Rozdział 18


Kiedy świeżo wykąpany Gunvald Larsson wszedł do komendy przy Kungsholmsgatan i wjechał windą na piętro, gdzie mieścił się wydział do spraw przemocy fizycznej, nie miał pojęcia o rozwoju sprawy Malma. Był poniedziałek dwudziestego piątego marca, jego pierwszy dzień w pracy po zwolnieniu lekarskim.

Nie odpowiadał na telefony po wtorkowym spotkaniu z Maksem Karlssonem, od informacji o śmierci Madeleine Olsen gazety ani słowem nie wspomniały o pożarze. Mimo że w swoim czasie na pewno czeka go medal, bohaterski wyczyn i tragedia stanowiły zamknięty rozdział i pamięć o Gunvaldzie Larssonie blakła coraz bardziej w zakamarkach zbiorowej świadomości. Świat był zły, co znajdowało swoje odbicie na pierwszych stronach gazet. Szwedzka prasa niechętnie donosi o samobójstwach, raz – z przyczyn etycznych, dwa – dlatego, że jest ich kompromitująco dużo. Pożar, w którym giną trzy osoby, to nie cukierek, nie można go ssać zbyt długo. Poza tym nie było powodu do przesadnych wiwatów na cześć policji. Nie radziła sobie z plagą narkomanii ani z niezliczonymi demonstrantami, nie potrafiła zagwarantować elementarnego spokoju i bezpieczeństwa na ulicach i tak dalej.

Nic dziwnego, że Gunvald Larsson patrzył z niekłamanym zdumieniem na doborowe towarzystwo wychodzące z odprawy u Hammara. Byli tam Melander, Ek, Rönn i Strömgren, by nie wspomnieć o Martinie Becku i Kollbergu, o których mówił z wyjątkową niechęcią i tylko w razie absolutnej konieczności. Po korytarzu kręcił się Skacke, próbując z afektowaną powagą dorównać kolegom, którym na razie nie sięgał do pięt.

– Co się, do cholery, dzieje? – spytał Gunvald Larsson.

– No, Hammar chce dojść do ładu, czy główna kwatera śledcza ma być tutaj, czy w Västberdze – odparł posępnie Rönn.

– Kogo śledzimy?

– Niejakiego Olofssona. Bertila Olofssona.

– Olofssona?

– Przeczytaj to – odezwał się Melander, pukając główką fajki w maszynopis.

Gunvald Larsson czytał. Zmarszczył krzaczaste brwi i w miarę lektury coraz bardziej przypominał znak zapytania.

– Co to ma być? Jakiś żart?

– Niestety, nie – odrzekł Melander.

– Podpalenie, owszem, ale bomba zapalająca w materacu… Chcesz powiedzieć, że ktoś bierze to na serio?

Rönn ponuro pokiwał głową.

– Czy w ogóle istnieją takie urządzenia?

– No. Tak mówi Hjelm. Ponoć wynaleziono je w Algierii.

– W Algierii?

– Są bardzo popularne w Ameryce Południowej – dodał Melander.

– Okej, a co z tym cholernym Olofssonem? Gdzie on jest?

– Zniknął – lakonicznie poinformował Rönn.

– Zniknął?

– Rzekomo przebywa za granicą, ale nikt tego nie wie. Interpol też nie może go znaleźć.

Guiwald Larsson myślał, dłubiąc w swoich dużych przednich zębach nożykiem do papieru. Melander chrząknął i poszedł. Przyszli Martin Beck i Kollberg.

– Olofsson – powiedział Gunvald Larsson mniej lub bardziej do siebie. – Ten sam, który dostarczał dragi Maksowi Karłssonowi i szmuglowaną gorzałę Rothowi. I miał na posyłki Malma w interesie samochodowym.

– I jego nazwisko było w wozie Malma, kiedy wpadł na Södertäljevägen – uzupełnił Martin Beck. – Chłopcom od kradzieży zależało na tym, żeby nie zgubić Malma z oczu, bo chcieli się dobrać do Olofssona. Czekali, aż się pojawi, i sądzili, że Malm będzie świadczył przeciwko niemu, żeby ocalić własną skórę.

– A zatem Olofsson jest kluczową postacią w tej historii. Jego nazwisko bez przerwy gdzieś wypływa.

– Myślisz, że to umknęło naszej uwagi? – wtrącił Kollberg z głęboką urazą.

– No to wystarczy go zgarnąć i po sprawie – triumfalnie obwieścił Gunvald Larsson. – Rzecz jasna, to on sfajczył chałupę.

– Skunks zapadł się pod ziemię – powiedział Kollberg. – Nie dotarło to do ciebie?

– Dlaczego nie dajemy listów gończych do gazet?

– Bo nie chcemy go spłoszyć – wyjaśnił Martin Beck.

– Raczej nie można spłoszyć kogoś, kto zniknął.

Kollberg obrzucił Gunvalda Larssona zrezygnowanym spojrzeniem i wzruszył ramionami.

– Tępota nie zna granic.

– Dopóki Olofsson myśli, że my myślimy, że Malm odebrał sobie życie, a gaz eksplodował wskutek nieszczęśliwego wypadku, czuje się bezpieczny – ze spokojem wyjaśnił Martin Beck.

– To dlaczego się ukrywa?

– No, dobre pytanie – skwitował Rönn.

– Mam inne dobre pytanie. – Kollberg patrzył przed siebie. – W piątek Jacobsson od narkotyków powiedział nam, że Max Karlsson, który trafił do nich we wtorek, wyglądał tak, jakby ktoś przepuścił go przez wyżymaczkę. Ciekawe, co to za ktoś.

– Karlsson wyśpiewał, że on, Roth i Malm dostawali towar od Olofssona – powiedział Gunvald Larsson.

– Teraz tego nie mówi.

– Ale mnie powiedział.

– Kiedy? Jak go przesłuchiwałeś?

– Uhm.

Martin Beck wyjął florydę i spłaszczył tekturowy ustnik.

– Już to mówiłem i powtórzę, Gunvaldzie. Wpadniesz prędzej czy później.

Zadzwonił telefon. Rönn odebrał. Gunvald Larsson ziewnął.

– Aha – rzekł obojętnie. – Tak myślisz?

– Nie tylko myślę – odparł z powagą Martin Beck. – Jestem tego pewien.

– Wykluczone – powiedział Rönn do słuchawki. – Zniknął? To niemożliwe. Nic nie znika samo z siebie. No jasne, rozumiem, że mu przykro… Co?… Powiedz mu, że płacz w niczym nie pomoże. Nam na przykład zniknął pewien gość. Co by to było, gdybym ja zaczął płakać? Jak coś albo ktoś zginie, to trzeba… Co?

Patrzyli na niego z zaciekawieniem.

– No, o to chodzi, że trzeba szukać, aż się znajdzie – oznajmił Rönn i starannie odłożył słuchawkę.

– Co zginęło? – spytał Kollberg.

– Moja żona…

– Co? – włączył się Gunvald Larsson. – Unda zginęła?

– Nie. Kilka dni temu dałem małemu na urodziny wóz strażacki. Zapłaciłem trzydzieści dwa pięćdziesiąt. I gdzieś się zapodział. W mieszkaniu. A teraz marudzi i chce nowy. Zniknął. Wariactwo. Wyparował w mieszkaniu. O, taki.

Rönn pokazał na palcach.

– Przedziwne – zauważył Kollberg.

Rönn nie opuszczał palców.

– Przedziwne. No, można tak powiedzieć. Znika cały wóz strażacki. Tej wielkości. Za trzydzieści dwa pięćdziesiąt.

Zapadła cisza. Gunvald Larsson wpatrywał się w Rönna, marszcząc brwi. W końcu mruknął do siebie:

– Wóz strażacki, który zniknął…

Rönn wlepił w niego tępe spojrzenie.

– Czy ktoś rozmawiał z Zachrissonem? – nieoczekiwanie spytał Gunvald Larsson. – Tym półgłówkiem z komisariatu w parafii Marii?

– Tak – odparł Martin Beck. – Nic nie wie. Malm pił piwo w jakiejś knajpie na Hornsgatan aż do zamknięcia, do ósmej, i wrócił do siebie. Zachrisson poszedł za nim i marzł przez trzy godziny. Widział trzy osoby wchodzące do domu. Jedna nie żyje, jedna siedzi. Potem ty się zjawiłeś.

– Niezupełnie o to mi chodziło – obwieścił Gunvald Larsson, wstał i wyszedł.

– Co go napadło? – zdziwił się Rönn.

– Podejrzewam, że nic – powiedział Kollberg.

Zastanawiał się, skąd Gunvald Larsson zna imię żony Rönna. On nawet nie miał pojęcia o jej istnieniu. Pewnie dlatego, że był pozbawiony zmysłu obserwacji.


Gunvald Larsson zastanawiał się, jakim cudem znajdą mordercę, skoro nie potrafią odszukać policjanta.

Była piąta po południu, od blisko sześciu godzin przemierzał miasto wzdłuż i wszerz, tropiąc Zachrissona, jakby uczestniczył w biegu za lisem. W komisariacie w parafii Marii usłyszał, że Zachrisson właśnie zakończył służbę. Jego telefon domowy nie odpowiadał. W końcu ktoś zasugerował, że pewnie poszedł popływać. Gdzie? Najprawdopodobniej na basen w Åkeshov, w pół drogi do Vällingby. W Åkeshov Zachrissona nie było, a dwóch usłużnych policjantów poinformowało go, że nigdy nie obiło im się o uszy to nazwisko i że Zachrisson pewnie jest na basenie w Eriksdalu, gdzie zwykle ćwiczą policjanci. Gunvald Larsson ponownie przeciął miasto – szare, chłodne, wietrzne i pełne trzęsących się z zimna, antypatycznych ludzi. Szczególnie antypatyczna była kąpielowa w Eriksdalu, która nie chciała go wpuścić w ubraniu na pływalnię. Z sauny wyszło kilku golasów utrzymujących, że są policjantami. Owszem, znali Zachrissona, ale od paru dni go nie widzieli. I tak dalej.

Teraz stał na parterze starej zadbanej kamienicy przy Torsgatan i świdrował wzrokiem brunatne drzwi. Powyżej otworu na listy widniał biały kartonik z nazwiskiem Zachrissona: napisane odręcznie, drukowane litery oplatało coś w rodzaju winorośli, starannie wymalowanej zielonym długopisem.

Dzwonił, dobijał się, kilka razy użył nogi, co przyniosło tylko taki skutek, że z mieszkania obok wychyliła głowę sąsiadka i popatrzyła na niego z wyrzutem. Gunvald Larsson łypnął na nią wściekle i natychmiast się wycofała. Usłyszał chrzęst łańcucha i trzask zamków. Pewnie za chwilę zacznie się barykadować meblami.

Gunvald Larsson drapał się po brodzie i zastanawiał, co robić. Zostawić wiadomość? Może napisać ją na tym ohydnym białym kartoniku?

Na klatkę weszła trzydziestopięcioletnia kobieta. Niosła dwie papierowe torby z artykułami kolonialnymi. Idąc do windy, bojaźliwie zerkała na Gunvalda Larssona.

– Ej tam!

– Tak? – odezwała się, wystraszona.

– Szukam policjanta, który tu mieszka.

– Zachrissona?

– Właśnie.

– Detektywa?

– Co?

– Detektywa Zachrissona? Tego, który uratował wszystkich ludzi z płonącego domu?

Gunvald Larsson spojrzał na nią.

– Tak, zdaje się, że to jego szukam.

– Jesteśmy z niego dumni.

– Ach, tak.

– Jest naszym dozorcą – wyjaśniła. – Bardzo solidny i porządny.

– Uhm.

– Ale surowy. Nie cacka się z dziećmi. Czasami wkłada czapkę, żeby je nastraszyć.

– Czapkę?

– Tak, ma w kotłowni policyjną czapkę.

– W kotłowni?

– Oczywiście. Nie był pan tam? Zwykle pracuje na dole. Jak pan zapuka, może otworzy.

Postąpiła krok w stronę windy, zatrzymała się i spojrzała na Gunvalda Larssona z rozradowaną miną.

– Mam nadzieję, że pan w uczciwych zamiarach? Z Zachrissonem nie ma żartów.

Gunvald Larsson znieruchomiał, dopóki skrzypiąca kabina windy nie zniknęła mu z oczu. Potem szybko zszedł krętymi schodami do piwnicy i stanął przed zamkniętymi drzwiami przeciwpożarowymi. Chwycił klamkę obiema dłońmi. Drzwi ani drgnęły.

Załomotał pięścią. Nic. Odwrócił się i pięć razy kopnął obcasem w grubą blachę. Huk.

Nagle po drugiej stronie rozległ się władczy głos:

– Precz!

Gunvaldowi Larssonowi chwilowo odjęło mowę po usłyszanych rewelacjach.

– Nie wolno wam się bawić na terenie posesji! – Głos brzmiał głucho i groźnie. – Powiedziałem raz i wystarczy!

– Otwieraj!!! Ale już, zanim rozwalę całą chałupę w drobny mak!

Dziesięć sekund ciszy, potem chrzęst rygli i drzwi uchyliły się wolno, ze zgrzytem. Zachrisson wyjrzał zza nich z przerażoną i zakłopotaną miną.

– O! Aha. Przepraszam… Nie wiedziałem.

Gunvald Larsson odsunął go na bok, wszedł i zamarł. W kotłowni panował idealny porządek. Posadzkę przykrywała kolorowa plastikowa plecionka. Naprzeciwko opalanego ropą kotła parowego stał biały kawiarniany stolik, okrągły, na ozdobnej żeliwnej podstawie. Były tam również dwa trzcinowe krzesła z brezentowymi poduszkami w niebiesko-pomarańczową kratkę, obrus w wielkie kwiaty, ręcznie malowany czerwony wazon z sześcioma plastikowymi tulipanami (cztery czerwone, dwa żółte), popielniczka z zielonej porcelany, butelka lemoniady, szklanka i rozłożone pismo. Na ścianie wisiały dwa przedmioty: policyjna czapka i kolorowa rycina w ramce, przedstawiająca Jego Królewską Mość. Pismo okazało się czymś w rodzaju magazynu kryminalnego, jednym z tych, które traktują w równych częściach o striptizerkach i klasycznych sprawach kryminalnych, przerysowanych nie do poznania. Najwyraźniej Gunvald Larsson oderwał Zachrissona od lektury tekstu „Szalony lekarz pokroił 2 nagie kobiety na 60 części” albo od studiowania całostronicowego zdjęcia różowej jak prosię damy o wielkich tłustych piersiach i często używanym, wygolonym organie płciowym, który kusząco pokazywała, odsłaniając go palcami.

Zachrisson miał na sobie podkoszulek, filcowe kapcie i granatowe spodnie od munduru.

W pomieszczeniu było bardzo ciepło.

Gunvald Larsson nic nie powiedział. Poprzestał na dokładnym przyjrzeniu się rozmaitym szczegółom wyposażenia. Zachrisson nie spuszczał go z oka i nerwowo przestępował z nogi na nogę. W końcu chyba uznał, że najlepiej będzie przybrać lżejszy ton, i zagaił z wysiloną wesołością:

– Cóż, jak się już musi gdzieś pracować, to czemu by się przy okazji miło nie urządzić.

– To tym straszysz dzieciaki? – spytał Gunvald Larsson, pokazując na czapkę od munduru.

Zachrisson spurpurowiał na twarzy.

– Nie rozumiem…

Gunvald Larsson błyskawicznie mu przerwał.

– Nie przyszedłem tu rozmawiać o wychowywaniu dzieci ani o dekoracji wnętrz.

– Aha.

– Chcę tylko coś ustalić. Kiedy wróciłeś na Sköldgatan, zanim zacząłeś ratować wszystkich ludzi z pożaru, wydukałeś coś o wozie strażackim, który powinien już być na miejscu. Co, do cholery, miałeś na myśli?

– No, ja… więc… jak zobaczyłem… to nie ja…

– Przestań bełkotać! Mów po ludzku!

– No, zobaczyłem, że się pali, kiedy byłem na Rosenlundsgatan, i pobiegłem z powrotem, to znaczy do najbliższej budki telefonicznej. W centrali mi powiedzieli, że dostali zgłoszenie o pożarze i że wóz strażacki już tam jest.

– I co? Był?

– Nie, ale…

Zachrisson umilkł.

– Ale co?

– Ale ten w centrali naprawdę tak powiedział. „Wysłaliśmy jeden wóz. Już tam jest”. Tak powiedział.

– Jak to się trzyma kupy? Czyżby ten pieprzony wóz zniknął gdzieś po drodze?

– No, nie wiem…

– Pobiegłeś z powrotem jeszcze raz, prawda?

– Oczywiście, kiedy pan… kiedy ty…

– I co wtedy powiedziały te tęgie głowy z centrali?

– Nie wiem, bo za drugim razem poleciałem do skrzynki alarmowej.

– Ale za pierwszym telefonowałeś z budki?

– Tak, bo była bliżej. Zadzwoniłem i w centrali powiedzieli…

– …że wóz już tam jest. Wiem, słyszałem. Ale co powiedzieli za drugim razem?

– Nie… nie pamiętam.

– Nie pamiętasz?

– Byłem zdenerwowany…

– O pożarach zawiadamia się również policję, prawda?

– Oczywiście… Tak mi się zdaje… To znaczy…

– No to gdzie się podział ten wóz policyjny, który powinien przyjechać? Też zniknął?

Mężczyzna w podkoszulku i spodniach od munduru z rezygnacją pokręcił głową.

– Nie wiem.

Gunvald Larsson utkwił w nim wzrok.

– Jak mogłeś być tak niewyobrażalnie głupi, żeby nie powiedzieć o tym szefostwu grupy dochodzeniowo-śledczej?!

– Że co? O czym miałbym powiedzieć?

– O tym, że kiedy dzwoniłeś, straż pożarna już dostała zgłoszenie! I że wóz strażacki zniknął! Kto ich zawiadomił pierwszy, co? Przesłuchiwali cię kryminalni, prawda?! Wiedziałeś, że jestem chory, prawda?! A może się mylę?

– Nie, ale nie rozumiem…

– Nie dziwota. Nie pamiętasz, co ci powiedzieli za drugim razem? A pamiętasz, co sam mówiłeś?

– „Pali się, pali się”… albo coś w tym rodzaju. No… miałem cykora. I biegłem.

– „Pali się, pali się”? A nie wspomniałeś przypadkiem, gdzie się pali?

– Jasne, że tak. Chyba krzyknąłem albo prawie krzyknąłem: „Pali się na Sköldgatan!” I potem strażacy przyjechali.

– Nic nie powiedzieli, że tam już jest wóz strażacki?

– Nie. – Zachrisson myślał przez chwilę. – Przecież go nie było – dodał głupkowato.

– A jak dzwoniłeś pierwszy raz, z budki, krzyknąłeś to samo? „Pali się na Sköldgatan”?

– Nie. Kiedy dzwoniłem z budki, byłem mniej zdenerwowany i podałem właściwy adres.

– Właściwy adres?

– Tak. Ringvägen 37.

– Przecież dom stał przy Sköldgatan.

– Tak, ale właściwy adres to Ringvägen 37. Pewnie dlatego, żeby listonosz miał łatwiej.

– Łatwiej? – Gunvald Larsson zmarszczył czoło. – Jesteś pewien?

– Tak. Jak zaczynaliśmy pracę w komisariacie w parafii Marii, musieliśmy się nauczyć nazw wszystkich ulic i adresów pocztowych w drugim dystrykcie.

– Więc jak dzwoniłeś z budki, powiedziałeś: „Ringvägen 37”, a potem, za drugim razem: „Sköldgatan”?

– Tak. Tak myślę. Wszyscy wiedzą, że posesja o adresie Ringvägen 37 jest na Sköldgatan.

– Ja nie wiedziałem.

– To znaczy chciałem powiedzieć, że wszyscy z drugiego dystryktu.

Gunvald Larsson usiłował to rozgryźć.

– Tu jest pies pogrzebany – odezwał się po chwili.

– Pies?

Gunvald Larsson podszedł do stolika i zerknął na rozłożone pismo. Zachrisson przemknął obok, żeby je capnąć, ale Gunvald Larsson zdążył na nim położyć swoją wielką owłosioną dłoń.

– Tu jest błąd – powiedział. – Powinno być sześćdziesiąt osiem.

– Co?

– Ten lekarz w Anglii, doktor Ruxton, przeciął piłą żonę i służącą na sześćdziesiąt osiem części. I nie były nagie. Żegnam!

Gunvald Larsson opuścił tę dziwaczną kotłownię przy Torsgatan i pojechał do domu. Wsuwając klucz do zamka w drzwiach swojego mieszkania w Bollmorze, o wszystkim zapomniał, bo taki miał zwyczaj. Przypomniał sobie dopiero następnego dnia przed południem w swoim pokoju służbowym.

Sprawa była piekielnie zagmatwana. Nie mógł się w tym połapać i postanowił porozmawiać z Rönnem.

– To cholernie dziwne – zaczął. – Nie rozumiem.

– Czego?

– Tej historii z wozem strażackim, który zniknął.

– No, czegoś dziwniejszego chyba nie widziałem.

– Aha, też się nad tym zastanawiałeś.

– No, jeszcze jak. Odkąd mały powiedział, że go nie ma. Nie wychodził na dwór, bo jest przeziębiony i musi siedzieć w domu. Całkiem po prostu zniknął w mieszkaniu.

– Idioto, myślisz, że mówię o twoich kłopotach z zabawkami?

– Nie? To o czym mówisz?

Gunvald Larsson wyłuszczył mu, co i jak. Rönn podrapał się po nosie.

– Sprawdzałeś w straży?

– Tak. Dzwoniłem przed chwilą. Odebrał ktoś niespełna rozumu.

– Może mu się wydawało, że to ty jesteś niespełna rozumu.

– Ech!

Gunvałd Larsson wyszedł, trzaskając drzwiami.


Następnego przedpołudnia, w środę dwudziestego siódmego, podsumowali wyniki śledztwa i stwierdzili, że nie ma żadnych. Olofsson się nie odnalazł mimo rozesłanego tydzień wcześniej listu gończego. To, czego się o nim dowiedzieli, na przykład, że jest narkomanem i zawodowym przestępcą, nie było niczym nowym. Poszukiwano go w całym kraju i przez Interpol. Z pewną dozą przesady można by powiedzieć, że na całym świecie. W tysiącach egzemplarzy rozesłano jego zdjęcie, odciski palców i rysopis.

Spłynęło trochę bezwartościowych informacji, ale na szczęście niezbyt dużo, bo prasa, radio i telewizja na razie milczały, więc społeczeństwo, czyli Wielki Detektyw, nie miało pola do popisu. Rozpoznanie w półświatku przyniosło tyle, co kot napłakał. Zawiodła tak zwana inwigilacja wewnętrzna. Nikt nie widział Olofssona od końca stycznia lub początku lutego. Rzekomo był za granicą. Ale za granicą też nikt go nie widział.

– Musimy go dopaść – oświadczył Hammar. – Teraz. Natychmiast.

Z grubsza tylko tyle miał do powiedzenia.

– Tego rodzaju polecenia są mało konstruktywne – zauważył po odprawie Kollberg, siedząc na biurku Melandera i apatycznie majtając nogą.

Melander odchylił się na krześle, skrzyżował wyprostowane nogi, wetknął fajkę między zęby i przymknął oczy.

– Co jest? – spytał Kollberg.

– Fredrik myśli – wyjaśnił Martin Beck.

– Przecież widzę. Ale o czym?

– O jednym z kardynalnych grzechów policji – odparł Melander.

– Tak? Którym?

– O braku wyobraźni.

– I kto to mówi?

– Wiem, że nie jestem od niego wolny – spokojnie przyznał Melander. – Zastanawiam się, czy to dochodzenie nie jest szkolnym przykładem braku wyobraźni, a konkretniej: jednostronności naszych działań.

– Mojej wyobraźni nic nie dolega – stwierdził Kollberg.

– Poczekaj – przerwał mu Martin Beck, stojąc w swoim ulubionym miejscu, tuż przy drzwiach, z łokciem na szafce z archiwaliami. – Mógłbyś to dokładniej wytłumaczyć, Fredrik?

– Najpierw zadowalamy się teorią, że gaz eksplodował wskutek nieszczęśliwego wypadku. Potem, kiedy uzyskujemy niezbite dowody, że ktoś usiłował pozbawić Malma życia za pomocą wyrafinowanego zapalnika, mamy wyraźny trop. Musimy znaleźć Olofssona, czyli w domyśle: to robota Olofssona. I trzymamy się tego tropu jak odmóżdżona sfora. Kto wie, czy nie wpadniemy w ślepą uliczkę.

– „Wpadniemy” to właściwe słowo – skomentował zniechęcony Kollberg.

– Ten notorycznie popełniany błąd zaprzepaścił setki ważnych śledztw. Policja chwyta się czegoś, co uważa za rozstrzygające fakty. Fakty wskazują określony kierunek, któremu się podporządkowuje wszystkie operacje. Inne oceny nie mają racji bytu. Coś przyjmuje się za pewnik tylko dlatego, że jest pod ręką i zwykle się sprawdza. Na świecie roi się od przestępców, którym się upiekło dzięki doktrynerskim poczynaniom policji. Co by było, gdyby ktoś odnalazł Olofssona właśnie teraz, w tym momencie, w jakiejś paryskiej kawiarence albo na tarasie hotelu w Hiszpanii czy w Maroku, i gdyby Olofsson potrafił udowodnić, że siedzi tam od dwóch miesięcy?

– Chodzi ci o to, żebyśmy się odczepili od Olofssona? – zapytał Kollberg.

– Nie. Olofsson wydaje się oczywistym podejrzanym, odkąd Malm stał się dla niego zagrożeniem. Trzeba go odszukać za wszelką cenę. Chodzi mi o to, że zapominamy o innej ewentualności: Olofsson może nie mieć żadnego związku z naszym dochodzeniem. W czym nam pomoże, jeśli się okaże, że handlował narkotykami i montował fałszywe tablice rejestracyjne? To nas kompletnie nie interesuje.

– Cholernie bym się zdziwił, gdyby Olofsson nie maczał w tym palców – powiedział Kollberg.

– Ja też. Ale zdarzają się dziwne zbiegi okoliczności. Dziwnym zbiegiem okoliczności Malm popełnił samobójstwo tego samego dnia, w którym ktoś usiłował go zamordować. Przyznaję, że mnie to zmyliło, kiedy przeprowadzałem wizję lokalną. Zwróciłem uwagę na jeszcze jeden dziwny zbieg okoliczności. Od pożaru minęły prawie trzy tygodnie i nikt w tym czasie nie widział Olofssona ani nic o nim nie słyszał. To skłoniło pewne osoby do wyciągnięcia pewnych wniosków. A kto pomyślał o tym, że nikt nie miał kontaktu z Olofssonem dużo wcześniej, na miesiąc przed pożarem?

Martin Beck się wyprostował.

– To prawda.

– Takie rozumowanie pociąga za sobą określone konsekwencje – powiedział Kollberg.

Rozważyli konsekwencje.


Nieco dalej, na tym samym piętrze, Rönn zajrzał do Gunvalda Larssona.

– Wczoraj o czymś myślałem.

– O czym?

– Dwadzieścia lat temu pracowałem przez parę miesięcy w Skånii, w Lundzie. Nie pamiętam, dlaczego. – Rönn zrobił wymowną pauzę, po czym rzekł z emfazą: – Straszne.

– Co?

– Skånia.

– Aha. I o tym myślałeś?

– Nic, tylko krowy, świnie, pola i studenci. I upał. Zwalał z nóg. No i kiedy tam byłem, wybuchł pożar. W środku nocy spaliła się fabryka. Potem się okazało, że podpalił ją przez pomyłkę nocny stróż. Zaalarmował straż, ale był tak otumaniony, że zadzwonił do strażaków z Malmö. Bo z Malmö pochodził. I kiedy płonęła fabryka w Lundzie, strażacy w Malmö rzucili się na ratunek z tymi swoimi magirusami, ze skokochronami i całym kramem.

– Chcesz powiedzieć, że Zachrisson jest niespełna rozumu i na przykład z centrum Södermalmu mógłby wezwać strażaków z Nacki?

– No, coś w tym stylu.

– Odpada. Obdzwoniłem wszystkie możliwe komendy policji. Tamtej nocy w żadnej nie mieli zgłoszenia o pożarze.

– Gdybym był na twoim miejscu, obdzwoniłbym wszystkie możliwe komendy straży pożarnej.

– Gdybyś był na moim miejscu, miałbyś po dziurki w nosie pożarów. Poza tym zawsze jest większa szansa, że policja udzieli sensownej odpowiedzi. Ciut większa.

Rönn podszedł do drzwi.

– Einar?

– No?

– A po co im skokochrony do gaszenia fabryki w środku nocy?

Rönn myślał.

– Nie wiem. Może mam zbyt bujną wyobraźnię.

– Naprawdę?

Gunvald Larsson wzruszył ramionami i dłubał w zębach nożykiem do papieru.


Następnego dnia przed południem zaczął jednak obdzwaniać podsztokholmskie komendy straży pożarnej. Zdumiewająco szybko uzyskał ciekawą odpowiedź.

– Się robi – powiedział przesadnie kumpelskim tonem gość z jednostki obejmującej gminy Solna i Sundbyberg. – Już sprawdzam… Yes, mieliśmy tamtego wieczoru fałszywy alarm. Ringvägen 37 w Sundbybergu. Dokładnie o dwudziestej trzeciej dziesięć. Zgłoszenie telefoniczne. No i?

– Policja nic o tym nie wie. Czy nie powinien tam pojechać ktoś od nas?

– Jasne, że powinien, i pojechał. Na miejscu był radiowóz. Jakżeby inaczej.

– Czy telefonowano przez centralę, czy bezpośrednio do was?

– Chyba do nas. Ale nie mam stuprocentowej pewności. Jest tylko lakoniczny wpis: „Anonimowe zgłoszenie telefoniczne. Fałszywy alarm”.

– Co robicie po otrzymaniu takiego zgłoszenia?

– Oczywiście wyjeżdżamy.

– Tak, rozumiem, ale czy przekazujecie je dalej?

– No pewnie, glinom.

– Komu?

– Glinom. I informujemy centralę. Kapujesz, jak wybucha duży pożar, to znaczy taki, który widać z daleka, telefony się urywają. Bywa, że bezpośrednio do nas dzwoni dwadzieścia pięć osób, a setka innych wykręca dziewiątkę i cztery zera albo korzysta ze skrzynek przeciwpożarowych. Dlatego wyjeżdżając na akcję, powiadamiamy centralę. Inaczej byłby pioruński bajzel.

– Kapuję. Czy wie pan, kto przyjął zgłoszenie?

– No pewnie. Doris Mårtensson.

– Jak mogę się z nią kontaktować?

– Nijak, staruszku. Wczoraj wybyła na urlop. Do Grecji.

– Do Grecji? – z wyraźnym niesmakiem powtórzył Gunvald Larsson.*

– Coś w tym złego?

– Gorzej być nie może.

– Gadanie. Nie spodziewałem się, że jakiś gliniarz będzie mi wciskał komunistyczną ciemnotę. Zeszłej jesieni byłem na Akropolu, czy jak mu tam. Kapitalnie! Porządek jak ta lala. I policja z klasą. Macie się od kogo uczyć, chłopaki.

– Morda w kubeł, idioto! – wrzasnął Gunvald Larsson, rzucając słuchawkę.

Nie zdążył się wszystkiego dowiedzieć, ale miał powyżej uszu tej rozmowy.

Poszedł do Rönna.

– Czy mógłbyś zadzwonić do straży Solna-Sundbyberg i spytać, kiedy Doris Mårtensson wraca z urlopu?

– No, mógłbym. Co ci jest? Wyglądasz jak po ataku apopleksji.

Gunvald Larsson bez słowa wrócił do siebie, usiadł za biurkiem i wybrał numer komendy policji przy Råsundavägen na Solnej. Lepiej mieć to od razu za sobą.

– Dzwoniłem do was wczoraj w ważnej sprawie. Pytałem, czy siódmego marca około jedenastej w nocy nie odebraliście zgłoszenia o pożarze.

– Wiem, to ja z panem rozmawiałem i powiedziałem, że nie dostaliśmy żadnego meldunku.

– Tak się składa, że wiem o fałszywym alarmie. Mianowicie tamtej nocy ktoś zawiadomił straż w Sundbybergu o pożarze na Ringvägen 37 i zgodnie z procedurą poinformowano o tym policję. Czyli na miejscu powinien być radiowóz.

– Dziwne. Nie mamy tu żadnej notatki.

– To sprawdź, do cholery, kto był wtedy na służbie!

– Chłopcy z patrolu? Chwileczkę.

Gunvald Larsson czekał, nerwowo bębniąc palcami po biurku.

– Mam. „Ósemka: Eriksson i Kvastmo z aspirantem Lindskogiem, trójka: Kristiansson i Kvant”…

– Wystarczy – przerwał mu Gunvald Larsson. – Gdzie są te dwa pomioty?

– Kristiansson i Kvant? Na patrolu.

– Przyślij ich do mnie. Tylko piorunem!

– Ale…

– Żadnych ale. Chcę widzieć tych idiotów u siebie na Kungsholmsgatan w ciągu piętnastu minut. Mają tu stać jak posągi!

Ledwie się rozłączył, drzwi się uchyliły i zajrzał Rönn.

– Doris Mårtensson wraca za trzy tygodnie. Będzie w pracy dwudziestego drugiego kwietnia. Ten, co odebrał, był nieźle wkurzony. Chyba nie jest z twojego fanklubu.

– Tak, mój fanklub topnieje.

– No, na to wygląda.

Szesnaście minut później Kristiansson i Kvant zameldowali się w pokoju Gunvalda Larssona. Obaj ze Skånii, niebieskoocy, szerocy w barach, mierzący sto osiemdziesiąt sześć centymetrów. Obaj mieli złe doświadczenia z poprzednich spotkań z olbrzymem siedzącym za biurkiem. Trafieni spojrzeniem Gunvalda Larssona znieruchomieli, rzeczywiście do złudzenia przypominając dwa kamienne posągi policjantów patrolowych w skórzanych kurtkach z błyszczącymi guzikami, poprzecznymi pasami, pistoletami i pałkami. Różnił ich subtelny drobiazg: Kristiansson kurczowo trzymał czapkę pod lewą pachą, Kvant nie zdjął swojej z głowy.

– Do licha, to on – szepnął Kristiansson. – Ten parszywiec…

Kvant milczał. Jego zawzięta mina świadczyła o tym, że nie pozwoli sobą pomiatać.

– No tak – odezwał się Gunvald Larsson. – Jesteście, żałosne cymbały.

– O co właściwie cho… – zaczął Kvant i umilkł, widząc, że Gunvald Larsson wstaje z krzesła.

– Chodzi o pewien techniczny detałik. Siódmego marca dziesięć po jedenastej w nocy zostaliście wezwani na Ringvägen 37 w Sundbybergu, żeby sprawdzić zgłoszony pożar. Pamiętacie?

– Nie – bezczelnie odparował Kvant. – Nie pamiętam.

– Przestań kłamać! – wrzasnął Gunvald Larsson. – Pojechaliście pod ten adres czy nie pojechaliście? Odpowiadać!

– Może i tak – powiedział Kristiansson. – Byliśmy… to znaczy wydaje mi się, że chyba pamiętam. Ale…

– Ale co?

– Ale nic się nie stało – dokończył Kristiansson.

– Nic już więcej nie mów, Kalle, nie pogrążaj się – upomniał kolegę Kvant i oświadczył gromkim głosem: – Ja nie pamiętam.

– Jeśli usłyszę jeszcze jedno łgarstwo – zagrzmiał dziesięć razy głośniej Gunvald Larsson – osobiście dopilnuję, żebyście wylecieli stąd na zbity pysk do magazynu rzeczy znalezionych w Skånör-Falsterbo, czy skąd tam jesteście. Możecie kłamać przed sądem albo gdzie wam się podoba, tylko nie tutaj! I zdejmij czapkę, sukinsynu!

Kvant zdjął czapkę, wcisnął ją pod lewą pachę i zerknął na Kristianssona.

– To twoja wina, Kalle, gdybyś nie był takim cholernym leniem…

– Przecież ty w ogóle nie chciałeś tam jechać – zaoponował Kristiansson. – Powiedziałeś, że niczego nie słyszeliśmy, że wracamy i kończymy zmianę. Powiedziałeś, że radiostacja nawala.

– To całkiem co innego – rzekł Kvant. – Nic się nie poradzi na popsutą radiostację. Taka okoliczność jest poza kontrolą policjanta.

Gunvald Larsson opadł na krzesło.

– No, dalej!

– Ja wtedy prowadziłem – zaczął Kristiansson. – Odebraliśmy wiadomość…

– Bardzo niewyraźnie – wtrącił Kvant.

Gunvald Larsson obrzucił go miażdżącym spojrzeniem.

– Żadnych bajek! Od powtarzania kłamstwo nie będzie prawdziwsze.

– I pojechaliśmy tam – podjął zalękniony Kristiansson. – Pod ten adres w Sundbybergu, na Ringvägen 37. Był tam wóz strażacki, ale nic się nie paliło. Nic się nie stało.

– Oprócz fałszywego alarmu, czego nie zgłosiliście. Z lenistwa i głupoty. Tak było?

– Tak – wymamrotał Kristiansson.

– Byliśmy wyczerpani – dodał Kvant z błyskiem nadziei w głosie.

– Czym?

– Długą i ciężką służbą.

– Pocałuj mnie w dupę. Ile mieliście interwencji?

– Ani jednej – przyznał Kristiansson.

Mało imponujące, ale przynajmniej zgodne z prawdą, pomyślał Gunvald Larsson.

– Była paskudna pogoda – wyjaśnił Kvant. – Zła widoczność.

– Akurat mieliśmy zjeżdżać – dodał Kristiansson. – Zakończyliśmy zmianę.

– Siv była ciężko chora – powiedział Kvant. – Siv to moja żona.

– I nic się nie stało – powtórzył Kristiansson.

– Otóż to – rzekł łagodnie Gunvald Larsson. – Nic się nie stało. Nie licząc kluczowego dowodu w sprawie potrójnego morderstwa. Won! – wrzasnął. – Wynoście się do wszystkich diabłów! Precz mi z oczu!

Kristiansson i Kvant wypadli z pokoju. Niewiele teraz mieli wspólnego z posągami.

– Jezu – jęknął Kristiansson, ocierając pot z czoła.

– Powiem ci to po raz ostatni, Kalle. Nic nie widzimy i nic nie słyszymy, ale jeśli przypadkiem coś zobaczymy albo usłyszymy, musimy, do diabła, o tym zameldować.

– Jezu – powtórzył mało twórczo Kristiansson.


Dwadzieścia cztery godziny później Gunvald Larsson skrupulatnie wszystko przemyślał, po czym sformułował swoje przemyślenia na piśmie w dość przystępnej formie.


O godzinie 23.10 7 marca 1968 dom przy Sköldgatan zajął się ogniem. Oficjalny adres posesji to Ringvägen 37. O godzinie 23.10 tego samego dnia i roku jeszcze niezidentyfikowana osoba powiadomiła telefonicznie jednostkę straży pożarnej Solna-Sundbyberg o pożarze posesji na Ringvägen 37. Ponieważ w Sundbybergu jest ulica o nazwie Ringvägen, wóz strażacki udał się tam. Jednocześnie rutynowo poinformowano o przypuszczalnym pożarze policję i centralę, czyli sztokholmskie centrum powiadamiania ratunkowego, aby uniknąć dublowania się akcji gaśniczych. Około godziny 23.15 policjant B. Zachrisson zadzwonił z budki telefonicznej przy Rosenlundsgatan do centrali i zgłosił pożar posesji na Ringvägen 37, nie podając nazwy gminy. Ponieważ pracownicy centrali już otrzymali wiadomości z jednostki straży pożarnej Solna-Sundbyberg, uznali, że zgłoszenie dotyczy tego samego domu, i poinformowali B. Zachrissona, że wóz strażacki wyjechał i powinien być na miejscu. (Rzeczywiście był, ale na Ringvägen 37 w Sundbybergu). O godzinie 23.21 policjant Zachrisson ponownie zaalarmował centralę, korzystając ze skrzynki alarmowej. Ponieważ tym razem, według jego relacji, powiedział: „Pali się! Pali się na Sköldgatan!” – nie zachodziła możliwość pomyłki. Strażacy wyjechali do posesji na Ringvägen 37 w Sztokholmie, czyli domu przy Sköldgatan.

To nie policjant B. Zachrisson dzwonił do straży Solna-Sundbyberg.

Wnioski: Doszło do podpalenia, które spowodował chemiczny środek łatwopalny z zapalnikiem czasowym. Jeśli dać wiarę świadectwu B. Zachrissona, mógł on zostać podrzucony do mieszkania Malma najpóźniej o godzinie 21.00. Czyli mechanizm zegarowy nastawiono na trzy godziny. W tym czasie sprawca mógł się oddalić w dowolnym kierunku. O tym, że pożar wybuchnie o godzinie 23.10, wiedziała tylko ta osoba, która podłożyła ogień (ewentualnie jeśli zachodzi podpalenie, to podpaliła). Prawdopodobnie to ona (inaczej mówiąc: podpalacz) powiadomiła jednostkę straży pożarnej w Sundbybergu.

Pytanie nr 1: Dlaczego podpalacz zadzwonił do niewłaściwej jednostki straży pożarnej? Hipotetyczna odpowiedź: Dlatego, że znajdował się wówczas na Solnej albo w Sundbybergu, i dlatego, że bardzo słabo znał Sztokholm i okolice.

Pytanie nr 2: Dlaczego podpalacz w ogóle zaalarmował straż pożarną? Hipotetyczna odpowiedź: Dlatego, że chciał zamordować Malma i nie miał powodu, by pozbawiać życia lub ranić dziesięciu innych osób przebywających w domu. W mojej opinii to aspekt istotny, przemawiający za starannym zaplanowaniem zbrodni i jej profesjonalnym charakterem.


Gunvald Larsson przeczytał to, co napisał. Po parominutowym namyśle poprawił „wiadomości” na „wiadomość” i wykreślił „policję i”. Zrobił to tak skutecznie, że pierwotną wersję udałoby się odczytać wyłącznie za pomocą technik kryminalistycznych.


– Gunvald wpadł na trop – powiedział Martin Beck.

– Jak śliwka w kompot – skwitował Kollberg.

– Nie. Pierwszy prawdziwy trop.

Kollberg przeczytał notatkę i pokiwał głową.

– Brawo, Larsson! Super! Zwłaszcza zdanko w nawiasie: „ewentualnie jeśli zachodzi podpalenie, to podpaliła”. Mucha nie siada.

– Aha, tak uważasz – życzliwie zauważył Gunvald Larsson.

– Żarty na bok. Musimy znaleźć tego cholernego Olofssona i skojarzyć go z wezwaniem strażaków. Ale jak?

– Bardzo prosto – stwierdził Gunvald Larsson. – Zgłoszenie przyjęła facetka, która może rozpoznać jego głos. Panienki z centrali bywają w tym dobre. Niestety, ma urlop i jest nieosiągalna. Wraca za trzy tygodnie.

– Do tego czasu musimy dorwać Olofssona – powiedział Kollberg.

– No – zgodził się Rönn.

Powyższa wymiana zdań odbyła się w piątkowe popołudnie dwudziestego dziewiątego marca.

Mijały dni. Minął jeden tydzień. Mijał drugi. Po Bertilu Olofssonie wciąż nie było śladu.

Загрузка...