali, za zamkniętymi okiennicami pałacu, nadal trwały pracochłonne zabiegi i umizgi tańczących figur.

Między nami jednak była tylko noc. Patrzyłem na niego obojętnie, gdy tak leżał bez ruchu na ziemi. Był twarzą zwrócony do mnie, ale nie było to umyślne. Włosy przedstawiały mieszaninę poplątanych kosmyków i zakrzepłej krwi. Przymknął oczy, ramiona miał szeroko rozłożone. Wydawał się porzuconym dzieckiem czasu i nadprzyrodzonego przypadku, kimś równie żałosnym jak ja sam. Cóż uczynił, by stać się tym, kim był? Czy ktoś równie młody kiedyś dawno mógł przewidzieć znaczenie podjętych decyzji, by nic już nie wspomnieć o ślubach stania się tym, kim był?

Podniosłem się i wolno podszedłem do niego, spojrzałem na krew wsiąkającą w koronkową koszulę i zakrzepłe plamy krwi na jego twarzy. Wydawało mi się, że westchnął, że usłyszałem, jak wypycha z siebie powietrze. Nie otworzył oczu i dla ludzi śmiertelnych jego twarz pozostałaby pewnie nadal bez wyrazu, ale ja poczułem wyraźnie żal i smutek, które go wypełniały. Poczułem ich natężenie i wolałem, by tak nie było. Przez jedną krótką chwilę zrozumiałem przepaść, jaka nas dzieliła, i przepaść, jaka dzieliła jego próbę pokonania mnie od mojej raczej zwykłej i prostej obrony.

Rozpaczliwie próbowałem przezwyciężyć coś, czego sam dobrze nie pojmował. Odruchowo raczej i prawie bez wysiłku roztrzaskałem jego marzenia o pokonaniu mnie.

Cały ból, który towarzyszył myśli o Nicolasie, wrócił ponownie. Moja złość była niczym w porównaniu z jego nieszczęściem i rozpaczą.

Być może właśnie dlatego pochyliłem się i pomogłem Armandowi wstać. Być może też dlatego to zrobiłem, bo był tak przepięknie piękny i taki zagubiony, a w końcu byliśmy tego samego gatunku. To chyba zupełnie naturalne, przyznacie, że ktoś, kto był kimś takim samym jak on, powinien zabrać go z miejsca, gdzie wcześniej czy później zbliżyliby się do niego śmiertelni i przegonili go stąd.

Nie opierał mi się zupełnie. Po chwili stał już na własnych nogach. Potem szedł sennym krokiem obok mnie, opierając się na moim ramieniu, ale samodzielnie, choć musiałem bardzo pilnować, by nie upadł. Odeszliśmy od Palais Royal i poszliśmy w kierunku rue St. Honorè.

Nie zwracałem większej uwagi na przechodzących obok nas ludzi do chwili, kiedy ujrzałem znajomą postać, stojącą gdzieś pod drzewami, od której nie czułem żadnego ludzkiego zapachu śmiertelności. Była to Gabriela. Zaczęła podchodzić do mnie z lekkim wahaniem i bez słowa. Wyraz jej twarzy zmienił się wyraźnie, gdy dostrzegła zachlapaną krwią koszulę i rany na jego białej skórze. Wyciągnęła dłonie jakby w geście pomocy, jakby chciała pomóc dźwignąć go, choć, jak się wydawało, sama nie bardzo wiedziała, jak to zrobić.

Gdzieś w oddali, w mrocznych ogrodach, poczułem obecność pozostałych. Właściwie usłyszałem ich wcześniej nim dostrzegłem. Nicki był razem z nimi. Przybyli, tak jak Gabriela, przyciągnięci tu, mimo dzielących nas wielu mil, tumultem, zamieszaniem i owymi bliżej nie sprecyzowanymi wiadomościami, nie wiedzieć, w jaki sposób przesłanymi. Teraz stali wyczekująco i przyglądali się nam.

2

Zabrałem go ze sobą do stajni. Tam wsadziłem go na kobyłę. Wyglądało jednak na to, że w każdej chwili może się z niej zsunąć i spaść na ziemię. Umocowałem go mocniej w siodle i cała nasza trójka ruszyła w drogę.

Przez cały czas, gdy jechaliśmy przez pola za miastem, zastanawiałem się, co zrobić. Zastanawiałem się, co może oznaczać przywiezienie go prosto do mojego domu. Gabriela ani słowem nie wyraziła swojego sprzeciwu. Od czasu do czasu rzucała tylko spojrzenie w jego stronę. On tymczasem nie wydawał z siebie najmniejszego odgłosu, lekki jak dziecko, choć z dzieckiem nic nie mający wspólnego.

Z całą pewnością sam dobrze wiedział, gdzie znajduje się moja wieża. Czy kraty stanowiły zabezpieczenie przed jego wejściem do środka? Teraz zamierzam wziąć go ze sobą do wieży. Dlaczego Gabriela nic do mnie nie powiedziała? Było to przecież spotkanie, na które czekaliśmy, pragnęliśmy, by się odbyło. Z pewnością wiedziała, co zrobił.

Kiedy wreszcie zsiedliśmy z koni, ruszył pierwszy, ale poczekał na mnie przed bramą. Wyciągnąłem żelazny klucz i przyglądałem mu się uważnie, zastanawiając się, jakie obietnice należy wymóc na takim potworze, zanim wpuści się go do domu. Czy odwieczne prawa gościnności znaczyły coś dla stworzeń nocy?

Oczy miał rozszerzone, brązowe, znać było w nich klęskę. Wydawały się prawie senne.

Przez dłuższą, bezgłośną chwilę patrzył na mnie, a potem wyciągnął lewą rękę ku żelaznym prętom krat, zaciskając palce wokół jednego z nich. Patrzyłem bezradnie, gdy brama z trzaskiem zaczęła wyłamywać się z kamiennego obramowania. Powstrzymał się jednak i zadowolił niewielkim zaledwie wygięciem żelaznego pręta. Swego i tak dokonał. Zrozumiałem dobrze, że mógł bez trudu dostać się do wieży, kiedy tylko przyszłaby mu na to ochota.

Przyjrzałem się żelaznemu prętowi, który wygiął. Przecież pokonałem go, pobiłem. Czy potrafiłbym teraz zrobić z tym żelastwem to samo? Nie wiedziałem. Niezdolny do oszacowania własnej siły i mocy — jak mógłbym się spodziewać, że ocenię właściwie jego siłę?

— Chodź — usłyszałem nieco zniecierpliwiony głos Gabrieli. To ona teraz poprowadziła schodami w dół, do krypt w piwnicach.

Było tu jak zwykle zimno. Świeże, wiosenne powietrze wcale tu nie docierało. Gabriela rozpaliła ogień w starym palenisku, gdy tymczasem ja zapaliłem świece. On przysiadł na kamiennej ławie i przyglądał się nam. Widziałem, że pod wpływem ciepła jego ciało zdawało się powiększać, a rytm oddechu także się zmienił. Gdy rozglądał się po sali, odnosiło się wrażenie, że wchłaniał w siebie całe światło. Wzrok miał teraz jasny. Niemożliwością pozostaje przecenienie efektu działania ciepła i światła na wampiry.

Przysiadłem na sąsiedniej ławie i podobnie jak on zacząłem beznamiętnie rozglądać się po sali. Cały ten czas Gabriela pozostawała na nogach. Teraz zbliżyła się do Armanda, wyciągnęła chusteczkę i przyłożyła ją do jego twarzy. Patrzył na nią tak samo jak na ogień i świece czy cienie skaczące po łukowym sklepieniu. Wywołało to w nim takie samo zainteresowanie, jakie objawiał wobec wszystkich pozostałych rzeczy.

Dreszcz przeszedł przez moje plecy, gdy zdałem sobie sprawę, że rany na jego twarzy prawie zupełnie zniknęły! Kości zrosły się na nowo i poprzedni kształt twarzy całkowicie został już odtworzony. Wyglądał tylko nieco mizernie z powodu utraty krwi. Serce rozszerzyło mi się nieznacznie, całkiem wbrew mojej woli, podobnie jak na flankach, gdy usłyszałem jego głos. Myślałem o bólu zaledwie pół godziny temu w Palais Royal, kiedy byłem omdlały z głębokimi ranami na szyi od jego kłów.

Nienawidziłem go.

Nie mogłem jednak powstrzymać się od patrzenia na niego. Gabriela tymczasem zaczesała mu włosy. Ujęła jego dłonie i wytarła z nich krew. Wydawał się zupełnie bezradny podczas tych wszystkich czynności. Na jej twarzy natomiast malował się wyraz nie tyle opiekuńczego anioła, lecz bardziej zaciekawienia, potrzeby zbliżenia się do niego, dotknięcia go, badawczego zlustrowania. W drżącym olśnieniu spoglądali wzajemnie na siebie. Pochylił się trochę do przodu. Oczy pociemniały mu i były teraz pełne wyrazu, gdy ponownie odwrócił wzrok ku palenisku. Gdyby nie zakrzepła krew na koronkowej koszuli, mógłby wyglądać zupełnie jak człowiek. Mógłby…

— Co teraz zrobisz? — zapytałem. Odezwałem się, aby Gabrieli wyjaśnić sytuację. — Czy zostaniesz w Paryżu i pozwolisz Eleni i pozostałym decydować dalej o sobie?

Brak odpowiedzi. Przyglądał mi się badawczo, potem wzrok przerzucił na ławki, na sarkofagi.

Trzy sarkofagi.

— Z pewnością wiesz, co oni teraz robią — powiedziałem. — Czy wyjedziesz z Paryża, czy też zostaniesz?

Wydawało się, że chciał mi raz jeszcze powiedzieć o znaczeniu i ważności tego wszystkiego, co mu i im wszystkim uczyniłem, ale zaniechał tego. Przez jedną krótką chwilę jego twarz przybrała nieszczęśliwy wyraz. Znać było na niej klęskę. Była ciepła i pełna ludzkiego cierpienia. Zastanawiałem się, ile ma lat. Jak dawno temu był ludzkim młodzieńcem w tym wieku, w którym zatrzymany został w nim na wieczność.

Słyszał mnie, ale nic nie odpowiedział. Zerkał tylko na stojącą przy ogniu Gabrielę, to znowu na mnie. Wreszcie, nie używając słów, przekazał mi następujące oświadczenie:

— Kochaj mnie. Zniszczyłeś wszystko! Ale jeśli będziesz mnie kochał, wszystko może być odtworzone w nowej formie. Kochaj mnie.

To bezgłośne błaganie miało jednak swoją wymowę, choć nie potrafiłem tego określić słowami.

— Co mam zrobić, abyś mnie pokochał? — wyszeptał. — Co mam ci dać? Wiedzę o wszystkim, czego sam byłem świadkiem, sekrety naszej mocy, tajemnicę mojego istnienia?

Bluźnierstwem zdawało się teraz odpowiedzieć. I tak jak na flankach, z trudem opanowałem cisnące się do oczu łzy. Poza całą czystość jego bezgłośnej łączności ze mną, jego głos odbijał się wspaniałym rezonansem od uczuć, o których właśnie mówił. Przyszło mi do głowy, podobnie jak w katedrze Notre Dame, że mówi tak, jak chyba mówić muszą aniołowie, jeśli w ogóle istnieją.

Otrząsnąłem się jednak z tych nieistotnych myśli, z tego zauroczenia samym faktem jego obecności obok mnie. Obejmował mnie, dotknął mojej twarzy pochylonym czołem. Znów poczułem jego wezwanie, choć nie takie silne i zniewalające, jak w tamtej chwili, w Palais Royal. Głos, którym przemawiał do mnie, był jak z odległości wielu mil. Powiedział mi, że są rzeczy, które tylko my dwaj zrozumiemy i tylko my będziemy o nich wiedzieć. Śmiertelni nigdy nie byliby w stanie ich zrozumieć. Powiedział, że gdybym otworzył się dla niego i oddał mu swoją siłę oraz swoje tajemnice, on podzieliłby się ze mną swoimi. Został zmuszony do próby zniszczenia mnie, ale kocha mnie tym bardziej, że nie udało mu się tego dopiąć. To była bolesna, prowokująca myśl. A jednak poczułem niebezpieczeństwo. Słowa, które nasunęły się automatycznie, były jasne: Strzeż się!

Nie wiem, co widziała czy słyszała Gabriela. Nie wiem, co odczuwała w tej chwili.

Instynktownie unikałem tego wzroku, choć zarazem wydawało mi się, że niczego teraz bardziej nie pragnę niż spojrzeć mu prosto w twarz i zrozumieć go, a przecież wiedziałem, że nie wolno mi. Przed oczyma ponownie pojawiły mi się kości pod Les Innocents, ujrzałem migocące ognie piekielne, które stworzyła moja wyobraźnia w Palais Royal. Nawet koronkowe i atłasowe ubranie XVIII wieku nie było w stanie dać mu ludzkiej twarzy.

Nie potrafiłem tego przed nim ukryć i jednocześnie bolało mnie, że nie mogłem wytłumaczyć się z tego Gabrieli. Straszna cisza, która istniała pomiędzy mną a Gabrielą w tej chwili, była wprost nieznośna.

Z nim mógłbym rozmawiać, tak, z nim mógłbym śnić sny i marzenia. Szacunek i przerażenie, które we mnie wzbudzał, sprawiły, że wyciągnąłem dłonie i objąłem go, walcząc w tej samej chwili z zakłopotaniem i pragnieniem.

— Wyjedź z Paryża — wyszeptał. — Ale zabierz mnie ze sobą. Nie wiem, jak żyć dalej teraz i tutaj. Potykam się bez przerwy o sytuacje napawające mnie nie kończącym się przerażeniem. Proszę…

Usłyszałem swój własny głos:

— Nie.

— Czy nie przedstawiam dla ciebie żadnej wartości? — zapytał.

Odwrócił się do Gabrieli. Jej twarz była przestraszona i nieruchoma, gdy patrzyła na niego. Nie potrafiłem zgadnąć, co teraz działo się w jej sercu, i ku swojemu zmartwieniu zdałem sobie sprawę, że zaczął mówić coś do niej, wyłączając mnie z konwersacji. Jaka była jej odpowiedź?

Błagał nas teraz oboje.

— Czy poza sobą nie szanujecie już na tej ziemi zupełnie nic?

— Mogłem cię dzisiaj zniszczyć — odezwałem się — ale właśnie szacunek zabronił mi to zrobić.

— Nie — potrząsnął głową, zupełnie jak człowiek.

— To by ci się nigdy nie udało.

Uśmiechnąłem się. Prawdopodobnie miał rację. Doprowadziliśmy go jednak do kompletnego unicestwienia w całkiem inny sposób.

— Tak — odezwał się ponownie. — To prawda. Zabijcie mnie. Pomóżcie mi — wyszeptał. — Dajcie mi choć kilka krótkich lat z tych, które macie przed sobą oboje. Błagam was. O to jedno was proszę.

— Nie — odparłem raz jeszcze.

Był zaledwie o stopę ode mnie, na ławie. Patrzył na mnie. I oto znowu ujrzałem ów straszliwy spektakl przemieniającej się jego twarzy, gdy zwęziła się i pociemniała, gdy zacisnęła się w sobie pod wpływem wściekłości. Zdawało się, że nie zawierała w sobie prawdziwego ciała, substancji, a przy sile utrzymywała go tylko determinacja i wola. Gdy strumień woli został przerwany, stopniał jak woskowa lalka. Podobnie jednak jak poprzednio, szybko otrząsnął się z tego, prawie natychmiast. „Halucynacja” minęła zupełnie.

Wstał i wycofał się w kierunku ognia. Wola i determinacja, które wydobywały się z niego, były takie, jakby nie należały do niego ani do nikogo i niczego, co pochodziło z tego świata. Płomienie szalejące za jego plecami utworzyły wokół jego głowy niesamowitą poświatę.

— Przeklinam cię — wyszeptał. Poczułem przepływ nagłego strachu.

— Przeklinam cię — powtórzył i podszedł trochę bliżej.

— Kochaj zatem śmiertelnych i żyj tak, jak do tej pory żyłeś, nieostrożnie, nieuważnie, brawurowo, lekkomyślnie, ze swoim apetytem na wszystko i miłością do wszystkiego, ale przyjdzie czas, kiedy tylko miłość do swojego własnego gatunku będzie mogła cię uratować. — Zerknął na Gabrielę. — I nie mam na myśli dzieci takich jak ona!

Było to tak mocno powiedziane, że nie potrafiłem ukryć wrażenia. Zdałem sobie sprawę, że unoszę się z ławy i przemykam jak najdalej od niego w stronę Gabrieli.

— Nie przychodzę do ciebie z pustymi rękoma — naciskał coraz mocniej, choć jego głos zdecydowanie złagodniał. — Nie przychodzę z błaganiem, nie oferując niczego w zamian. Spójrz na mnie. Powiedz, że nie potrzebujesz tego, co we mnie widzisz, we mnie, który posiadam siłę, aby poprowadzić cię przez ciężkie próby będące jeszcze przed tobą.

Mrugnął powiekami w kierunku Gabrieli i przez jedną krótką chwilę przywarł do niej wzrokiem, gdy ona tymczasem zesztywniała i zaczęła drżeć.

— Zostaw ją w spokoju — odezwałem się.

— Nie wiesz, co chcę jej powiedzieć — odpowiedział chłodno. — Nie chcę wcale jej zranić. Powiedz mi, co w swojej miłości do ludzi udało ci się zrobić do tej pory?

Powiedziałby coś strasznego, gdybym go nie powstrzymał, coś, co zraniłoby mnie albo Gabrielę. Wiedział dobrze, co wydarzyło się z Nickim. Wiedziałem o tym. Jeśli, gdzieś głęboko w duszy, życzyłem jak najgorzej Nickiemu, on wiedział o tym także! Dlaczego pozwalałem mu na to? Dlaczego nie wiedziałem wcześniej, do czego jest zdolny.

— Och, ale to zawsze jest parodia, czy nie widzisz tego? — odezwał się z taką samą delikatnością w głosie. — Za każdym razem, kiedy śmierć i przebudzenie zniszczy śmiertelnego ducha, jeden będzie nienawidzić za odebrane mu życie, a drugi zakosztuje w ekscesach, które potępiasz. Trzeci pojawi się szalony i wszystko zniszczy, jeszcze inny będzie potworem, nad którym nie będziesz miał kontroli. Jeszcze inny wreszcie będzie ci zazdrościł twojego starszeństwa i przewagi, albo odgrodzi się od ciebie.

Mówiąc to, raz jeszcze zerknął w stronę Gabrieli i lekko się uśmiechnął.

— Zawsze będzie między wami rozdzielający welon. Stwórz ich legion, a i tak na wieki zostaniesz sam!

— Nie chcę tego słuchać. To nic nie oznacza — powiedziałem.

W tym czasie twarz Gabrieli przeobraziła się. Nastąpiła w niej jakaś szpetna zmiana. Wpatrywała się teraz w niego z nienawiścią. Byłem tego pewny.

Wydał z siebie gorzkie parsknięcie, które wydało się śmiechem, choć w rzeczywistości wcale nim nie było.

— Kochankowie o ludzkich twarzach — zaczął szydzić. — Czy nie widzisz swojej pomyłki? Ten twój przyjaciel nienawidzi ciebie wprost bezmyślnie. A ona? Mroczna Zamiana uczyniła ją jeszcze chłodniejszą, oschłą, przyznasz chyba? Ale nawet ona, choć jest silna, przeżyje takie chwile, kiedy myśl o nieśmiertelności napełni ją przerażeniem A kogo, jak myślisz, będzie mogła za to winić?

— Jesteś głupcem — usłyszałem szept Gabrieli.

— Chciałeś przed tym uchronić skrzypka, ale nigdy nie przyszło ci do głowy, aby ją przed tym uchronić.

— Ani słowa więcej — odpowiedziałem. Sam prosisz się o to, aby cię nienawidzić. Czy tego właśnie chcesz?

— To, co mówię, jest prawdą i dobrze o tym wiesz. A to, o czym się nigdy nie dowiecie oboje, to pełna głębia wzajemnej nienawiści, resentymentów i urazów. Albo cierpienia… Albo miłość.

Przerwał, a ja nie potrafiłem nic powiedzieć. Mówił dokładnie o tym, czego obawiałem się. Sam nie wiedziałem, jak się bronić.

— Jeśli nie zostaniesz ze mną i opuścisz mury z nią — podjął na nowo — zrobisz to raz jeszcze. Nicolasa nigdy nie posiadałeś. A ona już się zastanawia, czy kiedykolwiek uwolni się od ciebie. A ty, zupełnie odwrotnie niż ona, nie potrafiłbyś znieść samotności.

Nie umiałem na to odpowiedzieć. Oczy Gabrieli zwęziły się, jej usta stały się jakby jeszcze bardziej okrutne.

— Nadejdzie więc taki czas, że będziesz szukał innych śmiertelnych — kontynuował — mając nadzieję, raz jeszcze i ponownie, że Mroczna Zamiana przyniesie ci wreszcie miłość, której pragniesz. A spośród tych świeżo uczynionych i nie przewidywalnych dzieci spróbujesz ukształtować twoje cytadele do walki z czasem. No cóż, będą raczej więzieniami, jeśli w ogóle trwać będą przez choćby pół wieku. Ostrzegam cię. Tylko z równie silnymi i mądrymi, jak ty sam, stworzyć można prawdziwą cytadelę przeciwko czasowi.

Cytadela przeciwko czasowi. Nawet przy mojej niewiedzy te słowa miały swoją siłę. Strach nabrzmiał we mnie. Gotów byłem przysłonić wszystko inne.

Przez chwilę Armand wydawał się bardzo daleko, nieopisanie piękny w świetle ognia. Ciemne, kasztanowe strąki jego włosów opadały na gładkie czoło, usta miał rozchylone i uniesione lekko w uszczęśliwionym uśmiechu.

— Jeśli nie można po staremu, czy nie możemy chociaż mieć siebie nawzajem? — zapytał, a tym razem jego głos był znowu głosem wezwania. — Kto inny zrozumie lepiej twoje cierpienie? Kto inny będzie lepiej wiedział, co przyszło ci do głowy tej nocy, kiedy stałeś na scenie swojego małego teatrzyku i przeraziłeś tych wszystkich, których wcześniej kochałeś?

— Nie mów o tym — szepnąłem.

Cały jednak zdecydowanie łagodniałem, poddając się jego oczom i głosowi. Tak, blisko mnie była ta sama ekstaza, którą czułem wtedy na flankach. Całym wysiłkiem woli sięgnąłem dłonią ku Gabrieli.

— Kto rozumie lepiej, jakie myśli kłębiły się w twojej głowie, kiedy moi odszczepieńcy i byli wyznawcy, zanurzeni w muzyce twojego cennego skrzypka, wymyślili sobie to bulwarowe przedsięwzięcie — widmo? — zapytał.

Nic nie mówiłem.

— „Teatr Wampirów”! — jego usta wydłużyły się w najsmutniejszym uśmiechu. — Czy on rozumie ironię i okrucieństwo, które w tym tkwią? Czy ona wie, jak to było, kiedy stałeś na tej scenie jako młody mężczyzna i słyszałeś, jak widownia wiwatuje na twoją cześć? Kiedy czas był twoim przyjacielem, a nie twoim wrogiem, tak jak teraz? Kiedy za kulisami wyciągałeś dłonie, a twoje śmiertelne ukochane nadbiegały do ciebie, twoja mała rodzina, wtulając się w ciebie?

— Przestań, proszę. Proszę cię, nie mów nic więcej.

— Czy ktoś inny zna lepiej otchłań twojej duszy?

Moce magiczne. Czy kiedykolwiek zostały użyte z większą wprawą? Co w rzeczywistości mówił nam pod tym strumieniem pięknej wymowy? Przyjdź do mnie, a ja będę słońcem, wokół którego krążyć będziesz zamknięty w orbicie, a moje promienie odsłonią tajemnice, które trzymasz w ukryciu przed wszystkimi i ja, który mam czar i siłę, o jakiej ty nie masz pojęcia, zdobędę kontrolę nad tobą, posiądę cię i wreszcie zniszczę!

— Zapytałem cię już wcześniej — usłyszałem własny głos. — Czego chcesz? Czego naprawdę chcesz?

— Ciebie! — rzucił krótko. — Ciebie i jej! Abyśmy na tych rozstajach stali się trójką, abyśmy byli razem.

— Czyż nie chodzi ci o to, abyśmy poddali się tobie?

Potrząsnąłem głową. Dostrzegłem to samo zmęczenie i napięcie u Gabrieli.

Nie był zły, nie było w nim teraz złośliwości. A jednak powtórzył raz jeszcze tym samym zwodniczym głosem:

— Przeklinam cię.

Poczułem, jakby powiedział to bez większego przekonania.

— Zaofiarowałem ci siebie w chwili, w której mnie pokonałeś — powiedział. — Pamiętaj o tym, kiedy twoje mroczne dzieci uderzą w ciebie, kiedy powstaną przeciwko tobie. Przypomnij sobie mnie.

Byłem bardziej wstrząśnięty niż w smutnych i okropnych chwilach, gdy kończyłem z Nicolasem, wtedy, w teatrze Renauda. Nigdy nie odczuwałem takiego strachu, nawet w kryptach Les Innocents, jak teraz, w tym pomieszczeniu, odkąd tu weszliśmy.

Znów zakipiał w nim gniew, coś zbyt straszliwego, by poddało się kontroli. Przyglądałem mu się, jak pochylił głowę i odwrócił ją ode mnie. Stał się mały, lekki, trzymał ręce blisko siebie, stojąc przed płomieniami i myślał o groźbach, które mogłyby mnie zranić; usłyszałem je, choć jego usta nigdy ich nie wypowiedziały. Coś jednak zakłóciło mi wzrok przez ułamek sekundy. Może była to gasnąca świeca, może mrugnięcie mojej powieki. Cokolwiek by to nie było, on zniknął, czy raczej próbował zniknąć. Oto zobaczyłem, że odskakuje od ognia wielkim susem.

— Nie! — wykrzyknąłem, rzucając się na oślep w tamtym kierunku. Celnie.

Trzymałem go mocno w swoich dłoniach, na powrót zmaterializowanego. Choć wykonał bardzo szybki ruch, ja byłem jeszcze szybszy. Staliśmy oto naprzeciw siebie w przejściu krypty i raz jeszcze wypowiedziałem swój sprzeciw, nie chciałem go puścić.

— Nie w ten sposób, nie możemy się tak rozstać, w nienawiści, w nienawiści nie możemy.

Moja determinacja stopniała natychmiast i obejmowałem go, ściskałem tak mocno, że nie mógł wyswobodzić się z mojego uścisku, nie mógł nawet poruszyć się.

Obojętne mi było, kim był bądź co wcześniej uczynił, czy nawet to, że próbował mnie pokonać. Nie obchodziło mnie, że nie byłem już człowiekiem śmiertelnym i że nigdy już nim nie zostanę.

Chciałem tylko, by jednak został.

Chciałem być z nim razem bez względu na to, kim był i bez względu na to, czy to wszystko, o czym opowiadał, było prawdą czy nie. A jednak nigdy rzeczy nie mogły się tak ułożyć, jak on by tego pragnął. Nigdy nie mógłby zdobyć takiej siły, by nas pokonać. Nie mógłby rozdzielić nas, Gabrieli i mnie.

Zastanawiałem się, czy on rzeczywiście dobrze rozumiał to, o co prosił? Czy było możliwe, że wierzył w te własne, niewinne słowa.

Bez słowa, nie prosząc nawet o zgodę, ująłem go za rękę i poprowadziłem z powrotem do kamiennej ławy przy ogniu. Znów poczułem niebezpieczeństwo, straszliwe niebezpieczeństwo. Teraz jednak nie miało to już żadnego znaczenia. Musiał tu pozostać z nami.


Gabriela mruczała coś do siebie pod nosem. Chodziła po sali z kąta w kąt. Suknia zsunęła jej się nieco z ramienia. Była tak zaabsorbowana, że zdawała się nas nawet nie dostrzegać. Armand przyglądał się jej uważnie, a ona, gdy odwróciła się w jego stronę, zupełnie niespodziewanie przemówiła do niego.

— To ty przychodzisz do niego i ty mówisz „zabierz mnie ze sobą”. Ty mówisz „kochaj mnie” i ty napomykasz coś o wyższej wiedzy, sekretach. A przecież w rzeczywistości nic nam nie dajesz, nam obojgu, poza zwykłymi kłamstwami.

— Pokazałem wam moją moc, abyście zrozumieli — odpowiedział cichym szeptem.

— Nie, pokazałeś tylko kilka sztuczek — odparła natychmiast. — Pokazałeś nam obrazy. I to w dodatku raczej dziecięce wizje. Cały czas to robisz — otumaniłeś Lestata w Palais Royal najbardziej wspaniałą iluzją tylko po to, aby go zaatakować. A tutaj, gdy mamy przerwę w walce, chcesz włożyć klina między nas i skłócić nas…

— Tak, przedtem iluzja, przyznaję — odpowiedział. — Ale wszystko, co mówiłem tutaj, to prawda. Już teraz pogardzasz swoim synem za jego miłość do śmiertelnych, za jego potrzebę przebywania między nimi, za jego oddanie temu skrzypkowi. Ty wiedziałaś, że Dar Ciemności zmieni go w szaleńca i że w rezultacie w końcu go zniszczy. Sama marzysz o wolności od wszystkich Dzieci Ciemności. Nie możesz i nie musisz ukrywać tego przede mną.

— Jak bardzo wszystko upraszczasz — odrzekła. — Niby rozumiesz, ale tak naprawdę nie rozumiesz. Ile śmiertelnych lat swojego żywota przeżyłeś na tym świecie? Czy pamiętasz chociaż coś z tego czasu? To, co postrzegałeś, to nie suma wszystkich namiętności i uczuć, jakie ja żywię wobec mojego syna. Kocham go, jak nigdy nie kochałam, żadnej innej istoty stworzonej przez Boga. W mojej samotności mój syn jest dla mnie wszystkim. Jak to się dzieje, że nie potrafisz zinterpretować właściwie tego, co sam widzisz?

— To właśnie ty nie potrafiłaś tego zrobić — odpowiedział równie łagodnie jak poprzednio. Gdybyś kiedykolwiek w przeszłości odczuwała prawdziwą tęsknotę za kimkolwiek, wiedziałabyś, że to, co czujesz teraz do swego syna, naprawdę nic nie znaczy.

— To do niczego nie prowadzi — wtrąciłem się — mówić do siebie w ten sposób.

— Nie — mówiła nadal do niego, jakby nie zwracając uwagi na to, co powiedziałem. — Mój syn i ja jesteśmy bliscy sobie nie tylko pokrewieństwem. W ciągu pięćdziesięciu lat mojego życia nie znałam poza nim nikogo równie silnego jak ja. A to, co nas rozdziela, możemy zawsze naprawić. W jaki sposób moglibyśmy uczynić ciebie jednym z nas, jeśli dla ciebie te rzeczy tyle są warte, co podpałka dla ognia?! Zrozum jednak mnie lepiej — cóż możesz dać nam z siebie, czego moglibyśmy rzeczywiście pragnąć?

— Moje wskazówki, ot co — odpowiedział. — Rozpoczęliście swoją wielką przygodę, a brak wam wiary, która podtrzymywałaby was w dalszej drodze. Nie możecie żyć dalej bez jakiejkolwiek wskazówki…

— Miliony ludzi żyje bez wiary czy wskazówek. To właśnie ty nie potrafisz bez tego żyć — odparła.

Ból wydobywający się z niego. Cierpienie. Ona jednak nadal mówiła pewnym, pozbawionym emocji głosem. Brzmiało to prawie jak monolog.

— Noszę w sobie wiele pytań, są rzeczy, które muszę poznać. Nie potrafię żyć bez przyjęcia jakiejś filozofii, ale to nie ma nic wspólnego ze starą wiarą w bogów czy w diabły. — Znów zaczęła przemierzać pokój, rzucając spojrzenia w trakcie mówienia. — Chcę wiedzieć na przykład, dlaczego istnieje piękno, dlaczego natura upiera się przy tym, by je wymyślać i jakie jest powiązanie między żywiołem burzy z piorunami a odczuciami, jakie w nas wywołują? Jeśli Bóg nie istnieje, jeśli te rzeczy nie są zunifikowane, zjednoczone w jeden metaforyczny system — dlaczego zatem zachowują dla nas taką moc symboliczną? Lestat nazywa to Dzikim Ogrodem, ale mnie takie wyjaśnienie nie wystarcza. I muszę wyznać, że ta maniakalna ciekawość, czy jak chcesz sam to nazwać, odsuwa mnie od moich ludzkich ofiar i wyprowadza na otwarty teren, z dala od dzieł ludzkich rąk. Być może oddali mnie też i od mojego syna, który sam pozostaje cały czas właśnie pod urokiem tych wszystkich rzeczy, które są ludzkie.

Podeszła do Armanda. W sposobie jej zachowania nic nie zdradzało kobiety. Jej oczy zwęziły się, gdy spojrzała mu prosto w twarz.

— To właśnie jest latarnią, dzięki której dostrzegam Diabelski Gościniec — wysyczała. — Według jakiej wskazówki ty podróżujesz po tym świecie? Czego tak naprawdę nauczyłeś się poza oddawaniem czci diabłu i przesądami? Co ty wiesz o nas, o tym, w jaki sposób powstaliśmy? Powiedz nam coś o tym, a być może okaże się to coś warte.

Zatkało go. Nie potrafił ukryć swojego zdumienia. Gapił się teraz na nią w dziecięcym wprost zakłopotaniu. Następnie wstał i przemknął obok niej, w oczywisty sposób próbując uciec przed nią, ukłuty boleśnie i potłuczony.

Zapadła cisza, a ja przez moment poczułem się dziwnie, jakbym chciał go bronić. Gabriela wypowiedziała niczym nie upiększoną prawdę o rzeczach, które ją interesowały, tak jak to było w jej zwyczaju, odkąd pamiętam. Jak zawsze — było w tym coś gwałtownego i lekceważącego. Mówiła o tym, co miało dla niej znaczenie, nie zastanawiając się ani przez chwilę nad tym, co mogło to dla niego oznaczać.

Wejdźmy na nową płaszczyznę porozumienia, dała mu wyraźnie do zrozumienia, na moją płaszczyznę. Został ogłuszony i upokorzony. Stopień jego bezradności stawał się już alarmujący. Nie potrafił zebrać się do kupy po jej ataku.

Odwrócił się i ponownie podszedł do ławy, jak gdyby chciał usiąść, a jednak skręcił w kierunku sarkofagów, potem jeszcze w stronę ściany. Wydawało się, że masywne przedmioty i płaszczyzny odpychają go od siebie, jak gdyby jego wola w zderzeniu z nimi, najpierw niewidzialnie, a potem fizycznie, odrzucona była na odległość. Kręcił się po pokoju, a następnie po wąskiej kamiennej klatce schodowej, by wreszcie ponownie zjawić się przed nami.

Jego myśli były dobrze zabarykadowane od wewnątrz, albo jeszcze gorzej — nie było ich tam wcale! Były tylko tłoczące się w nieładzie obrazy tego, co widział przed sobą, zwykłe rzeczy materialne, odpowiadające bezrozumnym spojrzeniem, ot — wielkie drzwi z żelaznymi ćwiekami, świece, płonący ogień. Jakaś wywołana myśl o paryskich ulicach, ulicznych sprzedawcach, przejeżdżających kabrioletach, pomieszanych odgłosach orkiestry, straszny bełkot słów i zwrotów z książek, które czytał jeszcze niedawno.

To było nie do zniesienia, ale Gabriela dała mi znak ręką, bym nie ruszał się z miejsca.

Coś się działo w krypcie. Coś wisiało w powietrzu. Coś zmieniło się, choć dalej paliły się świece, i ogień trzaskał i lizał płomieniami zaczernioną ścianę za paleniskiem, a szczury biegały w lochach pełnych trupów.

Armand stał w zwieńczonych łukiem odrzwiach i wydawało się, że minęły długie godziny, choć wcale tak nie było. Gabriela stała daleko w kącie sali z twarzą skoncentrowaną i promieniującymi oczyma. Armand zamierzał nam coś powiedzieć, ale nie miało to być żadne wytłumaczenie. Nie mieliśmy pojęcia, od czego zacznie. Było tak, jakbyśmy rozdzielili go na pół, a obrazy zaczęły wypływać z niego jak krew.

Armand był teraz tylko młodym chłopcem stojącym w drzwiach. Zdałem sobie sprawę z tego, co odczuwałem. To była potworna poufałość, która sprawiała, że nawet najbardziej fascynujące chwile zabijania wydawały się mroczne i całkowicie pod kontrolą. Został otwarty i nie potrafił już dłużej zatrzymać w sobie oszałamiającego potoku obrazów, który sprawił, że jego dawny cichy głos zdawał się być cienki, liryczny i pogodzony z losem.

Czy to właśnie znaczyło niebezpieczeństwo trzymające mnie cały czas w strachu? Nawet gdy rozpoznałem je i poddawałem się mu — sądziłem, że wszystkie wielkie lekcje mojego życia przyswoiłem sobie poprzez wyrzeczenie się strachu. Strach raz jeszcze roztrzaskiwał skorupę, która mnie otaczała.

Nigdy — nigdy podczas całego mojego życia, czy to śmiertelnego, czy nieśmiertelnego — nigdy nie zostałem zagrożony poufałością tak zupełnie bezpośrednio jak w tej chwili.

3

HISTORIA ARMANDA

Sala rozpłynęła się. Ściany zniknęły. Nadjechali jeźdźcy. Zbierająca się chmura na horyzoncie. Krzyki przerażenia. Kasztanowowłose dziecko w surowym chłopskim ubraniu biegnie przed siebie w przerażeniu, gdy tymczasem jeźdźcy odłączają się od hordy i zbliżają się coraz bardziej. Po chwili walczące i kopiące dziecko rzucone zostaje na grzbiet koński w poprzek siodła jednego z jeźdźców, który zabiera je ze sobą na koniec świata.

Tym dzieckiem był Armand.

Miejsce, gdzie wszystko to się wydarzyło, to południowe stepy Rosji. Armand jednak nie wiedział, że to Rosja. Znał Matkę, Ojca, Kościół, Boga i Szatana, ale nie rozumiał nawet imienia swego domu czy nazwy języka, którym się posługiwał, czy też tego, że owi jeźdźcy, którzy go porwali, byli Tatarami. Nie zdawał też sobie sprawy, że nigdy już nie ujrzy tego, co do tej pory znał i kochał.

Ciemność, hałaśliwy tumult, kołysanie statku i nie kończąca się choroba morska. Wynurzająca się ze strachu ogłuszająca rozpacz, wielka, migająca światłami obca ziemia, pełna niewyobrażalnych do tej pory budynków. Taki był Konstantynopol w ostatnich dniach Imperium Bizantyjskiego, z ową fantastyczną różnorodnością i targami niewolników. Groźna paplanina obcych języków, gesty pełne gróźb wyrażane w uniwersalnym języku rąk i wszystko wokół tak obce, groźne i wrogie, że nie potrafił się w tym rozeznać ani myśleć o ucieczce.

Musiały minąć lata, wiele lat, przeżytych już poza życiem śmiertelnym, zanim Armand mógł spojrzeć wstecz na tę straszną chwilę i określić rzeczy, które wtedy widział, nazwać po imieniu, uporządkować historie bizantyjskich dworzan, którzy chcieli go wykastrować, i islamskich strażników haremów, którzy chcieli zrobić to samo, i dumnych mameluków, egipskich żołnierzy, którzy chcieli zabrać go ze sobą do Kairu, gdyby tylko był silniejszy i bardziej się nadawał, i promiennych, łagodnie przemawiających Wenecjan w swoich trykotach i aksamitnych kubrakach, chrześcijan tak jak on, a przecież przyglądających mu się badawczo z łagodnym uśmiechem, gdy tymczasem on stał nieruchomo bez słowa, niezdolny do wykrztuszenia odpowiedzi na ich pytania, niezdolny do błagania czy nawet do tego, aby mieć jakąkolwiek nadzieję.

Ujrzałem morza, które roztaczały się przed nim — wielkie przestrzenie błękitu Morza Egejskiego i Adriatyku — chorobę morską, która ponownie dała mu się we znaki, i uroczyste ślubowanie, aby skończyć ze sobą. A potem wielkie mauretańskie pałace Wenecji, wznoszące się nad połyskującą tonią laguny, dom, do którego został zabrany, z tuzinem sekretnych izb i pomieszczeń, światło nieba przebijającego się przez zakratowane okna, innych chłopców mówiących do niego w tym łagodnym, dziwnym języku mieszkańców Wenecji, i groźby, i pochlebstwa, gdy przekonał się, wbrew całemu strachowi i przesądom, że musi dopuścić się grzechu z nie kończącą się procesją nieznajomych w tym krajobrazie z marmuru i światła pochodni. Każda sala objawiała mu się nowym tableau czułości, które poddawane były temu samemu rytuałowi i niewytłumaczalności, a wreszcie podstawowej żądzy.

Aż wreszcie którejś nocy, kiedy od wielu dni odmawiał podporządkowania się i był głodny, obolały i już nie chciał więcej z nikim rozmawiać — został ponownie wepchnięty poprzez jedne z tych drzwi do wewnętrznej komnaty, tak jak stał, brudny i oślepły od ciemności, jakie panowały w sali, w której go zamykano. Odebrał go mężczyzna ubrany w czerwony aksamit, o podłużnej i prawie świetlistej twarzy. Dotknął go delikatnie zimnymi palcami. Potem zobaczył, jak złote monety zmieniają właścicieli. To było sporo pieniędzy. A więc został odsprzedany.

Kiedy zabierano go, krzyczał. Przysięgał być posłusznym, przysięgał, że nie będzie już więcej z nikim walczył. Czy ktoś mu powie, dokąd go zabierają? Już będzie posłuszny. Nawet jednak, gdy ciągnięto go siłą po schodach w kierunku zatęchłych wód kanału, czuł silny uchwyt delikatnych palców swego nowego Mistrza, a na szyi zimne i czułe usta, które nigdy, nigdy nie mogły wyrządzić mu krzywdy, a wreszcie pierwszy śmiertelny pocałunek, któremu nie mógł się oprzeć.

Miłość, miłość i jeszcze raz miłość, przekazana pocałunkiem wampira. Wykąpał się w nim, oczyściło go to. Tymczasem przeniesiono go do gondoli, a ona zaczęła płynąć, jak jakiś wielki, złowieszczy chrząszcz poprzez wąski kanał.

Pijany z rozkoszy, pijany od jedwabnych, białych rąk nieznajomego, które gładziły jego włosy, i od dźwięku głosu nazywającego go pięknym, od twarzy, która w chwilach uczucia przybierała wyraz tak pogodny i olśniewający, jak coś wykonane z klejnotów umieszczonych w alabastrze. Była jak tafla wody oświetlona światłem księżyca. Dotknij choćby koniuszkiem języka, a cały wizerunek mąci się i znika bezszelestnie.

W porannym brzasku był pijany pamięcią po tych pocałunkach, gdy sam otwierał jedne drzwi po drugich, za którymi piętrzyły się stosy książek, map, stały posągi z granitu i marmuru. Drugi uczeń odnalazł go wkrótce i cierpliwie poprowadził do nowego miejsca pracy. Pozwolił mu patrzeć, jak pozostali mieszali lśniące pigmenty, uczyli go jak zmieszać czysty kolor farby z żółtkiem jajka, jak rozprowadzać lakier białka na płaszczyzny, zabrali ze sobą na rusztowanie, gdzie pracowali, cierpliwie i uważnie kładąc kolory na skraju wielkiego obrazu przedstawiającego słońce i chmury. Pokazali, mu te olbrzymie twarze, dłonie i skrzydła aniołów, których dotknąć mógł tylko pędzel Mistrza.

Potem siedział za długim stołem razem z nimi, ucztując wspólnie i delektując się rozkosznym jedzeniem, którego od tej pory nigdy mu nie brakowało.

Zasypiał wreszcie po to, by obudzić się po chwili, już po zapadnięciu zmroku, gdy Mistrz stal obok jego olbrzymiego łoża, cudowny jak ktoś, kogo można sobie wyobrazić tylko w marzeniach, w swoim czerwonym atłasie, o gęstych białych włosach połyskujących w świetle lampy i najprostszym szczęściu w jego lśniących ciemnoniebieskich oczach. Pocałunek śmierci.

— Ach tak, nigdy już nie być oddzielonym od ciebie Panie, tak… nie boję się tego.

— Wkrótce, mój kochany, wkrótce będziemy naprawdę razem.

Pochodnie rzucające światło w całym domu. Mistrz na szczycie rusztowania z pędzlem w dłoni.

— Stań tam w świetle, nie ruszaj się.

Godziny całe nieruchomo w tej samej pozycji, aż wreszcie, przed samym brzaskiem, widzi swe własne odbicie tam, na ścianie, twarz anielską i Mistrza uśmiechającego się, gdy schodzi po stopniach nie kończącego się korytarza…

— Nie, Mistrzu, nie zostawiaj mnie, pozwól mi zostać z tobą, nie odchodź…

Znów dzień i pieniądze w kieszeni, prawdziwe złoto, i przepych Wenecji z jej ciemnozielonymi kanałami otoczonymi ścianami pałaców, i inni uczniowie, z którymi spacerował ramię w ramię, i świeże powietrze, i niebieskie niebo nad Piazza San Marco, jak coś, o czym tylko mógł marzyć w dzieciństwie, i znów pałac, i Mistrz nadchodzący korytarzem, Mistrz pochylony z pędzlem nad mniejszym panelem, pracujący szybciej, coraz szybciej, gdy uczniowie przypatrywali się temu na wpół przerażeni, na wpół zafascynowani. Mistrz spoglądający w górę, dostrzegający go, odkładający na bok pędzel i wyprowadzający go ze studia, gdy inni zabierali się do dalszej pracy aż do godzin północnych. Jego twarz w dłoniach Mistrza, znów sam w sypialni i ten sekret: „nigdy nie mów o tym nikomu”, pocałunek.

Dwa lata? Trzy lata? Brak słów, by odtworzyć ten czas, by go choć objąć, czas chwały floty, która wypływała z portu na wojnę, czas hymnów, które wznoszono przed tymi bizantyjskimi ołtarzami, czas odgrywania w kościołach misterium Męki Pańskiej, czas błyszczących mozaikami ścian San Marco i San Zanipolo czy Palazzo Ducale i czas malarzy, którzy spacerowali po tych ulicach: Giambono, Uccello, obaj Vivarini i Bellini, i czas nie kończących się dni ucztowania i procesji, i zawsze, późno w noc, w olbrzymich, oświetlonych pochodniami komnatach palazzo on sam i Mistrz, gdy inni spali bezpiecznie zamknięci. Pędzel Mistrza migający szybko po panelu, jak gdyby odsłaniający zasłonę z obrazu, a nie tworzący go — słońce i niebo, i morze rozlewające się szeroko spod baldachimu skrzydeł anioła.

I te straszne, nieuniknione chwile, kiedy Mistrz unosił się nagle znad obrazu z krzykiem, ciskając dzbanki z farbą we wszystkich kierunkach, przyciskając zaciśnięte pięści do oczu, jak gdyby chciał je wyrwać z oczodołów.

— Dlaczego nie mogę widzieć? Dlaczego nie mogę widzieć lepiej niż śmiertelni?

Bliskość Mistrza. Ufność. Oczekiwanie na zachwyt pocałunku. Mroczny sekret, niewysłowiony sekret. Mistrz przekraczający próg drzwi na chwilę przed brzaskiem.

— Pozwól mi iść ze sobą, Mistrzu.

— Wkrótce, mój kochany, mój mały — kiedy będziesz dość silny i wysoki, i kiedy nie będzie w tobie żadnej skazy. Idź teraz i zażyj wszystkich przyjemności, które czekają na ciebie, zakosztuj miłości kobiety i miłości mężczyzny podczas nocy, które nastąpią. Zapomnij o goryczy, którą poznałeś w burdelu, dopóki jest jeszcze na to czas.

Bywało, że zapadła noc, lecz Mistrza nie było. Zjawiał się dopiero tuż przed brzaskiem, rumiany i ciepły. Pochylał się nad nim, aby go objąć. Pamiętał o tym przez długie godziny dnia, aż do ponownego pocałunku śmierci o zmierzchu.

Nauczył się czytać i pisać. Zanosił obrazy do odbiorców w kościołach i kaplicach wielkich pałaców, odbierał zapłatę i targował się przy zakupie pigmentów i olejów. Ofukiwał służących, gdy nie posłali na czas łóżek bądź spóźniali się z przygotowaniem posiłków. Kochany przez terminatorów, posyłał ich do nowej służby, gdy ukończyli już czas nauki, ze łzami w oczach czytał Mistrzowi poezje, gdy ten malował. Nauczył się grać na lutni i śpiewać pieśni.

Podczas tych smutnych chwil, kiedy Mistrz wyjeżdżał z Wenecji na wiele nocy, to właśnie on zarządzał pałacem pod jego nieobecność i ukrywał swój niepokój przed innymi, choć wiedział, że minie bez śladu, gdy tylko Mistrz wróci.

Wreszcie, którejś nocy, już nad ranem, kiedy nawet Wenecja pogrążona była we śnie:

— Nadeszła ta chwila, mój piękny, abyś przyszedł do mnie i stał się taki jak ja. Czy pragniesz tego?

— Tak.

— Na zawsze już karmić się będziesz potajemnie krwią złoczyńców, tak jak ja to czynię, i pozostawać w tym sekrecie aż do końca świata.

— Ślubuję, oddaję się tobie, chcę… być z tobą, Mistrzu, zawsze. Ty jesteś stwórcą tego wszystkiego, co jest we mnie. Nigdy we mnie nie było większego pragnienia.

Pędzel Mistrza wyciągnięty w kierunku obrazu, który sięgnął sklepienia wysoko ponad kondygnację rusztowania.

— To jest jedyne słońce, które odtąd będziesz mógł oglądać. Za to tysiące nocy będą należały do ciebie, byś mógł dostrzec w nich światło na sposób, którego żaden śmiertelny nigdy nie doświadczył, byś mógł je dosięgać z odległości, jako nie kończącą się iluminację, przy której zrozumiesz wszystko.

Ile miesięcy minęło od tamtej chwili, kiedy oddał się mocy Mrocznego Daru?

To nocne życie włóczęgi w uliczkach i wzdłuż kanałów — w jedności z niebezpieczeństwem, które przynosi ciemność, już więcej się jej nie obawiając — i zachwyt, stary jak świat, z powodu zabijania, lecz nigdy, nigdy nie niewinnych dusz. Nie, zawsze złoczyńca, gdy przejrzał na wylot jego duszę i ten ktoś okazał się mordercą własnego brata, dopiero wtedy spijał jego krew, a czynność tę przemieniał w ekstazę. Mistrz pokazał mu, jak to się robi; ucztował razem z nim.

I malowanie, które było teraz nowym przeżyciem. Samotne godziny poddawania się cudowi nowych możliwości. Pędzel czasami przemykał po lakierowanej powierzchni, jakby sam posiadał duszę, dwa z nich szaleńczo malujące tryptyk, śmiertelni uczniowie powaleni snem między dzbankami z farbą i butelkami po winie, i tylko jedna tajemnica zakłócająca spokój, tajemnica, że Mistrz, tak jak w przeszłości, musi od czasu do czasu opuścić Wenecję. Jego podróż dłużyła się wszystkim, których pozostawił w domu.

Coraz straszniejsze były te rozstania. Samotne polowania bez Mistrza, samotne noce w odległej piwnicy po polowaniu, oczekiwanie. Nie tylko po to, by usłyszeć wybuchy śmiechu Mistrza czy bicie jego serca.

— Dokąd wyjeżdżasz? Dlaczego nie mogę wyjechać z tobą? — błagał Armand.

Czyż nie dzielili wspólnie sekretu? Dlaczego ta tajemnica nie była jeszcze wyjaśniona?

— Nie, mój śliczny. Nie jesteś jeszcze gotów na przyjęcie tego ciężaru. Na razie tak musi być jak było od ponad tysiąca lat, tylko ja sam. Któregoś dnia pomożesz mi przy tym, co muszę robić, ale dopiero wtedy, gdy będziesz gotów do przyjęcia wiedzy, kiedy udowodnisz, że naprawdę pragniesz jej, i kiedy będziesz dostatecznie silny, by nikomu nie dać jej sobie odebrać wbrew twojej woli. Zrozum, że do tego czasu nie mam żadnego wyboru. Wyjeżdżam po to, aby opiekować się tymi, którzy muszą być ukrywani.

Ci, którzy Muszą Być Ukrywani?

Od tej pory Armanda nie opuszczała myśl o tym, co usłyszał; przerażało go to. Co gorsze — to oddalało go od Mistrza, a dowiedział się jedynie tego, że nie ma powodu do obaw, gdyż Mistrz zawsze wracał.

— Ci, Których Należy Ukrywać, są w bezpiecznym miejscu, w spokoju — mawiał Mistrz, zdejmując z ramion czerwony aksamitny płaszcz. — Nie dowiemy się więcej ponad to.

I znów uczty, podchodzenie i wystawianie złoczyńcy — ofiary gdzieś w uliczkach miasta. On i Mistrz.

Jak długo może to potrwać — przez jedno ludzkie życie? Przez sto lat?

Nie minęło pół roku tej mrocznej radości i błogości, gdy pewnego wieczoru o zmierzchu Mistrz stanął nad jego trumną w głębokiej piwniczce tuż nad wodą kanału i powiedział:

— Wstawaj, Armandzie. Musimy stąd wyruszyć. Oni nadeszli!

— Jacy oni, Mistrzu? Czy Ci, Którzy Muszą…?

— Nie, mój drogi. To inni. Chodź, musimy się pospieszyć!

— Ale co nam grozi z ich strony? Dlaczego musimy uciekać?

Białe twarze w oknach, walenie do drzwi. Trzask łamanego szkła. Mistrz skręcający w pośpiechu to w jedną, to w drugą stronę, spoglądający na malowidła. Zapach dymu. Zapach palonej smoły. Nadchodzili od strony piwnicy, nadchodzili też z góry.

— Biegnij! Nie ma czasu, by uchronić cokolwiek. W górę schodami i na dach.

Ciemne, zakapturzone postacie wymachujące pochodniami w drzwiach, ogień wyjący w pokojach poniżej, pękające okna, żar na klatce schodowej. Płonęły wszystkie obrazy.

— Na dach, Armandzie! Szybko!

Stwory takie jak my, w ciemnych ubraniach. Inni, tacy jak my. Mistrz rozproszył ich we wszystkich kierunkach, gdy wbiegł jak szalony na schody. Słychać było trzask ich kości, gdy padali ciśnięci o sufit bądź ściany.

— Bluźnierca, heretyk! — wyły obce i groźne głosy.

Czyjeś ręce chwyciły Armanda i mocno trzymały. U góry, na samym szczycie schodów, Mistrz odwrócił się jeszcze w jego stronę.

— Armand! Zawierz swojej sile! Chodź!

Oni jednak już tłoczyli się obok Mistrza. Otaczali go. W miejsce jednego ciśniętego o ścianę pojawiło się trzech, aż pięćdziesiąt pochodni dotknęło aksamitnego ubrania Mistrza, jego długich rękawów, jego białych włosów. Ogień buchał już pod sklepienie, gdy płomienie ogarnęły go całkowicie, tworząc z niego żywą pochodnię. Nawet z płonącymi ramionami bronił się nadal, sam zapalając napastników, gdy rzucali płonące pochodnie prosto pod jego stopy.

Armanda zniesiono jednak na dół, na zewnątrz płonącego domu, razem z krzyczącymi śmiertelnymi uczniami. I dalej, nad wodę, poza miasto, pośród krzyków i zawodzenia, gdzieś w czeluściach okrętu, równie przerażającego jak statek niewolniczy, aż na otwarte morze pod nocnym niebem.

— Bluźnierca, bluźnierca! — Ognisko strzelało coraz większym płomieniem a otaczał je łańcuch zakapturzonych postaci.

— Do ognia! Do ognia! — rozlegały się coraz głośniejsze wezwania.

— Nie, nie róbcie tego, nie!

Gdy patrzył na nich porażony strachem, ujrzał przyprowadzonych przed stos śmiertelnych uczniów Mistrza, jego braci, jego jedynych braci, krzyczących w panice, gdy podnoszono ich w górę i wrzucono prosto w płomienie.

— Nie!… Przestańcie, oni są niewinni! Na miłość Boga, przestańcie, niewinni!… — krzyczał, ale wkrótce nadszedł i jego czas. Poczuł, że jest unoszony w górę, mimo swego zaciekłego oporu, podrzucony do góry i wrzucony do ognia.

— Mistrzu, pomóż mi!

Potem już wszystkie słowa ustąpiły jednemu jękowi.

Trzask, krzyk, szaleństwo.

Wyciągnięto go jednak. Pochwycono z powrotem i przywrócono życiu. Leżał na ziemi, patrząc na niebo. Płomienie lizały gwiazdy, tak się zdawało, ale on był już bezpieczny, z daleka od płomieni. Nie czuł już nawet ciepła bijącego od ognia. Wokoło roznosił się zapach jego przypalonego ubrania i włosów. Najgorszy był ból na twarzy i dłoniach, a krew wyciekała z niego. Z trudem mógł poruszać ustami…

— … Wszystkie próżne dzieła twego Mistrza są zniszczone, wszystko, co stworzył pośród śmiertelnych z pomocą Ciemnej Magii Mrocznych Sił, wizerunki aniołów i świętych, i żyjących śmiertelnych! Czy i ty chcesz, abyśmy zniszczyli ciebie? Czy wolisz służyć Szatanowi? Dokonaj wyboru — spróbowałeś już ognia, a on czeka na ciebie, zgłodniały. Piekło na ciebie czeka. Wybierz więc.

— … tak…

— … służyć Szatanowi tak jak trzeba.

— Tak.

— … że wszystkie rzeczy na tym świecie są próżnością, a ty nigdy nie użyjesz Mrocznych Sił dla jakiejkolwiek ludzkiej próżności, nigdy po to, aby malować, tworzyć muzykę, tańczyć, recytować dla przyjemności i rozbawiania śmiertelnych, ale będziesz zawsze pozostawać w służbie Szatana, Mrocznych Sił używając tylko dla uwiedzenia, dla przerażenia i dla niszczenia, wyłącznie dla niszczenia…

— Tak.

— … poświęcony twojemu jedynemu i wyłącznemu panu, Szatanowi, Szatanowi na zawsze, zawsze i po wieki… służyć twojemu prawdziwemu panu w ciemności i bólu, i w cierpieniu, oddać mu całkowicie swoją duszę i rozum, i serce…

— Tak.

— I nie mieć żadnych tajemnic przed twoimi braćmi w Szatanie, odstąpić od wszelkiej wiedzy bluźniercy i jego tajemnic.

Cisza.

— Odstąpić, wyjawić całą wiedzę o tej tajemnicy. Dalej, płomienie czekają.

— Nie rozumiem…

— Ci, których Trzeba Ukrywać! Mów.

— Co powiedzieć? Nic nie wiem, poza tym nie chcę cierpieć. Boję się.

— Prawdę, Dziecię Ciemności. Gdzie oni są? Gdzie są ci, Których Trzeba Ukrywać?

— Nie wiem. Spojrzyjcie w moją duszę, jeśli macie taką moc. Nie wiem nic, co mógłbym na ten temat powiedzieć.

— Ale kim, dziecko, kim oni są? Czy on nigdy ci o tym nie mówił, kim są Ci, Których Trzeba Ukrywać?

A więc oni również nie rozumieli tego. Nic ta nazwa dla nich nie znaczyła, podobnie jak dla niego. Kiedy będziesz dostatecznie silny, by nikt nie odebrał ci tej tajemnicy wbrew twojej woli. Mistrz był mądry.

— Co to oznacza?! Gdzie oni są? Musisz odpowiedzieć.

— Przyrzekam, na strach, jaki teraz odczuwam — nie wiem!

Białe twarze tuż przy nim. Usta bez żadnego smaku całujące go mocno, dłonie głaszczące go, błyszczące kropelki krwi z ich przegubów. Jakie to ma jednak znaczenie? Krew była krwią.

— Jesteś teraz dzieckiem diabła.

— Tak.

— Nie płacz za swoim Mistrzem, Mariuszem. Mariusz jest teraz w piekle, do którego należy. Teraz pij przynoszącą wyzdrowienie krew, wstań i tańcz z twoimi braćmi dla chwały Szatana! Nieśmiertelność stanie się naprawdę twoja!

— Tak.

Krew paląca mu język, gdy unosił głowę, krew wypełniająca go z powolnością przynoszącą torturę.

— Och, proszę.

Wszyscy wokoło wypowiadali jakieś łacińskie zdania, słyszał ciche uderzenia w bębny. Przyjęli jego tłumaczenia. Wiedzieli, że mówi prawdę. Nie zabiją go, a ekstaza mąciła wszystkie rozważania. Ból w dłoniach i na twarzy zmieszał się i przeszedł całkowicie w tę ekstazę.

— Wstań, mój mały, i przystąp do Dzieci Ciemności.

— Tak, już.

Białe ręce wyciągnięte w jego stronę. Rogi i lutnie przenikliwie przebijające się przed tępe odgłosy bębnów, dźwięki harfy, której struny szarpane były w hipnotycznym brząkaniu. Znowu zaczęto tańczyć wokół niego. Zakapturzone postacie w żebraczych czarnych sukniach, unoszących się do góry, gdy unosili wysoko kolana i pochylali plecy.

Rozłączając uścisk dłoni, kręcili się wokoło, skakali do góry i z powrotem opadali, na ziemię, obracając się bez końca. Brzęczący dźwięk pieśni narastał i stawał się coraz głośniejszy mimo ich zamkniętych ust. Koło zakapturzonych postaci poruszało się coraz szybciej. Brzęczenie przeszło w wielką, bezkształtną, melancholijną wibrację, jednak wydawało się pozostawać jakąś formą mowy, jakby echem ich myśli. Głośniej, głośniej, coraz głośniej, jak jęk, który może w każdej chwili przejść w krzyk.

Wydawał z siebie takie same odgłosy jak oni, zaczął się obracać jak oni, czując zawrót głowy od obrotów, skakał wysoko w górę. Objęły go czyjeś dłonie, całowały go czyjeś usta, wirował dookoła przyciągany przez pozostałych. Ktoś krzyczał coś po łacinie, ktoś inny odpowiadał mu, ktoś jeszcze inny krzyczał jeszcze głośniej, jeszcze jedna odpowiedź, i jeszcze jedna.

Fruwał, stracił kontakt z ziemią podrzucany do góry, przestał myśleć o straszliwym bólu z powodu śmierci swego Mistrza, śmierci wszystkich tych malowideł i śmierci śmiertelnych, których kochał. Wiatr owiewał go, żar ognia uderzał w twarz i oczy. Śpiew jednak był tak piękny, że nie miało już znaczenia, iż nie znał słów i nie potrafił się tak modlić. Nikt i tak nie wiedział, że ich nie zna i wszyscy śpiewali razem, jednym głosem, wykrzykiwali coś, lamentowali, obracali się i znów skakali, pochylając się to do przodu, to do tyłu, odrzucali głowy do tyłu, gdy ogień ich oślepiał, a płomienie omiatały. Ktoś krzyczał:

— Tak, tak!…

Muzyka stała się jeszcze głośniejsza. Barbarzyński rytm wyłamał się spod kontroli. Bębny i tamburyny, wreszcie głosy w upiornej, niesamowitej melodii. Wampiry unosiły w górę ramiona, wyły, postacie migały wokół niego w gwałtownych konwulsjach, plecy były wygięte w łuki, pięty uderzały o ziemię. Taniec radości diabłów w piekle. Przerażało go to, choć oddziaływało silnie, a gdy dłonie zacisnęły się na nim i potrząsały nim we wszystkich kierunkach, sam zaczął tupać i skręcać ciało; tańczył jak oni, pozwalając, by ból przechodził przez niego, wykręcając mu członki i dodając niepokoju do jego krzyków.

Krótko przed świtem majaczył już, mając wokół tuzin swoich braci, pieszczących go i uspokajających, prowadzących po schodach w dół za drzwiami, które otworzyły się prosto ku wnętrzu ziemi.


W miesiącach, które nastąpiły, Armand przez jakiś czas śnił, że jego Mistrz nie został wcale spalony na śmierć. Śnił, że Mistrz spadł z dachu jak płonąca kometa, prosto w ratujące mu życie wody kanału, który znajdował się poniżej. Później, głęboko ukryty w górach północnych Włoszech, doszedł jakoś do siebie po napadzie. Mistrz wezwał go we śnie do siebie. Był teraz w sanktuarium, bezpiecznym schronieniu Tych Których Trzeba Ukrywać.

Czasami w tych snach jego Mistrz był silny i promieniujący; piękno zdawało się być jego szatą. W innych snach twarz i całe jego ciało spalone były na czarno i pomarszczone jak żużel, a oczy były olbrzymie i żółte. W osłabieniu czołgał się z trudem po ziemi, błagając Armanda o pomoc. Za nim przedzierało się ciepłe światło z sanktuarium Tych Których Trzeba Ukrywać i dochodził zapach kadzideł. Stamtąd, jak się zdawało, nadchodziła obietnica jakiejś starożytnej i odwiecznej magii, obietnica zimnego i egzotycznego piękna, ukrywającego się poza wszelkim złem i wszelkim dobrem.

Były to jednak daremne i próżne wyobrażenia. To sam Mistrz powiedział mu o tym, że ogień i światło słoneczne mogą być dla nich zabójcze, a przecież widział swego Mistrza w płomieniach. Przywoływanie go było jak żal za utraconym życiem śmiertelnym i nierealnym pragnieniem powrotu do niego.

Gdy otwierał oczy na zew światła księżyca i gwiazd, wiedział, że nie ma żadnej nadziei, nie ma nawet żalu i żadnej radości. Doświadczył tego wszystkiego za sprawą Mistrza, ale jego nie było już pośród żywych.

— Jestem dzieckiem diabła.

To była poezja. Cała energia i zapał do życia opuściły go; nie było w nim nic poza mrocznym braterstwem. Teraz zabijał już bez wyjątku i wyróżnienia ofiary, ponad wszelkie okrucieństwo.

W Rzymie, w wielkim klanie, w katakumbach, schylił czoła przed Santino, przywódcą rodziny, który zszedł w dół po kamiennych schodach, aby go przywitać z otwartymi ramionami. Ten Wielki był Powołany do Życia w Ciemności jeszcze w czasach Czarnej Śmierci i to on opowiadał Armandowi o wizji, którą miał w roku 1349, kiedy wokoło szalała zaraza, że mianowicie to my mieliśmy być, jak Czarna Śmierć, udręką bez żadnego logicznego wytłumaczenia, aby sprawić, by człowiek zwątpił w miłosierdzie i Boską interwencję.

Santino poprowadził Armanda prosto do sanktuarium wyłożonego ludzkimi czaszkami, opowiadając mu historię wampirów.

Żyjemy już od niepamiętnych czasów, tak jak żyją wilki — bicz i kara dla ludzkiego gatunku. A tu, w rzymskiej wspólnocie, w mrocznym cieniu Kościoła Rzymskiego, rozciąga się nasza skończona doskonałość.

Armand znał już rytuał i powszechne zakazy. Teraz przyszedł czas, kiedy musiał poznać prawa.

Po Pierwsze: Każdy klan musi mieć swojego przywódcę i tylko on może zezwolić na działanie Mrocznej Zamiany wobec śmiertelnika, dobrze zważając, by metoda i odpowiednie rytuały były należycie przestrzegane.

Po Drugie: Mroczny Dar nigdy nie może być udzielany chromym, kalekim, okaleczonym czy też dzieciom lub tym, którzy nie potrafią, nawet z pomocą Mrocznej Mocy, przeżyć samodzielnie. Rozumiało się samo przez się, że wszyscy śmiertelni, którzy mieli otrzymać Mroczny Dar, powinni być piękni z przyrodzenia, by tym większa zniewaga wyrządzona była Bogu, gdy Mroczna Zamiana została już dopełniona.

Po Trzecie: Stary i dojrzały wampir nigdy nie użyje tej magii w taki sposób, ażeby krew jego świeżo upieczonego wybranka stała się zbyt silna. Wszystkie bowiem nasze dary i uzdolnienia wzrastają w sile wraz z wiekiem, a starsze wampiry mają już nawet zbyt wiele siły. Jeśli takie katastrofy jak rany i spalenie nie zniszczą Dziecka Szatana — powodują wzrost jego mocy, gdy tylko wyleczy się z zadanych ran. A jednak Szatan chroni swoją trzodę przed mocą starszyzny, bowiem wszyscy oni, bez wyjątku, kończą w szaleństwie i obłędzie. W tym szczególnym przypadku sam Armand miał okazję zaobserwować, że nie było wtedy żadnego żyjącego wampira, który miałby więcej niż trzysta lat. Nikt z wtedy żyjących nie pamiętał pierwszego rzymskiego klanu. Diabeł często wzywa swe wampiry do siebie. Armand musiał jednakże zrozumieć i to, że działanie i efekt Mrocznej Zamiany pozostają nieprzewidywalne, nawet kiedy przekazywane są przez bardzo młodego wampira i przy całej należnej ostrożności. Z przyczyn, których trudno dociekać, czasami urodzeni dla Ciemności niektórzy śmiertelni stają się równie silni jak Tytani, a jeszcze inni, nie wiedzieć czemu, stają się bezsilnymi, ledwo ruszającymi się trupami. Dlatego właśnie śmiertelni powinni być wybierani niezwykle starannie i ze znawstwem. Powinno się tych o wielkich namiętnościach i nieposkromionej woli unikać, podobnie jak i tych, którzy nie posiadają żadnej z tych cech.

Po Czwarte: Żaden wampir nigdy nie zniszczy drugiego wampira, z zastrzeżeniem, że przywódca klanu posiada władzę życia i śmierci nad wszystkimi członkami swego stada. To właśnie na nim spoczywa obowiązek poprowadzenia starych i szalonych prosto do ognia, kiedy nie mogą dłużej służyć Szatanowi tak jak powinni. Do jego obowiązków również należy niszczenie wszystkich wampirów, które nie zostały stworzone w sposób właściwy. Zmuszony jest pozbawić życia te wampiry, które zostaną tak ciężko zranione, że nie potrafią przeżyć zadanych ran. Wreszcie do jego obowiązków należy niszczenie wszystkich odszczepieńców od rodziny i tych, którzy naruszyli prawo.

Po Piąte: Żaden z wampirów nigdy nie ujawni człowiekowi śmiertelnemu swej prawdziwej natury i nigdy nie pozwoli mu dalej żyć. Żadnemu z wampirów nie wolno nigdy ujawnić śmiertelnym historii wampirów i pozwolić im żyć z tą wiedzą. Żadnemu z nich nie wolno opisać historii wampirów czy przekazać prawdziwej wiedzy o gatunku, aby przypadkiem taki opis nie wpadł w ręce człowieka śmiertelnego. Również imię wampira musi na zawsze pozostać tajemnicą i nie wolno go ujawnić. Pod żadnym pozorem nie wolno ujawnić śmiertelnym miejsca przebywania któregokolwiek z wampirów.

Takie oto było pięć przykazań, których każdy z wampirów musiał przestrzegać. Takie też były warunki istnienia pośród wszystkich, którzy nie umarli. A jednak Armand wiedział dobrze, że istniało wiele przekazów i podań o wampirach z odwiecznych czasów, o heretykach dysponujących przerażającą mocą i siłą, którzy nie poddawali się żadnej władzy zwierzchniej, nawet tej, która pochodziła od samego diabła. Wampiry te potrafiły przetrwać tysiące lat. Dzieci Tysiąclecia — tak je czasami nazywano. Na północy Europy wszyscy znali opowiadania o wampirze imieniem Mael, który zamieszkiwał lasy Anglii i Szwecji. W Azji Mniejszej żywa była legenda Pandory, a w Egipcie prastara opowieść o wampirze Ramzesie, którego widywano nawet w ostatnich czasach.

We wszystkich stronach świata żywe były legendy o nich. Oczywiście, łatwo było uznać je za czysty wymysł. A jednak legendarny heretyk Mariusz rzeczywiście został odnaleziony w Wenecji i tam miał być ukarany przez Dzieci Ciemności. Zatem legenda o nim okazała się prawdą. Mariusza jednak nie było już wśród żywych.

Armand nie ustosunkował się do ostatniej opinii. Nie opowiedział Santino o swoich snach. Prawdę mówiąc, sny o Mariuszu stawały się coraz bardziej zamglone i rozmywały się jak kolory jego obrazów. Armand nie przetrzymywał ich już więcej w duszy i w sercu, nie chcąc, by inni odkryli je przypadkiem.

Kiedy Santino zapytał go o Tych Których Trzeba Ukrywać, Armand ponownie wyznał, że nie zna znaczenia tych słów. Santino również nie wiedział wiele więcej, podobnie wszystkie inne wampiry, których znał kiedykolwiek.

Śmierć była tajemnicą. Śmierć była Mariuszem. Przekazano więc wszystko milczeniu jako starą i bezużyteczną już tajemnicę. Szatan jest naszym Panem i Mistrzem. W Szatanie zawiera się wszelkie zrozumienie i wszelka wiedza.

Santino był zadowolony z rozmowy z Armandem. Ten zapamiętał wszystkie prawa, udoskonalił wykonywanie ceremonialnych zaśpiewów, rytuałów i modlitw. Ujrzał największe sabaty wampirów, jakie kiedykolwiek miał okazję oglądać. Od najsilniejszych, najzręczniejszych i najpiękniejszych wampirów nauczył się wszystkiego, co miał jeszcze do poznania. Nauczył się tak dobrze, że stał się nawet swego rodzaju misjonarzem wysyłanym do nawracania zbłąkanych Dzieci Ciemności i przywracania ich z powrotem na łono rodziny oraz nauczającym innych sztuki występowania podczas Sabatu i sztuki Mrocznej Zamiany, kiedy świat, ciało i diabeł wzywali go do spełnienia tej powinności.

W Hiszpanii, w Niemczech i we Francji uczył mrocznego Błogosławieństwa i Mrocznych Rytuałów. Poznał dzikie i nieokiełznane Dzieci Ciemności i mroczne płomienie ognia wybuchały w nim gwałtownie w ich towarzystwie, w takich chwilach, gdy klan otaczał go, gdy był przez niego pokrzepiany i podnoszony na duchu, czerpiąc swą jedność z jego mocy.

Poza zdolnościami i umiejętnościami, które były znane wszystkim Dzieciom Ciemności, udoskonalił także sam akt zabijania. Nauczył się przyzywać do siebie tych, których naprawdę pragnął pozbawić życia. Wystarczyło tylko stanąć w pobliżu miejsca zamieszkania śmiertelnych i wezwać bezgłośnie swą ofiarę, by wkrótce sama zjawiła się przed nim.

Starzy, młodzi, nieszczęśliwi, chorzy, brzydcy czy piękni — nie miało to znaczenia, bo on nie wybierał. Hipnotyzował oszałamiającymi wizjami, jeśli poddawali się im, ale nie musiał wykonywać nawet jednego ruchu, aby zbliżyć się do nich i objąć ich swym śmiertelnym uściskiem. Sami nieodparcie przybliżali się do niego i pierwsi go obejmowali. A kiedy ich ciepłe, żywe ciała dotykały go, otwierał usta i czuł, jak zaczyna spływać gorąca krew; poznawał jedyną ucieczkę od nieszczęścia, które dobrze znał.

W chwilach najwyższego uniesienia towarzyszących tym momentom wydawało mu się, że w ten sposób jego życie było głęboko duchowe, nie zbrukane próżnym apetytem, chaosem i nieporządkiem, z których składał się ten świat, pomimo czysto cielesnej rozkoszy i zachwytu, jakie przynosiło samo zabijanie.

W akcie zabijania to, co duchowe, i to, co cielesne, spotykało się razem i Armand był przekonany, że to właśnie strona duchowa pozostawała. Dla niego ten akt był komunią świętą, Krwią Dzieci Chrystusa służącą tylko po to, by podać mu samą esencję życia, które można by zrozumieć w tej jednej sekundzie, gdy zjawiała się śmierć. Tylko wielcy święci byli mu równi w takiej duchowości, w tej konfrontacji z tajemnicą, w medytacji i wyrzeczeniu się.

A jednak był świadkiem odejścia największych jego towarzyszy. Widział, jak sami doprowadzali siebie do samozniszczenia, tracili zmysły. Był świadkiem nieuchronnego rozkładu wielu rodzin wampirów, widział, jak nieśmiertelność pokonuje nawet najdoskonalsze Dzieci Ciemności i wydawało mu się czasem, że wisi nad nimi jakaś straszliwa, przerażająca kara, która jednak nigdy jego samego nie dosięgła.

Czy to właśnie on został przeznaczony na to, by zostać jednym ze starców? Jednym z Dzieci Tysiąclecia?

Od czasu do czasu jakiś wędrowny wampir mówił coś o legendarnej Pandorze, którą widziano gdzieś w odległym rosyjskim mieście Moskwie, albo o Maelu żyjącym na ponurych wybrzeżach Anglii. Wędrowcy opowiadali nawet o Mariuszu, że widziano go znowu a to w Egipcie, a to gdzieś w Grecji. Ci jednak którzy o tym opowiadali, sami ich nie widzieli, a tylko powtarzali opowieści zasłyszane podczas swych wędrówek. Tak naprawdę niewiele wiedzieli. Takie opowieści powtarzano często.

Posłusznych sług Szatana te historie ani rozpraszały, ani też nie bawiły. W cichym poddaniu się Mrocznym Regułom Armand służył mu również. A jednak w ciągu wielu wieków swego posłuszeństwa Armand zatrzymał dwie tajemnice wyłącznie dla siebie. Były jego własnością, należały bardziej do niego niż trumna, w której zamykał się podczas dnia, czy też kilka amuletów, które nosił przy sobie.

Pierwsza tajemnica mówiła o tym, że bez względu na to, jak wielka była jego samotność, czy też jak długo trwało poszukiwanie braci i sióstr, wśród których znaleźć mógłby pocieszenie i ukojenie, sam nigdy nie korzystał z Mrocznej Zamiany. Nie chciał podarować Szatanowi żadnego Dziecka Ciemności uczynionego właśnie przez niego.

Druga tajemnica, którą trzymał w ukryciu przed swymi wyznawcami i uczniami dla ich własnego dobra, była po prostu świadomością olbrzymiej i coraz to bardziej pogłębiającej się rozpaczy. Tym, że nie pragnął już niczego, nie łudził się już niczym, wreszcie w nic nie wierzył. Nawet odrobiny przyjemności nie przynosiła mu jego ciągle wzrastająca, przerażająca siła i potęga. Żył z chwili na chwilę w próżni i pustce, przerywanej każdej nocy swego nieśmiertelnego życia przez zabójstwo. Dopóki oni go potrzebowali i mógł im przewodzić — zachowywał przed nimi tajemnicę. Obawiał się bowiem, że świadomość tego przeraziłaby ich.

Nadszedł jednak kres.

Zatoczył wielkie koło i już wiele lat temu czuł, że dochodzi do początku swej podróży, nie zdając sobie jeszcze wtedy nawet sprawy, że zatoczył wielkie koło.

Z Rzymu nadeszły zniekształcone i spóźnione opowieści podróżników, że Santino porzucił swoją trzódkę. Niektórzy mówili, że oszalał i przeniósł się na wieś, inni, że sam wskoczył w ogień. Jeszcze inni dodawali, że „świat” potknął go, że odjechał gdzieś w czarnym powozie w otoczeniu ludzi śmiertelnych i nigdy już od tamtej pory nie ujrzano go ponownie.

— Odchodzimy w ogień albo prosto do legendy — skomentował to opowiadający tę historię.

Potem nadeszły wieści o chaosie, jaki zapanował w Rzymie, o tuzinie przywódców, którzy nakładali na siebie czarne kaptury i czarne suknie, gdy przewodniczyli zebraniom wspólnoty. Potem nie było już stamtąd żadnych wiadomości.

Od roku 1700 nie było żadnej wiadomości z Włoch. Przez pół wieku Armand nie był w stanie zawierzyć swoim czy też innym namiętnościom, aby stworzyć szaleństwo prawdziwego Sabatu. Marzył też o swoim dawnym Mistrzu Mariuszu. Widział go oczyma wyobraźni w przepysznych szatach z czerwonego aksamitu i palazzo pełne tętniących życiem obrazów. W takich chwilach odczuwał strach.

Nagle pojawił się nowy wampir.

Jego dzieci zbiegły z tupotem do podziemi i katakumb pod Les Innocents, aby mu go opisać. Nowy wampir ubierał się w podbijaną futrem szubę z czerwonego aksamitu, ośmielał się profanować swoją obecnością kościoły i atakował nawet tych, którzy nosili krzyże czy spacerowali w miejscach dobrze oświetlonych. Czerwony aksamit to był tylko zbieg okoliczności, a ponieważ doprowadziło go to do furii, wydawało się obelgą wymierzoną prosto w niego, niczym nie usprawiedliwionym bólem, którego jego dusza nie mogła znieść.

Potem pojawiła się ta kobieta o włosach lwa i imieniu anioła, piękna i równie silna jak jej syn.

Wyszedł wreszcie z katakumb na czele swych braci, aby ukarać nas, tak jak kiedyś, wieki temu, zjawili się zakapturzeni, aby zniszczyć jego i jego Mistrza.

Nic jednak z tego nie wyszło.

Stał więc ubrany w te dziwne koronkowe i pełne brokatu szaty. W kieszeniach nosił monety. Jego umysł wypełniały obrazy z tysięcy książek, które kiedyś czytał. Czuł się dotknięty do żywego tym wszystkim, co ujrzał w pałacach pełnych światła w wielkim mieście zwanym Paryżem, i wydawało mu się, że słyszy swego dawnego mistrza, szepczącego mu do ucha te słowa:

— Tysiąc nocy będzie należało do ciebie, abyś mógł ujrzeć światło takim, jakim nigdy jeszcze nie widział go żaden śmiertelny, abyś mógł uchwycić je z dalekich gwiazd, jak gdybyś był Prometeuszem, nie kończącą się iluminacją, przy której zrozumiesz wszystko.

— Wszystko wymknęło się mojemu rozumieniu — powiedział Armand. — Jestem jak ten, którego na powrót wydała z siebie ziemia, a wy, Lestat i Gabrielo, jesteście, jak obrazy malowane przez mojego Mistrza w kolorach modrym, karminowym i złotym.

Stał bez ruchu w drzwiach z rękoma założonymi na ramionach. Patrzył na nas, bezgłośnie zapytując:

— Czy jest coś, co możemy poznać? Czy jest coś, co możemy dać? Jesteśmy opuszczeni przez Boga. A przede mną nie rozciąga się żaden Diabelski Gościniec, a w moich uszach nie słyszę żadnych dzwonów piekieł.

4

Minęła godzina. Może nawet więcej. Armand cały ten czas siedział przy ogniu. Na jego twarzy nie było już widać żadnych śladów dawno zapomnianej bitwy. W bezruchu, w jakim tkwił, wydawał się równie kruchy i delikatny jak pusta muszelka.

Gabriela przysiadła w pobliżu i również wpatrywała się w ciszy w trzaskające płomienie. Jej twarz była zmęczona i wydawała się pełna współczucia i litości. Bolało mnie to, że nie potrafiłem odczytać jej prawdziwych myśli.

Cały czas myślałem o Mariuszu. O tym, który malował obrazy w rzeczywistym świecie i o rzeczywistym świecie. Tryptyki, portrety, freski na ścianach swego palazzo.

A rzeczywisty świat nigdy nawet go nie podejrzewał, nie polował na niego, nie wykluczył ze społeczności. To banda zakapturzonych postaci, które przyszły, aby spalić jego malowidła, ci, którzy wspólnie z nim obdarzeni byli Mrocznym Darem. To oni orzekli, że dłużej już żyć i tworzyć wśród śmiertelnych nie może. Nie wśród śmiertelnych.

Ujrzałem moją scenę w teatrze Renauda i usłyszałem sam siebie śpiewającego na jej deskach, a śpiewanie to wkrótce przeszło w ryk. Nicolas powiedział: to wspaniale. A ja odrzekłem: byle co. To było jak uderzenie w Nicolasa. W mojej wyobraźni powiedział coś, czego w rzeczywistości wcale tej nocy nie wypowiedział:

— Pozwól, że zachowam to, w co mogę uwierzyć. Ciebie nigdy nie będzie na to stać.

Tryptyki Mariusza znajdowały się w kościołach i kaplicach klasztorów, być może także pokrywały ściany wielkich pałaców w Wenecji i Padwie. Wampiry nie odważą się przestąpić progów świętych miejsc, aby je zniszczyć. A więc były gdzieś tam, być może nawet z zachowanym podpisem, wkręconym gdzieś pomiędzy szczegółem obrazu, owe dzieła wampira, który oddał się im wraz ze swymi ludzkimi terminatorami, który utrzymywał śmiertelnego kochanka, spijając z niego zaledwie odrobinę krwi, by później udać się samotnie na łowy.

Pomyślałem o tej nocy w gospodzie, kiedy dostrzegłem bezsensowność życia, i łagodna ale bezdenna rozpacz opowiadania Armanda wydała mi się oceanem, w którym sam mógłbym utonąć. To było gorsze niż przeklęte wybrzeże umysłu Nickiego. Tak było przez trzy wieki — ciemność i nicość.

Promieniujące dziecię o kasztanowych włosach siedzące przy ogniu. Jeszcze raz otworzyłoby usta, a wokoło zapanowałaby atramentowa ciemność pokrywająca świat.

To jest, chcę powiedzieć, że ten jego protagonista, ten wenecki mistrz, który popełnił heretycki występek, uprowadzając myśli i znaczenie w płaszczyzny, które malował — że to musiało mieć jakieś znaczenie — a przedstawiciele naszego gatunku, wybrańców Szatana, musieli zamienić go w płonącą pochodnię.

Czy Gabriela widziała owe malowidła pojawiające się w opowiadaniu, tak jak ja je widziałam? Czy płonęły w jej głowie, tak jak płonęły w mojej?

Mariusz znalazł drogę do mojej duszy i wiedziałem już, że pozostanie tu na zawsze, razem z zakapturzonymi fanatykami, którzy zamienili jego obrazy ponownie w chaos.

Odczuwając tępe cierpienie, pomyślałem o opowieściach podróżnika, że Mariusz jednak żyje i że widziany był w Egipcie i Grecji.

Chciałem zapytać Armanda, czy było to możliwe? Mariusz musiał być przecież bardzo silny… Uznałem jednak za niestosowne pytać go o to.

— Stara legenda — wyszeptał.

Jego głos był równie dokładny, jak ten bezgłośny, wydobywający się z jego duszy, który słyszałem poprzednio. Nie spiesząc się i nie odwracając wzroku od płomieni, zaczął mówić dalej:

— Legendy z zamierzchłych czasów, zanim oni zniszczyli nas obu.

— Może wcale nie — odrzekłem. Echo tych wizji, tych obrazów odbiło się od ścian.

— Być może Mariusz rzeczywiście żyje.

— Jesteśmy albo cudownymi stworzeniami, albo przerażającymi potworami — powiedział spokojnie — w zależności od tego, jak życzysz sobie spojrzeć na nas. A kiedy po raz pierwszy dowiadujesz się o nas, czy to poprzez ciemną krew, czy obietnice, czy też odwiedziny — myślisz już, że wszystko jest możliwe. Ale to wcale nie jest tak. Świat zamyka się nad tym cudem, ciasno go otaczając. To znaczy, że zaczynasz rozpoznawać nowe granice i limity, definiujące wszystko na nowo. Mówią więc, że Mariusz żyje nadal. Wszyscy jakoś kontynuujemy nasze istnienie, nawet po śmierci. Tego właśnie chcesz się dowiedzieć. Ani jeden z wampirów w czasach, gdy poznawałem ich rytuały w Rzymie, nie pozostał w klanie; być może i tamtejsza wspólnota już dawno nie istnieje. Lata całe minęły od ostatniej stamtąd wiadomości. Ale przecież oni wszyscy gdzieś istnieją, prawda? W końcu my nie możemy umrzeć. — Westchnął. — To i tak nie ma znaczenia.

Miało natomiast znaczenie coś potężniejszego i o wiele straszliwszego: rozpacz mogła zgnieść Armanda. Pomimo pragnienia krwi, które teraz odczuwał, zwłaszcza po jej utracie w czasie naszej potyczki, groziło mu, że sam nie znajdzie w sobie dość woli życia, by zejść z powrotem do świata i tam zapolować. Może raczej wolałby cierpieć, wzmagać w sobie pragnienie i żar wewnętrzny. Może wolałby rzeczywiście zostać tutaj i być z nami.

On znał już odpowiedź na to pytanie. Wiedział, że nie może być z nami.

Gabriela i ja nie musieliśmy wypowiadać słów, aby mu o tym oznajmić. Nie musieliśmy nawet podejmować tego tematu na nowo w naszych umysłach. On wiedział w ten sam sposób, w jaki Bóg może znać przyszłość, ponieważ on sam jest przyczynkiem działań.

Nie dająca się znieść udręka i ból. Twarz Gabrieli była jeszcze bardziej zmęczona i smutna.

— Wiesz, że całą moją duszą naprawdę chcę zabrać cię z nami — odezwałem się. Zaskoczyła mnie moja własna emocja. — Ale byłaby to katastrofa dla nas wszystkich.

— Żadnej zmiany w nim — wiedział. Brak wyzwania ze strony Gabrieli.

— Nie mogę przestać myśleć o Mariuszu — wyznałem.

— Wiem. Wiem też, że nie myślisz o Tych Których Trzeba Ukrywać, co wydaje się jednak bardzo dziwne.

— To zaledwie jeszcze jedna nie wyjaśniona tajemnica — odrzekłem. — Na świecie są setki tajemnic. Ja myślę o Mariuszu! Sam! Jestem niewolnikiem własnych obsesji i fascynacji. Obsesyjnie zainteresowała mnie ta postać. Wyróżniam ją jako jedyną promieniującą postać z całego twojego opowiadania.

— To nie ma znaczenia. Jeśli sprawia ci to przyjemność, weź sobie to wspomnienie. Nie stracę tego, co daję.

Kiedy ktokolwiek wyjawia swój ból, tak silny i utrzymujący się nadal, nie może nie odczuwać szacunku wobec całej tej tragedii. Musisz spróbować pojąć ją. Taka bezradność, taka rozpacz pozostaje dla mnie poza możliwością pojęcia jej. Dlatego właśnie myślę o Mariuszu. Mariusza rozumiem, ciebie nie rozumiem.

— Dlaczego?

Cisza.

Czy on nie zasługuje na prawdę?

— Zawsze byłem buntownikiem — odrzekłem. — Ty zaś byłeś niewolnikiem wszystkich, którzy kiedykolwiek rościli sobie jakieś pretensje do ciebie.

— Ja przecież byłem przywódcą mojego klanu.

— Nie. Byłeś tylko niewolnikiem Mariusza, a potem Dzieci Ciemności. Ulegałeś mocy i czarowi pierwszego, a potem tych drugich. Cierpienie, które teraz odczuwasz, spowodowane jest po prostu brakiem tego uroku i czaru, pod którymi zawsze się znajdowałeś. To ty sprawiłeś, iż zrozumiałem i pojąłem to, jak gdybym był kimś innym niż jestem w rzeczywistości.

— Nie ma znaczenia — odrzekł ze wzrokiem nadal utkwionym w ogniu. — Myślisz za bardzo w kategoriach decyzji i działania. Ta opowieść nie jest żadnym wytłumaczeniem. A ja nie jestem stworzeniem, które oczekuje na pełne szacunku uznanie. Jestem więc stworzeniem tak bardzo odmiennym od ciebie, że nie potrafisz mnie zrozumieć? Dlaczego nie mogę pójść z tobą? Zrobię wszystko, cokolwiek sobie zażyczysz, jeśli zabierzesz mnie ze sobą. Będę pod twoim czarem i urokiem.

Pomyślałem o Mariuszu z pędzlem i słoiczkami wypełnionymi kolorową temperą.

— Jak mogłeś uwierzyć w cokolwiek z tego, co ci mówili, po tym, jak spalili te obrazy? — zapytałem wzburzony. — Jak mogłeś się tak łatwo oddać im w niewolę?

Poruszenie, wzrastający gniew.

Uwaga malująca się na twarzy Gabrieli. Uwaga, ale nie strach.

— A ty, kiedy stałeś na deskach sceny i widziałeś publiczność krzyczącą, aby usunięto cię z teatru — jak to mi opisali moi bracia, wampir wywołujący przerażenie wśród tłumu rozpierzchającego się w panice na bulwar du Temple — w co ty wierzyłeś? Że nie należałeś do świata ludzi śmiertelnych — oto w co wierzyłeś. Wiedziałeś, że tak nie jest. A nie było w pobliżu bandy zakapturzonych fanatyków, którzy mogliby ci o tym powiedzieć. Wiedziałeś. Tak samo Mariusz nie należał do ich świata. Tak samo i ja.

— Aha, ale to co innego.

— Nie, wcale nie. Dlatego właśnie zjeżasz się na myśl o Teatrze Wampirów, który właśnie teraz, w tym momencie, wystawia swoje małe sztuki, aby ściągnąć trochę złota z tłumów przemierzających bulwary. Nie chciałbyś tak oszukiwać, jak oszukiwał Mariusz. To samo oddziela cię jeszcze bardziej od świata ludzi. Ty chcesz udawać, że jesteś śmiertelny, ale sama myśl o tym oszustwie doprowadza cię do gniewu i chęci zabijania.

— W tamtej chwili na scenie — powiedziałem — ja się po prostu ujawniłem. Zrobiłem coś zupełnie przeciwnego do oszustwa. Ja chciałem w jakiś sposób zamanifestować swoją własną potworność, aby w ten sposób włączyć się ponownie w świat zamieszkany przez istoty ludzkie. Lepiej żeby uciekali przede mną, niż mieliby mnie wcale nie widzieć. Lepiej, żeby wiedzieli, iż jestem czymś potwornym, niż bym prześlizgiwał się przez świat nie rozpoznany przez tych, których krew utrzymuje mnie przy życiu.

— Ale tak wcale nie jest lepiej.

— Nie. To, co robił Mariusz, było lepsze. On nie oszukiwał.

— Oczywiście, że oszukiwał. Oszukał wszystkich!

— Nie. Odnalazł po prostu sposób naśladowania życia śmiertelnego, sposób bycia ze śmiertelnymi. Zabijał tylko złoczyńców, a malował tak, jak to czynią śmiertelni. Anioły, błękitne nieba i chmury — to ujrzałem przed oczyma, gdy opowiadałeś mi tę historię. Tworzył rzeczy dobre. I powiem ci, że widzę w nim mądrość i brak próżności. On nie potrzebował się ujawnić. Żył tysiąc lat i bardziej wierzył w perspektywę nieba, które malował, niż w samego siebie.

Zakłopotanie.

To nie ma teraz znaczenia. Diabły, które malują anioły…

— To są tylko metafory — odrzekłem. — I w dodatku właśnie liczą się! Jeśli masz się przekształcać, jeśli masz odnaleźć na nowo Diabelski Gościniec, to właśnie ma znaczenie! Są sposoby dla nas, aby istnieć dalej. Jeśli tylko potrafiłbym imitować życie, po prostu odnaleźć drogę…

— Mówisz o rzeczach, które nic dla mnie nie znaczą. Jesteśmy przecież opuszczeni i porzuceni przez Boga.

Gabriela spojrzała na niego.

— Czy ty wierzysz w Boga? — zapytała.

— Tak, zawsze w Boga — odpowiedział. — To Szatan, nasz mistrz i pan, jest fikcją, jest złudzeniem, które oszukało mnie.

— Och, a zatem naprawdę jesteś potępiony — powiedziałem. — I wiesz doskonale, że twój odwrót w braterstwie Dzieci Ciemności był ucieczką przed grzechem, który nie był wcale grzechem.

Złość i gniew.

— Twoje serce pęka z powodu czegoś, czego nigdy nie będziesz miał — odparował moje zarzuty, nagle podnosząc głos. — To ty przeciągnąłeś do siebie ponad granicą Gabrielę i Nicolasa, ale teraz nie mógłbyś już tego cofnąć, przywrócić tego, co minione.

— Jak to się dzieje, że nie potrafisz nawet wyciągnąć wniosków z własnej historii? — zapytałem. — Czy dlatego, że nigdy nie wybaczyłeś Mariuszowi tego, iż nie uprzedził cię o nich i pozwolił, byś wpadł w ich ręce? Nigdy już nie skorzystasz z niczego, co pochodzi od niego. Ja nie jestem Mariuszem, ale powiem ci, bowiem postawiłem swoją stopę na Piekielnym Gościńcu, że słyszałem o tylko jednym starszym wampirze, który mógłby mnie czegoś nauczyć, a jest nim właśnie Mariusz, twój wenecki mistrz. To on teraz do mnie przemawia. Mówi coś do mnie o sposobie stania się nieśmiertelnym.

— Drwiny.

— Nie, to nie są drwiny. To ty jesteś tym, którego serce pęka, bo nigdy już nie będziesz mógł wspólnie w coś uwierzyć, ulec nowemu czarowi i zauroczeniu.

Brak odpowiedzi.

— My nie możemy być dla ciebie Mariuszem — dodałem — ani tym mrocznym panem Santino. Nie jesteśmy artystami o wielkich wizjach, które zaprowadzą nas ku przyszłości. Nie jesteśmy też przywódcami złowieszczych wspólnot i klanów, gotowych skazać legiony całe na wieczne potępienie. Właśnie takiej dominacji nad sobą, takiego prześwietnego zarządu potrzebujesz.

Wstałem i podszedłem bliżej kominka, spoglądając na siedzącego Armanda. Dostrzegłem nagle, kątem oka, delikatne pochylenie głowy Gabrieli oznaczające przyzwolenie. Zamknęła na chwilę oczy, jak gdyby pozwalając sobie na westchnienie ulgi.

On pozostawał nieruchomy jak kamień.

— Musisz cierpieć, przechodząc przez taką pustkę — podjąłem na nowo. — Powinieneś znów odnaleźć to, co da ci chęć do dalszego życia. Jeśli pójdziesz z nami, zawiedziemy cię, a ty zniszczysz nas.

— Jak cierpieć, przechodząc przez to? — Podniósł wzrok i patrzył na mnie, a jego brwi zmarszczyły się. — Jak mam zacząć? Ty poczynasz sobie, jakbyś był prawą ręką samego Boga! Ale dla mnie świat, ten prawdziwy świat, w którym żył Mariusz, jest poza zasięgiem. Nigdy nie żyłem w nim. Przywarłem do szklanego okna, za którym się znajduje, ale w jaki sposób mam dostać się do środka?

— Tego nie potrafię ci powiedzieć — odrzekłem.

— Musisz lepiej przyjrzeć się czasom, w których żyjemy — przerwała nam Gabriela. Jej głos był spokojny i cichy, ale zarazem rozkazujący.

Patrzył na nią, gdy mówiła.

— Musisz zrozumieć ten wiek — mówiła dalej — poprzez jego literaturę, muzykę i sztukę. Wyszedłeś prosto z głębin ziemi, jak sam to ująłeś. Teraz żyj w tym świecie.

Nie odpowiedział. Mignięcie obrazu splądrowanego mieszkania Nickiego z wszystkimi książkami na podłodze. Zachodnia cywilizacja w stosach, w bezładnie rozrzuconych kupkach.

— A jakież jest lepsze miejsce niż środek wszystkich rzeczy, bulwar i jego teatr? — zapytała Gabriela.

Zmarszczył brwi, jego głowa zaczęła obracać się w geście zaprzeczenia. Ona jednak naciskała dalej.

— Tym masz zdolności do przewodzenia klanowi, a twój klan nadal jeszcze istnieje.

Wydał z siebie cichy, rozpaczliwy dźwięk.

— Nicolas jest dopiero początkowym wampirem — powiedziała. — Może ich nauczyć wiele, jeśli chodzi o świat w jego zewnętrznej naturze, ale naprawdę nie może im przewodniczyć. Ta kobieta, Eleni, jest zadziwiająco bystra, jednak z całą pewnością ustąpi miejsca tobie.

— Czym ma być dla mnie ich przedstawienie? — wyszeptał.

— Sposobem istnienia — odrzekła. — A to w tej chwili ma dla ciebie największe znaczenie.

— Teatr Wampirów! Wolę już raczej ogień.

— Pomyśl o tym — odrzekła. — Jest w tym pewna doskonałość, nie możesz temu zaprzeczyć. Jesteśmy iluzją tego, co śmiertelne, a sceną jest iluzja tego, co realne.

— To obrzydliwe — powiedział. — Jak to nazwał Lestat? Byle co?

— Tak wydawało się Nicolasowi, ponieważ budował na tym fantastyczne filozofie — powiedziała Gabriela. — Ty musisz teraz żyć bez fantastycznych filozofii, w taki sam sposób, jak w czasach swojego terminowania u Mariusza. Żyj, aby poznać lepiej wiek, w którym żyjesz. A Lestat nie wierzy wartości zła. Ty jednak wierzysz w wartość zła. Wiem, że tak jest.

— Ja sam jestem złem — powiedział, lekko się uśmiechając. Prawie się roześmiał. — To nie jest sprawa wiary, prawda? Czy myślisz jednak, że mógłbym zejść ze ścieżki duchowej, którą podążałem przez trzy z górą wieki, i zniżyć się do zmysłowości i rozwiązłości. Myśmy byli świętymi zła — zaprotestował. — Nie będę złem wulgarnym. Nie chcę.

— Spraw, aby nie było to takie zwyczajne — odpowiedziała Gabriela. Powoli traciła cierpliwość. — Jeśli jesteś złem, w jaki sposób rozwiązłość i zmysłowość mogą być twoim wrogiem? Czyż świat, ciało i diabeł nie knują solidarnie spisku przeciwko człowiekowi?

Potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć, że nic go to nie obchodzi.

— Bardziej cię obchodzi to, co duchowe, niż to, co zawiera w sobie zło — wtrąciłem, przypatrując mu się badawczo. — Czyż nie tak?

— Tak — odparł natychmiast.

— Ale czy nie rozumiesz, że kolor wina w kryształowym pucharze może być czymś duchownym — kontynuowałem. — Wyraz twarzy, muzyka skrzypiec. Paryski teatr może być pełen tego, co duchowe, pomimo całego swojego brudu i nieczystości. Nie ma w nim niczego, co nie byłoby ukształtowane przez moc tych, którzy mieli wizje duchowe tego, czym mogą się stać.

Słowa te jakby dotarły do niego, ale odepchnął je raz jeszcze.

— Uwiedź widownię zmysłowością — wtrąciła się ponownie Gabriela. — Na miłość Boga i Szatana, użyj mocy teatru według swojego pragnienia.

— Czy obrazy, które malował twój mistrz, nie były duchowe? — zapytałem. Sam poczułem w sobie gorąco na samą myśl o tym. — Czy ktokolwiek mógłby spojrzeć na wielkie dzieła tamtej epoki i nie nazwać ich duchowymi?

— Sam zadawałem sobie to pytanie — odpowiedział Armand. — Wielokrotnie. Czy było to duchowe, czy też zaledwie zmysłowe? Czy namalowany na tryptyku anioł ujęty został w tym, co materialne, czy też była to materia przetworzona?

— Bez względu na to, czego dokonałeś od nich później, nigdy nie wątpiłeś w piękno i wartość jego pracy — powiedziałem. — Wiem, że tak było. To właśnie było materialne, a zostało przetworzone. Przestawało być farbą, a stawało się magią, tak jak podczas zabijania krew przestaje być krwią, a staje się życiem.

Jego oczy zamgliły się, ale nie wyczułem, by pojawiły się w nich wizje. Bez względu na to, którą drogą podążał w przeszłość w duszy, był na niej wyłącznie sam.

— To, co cielesne, i to, co duchowe — powiedziała Gabriela — zbiega się razem w teatrze tak samo jak i w obrazach. Jesteśmy zmysłowymi fanatykami już z samej naszej natury. Przyjmij to jako klucz do swojego postępowania.

Na chwilę zamknął oczy, jakby chciał odizolować się od nas.

— Idź do nich i posłuchaj muzyki, jaką gra Nicki — mówiła dalej Gabriela. — Razem z nimi twórz sztukę w Teatrze Wampirów. Musisz zdobyć się na przejście z tego, co cię zawiodło, w to, co może cię jeszcze utrzymać. W przeciwnym wypadku — nie ma nadziei.

Wolałbym, by tego nie wypowiadała tak bezpośrednio, choć jej słowa ujmowały rzecz akuratnie. On jednak przytaknął głową, a jego usta wygięły się w gorzkim uśmiechu.

— Jedyną rzeczą, na którą naprawdę powinieneś uważać — powiedziała Gabriela powoli — jest twoja skłonność do popadania z jednej krańcowości w drugą.

Wpatrywał się w nią beznamiętnie. Żadną miarą nie potrafił zrozumieć, co chciała przez to powiedzieć. Ja sam pomyślałem, że prawda jest zbyt brutalna, aby ją w ten sposób wypowiadać. On jednak nie mógł się temu oprzeć. Zamyślił się, a jego twarz na powrót zrobiła się gładka i o dziecięcym wyrazie. Przez dłuższy czas spoglądał w ogień. Wreszcie przemówił:

— Dlaczego musicie wyjechać? — zapytał. — Nikt teraz nie chce z wami walczyć. Nikt nie próbuje was stąd wyrzucić. Dlaczego nie możecie zająć się tym razem ze mną, tym naszym małym przedsięwzięciem?

Czy miał na myśli to, że jednak pójdzie do pozostałych wampirów i stanie się częścią teatru na bulwarze?

Nie zaprzeczył. Raz jeszcze zapytał, dlaczego ja sam nie mógłbym stworzyć imitacji życia, jeśli już tak chciałem to nazwać, tu, obok, na bulwarze? Jednocześnie jednak ustępował, poddawał się. Wiedziałem, że nie mógłbym znieść widoku tego teatru czy też widoku Nicolasa. Nie potrafiłbym nawet tak naprawdę zachęcać go do tego. Gabriela już to zrobiła. A on wiedział dobrze, że jest za późno, aby nadal naciskać na nas.

Wreszcie Gabriela powiedziała:

— Nie możemy, nie potrafimy żyć wśród własnego gatunku, Armandzie.

A ja pomyślałem, że jest to najszczersza, najbardziej prawdziwa odpowiedź z wszystkich możliwych.

— My potrzebujemy Diabelskiego Gościńca, tego nam potrzeba — wyjaśniła. — Mamy zresztą trochę już siebie dosyć. Może po wielu latach, gdy odwiedzimy już tysiąc różnych miejsc i ujrzymy tysiąc rzeczy — wrócimy tutaj. Wtedy porozmawiamy ze sobą, tak jak dzisiejszej nocy.

Nie czuł się tymi słowami zaskoczony, ale niemożliwością było rozpoznać, co naprawdę teraz myślał. Przez dłuższy czas nie wypowiedział żadnego słowa. My też milczeliśmy.

Próbowałem już więcej nie myśleć o Mariuszu czy o Nicolasie. Poczucie niebezpieczeństwa minęło, ale nadal obawiałem się rozstania, smutku, który ze sobą przyniesie, poczucia tego, że tak wiele od niego otrzymałem, w tym zadziwiającą opowieść o nim samym, a tak niewiele daję w zamian.

Wreszcie Gabriela przerwała panującą w pokoju ciszę. Wstała i podeszła z wdziękiem do ławy, na której siedział.

— Armandzie — powiedziała. — My w każdym razie wyjeżdżamy. Jeśli wszystko ułoży się tak, jak chciałabym, jutro przed północą będziemy już daleko stąd.

Spojrzał na nią spokojnie, pogodzony już z tą wiadomością. Nadal nie mogłem rozpoznać, czy jeszcze coś przed nami ukrywał.

— Nawet jeśli nie pójdziesz do teatru — odezwała się ponownie — przyjmij to, co możemy ci dać. Mój syn posiada bogactwa wystarczające, byś mógł wkroczyć w nowy świat bez obawy i z łatwością.

— Weź sobie tę wieżę — odezwałem się. — Korzystaj z niej tak długo, jak tylko ci się podoba. Dla Magnusa była bezpiecznym schronieniem.

Po chwili pokiwał przytakująco głową z głęboką uprzejmością. Nie powiedział jednak ani słowa.

— Pozwól, niech Lestat da ci złoto. Ono umożliwi ci stanie się dżentelmenem. W zamian prosimy tylko o to, byś pozostawił klan w spokoju, jeśli sam nie zdecydujesz się mu przewodzić.

Znów spoglądał w ogień, z twarzą spokojną, nieodparcie piękną. Potem, raz jeszcze, przytaknął głową w ciszy. Sam ruch głowy jednak oznaczał tylko tyle, że słyszał wszystko, nie że obiecuje cokolwiek.

— Jeśli nie pójdziesz do nich — powiedziała powoli Gabriela — nie zrób im krzywdy. Nie wyrządź też krzywdy Nicolasowi.

Kiedy mówiłem, wyraz jego twarzy zmienił się nieznacznie. Na licu pojawił się niemalże uśmiech. Wolno podniósł na mnie wzrok. W jego oczach ujrzałem pogardę, lekceważenie.

Odwróciłem wzrok; to spojrzenie bardzo mnie zabolało.

— Nie. Chcesz, żeby został zniszczony — natychmiast skontrował. — Po to, aby nigdy już o niego się nie bać ani odczuwać smutku z jego powodu. — Wyraz pogardy w jego oczach wstrętnie się wyostrzył.

Gabriela wtrąciła się od razu.

— Armandzie — odezwała się — on nie jest dla nich niebezpieczny. Sama ta kobieta może nad nim zapanować. A może was wszystkich czegoś nauczyć, jeśli tylko zechcecie posłuchać.

Spoglądali na siebie w milczeniu. Znów jego twarz wygładziła się, złagodniała, stała się piękna.

Zaskakującym i pełnym wyszukania gestem ujął nagle dłoń Gabrieli i przytrzymał mocno. Stali teraz naprzeciw siebie. Puścił jej dłoń i odsunął się troszeczkę do tyłu. Rozprostował ramiona. Spoglądał teraz na nas obu.

— Pójdę do nich — powiedział jak najłagodniej. — Wezmę też złoto, które mi ofiarujecie, i poszukam schronienia w waszej wieży. Pozwolę też, by wasz porywczy młokos nauczył mnie tego, czego może mnie nauczyć. Sięgam jednak po to wszystko tylko dlatego, że są to rzeczy pływające na powierzchni ciemności, w której sam tonę. Nie chcę odejść bez możliwości lepszego poznania teraźniejszości. Nie zostawię wam, ot tak, wieczności bez… bez walki.

Przyglądałem mu się badawczo. Myśl jego nie przedostawała się jednak na zewnątrz, by rozjaśnić nieco te słowa.

— Może wraz z upływem lat — mówił dalej — pragnienie powróci do mnie. Poznam na nowo, co to apetyt, nawet namiętność. Może, kiedy spotkamy się ponownie w innym wieku, wszystkie te rzeczy przestaną być dla mnie czymś abstrakcyjnym i ulotnym. Będę przemawiał z siłą i wigorem równym waszym, zamiast zaledwie odpowiadać nań. Zastanowimy się nad sprawami nieśmiertelności i mądrości. Pomówimy wtedy o zemście i o zgodzie. Na razie niech wystarczy, gdy powiem, że chcę się z wami jeszcze zobaczyć. Chcę, by w przyszłości nasze ścieżki skrzyżowały się. I tylko dla tej przyczyny zrobię to, o co prosicie, choć nie to, czego w rzeczywistości chcecie: oszczędzę waszego nieszczęsnego Nicolasa.

Głośno odetchnąłem z ulgą. Ton jego głosu był tak zmieniony, tak silny, że odbił się we mnie głęboką trwogą. Tak, to był z pewnością prawdziwy przywódca klanu, spokojny i potężny, zdolny do przeżycia bez względu na to, jak mocno odezwie się w nim łkająca sierota.

Wreszcie uśmiechnął się powoli i z wdziękiem, a w jego twarzy było coś smutnego i pieszczotliwego. Znów stał się jednym z wizerunków Leonarda da Vinci, czy może nawet jakimś bożkiem pędzla Caravaggia. Przez chwilę wydawało się, że w kimś takim nie może znaleźć miejsca żadne zło czy niebezpieczeństwo. Jego twarz zbyt promieniała, zbyt była pełna tego wszystkiego, co dobre i mądre.

— Pamiętaj o moich ostrzeżeniach — powiedział. — Nie o moich przekleństwach.

Gabriela i ja przytaknęliśmy głowami.

— A kiedy będziecie mnie potrzebowali — dodał — będę tutaj.

Wtedy Gabriela zrobiła coś, co zaskoczyło mnie zupełnie i całkowicie. Objęła go mianowicie i pocałowała. Ja zrobiłem to samo.

Był miękki i delikatny, pełen miłości w naszych rękach. Bez słów dał nam do zrozumienia, że zdecydował się już na powrót do wspólnoty i tam możemy się z nim spotkać już jutro wieczorem.

Po chwili już go nie było. Gabriela i ja zostaliśmy sami. Zdawało się, że wcale go tu nie było. Wokoło panowała cisza. Z oddali, znad lasu okalającego wieżę, dochodził szum wiatru. Cisza.

Kiedy wszedłem na schody, zobaczyłem, że brama jest otwarta, choć pola wokół wieży aż po ścianę lasu wyglądały na nie dotknięte.

Kochałem go. Wiedziałem o tym, co zresztą było dla mnie równie niezrozumiałe, jak i to, kim on pozostawał dla mnie. Byłem jednak zadowolony, że było już po wszystkim. Mogliśmy wrócić do naszych spraw. A jednak przywarłem do prętów krat i pozostałem w tej pozycji przez dłuższy czas, spoglądając tylko na odległe lasy i mroczną poświatę unoszącą się nad miastem i odbijającą się w nisko wiszących chmurach.

Mój żal powodowany był tym, że straciłem Nickiego. Smutek ogarnął mnie także i z powodu Paryża, a wreszcie i samego siebie.

5

Kiedy wróciłem do krypty, zobaczyłem, jak Gabriela dorzuca do ognia ostatnie szczapy drewna. Powoli, jakby zmęczona, rozrzuciła pogrzebaczem płonące szczapy, a światło odbijało się czerwienią na jej profilu i w oczach. Usiadłem bez słowa na ławie i przyglądałem się jej i eksplozji iskier w kominku.

— Czy otrzymałaś od niego to, co chciałaś? — zapytałem.

— Na swój sposób dał mi to, czego pragnęłam — odrzekła. Odłożyła na bok pogrzebacz i usiadła naprzeciw mnie z włosami opadającymi na ramiona, podczas gdy dłonie oparła o ławę. — Powiem ci, że nic mnie nie obchodzi, czy kiedykolwiek spojrzę jeszcze na kogokolwiek z naszego gatunku — powiedziała zimno. — Skończyłam już z legendami, z ich przekleństwami, smutkami i żalami. Skończyłam też z ich nie do zniesienia człowieczeństwem, co zresztą może być najbardziej zadziwiającą rzeczą, jaką objawiają. Jestem gotowa ponownie wyruszyć w świat, Lestat. Tak jak byłam gotowa tej nocy, kiedy umierałam.

— A Mariusz — powiedziałem podekscytowany. — Matko, są przecież ci, którzy żyją od wieków, ci, którzy korzystają z nieśmiertelności w zupełnie odmienny sposób.

— Naprawdę? — zapytała. — Lestat, zbyt hojnie szafujesz swoją wyobraźnią. Opowiadanie o Mariuszu jest niczym więcej jak tylko baśnią.

— Nie, to nieprawda.

— A więc osierocony demon twierdzi, że pochodzi nie z brudnych chłopskich diabłów, które przypomina, lecz od zaginionego pana, prawie że boga. Coś ci powiem, każde umorusane wiejskie dziecko, marząc przy ogniu w kuchni, może opowiedzieć historie takie jak ta.

— Matko, on nie mógł wymyślić Mariusza — powiedziałem. — Być może mam bogatą wyobraźnię, on jednak nie ma jej prawie wcale. Nie mógłby wymyślić tych obrazów, które nam przedstawiał. Mówię ci — on widział te rzeczy.

— Nie myślałam o tym dokładnie w ten sposób — przyznała z lekkim uśmiechem. — Ale równie dobrze mógł zapożyczyć postać Mariusza z legend, które słyszał…

— Nie — odpowiedziałem. — Mariusz istniał i nadal jeszcze gdzieś żyje. I są inni, tacy jak on. Istnieją Dzieci Tysiącleci, potrafiące lepiej wykorzystać swą moc i zdolności, które zostały im dane, niż Dzieci Ciemności.

— Lestat, naprawdę liczy się to, żerny potrafimy je lepiej wykorzystać — odparła. — Od Armanda nauczyłam się, że nieśmiertelnym śmierć przedstawia się jako coś niezwykle pociągającego, jako coś, czemu nie mogą się oprzeć. W duszach nie udaje im się zwyciężyć ani śmierci, ani tkwiącego w nich człowieczeństwa. Zachowam sobie w pamięci tę lekcję; pamięć o tym nosić będę niczym broń, gdy wyruszę w świat. I na szczęście nie mam na myśli, tak jak oni, świata zmiany, niebezpiecznego i pełnego zasadzek. Mam na myśli świat, który od wieków był zawsze taki sam.

Odrzuciła gwałtownym ruchem głowy włosy do tyłu i spojrzała ponownie w ogień.

— Marzę o pokrytych śniegiem szczytach gór — powiedziała cicho. — O dzikich krainach, o dżungli nie tkniętej stopą człowieka, o wielkich lasach Ameryki, gdzie, jak mówią, nie dotarł jeszcze człowiek. — Jej twarz rozpromieniła się nieco, gdy spojrzała na mnie. — Pomyśl o tym — dodała. — Nie ma takiego miejsca na ziemi, gdzie nie moglibyśmy się udać. A jeśli Dzieci Tysiącleci istnieją naprawdę, może właśnie tam możemy je spotkać — z dala od świata ludzi.

— Ale jak mogliby żyć, gdyby tak rzeczywiście było? — zapytałem. Wyobraziłem sobie swój własny świat, lecz on pełny był ludzkich istot i rzeczy, które ludzie tworzą i wykonują. — To przecież krew ludzka jest naszym pożywieniem — dodałem.

— Są serca, które biją w tych lasach — powiedziała rozmarzona. — Jest tam krew, która płynie w żyłach dla tych, którzy jej potrzebują… Mogę robić teraz rzeczy, które kiedyś ty robiłeś. Sama mogłabym teraz walczyć z wilkami… — Jej głos zawisł w powietrzu, jakby nagle zamyśliła się. — Najważniejsze jest to, Lestat — powiedziała po dłuższym milczeniu — że możemy pójść wszędzie tam, dokąd tylko zechcemy. Jesteśmy wolni.

— Już przedtem byłem wolny — odrzekłem. — Nigdy nie dbałem o to, co Armand miał do powiedzenia. Ale Mariusz… — wiem, że Mariusz żyje. Czuję to. Czułem to, gdy Armand opowiadał swoją historię. Mariusz wie o wielu rzeczach i nie mam na myśli tylko nas czy też Tych Których Trzeba Ukrywać, czy też czegokolwiek z odwiecznych tajemnic — on zna rzeczy o samym życiu, wie, jak postępować z czasem.

— A więc niech zostanie twoim świętym patronem, jeśli tego potrzebujesz — odrzekła.

Zezłościło mnie to i nie powiedziałem już ani słowa. Z kolei jej opowiadanie o lasach i dżunglach napawało mnie strachem. To wszystko, co powiedział Armand, aby nas poróżnić, powróciło teraz do mnie. Wiedziałem o tym już wtedy, gdy mówił starannie dobranymi słowami, że wrócą do mnie później. A więc żyjemy wraz z różnicami, które nas dzielą — myślałem, zupełnie jak ludzie śmiertelni. A może różnice między nami są przesadzone, tak jak nasze namiętności, jak nasza miłość.

— Jest jedna rzecz… — powiedziała, przyglądając się płomieniom. — Jedna mała wskazówka, że historia o Mariuszu jest prawdziwa.

— Były ich tysiące — powiedziałem.

— Powiedział, że Mariusz zabijał tylko złoczyńców — mówiła dalej, jakby nie zwracając uwagi na to, co powiedziałem. — I nazwał złoczyńcę Tyfona mordercą swego brata. Pamiętasz?

— Myślałem, że miał na myśli Kaina, który zabił Abla. To właśnie jego ujrzałem przed oczyma, chociaż usłyszałem inne imię.

— Właśnie, Armand sam nie rozumiał słowa „Tyfon”. A jednak powtarzał je. Ja jednak wiem, co ono oznacza.

— Powiedz więc.

— Pochodzi z mitologii greckiej i rzymskiej o egipskim bogu Ozyrysie, zabitym przez swojego brata Tyfona, który później stał się panem Świata Cieni. Oczywiście Armand mógł czytać o tym u Plutarcha, ale nie zrobił tego i to właśnie jest dziwne.

— Ach, widzisz więc, że Mariusz istniał naprawdę. Kiedy Armand powiedział, że żyje już jako wampir od tysiąca lat, mówił prawdę.

— Być może, Lestat, być może.

— Matko, opowiedz mi o tym, opowiedz tę egipską historię.

— Lestat, masz przed sobą lata; sam się z nią zapoznasz. — Wstała i pochyliła się, aby mnie pocałować, a ja wyczułem w niej chłód i osłabienie, które zawsze pojawiały się u niej tuż przed świtem. — Co do mnie, skończyłam z książkami. Są tylko po to, by się nimi zajmować wtedy, kiedy naprawdę nie ma niczego innego do roboty. — Ujęła moje dłonie w swoje. — Powiedz mi, że wyruszamy już jutro i nie ujrzymy murów obronnych Paryża ponownie, zanim nie zobaczymy reszty tego świata.

— Będzie dokładnie tak, jak sobie tego życzysz — odrzekłem.

Ruszyła w stronę schodów.

— Dokąd idziesz? — zapytałem, idąc za nią.

Otworzyła bramę i wyszła na zewnątrz w kierunku drzew.

— Chciałabym sprawdzić, czy mogę spać w samej ziemi — rzuciła przez ramię. — Jeśli jutro nie wstanę, będziesz wiedział, że mi się nie udało.

— Ależ to szaleństwo — powiedziałem, idąc za nią.

Sam pomysł wydawał mi się niedorzeczny. Ona tymczasem weszła w gąszcz starych dębów i na klęcząco wykopała sobie jamę między liśćmi w ziemi. Wyglądała upiornie, gdy z rozpuszczonymi pięknymi włosami rozrywała ziemię z szybkością zwierzęcia. Wreszcie wstała i pomachała mi na pożegnanie. Zbierając wszystkie swe siły, wsunęła się w ziemię. Zostałem sam, wpatrując się z niedowierzaniem w puste miejsce, gdzie była jeszcze przed chwilą. Liście poruszane wiatrem zasłoniły rozkopaną jamę, jakby jej tu nigdy nie było.

Wyszedłem z lasu i udałem się na południe, oddalając się od wieży. Gdy przyspieszyłem kroku, zacząłem podśpiewywać cicho pod nosem jakąś melodię, być może zasłyszaną tej nocy w Palais Royal.

Opanowało mnie poczucie żalu. Zdałem sobie sprawę, że naprawdę wyjeżdżamy, że wszystko skończone z Nicolasem, z Dziećmi Ciemności i ich przywódcą. Nie chciałem już więcej oglądać Paryża, niczego, co było mi dobrze znane, przynajmniej przez najbliższe lata. Mimo całego mojego pragnienia, aby być wolnym, chciało mi się płakać.

Wydaje się jednak, że miałem jakiś cel w tej wędrówce, do którego nie przyznawałem się przed samym sobą. Około pół godziny przed porankiem zjawiłem się na drodze pocztowej tuż obok ruin starej karczmy. Domostwo to w opuszczonej wiosce rozsypywało się i tylko mocno związane zaprawą mury trzymały się jeszcze.

Wyciągnąłem sztylet i zacząłem rzezać w miękkim kamieniu:


SĘDZIWY MARIUSZU: LESTAT POSZUKUJE CIEBIE. ROKU PAŃSKIEGO 1780 W MIESIĄCU MAJU IDĘ NA POŁUDNIE OD PARYŻA W KIERUNKU LYONU. PROSZĘ, DAJ MI O SOBIE ZNAĆ.

Gdy zrobiłem kilka kroków do tyłu, aby obejrzeć swój napis, uświadomiłem sobie, że było to bardzo aroganckie. W dodatku złamałem właśnie diabelskie przykazanie, ujawniając imię nieśmiertelnego i wypisując je w kamieniu. No cóż, sprawiło mi to niewysłowioną satysfakcję. Zawsze miałem kłopoty z przestrzeganiem wszelkich zasad i norm.

Загрузка...