Månsson niewiele sobie robił z tego, że podczas wykonywania obowiązków służbowych policjantom nie wolno dopuszczać do obecności osób postronnych ani pozwalać się fotografować, „chyba że przełożony zdecyduje inaczej albo jeśli nie można tego uniknąć”. Månsson zachowywał się naturalnie również w sytuacjach nienaturalnych, a ponieważ szanował bliźnich, mógł liczyć na wzajemność.
Poniedziałkowego popołudnia na kei w porcie przemysłowym odwalił kawał dobrej roboty, mimo że ani on, ani ktokolwiek inny w ogóle się nad tym nie zastanawiał.
Gdyby to Månsson odpowiadał za spokojny przebieg manifestacji szykujących się tego długiego upalnego lata, których jak zwykle oczekiwano w dużym napięciu, przypuszczalnie do wielu z nich by nie doszło. Niestety, zajęli się tym ludzie, którzy myśleli, że Rodezja leży gdzieś koło Tasmanii, że spalenie flagi amerykańskiej jest karalne, a wysmarkanie się w północnowietnamską chwalebne. Ich zdaniem najlepszy kontakt z ludźmi mogły zapewnić niezrównane środki zaradcze w postaci armatek wodnych, pałek i toczących pianę owczarków niemieckich.
Ale Månsson miał co innego na głowie. Myślał o topielcu.
Topielcy nigdy nie prezentują się najlepiej, ten jednak wyglądał wyjątkowo paskudnie.
Zauważył to nawet obducent.
– Ech, co za szkarada.
I wziął się do pracy. Månsson stanął w kąciku i patrzył, głęboko zadumany. Młody, jeszcze zielony obducent posyłał mu od czasu do czasu pytające spojrzenia.
Månsson był pewien, że czekają go kłopoty. Przeczuwał, że coś jest nie tak, w chwili kiedy samochód wyłonił się z wody. Najprostsze, rutynowe rozwiązanie nie wchodziło w grę. Nie było mowy o oszustwie ubezpieczeniowym. Kto zadawałby sobie tyle trudu, żeby spychać do basenu portowego dwudziestoletniego gruchota? I po co?
Logiczna odpowiedź wydawała się przerażająco oczywista, dlatego bez mrugnięcia okiem przyjął wstępne orzeczenie obducenta:
– Koleżka nie żył, zanim wylądował w wodzie.
– Jak długo był w wodzie?
– Hm, trudno wyczuć. – Obducent przyglądał się ohydnym, nabrzmiałym szczątkom. – Czy tam są węgorze?
– Pewnie tak.
– Kilka miesięcy. Co najmniej dwa, może cztery. – Coś tam sprawdził zgłębnikiem. – Rozkład nastąpił dosyć szybko. Nie tylko wskutek naturalnego procesu. Przypuszczalnie w wodzie było mnóstwo chemikaliów i innych świństw.
– Czy ta historia z węgorzami to nie bujda? – spytał Månsson na odchodne.
– Węgorze są zagadkowymi żyjątkami.
– Dziękuję za dzisiaj.
Wyniki obdukcji, zakończonej dzień później, były przygnębiające.
Podobnie jak rezultaty badań kryminalistycznych, które zajęły znacznie więcej czasu.
Przygnębiające nie dlatego, że niczego nie znaleziono. Przeciwnie. Chciałoby się powiedzieć, że znaleziono za dużo.
W poniedziałek dwudziestego drugiego kwietnia Månsson wiedział, co następuje:
Niebieski ford prefect, rocznik 1951, dawno temu niedbale przelakierowany, był na fałszywych tablicach rejestracyjnych, nie miał dowodu przeglądu, dowodu opłaty podatkowej ani imiennej tabliczki. Dzięki rejestrowi samochodów udało się skontaktować z dwoma ostatnimi prawowitymi właścicielami. Ogrodnik z Oxie kupił go w 1956 z drugiej ręki w niezłym stanie, jeździł osiem lat i sprzedał jednemu z pracowników za sto koron. Pracownik miał z niego pożytek przez trzy miesiące. Wóz był sprawny, ale – jak powiedział – okropnie wyglądał, więc go zostawił na parkingu za halą targową przy Drottningtorget. Po kilku tygodniach zauważył, że ford zniknął. Uznał, że usunęła go policja albo Miejski Zarząd Dróg.
Ani policja, ani Miejski Zarząd Dróg niczego takiego nie odnotowały. Czyli samochód najprawdopodobniej skradziono. Od tamtej pory nikt go nie widział.
O ostatnim pasażerze niebieskiego forda też udało się to i owo ustalić. Miał około czterdziestki, sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, włosy popielate. Nie zmarł wskutek utonięcia, tylko uderzenia w potylicę. W czaszce była dziura, wokół której nie dopatrzono się pęknięć, co wskazywało na to, że spowodował ją jakiś kulisty przedmiot.
Mężczyzna po prostu został uśmiercony.
Narzędzie zbrodni znajdowało się w samochodzie: okrągły kamień w czarnej męskiej nylonowej skarpetce o średnicy mniej więcej dziewięciu centymetrów, naturalnie uformowany. Granitowy otoczak. Skarpetka od palców do ściągacza miała dwadzieścia dziewięć centymetrów, wyprodukowano ją we Francji, była dobrej jakości, znanej firmy, przypuszczalnie nigdy nienoszona.
Odciski palców nie do zdjęcia. Na resztkach skóry linie papilarne były ledwie widoczne.
W samochodzie nie znaleziono nic, co pozwoliłoby na identyfikację topielca (miał na sobie ubranie pośledniego gatunku, zagraniczne, nieznanego producenta) lub mogło naprowadzić na ślad sprawcy.
Poszukiwania osób posiadających jakąkolwiek wiedzę o przelakierowanym na niebiesko fordzie prefect, rocznik 1951, który wykreślono z rejestru w 1964, spełzły na niczym. Nikt się nie zgłosił. Co swoją drogą dość oczywiste, ponieważ cały kraj przepoczwarzał się w jedno wielkie cmentarzysko samochodów, gdzie wysłużeni, pokiereszowani pupile spoczywali w całunie spalin swoich następców.
Månsson zakończył lekturę, opuścił pokój, a chwilę później gmach komendy. Ze spuszczoną głową przeciął Davidshallstorg, kierując się do monopolowego.
Månsson był żonatym kawalerem. Dziesięć lat temu, kiedy córka wyszła za południowoamerykańskiego inżyniera i wyjechała z nim do Ekwadoru, on i małżonka zaczęli sobie działać na nerwy. Wyprowadził się od niej do kawalerki na Regementsgatan, dwa kroki od Fridhemstorget. W piątkowe wieczory jeździł do swojej ślubnej i zostawał do poniedziałku. Jego zdaniem to był mądry układ. Już w połowie tygodnia przechodziła mu złość i oboje nie mogli się doczekać wspólnego weekendu.
W dni powszednie Månsson lubił przesiadywać w starym wytartym fotelu i wychylać kilka głębszych przed snem. Tak jak tego poniedziałkowego wieczoru. Poniedziałkowe wieczory zawsze sprawiały mu przyjemność. Po pierwsze, miał już dość żony i wiedział, że nie będzie musiał jej oglądać aż do piątku (mimo że zaczynał za nią tęsknić w środę). Po drugie, przez ostatnie trzy dni wypijał tylko po jednym piwie do obiadu, ponieważ małżonka nie gustowała w mocniejszych trunkach.
Teraz sączył trzeciego gripenberga i myślał o topielcu.
Gripenberga robi się z ośmiu centylitrów dżinu, jednej trzeciej butelki toniku grapefruitowego i pokruszonego lodu. Nauczył go przyrządzania tego drinka fińsko-szwedzki oficer kawalerii, rzecz jasna Gripenberg, w Villmanstrand, tuż po wojnie, kiedy tonik grapefruitowy był jeszcze ekskluzywnym napojem. I tego się trzymał.
Månsson brał udział w wielu śledztwach, żadne jednak nie miało nic wspólnego z nieboszczykiem w samochodzie. Wydawało się oczywiste, że to morderstwo z premedytacją. Sprawca posłużył się skutecznym, prostym narzędziem, którego pochodzenie było praktycznie nie do wykrycia i nie wzbudzało niczyjej uwagi. Otoczaki były wszędzie, a posiadacz czarnej męskiej skarpetki nikogo nie dziwi.
Topielec zginął od jednego uderzenia. Potem morderca wpakował go do zdezelowanego samochodu i zepchnął wrak do wody.
W końcu przypuszczalnie ustalą tożsamość ofiary, ale Månsson miał przykre uczucie, że sprawca się tym zanadto nie przejmie.
Trudna sprawa. Pewnie dużo czasu upłynie, zanim wszystko się wyjaśni. Jeśli się wyjaśni.