Część druga. Granatowe słońce

Rozdział I

Obserwacje i rozważania. Spotkanie z Aorą.

Kapitanowi było gorąco. Wytarł spocone czoło i zmrużywszy oczy, patrzył na słońce. Wisiało nieruchomo w zenicie – równy, pomarańczowy placek na niebieskim prześcieradle nieba. Jedno słońce.

– Na razie jedno – machinalnie zauważył Kapitan.

Za godzinę, półtorej – któż to może wiedzieć dokładnie – zza horyzontu wynurzy się drugie, granatowe albo zielone i po czarnej pustyni zaczną tańczyć miraże, a w każdym z nich znajdują się drzwi do innego świata albo, gwoli dokładności, do innej fazy czasoprzestrzeni.

Nauczyliśmy się otwierać drzwi, myślał Kapitan, ale nic poza tym. Działamy po omacku, na ślepo. Metodą prób i błędów. Ile prób, tyle błędów. Bibl uznał, że to naturalne, przecież dopiero zaczynamy. Nieśmiały początek.

Umiejętność czekania to wielka zaleta eksperymentatora. Ta umiejętność nie zawsze cechowała Kapitana. – Musimy patrzeć i analizować, na razie – powiedział Bibl. Kapitan starał się uważnie obserwować, ale: przeprowadzona analiza okazała się powierzchowna i zbyt ostrożna. Nawet krótka, pełna półaluzji rozmowa z Nauczycielem nie zbliżyła go do rozwiązania zagadek hedońskich cywilizacji. Inna rzecz, że jeszcze nie; widzieli wszystkiego. Pozostało miasto Aora, czy Aera.

– No cóż, musimy obserwować – westchnął Kapitan – albo, właściwie podpatrywać. Co mają dla nas na dziś w programie? Pasjonująca wycieczka po mieście! Życie i obyczaje Hedończyków przez okno „Portosa”! Serdecznie prosimy!

Wyszedł z pokoju i skierował się do warsztatu, w którym Mały i Alik przygotowywali „Portosa” do wyjazdu.

Mały siedział okrakiem na taborecie i ciskał mutrami w pojazd. Nakrętki uderzały o pole ochronne w odległości metra od nadwozia i dzwoniąc, padały na metalową podłogę. Zauważywszy w drzwiach Kapitana, Mały wyprężył się w całej swej prawie dwumetrowej okazałości.

– Melduję posłusznie: sprawdzanie pola ochronnego pojazdu w pełnym toku, dziurek i szparek nie wykryto.

– Nie pajacuj – uciął Kapitan, – Gdzie Alik?

Mały skinął w kierunku „Portosa”.

– Rozpacza. Chce do Aory.

– Weźmiesz go jutro. Jeżeli będzie trzeba.

Alik wylazł z luku, wyłączył pole i zeskoczył na dół.

– Możecie jechać – powiedział ponuro. – Wszystko w porządku.

– Nie martw się, przyjacielu – roześmiał się Mały. – Przyjdzie i na ciebie kolej. Jeżeli będzie trzeba – dodał złośliwie i wlazł do kabiny. – Jedziemy, Kep.

Kapitan patrzył na niebo poprzez przezroczystą ścianę hangaru. Zza linii horyzontu, jakby nakreślonej czarnym tuszem, wypływało granatowe słońce przypominające ciemny kleks na błękitnym brystolu. Można było patrzeć na nie bez bólu w oczach.

– Patrzeć i analizować – głośno pomyślał Kapitan. – Pora miraży to pora niepokoju. Jedziemy! – Wszedł do luku i pomachał Alikowi na pożegnanie.

„Portos” zakołysał się, jak kot skoczył do przodu i wypłynął poprzez rozsunięte skrzydła wrót hangaru.

– Gdzie będziemy szukać tego piekielnego mirażu? – zapytał Mały.

– Sam nas znajdzie. Trzymaj kurs na słońce.

– Znowu mgła albo tornado: tej planetce nie można odmówić fantazji, ma jej do licha i trochę.

– Puszczałeś w dzieciństwie bańki mydlane? – spytał go w odpowiedzi Kapitan.

– Zdarzało się, bo co?

– Kiedy dwie bańki zlepiają się ze sobą w powietrzu, to jak wygląda miejsce połączenia?

Mały zamilkł, starając się przypomnieć.

– Jakaś plama, nie pamiętam dokładnie.

– A szkoda. Powstaje soczewka, rozszczepiająca promienie świetlne na części składowe widma. Barwny kleks, tak jak i tutaj.

– Ależ tu to nie jest bańka mydlana. Kapitan wzruszył ramionami.

– Nie upieram się przy słuszności hipotezy. Po prostu tak mi się to skojarzyło.

– A oto masz zjawę. – Mały wskazał na przednią szybę.

Przed nimi, jak olbrzymi, kolczasty jeż płynęła granatowa kula. W jej wnętrzu zapalały się i gasły srebrzyste, często rozbłyskujące iskry, jak gdyby ktoś niewidzialny z zewnątrz bawił się sztucznymi ognikami. – Choinkowa ozdóbka – ze złością mruknął Mały, kierując „Portosa” w stronę kuli.

Jej rozmiary rosły w oczach. Stawała się ona coraz jaśniejsza, kontury rozmywały się po brzegach, a w środku, jak na papierze fotograficznym zanurzonym w kuwecie z wywoływaczem, pojawiały się nie ostre jeszcze sylwetki konstrukcji geometrycznych: labirynt ze złotego drutu, podświetlony od wewnątrz.

– Leć w środeczek – rzekł Kapitan.

– Wiem – burknął Mały i skierował pojazd prosto w przemyślne sploty labiryntu.

Sekundę, a może nawet ułamek sekundy trwał szok – bezbolesny i nieodczuwalny. Mały nacisnął biały klawisz na pulpicie sterowania pojazdem i „Portos” zatrzymał się, natychmiast wysuwając emitor pola.

– Serdecznie witamy w Aorze – powiedział Mały. – Fajne miasteczko, co?

Miasteczko rzeczywiście było niezwykłe. „Portos” stał na placu, który ze wszystkich stron otoczony był domami. Właściwie to specyficzne ziemskie słowo „dom” nie bardzo pasowało do dziwacznych budowli zamykających tę płaszczyznę. Proszę sobie wyobrazić pudełko bez dna i pokrywki, którego ścianki uniesione są nad ziemią; wielkie pudełko, które ma w poprzek jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów i wisi w powietrzu na przekór prawu grawitacji. Ani kolumn, ani podpór. Normalny cud, jak określiłby to Alik.

Mały otworzył luk, wyłączył pole i zeskoczył na błyszczącą, jakby wypolerowaną, niebieską nawierzchnię placu. Ni to szkło, ni to plastik.

– Jak parkiet w Ermitażu – zażartował – tylko bez deseniu. No i nie trzeba pastować, froterować.

Starając się utrzymać równowagę na tej śliskiej powierzchni, zrobił kilka kroków rozglądając się dokoła.

– Antygrawitacja – stwierdził z głębokim przekonaniem. – A ścianki to wcale nie ścianki, lecz jakieś tunele. Szeroka… – przeszedł pod „ścianą” – chyba jakieś dziesięć metrów. – Potem nacisnął włącznik na klamrze i wzbił się do góry zawisając nad placem.

Kapitan, siedząc na dachu „Portosa”, obserwował go z niepokojem.

– Ostrożniej! – zawołał. – Ląduj szybciej.

Mały powoli, wyraźnie popisując się swą umiejętnością poruszania się w powietrzu, opuścił się koło pojazdu.

– Chyba to właśnie jest Aora – oznajmił. – Tylko mam wrażenie, że trafiliśmy na peryferie. Na północy niebieska łysina – ani domów, ani ludzi, na południu i na zachodzie plastry.

– Jakie plastry? – nie zrozumiał Kapitan.

– Właśnie takie. – Mały wskazał mlecznomatowe ściany pudełek. – Rozciągają się aż po horyzont, końca nie widać. Są mniejsze i większe. Przecież mówię – plastry. Zupełnie jakby je wyjęli z uli i zawiesili w powietrzu.

– A ludzie?

– Ludzi jest dużo. Na dachach. A co robią, nie mogłem zobaczyć, za daleko.

Ciekawe, co kryje się w tych tunelach, pomyślał Kapitan i zamarł z wrażenia: blada matowość ścian znikała stopniowo i za przezroczystą, ledwo dostrzegalną błonką pojawiło się długie, jasne pomieszczenie od podłogi po sufit zastawione dużymi, czarnymi skrzynkami. Stały trzema warstwami, jedne nad drugimi – szafy czy półki? – a przed nimi, patrząc gdzieś w przestrzeń, siedział w kucki jasnowłosy Hedończyk w jaskrawoniebieskim, obcisłym trykocie. Charakterystycznym gestem fakira rozłożył ręce i pudełka za jego plecami nagle zmieniły kształt. Teraz były to kule i we wnętrzu każdej z nich coraz silniej rozpalało się światło, jakby ktoś bez pośpiechu przesuwał dźwignię po zwojach opornicy.

Nagle Hedończyk zauważył, że jest obserwowany. Wstał, machnął ręką i kule zniknęły. Zamiast nich w tunelu znowu stały czarne skrzynki. Hedończyk uważnie przyjrzał się kosmonautom. Jego wiek, budowa, układ twarzy przypominały tych uczniów, których Kapitan widział w świecie zielonego słońca. Taki sam atleta o zimnym, ostrym spojrzeniu. Jedyną rzeczą, która odróżniała go od wcześniej poznanych Hedończyków był chabrowy trykot.

Jego cienkie wargi wykrzywiło coś na kształt uśmiechu. Skrzyżował ręce na piersi i… zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu.

– Mistyka – orzekł Mały.

– Raczej fizyka – zaoponował Kapitan. – Myślę, że teraz jest gdzieś w centrum miasta.

– Zero przejście?

– Coś w tym rodzaju. Zmiana kadrów jak w kinie.

– A jak się to robi?

– Nie wiem. Tyle zrozumiałem, że dzieje się to jak w porzekadle: na szczupaka rozkazanie, niech się moja wola stanie. Spróbujemy?

– Chyba tak. Przecież nie będziemy szli na piechotę po takim skwarze.

Przekręcił bransoletę na przegubie. Emitor pola na dachu „Portosa” zamigotał i rozjarzył się równym, czerwonym światłem.

– W porządku – stwierdził Mały. – Możemy iść.

– Dokąd?

– Najpierw zorientujemy się w sytuacji i określimy kierunek. Wlecimy do najbliższego tunelu powietrznego i zobaczymy, dokąd prowadzi.

Mały powiedział to i nacisnąwszy przycisk na pasku, wzniósł się na górną płaszczyznę tunelu, który jak autostrada biegł w stronę horyzontu wielokrotnie krzyżując się z identycznymi drogami.

– Rzeczywiście plastry – zauważył Kapitan, który powtórzył manewr Małego i stał teraz przy nim. Tylko komórki nie są sześciokątne, lecz kwadratowe. A oto i pszczoły…

Daleko przed nimi, najwidoczniej w centrum miasta, widać było ludzi. Trudno było dokładniej zobaczyć, co robią: czarne kropki, mróweczki na błękitnym tle nieba, które jakby żyletką nadcięte było cienką strzałką – anteną, wieżą? – wznoszącą się wysoko nad tunelami – plastrami. – Mamy i punkt orientacyjny – powiedział Mały. – Trzymamy kurs na tę wieżę, nie zgubimy się. Powiedziałeś: niech się wola moja stanie? Kapitan skinął głową.

W gruncie rzeczy żadnej specjalnej „woli” nie trzeba było. Po prostu zrobił krok do przodu, jakby w mrok, i natychmiast wyszedł z niego koło strzały, srebrzystobiałej, może tytanowej kolumny, ginącej gdzieś w niebie, takiej cienkiej i lekkiej, że mimo woli zdawało się, że wystarczy silniejszy podmuch wiatru, aby runęła. Ale wiatru nie było. Cisza, senna, naprężona, nierozerwalna, zawisła nad miastem. Bez szmeru, jak w niemym filmie, ludzie poruszali się po dachach-drogach, wszyscy w zielonych albo niebieskich trykotach, takich, jakie miał na sobie Hedończyk w tunelu, w pstrych chitonach albo togach, w szortach i koszulkach siatkowych, jakie nosili uczniowie ostatniego cyklu nauczania, albo nawet po prostu półnadzy – silni i opaleni, o torsach świetnie wytrenowanych akrobatów.

Podobnie jak tam, na peryferiach, Mały i Kapitan stali na dole, na takiej samej, pustynnej niebieskiej płaszczyźnie otoczonej tunelami-plastrami zawieszonymi w niebieskim, rozgrzanym powietrzu. Tylko ściany tych tuneli były inne: kolorowe, migoczące wszystkimi barwami tęczy. Kombinacje barw co chwila ulegały zmianie – na niebieską płaszczyznę napływał nagle czerwony klin, z rozmachem rozlewała się na nim nierówna żółta plama, zbiegała się i znów rozrastała, skrząc się i mieniąc. Jak taśmy dalekopisów pełzały po ścianie białe pasy ze złotymi punkcikami-iskrami. Punkty zmieniały położenie, przesuwały się i znów znikały, pojawiały się z niczego, rozmazywały się i spełzały ze ściany, a na ich miejsce gdzieś z głębi tego kolorowego chaosu ukazywały się ogniste koła i obracały się, rozrzucając iskry we wszystkich odcieniach widma. Potem ten szalony korowód barw zaczynał blednąc, blaknąć, jakby artysta niezadowolony ze swej pracy zmywał go, wylewając na płótno wiadra brudnej wody i wszystko zaczynało się od nowa: upajająca kakofonia kolorów i zmywający ją deszcz.

Kapitanowi wydało się, że słyszy muzykę, to cichą i rozlewną, to ognistą, narastającą, to smętnie zawodzącą, to omdlewająco ciężką jak upał nad miastem. Potrząsnął głową – muzyka ucichła. Czyżby kolor pobudzał skojarzenia słuchowe?

Popatrzył na Małego. Stał sprawiając wrażenie, że przysłuchuje się czemuś.

– Słyszysz? – zapytał. – Muzyka. Ale wydaje mi się, że tylko my ją słyszymy. Ci kulturyści nie zwracają uwagi.

Rzeczywiście, naokoło nich życie biegło swoim torem, spokojne, obojętne, nie zakłócone nawet na sekundę ani pojawieniem się Ziemian, ani olśniewającą zawieruchą kolorów na ścianach tuneli. Ludzie stali grupkami po dwóch, trzech albo leniwie kroczyli gdzieś, albo siedzieli, czy nawet leżeli, po prostu na drodze. Omijano ich, przechodzono nad nimi, nie oburzając się, ani nie protestując.

– „Niczemu się nie dziwić!” zawołał kiedyś Pitagoras – uśmiechnął się Kapitan. – Może słyszał o Hedończykach. Tylko ich samych nie słychać. Kraina niemych.

I zupełnie, jakby na przekór temu stwierdzeniu gdzieś w świadomości rozbrzmiało nagle obce pytanie:

– Kim jesteście?

Kapitan odwrócił się. Z tyłu, patrząc na kosmonautów nieruchomymi, jakby zastygłymi oczyma, stał Hedończyk w długiej białej opończy bez rękawów.

– Kim jesteście? – powtórzył, tak samo bezdźwięcznie przekazując swą myśl.

– Ze szkoły – błyskawicznie zorientował się Kapitan. – Drugi cykl nauki.

– Po raz pierwszy w Aorze?

– Po raz pierwszy.

– Idźcie do gerto.

Kapitan usłyszał do „gerto”, a Mały zapytał na głos:

– Do gaorto? Gdzie?

– Nie mów – powstrzymał go Kapitan. – To wywołuje niepotrzebne pytania. Po prostu myśl, zrozumieją.

– Dlaczego brzęczycie?

– Przyzwyczajenie – odparł Kapitan i szybko, żeby jak najprędzej zmienić niebezpieczny temat, zapytał: – A co to takiego „gerto”?

– Sprawdzian poziomu. Tam, gdzie określają grupę. Nie byliście?

– Byliśmy – zdecydowanie skłamał Kapitan. Sprawdzian jakiegoś tam poziomu zupełnie nie mieścił się w ich planach, któż mógł wiedzieć, co tam robią z byłymi uczniami.

– Wolni? – spytał Hedończyk.

– Właśnie – wymijająco potwierdził Kapitan bezskutecznie starając się zmienić niebezpieczny temat rozmowy.

– Boicie się czegoś, wykręcacie się, robicie uniki – przekazał myśl Hedończyk. – Mnie się boicie?

– A kto ty jesteś? – zadał pytanie Kapitan.

– Ja? Sirg. Kołysacz.

– Kto?!

– Sirg – cierpliwie powtórzył Hedończyk. Widać zgodnie z tutejszymi zasadami wczorajsi uczniowie mieli prawo nie rozumieć wielu rzeczy. – Kołyszę przestrzeń. – Leniwie machnął ręką. – Możecie iść. Milea jest o dwa przejścia stąd.

Mały popatrzył ogłupiały na Kapitana, ale ten nie zdążył zapytać, co to takiego „milea” i o jakie „dwa przejścia” stąd się znajduje, ponieważ Hedończyk tymczasem zniknął.

– Zrozumiałeś coś z tego? – Mały ze zdziwienia aż się zająknął.

– Tyle co ty: milea jest o dwa przejścia stąd i musimy tam bezapelacyjnie trafić.

– Co za milea?

– A łatwiejszych pytań nie masz?

– Gdzie on się podział?

– Pewnie poszedł kołysać przestrzeń.

– Czym kołysać?

– Rękami! – wybuchnął Kapitan. – Albo głową. Skąd mam wiedzieć?

Mały uśmiechnął się przepraszająco:

– Nie złość się. Zgłupiałem od tych bzdur. Co będziemy robić?

– Patrzeć i analizować – ze złością powiedział Kapitan. Zamilkł na chwilę. – Chodźmy tam, gdzie wszyscy. Przecież dokądś muszą iść?

– Pójdziemy po dachu?

– W powietrzu – zrobił krok do przodu i znalazł się na drugim poziomie, nawet już nie dziwiąc się temu bajkowemu sposobowi poruszania się w przestrzeni.

„Jak w starej anegdotce – myślał – o dziwaku, który skakał z dzwonnicy i nic mu się nigdy nie stało, przyzwyczaił się…”

Przed nimi widniały opięte w żółtą siatkę o dużych oczkach atletyczne plecy dwóch potężnych Hedończyków. Atleci maszerowali szybko, lawirując pomiędzy siedzącymi i leżącymi na drodze, i nasi kosmonauci ruszyli ich śladem, starając się nie zostać w tyle i nie zgubić się w tłumie.

„Jakie spokojne miasto i jakże niepodobne do szkolnego światka z biczami, walkami, zwierzęcą nienawiścią. A przecież to są ci sami ludzie, wczorajsi uczniowie. Cóż ich tak odmienia? Albo kto? Może po to właśnie istnieją tajemnicze»gerto«, o których mówił sirg”.

Kapitan rzeczywiście tak uważał, nawet nie przypuszczając, że wkrótce zrozumie, jak strasznie się mylił. Ale na razie z pełnym przekonaniem rozkoszował się spokojną idyllą: prawie sjesta w jakimś cichym hiszpańskim miasteczku. Ludzi na dachach niewielu, cisza i upał – lepki jak zdjęty z ognia syrop.

Nagle zatrzymał się. Mały, który szedł z tyłu i rozglądał we wszystkie strony, omal nie wpadł na niego.

– Co się stało? – spytał i aż gwizdnął ze zdziwienia. – Gdzie się tamci podziali?

– Kto?

– No ci w żółtych siatkach.

Kapitan, którego zainteresował jakiś ruch na sąsiednim dachu, gdzie grupa wałkoni nagle nie wiadomo czemu zmniejszyła się, dopiero teraz zauważył, że zniknęli również znajdujący się przed nimi atleci w żółtych siatkach.

– Może weszli do domu? – zasugerował Mały.

– A gdzie tu widzisz domy?

– Gdzie? Pod nami w tunelach – plastrach.

Kapitan zamyślił się… Czemu nie? Ryzyko niewielkie. Można popatrzeć i na plastry.

– Zaryzykujemy?

– Zaryzykujemy!

Życzenia spełniane były w tym świecie dokładnie i natychmiast. Jedna chwila – i już kroczyli wzdłuż szerokiego i widnego korytarza. Nie było to światło dzienne, ale chłodne, sztuczne, jakby wewnątrz matowo – białych ścian znajdowały się niewidzialne świetlówki. Korytarz był pusty, a jego koniec ginął gdzieś daleko w białawej mgiełce. Nie było widać ani ludzi, ani rzeczy, ani charakterystycznych ziemskich tabliczek informacyjnych, które dawno już zastąpiły nić Ariadny.

Chłodna pustka, bezmyślna pustka, jak w porzuconym przez mieszkańców mieście na Prokli. Kapitan sam kiedyś wałęsał się po tym mieście, odkrytym przez ekspedycję Karłowa. Ale przecież Hedona jest zamieszkana i ludzie powinni gdzieś tu być. Drgnął zaskoczony – któryś już raz w tym pełnym wydarzeń dniu: dwa kroki przed nimi wyrosła ściana i za nimi druga, taka sama, tak samo głucha – bez drzwi i okien, po prostu matowa i świecąca się, jak ściana korytarza.

– No i masz pokoik – podsumował Mały. – Prosto i miło, tylko nie ma na czym usiąść.

I jakby spełniając jego życzenie przed kosmonautami pojawiły się dwa fotele, przezroczyste, ledwo widoczne w nienaturalnym, białawym świetle. Takie same były w domu-błonce w Zielonym Lesie.

– Niech będą czerwone – zadecydował Kapitan.

Fotele zabarwiały się stopniowo, przyjmując po kolei wszystkie odcienie, od bladoróżowego do płomieniście purpurowego – dwa ogniste kwiatki na białej podłodze.

– Bardzo dobrze – rzekł Mały. Usiadł wygodnie w jednym z foteli. – Przydałby się tu jeszcze stolik i klimatyzator.

Stolik pojawił się z niczego, tak jak fotele.

– A gdzie klimatyzator?

– Wyobraź go sobie – poradził Kapitan. Mały natężył się, ale nie pomogło.

– Beznadziejne – podsumował Kapitan. – Miejscowy przemysł nie produkuje klimatyzatorów.

– No to jak się ratują przed taką potworną spiekotą?

Skądś z góry powiał nagle wietrzyk, chłodny i lekki. Nawet z efektem akustycznym: szum fal na brzegu a może szmer liści. Kapitan zamknął oczy i wyobraził sobie, że to Ziemia. Tuż obok Oka. Jeszcze rano, dopiero wstaje świt. Chłodek przedświtu bezceremonialnie wpełza za kołnierz koszuli. A przy brzegu łódka. W niej wędki i wiaderko, i puszka z przynętą. Mały woła z namiotu: „Robi się chłodno. Przydałby się sweterek”.

Kapitan otworzył oczy i wzdrygnął się.

– A ty pytasz, jak ratują się przed upałem. Pamiętaj, trafiliśmy do kraju, w którym życzenie spełnia się natychmiast. Czego byś jeszcze chciał?

– Wszystko mnie interesuje – odparł Mały. – Proponuję iść dalej.

– Zgoda – skinął głową Kapitan. – Idziemy.

– Przez ścianę?

– Ścianę usuniemy. Zapomniałeś o spełnianiu życzeń?

Ale ściana, mimo kategorycznego nakazu Kapitana, nie chciała się usunąć.

– Zacięło się. Zdaje się, że nas zamknęli.

Kapitan powoli poszedł wzdłuż ściany: „Co to takiego? Niedoskonałość systemu, czy przemyślane działanie gościnnych gospodarzy? Konkretnie czyje, Koordynatora? Nie sądzę, żeby w ogóle wiedział o naszej obecności. Hedończyków? Ale po co im to? Na co?”

Po przejściu jeszcze paru kroków, Kapitan odwrócił się w kierunku idącego za nim Małego:

– Spróbuj ty.

– Już próbowałem. Ten sam rezultat.

– A więc nas zamknęli. Ciekawe, czy na długo?

– Nie – Mały patrzył na ścianę: rozpływała się jak obraz na ekranie wyłączonego telewizora.

W białej pustce korytarza stał Hedończyk – rosły, nieporuszony. Olimpijczyk, a nie człowiek. I tylko dziwna czarna taśma opasująca czoło odróżniała go od tych, których widzieli na górze.

– Kim jesteś? – zachrypniętym głosem spytał Kapitan.

Hedończyk nie odpowiedział. W milczeniu dalej przyglądał się posłańcom Ziemi. I znowu Kapitan zauważył, że oczy Hedończyka pozostawały nieruchome – dwie niebieskie bryłki lodu pod jasnymi pasemkami brwi.

– Kim jesteś? – powtórzył pytanie i usłyszał:

– Ksor.

Rozdział II

Zamknięci. Czego potrzeba do szczęścia.

Obydwaj usłyszeli to samo: „Ksor”.

No cóż, ksor to ksor. Nie gorzej ani nie lepiej niż sirg. Nazwa równie niezrozumiała i trudna do wyjaśnienia. A prosić o wyjaśnienia nie ma sensu: tutaj tłumaczyć nie lubią i nie umieją. Jeszcze jedna zagadka. Ile ich się nazbiera?

Ksor podszedł bliżej i ściana znowu wyrosła za jego plecami – biała i świecąca.

– Dlaczego się nie otwierała? – spytał Kapitan.

– Nałożenie rozkazów. – Ksor odpowiedział machinalnie, uważnie lustrując kosmonautów. Przyglądał się im beznamiętnie i zimno jak pierwotniakom pod mikroskopem.

– Czyich rozkazów?

– Twoich i moich. Odłączyliście się i otworzyłem ścianę. – Położył dłoń na ramieniu Kapitana: – Musicie iść do milea.

„I ten też wysyła nas do milea” – Kapitan przypomniał sobie radę sirga. Wiedział tylko to, że ta zagadkowa (albo może zagadkowe?) milea znajduje się (lub znajdowało się) „dwa przejścia stąd” (skąd?). Nie zaryzykował zadać ksorowi pytanie, co to takiego i tylko zainteresował się ostrożnie:

– Dlaczego?

– Źle ubrani. Nudno. Z jakiego klanu?

Kapitan wymienił spojrzenie z Małym. Ten spytał, oszołomiony:

– O jakim oddziale on mówi?

– Nie oddziale, lecz klanie.

– A ja usłyszałem oddział.

Jak wybrnąć z tej sytuacji, kiedy każde nieostrożnie wypowiedziane słowo grozi niebezpieczeństwem? Kapitan przez chwilę poruszał wargami, zanim odpowiedział:

– Nie jesteśmy z klanu.

– Wolni?

– Tak.

– A dlaczego metal? – Ksor przesunął palcem po zamku błyskawicznym na kurtce Kapitana.

Ten zasunął zamek i otworzył, ale ksora to nie zaciekawiło.

– Zbyteczne – orzekł. – Idźcie za mną – i przeszedł przez zewnętrzną ścianę tunelu nie usuwając jej ani nie rozdzielając.

Kapitan i Mały przywykli już do nadzwyczajnych umiejętności Hedończyków, ale mimo wszystko byli zdetonowani tym cudem superprzenikania.

A ksor znowu wyłonił się ze ściany.

– Co z wami? Czekam. – Machnął ręką. – Szybko, obok! Oczywiście, nie był to żaden cud, lecz znowu to samo, wielokrotnie wypróbowane zero przejście. Skoczyli w nicość i po chwili znaleźli się w jak zwykle pustej sali, z jakimiś szafami wzdłuż pseudościan. Szafy przypominały tablice rozdzielcze w ziemskich laboratoriach z tą tylko różnicą, że w przednią ściankę każdej z nich wmontowany był ekran, podobny do telewizyjnego. Przez ekran co chwila przepływały z góry na dół ciemniejsze pasma.

– Wejdziecie i wrzucicie swoją odzież do luku. Potem pomyślcie. – Usiadł w kucki, objął głowę ramionami i zamarł w takiej, niezbyt wygodnej, pozie.

– Co mu się stało? – zdziwił się Mały. – Głowa go boli?

– Nie sądzę. Widać, tak trzeba. – Kapitan uzbroił się w pitagorejską maksymę: nie dziwić się niczemu. – Chodź pomyśleć.

Podszedł do szafy ściągając po drodze kurtkę. Pasma na ekranie zaczęły przesuwać się coraz wolniej, aż wreszcie zatrzymały się drżąc lekko.

– O czym mamy myśleć? – Mały nie chciał podporządkować się wyraźnej nielogiczności tego, co się działo.

Kapitan nie odpowiedział, widocznie ciekawość zwyciężyła. Szarpnął drzwi ku sobie i wszedł do szafy. W szafie było ciemno i pusto.

Gdzie jest ten luk, do którego trzeba coś wrzucić? Kapitan macał przez chwilę po ścianie i znalazł otwór. – Nie miał ani ścianek, ani dna. Co tu trzeba wrzucić? Najprawdopodobniej ich ziemskie, zbytnio odbiegające od tutejszych gustów, kurtki. No cóż, można spróbować.

Włożył kurtkę do luku i zaczął cierpliwie czekać. Nic się nie działo. Ciągle ta sama niema ciemność. „Idiotyzm! – rozzłościł się. – Wpakowali mnie do pustej szafy, zmusili, żebym rozstał się z kurtką, do której się przyzwyczaiłem, i kazali myśleć. O czym? I w czym, ciekawe, będę tu paradować. Żeby choć taką hedońską koszulkę dostać”.

Na wewnętrznej ścianie szafy rozjarzył się ekran – taki sam jak na zewnątrz. Z tą tylko różnicą, że zamiast przebiegających po nim pasów Kapitan zobaczył siebie w szortach, których jednak nie zdjął mimo rady ksora, i w białej siatkowej koszulce.

„Lustro? – pomyślał. – Chyba nie. To raczej coś w rodzaju monitora telewizyjnego”.

Przesunął ręką po ciele: siatka była prawdziwa. Odzież na zamówienie. Pomyślał, że jednak bardziej przydatna byłaby koszulka tenisowa. Poczekał chwilę, ale siatka nie znikała. „Luk” – domyślił się, ściągnął przez głowę siatkę i cisnął do luku. Teraz jego ciało opinała koszulka z krótkimi rękawami i okrągłym kołnierzykiem, również biała, bez kolorowych kół i trójkątów, jakie widział u Hedończyków.

„Niech będzie zielona, tak jak szorty”.

Koszulka natychmiast przybrała trawiastozielony kolor.

Kapitan wesoło przymrużył oko i jego sobowtór na ekranie zrobił to samo. Ten telesobowtór prawie nie różnił się od przeciętnego, statystycznego Hedończyka – ani odzieżą, ani wzrostem, ani nawet rysami twarzy. Tylko oczy były inne: nie zimne, nieruchome i kłujące, lecz żywe, ciepłe oczy Ziemianina.

„Koloru oczu mogę nie zmieniać – co za dużo to niezdrowo” – zadecydował Kapitan i wyszedł z powrotem do sali. Ksor, jak poprzednio, siedział w kucki, objąwszy głowę ramionami, a obok stał Mały w niebieskim trykocie i hedońskich sandałach, które nie wiadomo jak trzymają się na nodze.

– Dawno uciekłeś z cyrku? – zapytał Kapitan.

– A bo co? – obruszył się Mały. – Mnie się podoba.

»No i jeszcze jedna zagadka rozwiązana – pomyślał Kapitan. – Milea to po prostu salon odzieżowy, taki, powiedzmy, dom towarowy o nieograniczonym asortymencie”.

– Długo przymierzałeś? – spytał Małego.

– Początkowo zamówiłem frak, żeby było śmieszniej. Ale nie dali. Kapitan roześmiał się: frak! Przecież teraz chyba i na Ziemi nigdzie by go nie uszyto, poza teatralnymi pracowniami krawieckimi, a tym bardziej na Hedonie, przy jej automatycznej, scentralizowanej produkcji. Do pamięci Koordynatora czy kogoś, kto się tymi sprawami zajmuje, wprowadzono określony spis przedmiotów, taki katalog. Najprawdopodobniej jest on obszerny i zróżnicowany, ale mimo wszystko zestaw ten ograniczają moce produkcyjne, koncepcje i poczucie fantazji twórcy i na dodatek tradycje planety – matki. Fraka się tu nie dostanie: o niczym takim nie słyszeli. Trącił w ramię siedzącego w kucki ksora.

– Jesteśmy gotowi.

Ksor opuścił ręce i wstał. Jeszcze przez krótką chwilę miał przymknięte oczy – był w transie, czy co? – potem otworzył je i krytycznym wzrokiem przyjrzał się kosmonautom.

– Teraz lepiej. Wolni. Sprawdzian wyobraźni. Koordynator odliczy. Niewiele, ale odliczy.

– Co odliczy?

– Jednostki info za wyobraźnię. Informacja.

– Ale po co?

– Żeby żyć. Potem będzie dobrze.

– Kiedy?

– Po życiu.

– Po śmierci – poprawił go Kapitan.

– Nie, po życiu – nie zgodził się ksor. – Śmierci nie ma.

– A co jest?

– Regeneracja.

Kapitan słyszał już to określenie. Ktoś użył go w czasie rozmowy w Zielonym Lesie, a jego znaczenie wyjaśnił Nauczyciel: jest to metoda zmiany osobowości w nieśmiertelnym ciele. Kapitan również widział pierwsze owoce tej metody – brodate niemowlaki ssące odżywczy płyn z rurek. Ale teraz chciał się dowiedzieć, co myślą o tym dojrzali Hedończycy.

– Przekształcenie – wyjaśnił ksor. – Zniknie twoje „ja”, a zamiast niego pojawi się drugie. Ty, ale nie ty. Inna matryca.

Mały z zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowie, w której słychać było tylko pytania i odpowiedzi Kapitana. Myśli ksora bezdźwięcznie rozlegały się w świadomości Małego. Można się było do tej rozmowy dołączyć. I zrobił to.

– Wierzą w wędrówkę dusz? – spytał Kapitana.

– Coś takiego rzeczywiście jest tu praktykowane – wyjaśnił Kapitan – Bez cudów i mistyki.

W oczach ksora błysnęło coś w rodzaju zdziwienia.

– Wy jesteście tymi, którzy brzęczą. Słyszałem o was.

– Od kogo? – spytał Mały.

– Wspólna informacja.

– Buja?

– Nie sądzę. Oni nie kłamią i najwidoczniej kłamać nie umieją. Musi jednak istnieć jakiś system ogólnej informacji. Ciekawe, kto i co jest jej źródłem.

– Bez wątpienia Koordynator.

– Nie będziemy zgadywać.

Ksor uważnie przysłuchiwał się ich słowom, potem zamknął oczy i przekazał myśl:

– Informacja jest ogólnodostępna. Każda informacja.

– Skąd ją otrzymujecie?

– Ona jest wszędzie. Należy ją gromadzić.

– Dla kogo?

– Dla siebie. Jak w szkole. A potem sprawdzać jej poziom. Jeżeli uzyskałeś normę, to dobrze.

– A jeżeli przekroczy się normę?

– Na zapas dla Nirwany.

Tak właśnie odebrali to pojęcie – nirwana. Stare, prawie zapomniane na Ziemi słowo. Wieczna szczęśliwość jako nagroda za przykładny żywot. Ale jakie są normy tej przykładności? Biblijne? Wątpliwe. Wszak zestarzały się one również i na Ziemi. Na Hedonie przykładność żywota mierzy się w bitach – czy może mają jakieś inne jednostki informacji? „Kretyni” – tak ich określił Mały. Chłopak się pomylił. Raczej niewolnicy. Przecież są zadłużeni stale w sposób niewypłacalny w stosunku do tych, którzy dali im życie. A jakież jest to ich życie? Aora niewątpliwie różni się od świata zielonego słońca. Wysterylizowana egzystencja, której celem jest zdobywanie okruchów informacji, czy raczej tego, co oni tu nazywają informacją: chaos jakiejś półwiedzy, półwrażeń łapanych w pośpiechu, w biegu. Posiedział w kucki, podumał, wymyślił coś – masz pieniążek do skarbonki; wykombinował jakieś wymyślniejsze od innych ubranko – masz jeszcze jeden. I tak ciułając grosz do grosza może uda się uzbierać na Nirwanę.

– Co znaczy „nirwana”? – zapytał Kapitan.

– Spokój. Szczęśliwość. Radość.

– A dokładniej?

– Nie wiem. Z Nirwany się nie wraca.

– Kto wie?

– Nauczyciel.

– „Znowu Nauczyciel. Wielki mit Hedończyków. Wszystko wie, wszystko widzi. Żywy, myślący bóg, który nie wtrąca się do życia, ale tworzy je. Brzmi to paradoksalnie, ale obserwacje potwierdzają taki stan rzeczy.; W każdym razie jak do tej pory”.

Kapitan już się nie bał zadawać pytań.

– Dlaczego siebie nazywasz ksorem, a nas wolnymi?

– Czy tak nie jest?

– Tak. Ale na czym polega różnica?

– Wy żyjecie w chaosie, a my jesteśmy zamknięci.

– Gdzie zamknięci?

– Nie gdzie, ale w czym. Zamknięci w sobie. Cykliczność informacji. Tworzysz ją w sobie, ona zaś przekształca się, tworzy nową.

– Łańcuch skojarzeń?

– Nie łańcuch, lecz pierścień. Powinniście wiedzieć.

„Powinniśmy wiedzieć, ale nie wiemy. Szczególik, który nasz mało mówiący, a raczej mało myślący rozmówca może niewłaściwie pojąć! Nie należy kusić złego”.

– Na mnie już czas – bezdźwięcznie oznajmił ksor.

– Weźmiesz nas? – spytał Mały.

– Chodźcie. Idę do lepo.

– Skoro do lepo, to do lepo – zgodził się Mały. – Chodźmy, Kep. Podeszli do ściany i odczekali jakiś ułamek sekundy, zanim nie zniknęła. Ale nie zobaczyli za nią znajomego białego korytarza. Podłoga tunelu tworzyła długą, karbowaną pochylnię, a na górze, pod dachem widać było równy prostokąt otworu: skrawek błękitnego nieba, wpisany w ramkę świecącego sufitu.

– Dlaczego szliśmy na piechotę, a nie skorzystaliśmy z bezpośredniego przejścia? – spytał Kapitan.

– Poruszanie się za pomocą mięśni jest konieczne. Nie można tracić sprawności – odparł ksor i wmieszał się w tłum, raczej przeszedł przezeń, obchodząc siedzących i przestępując leżących.

Kapitan chyba miał rację: przybyli do Aory w porze, kiedy Hedończycy chowali się przed palącym słońcem w swych domach – plastrach, które na życzenie gospodarzy przekształcały się w wygodne pokoje. Teraz jednak w mieście wrzało życie. Wielu ludzi w pstrych, dziwacznie skrojonych i wielobarwnych strojach czekało na coś na dachu, na placach, tak jak przepełniona widownia czeka na podniesienie się kurtyny. Ale może wrażenie było mylne i tłum ten był po prostu biernym, nudzącym się zbiorowiskiem, oczekującym na krótki moment rozrywki?

Tym razem tłum nie był milczący: urywane okrzyki niezadowolenia albo radości, jakieś dalekie wrzaski, czasami ostry, przenikliwy gwizd. Wszystko to wyraźnie przeczyło słowom ksora o tym, że dźwięki nie mają znaczenia w świecie myślowego przekazu informacji.

Kosmonauci przyzwyczaili się już do urywanych myśli Hedończyka i nauczyli się łączyć je w spójne, chociaż chwilami mało zrozumiałe zdania. Ale w ostatnim wyjaśnieniu ksora nie było niczego niezrozumiałego: człowiek, który według tutejszych kryteriów jest rozumny, nie będzie wyrażać swoich uczuć za pośrednictwem okrzyków. Stare ziemskie powiedzonko: „milczenie jest złotem” uzyskało na Hedonie zupełnie inny sens.

Ksor niespodziewanie zatrzymał się i zrobił krok do tyłu. Wyrosło przed nim trzech atletów w jednakowych białych szortach, jednakowych niebieskich siatkowych koszulkach, odsłaniających jednakowo opalone bycze karki. Na biodrze każdego z nich, na złotych kółeczkach, wisiały jednakowe czarne pałki, podobne do ziemskich policyjnych.

Kapitan i Mały nie mogli usłyszeć, o czym mówili z ksorem: wymiana myśli Hedończyków była zablokowana. Ale nagle jeden z nich, jak zwykły ziemski chuligan, uderzył ksora w twarz, uderzył bez pośpiechu, jakby wykonywał jakiś zwyczajny i nudny obowiązek.

– Zwariował – powiedział Mały i zacisnął pięści, zrobił krok do przodu.

Kapitan powstrzymał go:

– Nie wtrącaj się.

Rzeczywiście nie należało się wtrącać. Obrażony nie oddał ciosu. Stał, jak poprzednio, patrząc obojętnie na napastników, zupełnie jakby policzek ten był dziecinnym, zabawnym żartem.

A „żartowniś” w niebieskiej koszulce odczepił pałkę i z rozmachem uderzył ksora w ramię. Mały aż przymknął oczy: taki cios łamie kość, odbiera władzę w ręku. Ale ksor prawie niezauważalnie poruszył ramieniem i pałka ześlizgnęła się w dół.

Rosły Hedończyk z dziwnie znajomą pałką rozzłościł się. Pałka znowu wzleciała w górę jak czarne przedłużenie ręki, ksor znowu niedostrzegalnie poruszył ramieniem i superman nie utrzymał się na nogach.

Nikt nie zwrócił uwagi na tę scenę. Inni Hedończycy nawet nie spojrzeli w ich stronę – nie okazywali ani zaciekawienia, ani współczucia. Nawet kumple supermana z pałką tylko patrzyli, nie wtrącając się, nie pomagając i nie próbując powstrzymać swego kompana. Ten zerwał się lekko, zręcznie jak stalowa sprężyna, a nie człowiek, i znów zamachnął się pałką. Ksor w dalszym ciągu patrzył na niego z ukrytym, jak się wydawało Kapitanowi, uśmiechem: jeden atak więcej, jeden mniej, nie zrobi różnicy, jeżeli pałka znowu ześlizgnie się wzdłuż ciała nie zostawiając ani siniaka, ani zadrapania. Tak się też stało: atakujący znowu chybił, pokonany zadziwiającą sztuką obrony, jaką władał przewodnik Kapitana i Małego.

Kapitanowi znudziło się czekać. Szarpnął za ramię osobnika w niebieskiej koszulce i uderzył go kantem dłoni. Napastnik natychmiast bezwładnie runął na drogę upuszczając pałkę. Kapitan podniósł ją – może się jeszcze przydać – przeszedł nad leżącym i krzyknął do Małego wskazując stojącego wciąż nieruchomego ksora:

– Bierz tego ghandystę i ruszamy dalej, bo będzie tu tak przez pół dnia sterczeć.

Mały złapał Hedończyka pod ramię i przyłączył się do Kapitana. Szli w milczeniu minutę, dwie, trzy, aż wreszcie ksor zapytał:

– Dlaczego go uderzyłeś? To naśladownik, sam nic nie potrafi. Niski współczynnik zasobu informacyjnego.

– Kogo naśladuje?

– Gatrów.

– A co to za jedni?

– Nadludzie. Bardzo niebezpieczni. – Ksor aż się wzdrygnął. – Z takimi nie dałbym sobie rady. Znają jugo.

– Nie zrozumiałem.

– Zespół siłowy.

– A jaką informacją dysponują. Też o niskim współczynniku?

– Nie, często powyżej normy.

– A więc ty jesteś słabszy?

– Nie, mój współczynnik chyba nie jest niższy.

– Ale się ich boisz.

– Tylko dlatego, że znają jugo.

– I będą napadać?

– Tak.

– Dlaczego?

– Informacja. Uderzyć, zabić, wysłać do przeróbki.

– A więc zabójstwo nie jest karalne? – zdziwił się Mały.:

– Za co karać? Zabity otrzymuje nową osobowość, a zabójca nowy poziom informacji. Tylko naśladownik jest tańszy od ksora.

– Na pewno już się ocknął – zauważył Kapitan – i żadnej informacji nie zdobyłem.

Wydało mu się, że w oczach ksora mignęła satysfakcja. Ten ma już gwarantowany nowy poziom informacji. Stawił czoło napaści i przetrwał nie kiwnąwszy nawet palcem. Zresztą licho wie, czy jest zadowolony: za naśladownika chyba dostaje się niewiele jednostek info. A w ogóle, czy oni umieją się cieszyć, a jeżeli umieją, to jak? O ileż mimo wszystko bogatszy jest ziemski człowiek od tych manekinów, zabijających się nawzajem za dodatkową dziesiątkę wątpliwych jednostek informacyjnych!

Oto idzie obok taki statystyczny Hedończyk, idzie i milczy, i trudno pojąć, o czym właściwie myśli. Może: co to za dwaj dziwacy się do mnie przyczepili? Nie znają elementarnych rzeczy, nie zależy im na zdobyciu informacji. Dziwne, może nawet niebezpieczne istoty. A może wcale o tym nie myśli, lecz po prostu przeżuwa informację zdobytą w kretyńskim pojedynku z naśladownikiem. Z tamtych też, na dobrą sprawę, niezłe typki. Łażą z policyjnymi pałkami, tłuką bez żadnego powodu, mogą zatłuc na śmierć i wszystko to nie budzi sprzeciwu. Nawet nie wywołuje zdziwienia. I pokonanemu na pewno nikt nie pomógł – inni po prostu minęli go i poszli dalej, za współczucie jednostek info się nie dolicza.

Ciekawe, co by teraz powiedział Bibl? Patrzeć i analizować? W porządku. Popatrzyliśmy. Ale z analizą marnie: dane wyjściowe nie dają się opracować.

Co wiemy o naszym towarzyszu? Niezbyt rozmowny, skoncentrowany, najprawdopodobniej niegłupi, zręczny, samym tylko napięciem mięśni umie odparować każde uderzenie. Co więcej? Należy do jakiegoś klanu ksorów albo zamkniętych. Zresztą jaka różnica, tak czy owak niezrozumiałe.

Chociaż, prawdę mówiąc, pewne rzeczy się wyjaśniły: w mieście istnieją rozmaite grupy. Dzielą się one w zależności od metody gromadzenia zasobów informacji. Wolni, ksorowie, naśladownicy, gatrowie, sirgowie – ile jeszcze i po co? A co się tu uważa za informację? Widać wszystko to, co robią: od wyboru odzieży po umiejętność zabijania. Mierzą ją jakimiś jednostkami info i panicznie boją się nieuzyskania minimum. Jaka jest norma? Jednakowa dla wszystkich? A może dla ksorów inna, a dla wolnych inna? Zadam jeszcze jedno pytanie.

Pytanie zostało zadane i Kapitan otrzymał odpowiedź:

– Nikt nie wie, jaka jest norma. Jeśli uzyskałeś, wtedy zapala się zielony sygnał.

– Gdzie?

– W bloku Koordynatora. Sprawdzian poziomu przeprowadzany jest w każdym cyklu.

– A jeżeli się nie uzyskało minimum?

– Biały sygnał – ostrzeżenie. Trzy sygnały – przeróbka.

Nieźle. Zdobywasz informacje, starasz się, a tu bęc! – biały sygnał. Wszystko na nic. Życie na nic, śmierć na nic. Chociaż śmierci nie ma: jest przeróbka, zmiana osobowości. A potem?

– Nowa osobowość, nowy stan – wyjaśnił ksor.

Jaki jest mechanizm tej przeróbki? Ścieranie pamięci, czy zmiany kodu genetycznego? Pytanie nie ma sensu, i tak odpowiedzi nie będzie.

– Gdzie się to odbywa?

– Nie wiem.

A kto wie? Koordynator. Gdzie się znajduje? Znowu nie wiem. I tak w nieskończoność. Ale dokąd idziemy, wie. Idziemy do lepo. Po co?

– Czekają – nadesłał odpowiedź ksor.

– Kto?

– Ksorowie. Pokażę was.

Wspaniale! Niech sobie pokazuje. Przy okazji i my sobie popatrzymy. Nie wiem, jak to wygląda według hedońskich kryteriów, ale według ziemskich – uzyskaliśmy morze informacji. Zdecydowanie powyżej normy. A więc nas nie wyślą do przeróbki.

– Przyszliśmy – powiedział ksor.

Stali koło prostokątnego wyjścia na dach, od którego zbiegała w dół świecąca pochylnia.

– Idźcie. – Ksor popchnął ich w stronę zejścia. – Na dół. Prosto.

Rozdział III

Lepo. Wszechmocni i bezsilni.

Na ich spotkanie wyszło nie wiadomo skąd czterech Hedończyków z takimi samymi czarnymi taśmami mocno opasującymi czoło. Ksor przekazywał im coś w myślach, ale Kapitan tego nie „usłyszał”: ich myśli były zablokowane. Wszyscy czterej, jak na rozkaz, w milczeniu zaczęli wpatrywać się w gości z innego świata. Dziwne, trochę straszne spojrzenie: patrzyli przez człowieka jak przez szkło.

Ksor nie wymieniał żadnych imion, nie uczynił żadnego gestu, który można by uznać za rytuał przedstawienia. Ale jego myśl nie była, najwidoczniej, ani wroga, ani obojętna. Jeden z czterech podszedł do Kapitana i przyjaznym gestem dotknął jego ramienia.

– Będziesz z nami – powiedział myślą. – Krąg zamknięty i myśli spokojne… – I zaraz powtórzył tę niezrozumiałą formułę powitania kierując ją do Małego.

Ten spojrzał pytająco na Kapitana: co mam odpowiedzieć? Spojrzenie Kapitana było wystarczająco wymowne: skąd mam wiedzieć? Może oni wcale nie czekają na odpowiedź.

Rzeczywiście, nie oczekiwali odpowiedzi. Uważając najwidoczniej znajomość za zawartą, Hedończycy kolejno znikali bezgłośnie w mlecznobiałej ścianie i kosmonauci podążyli w ich ślady. Znaleźli się w długiej sali podobnej do restauracji. Najwidoczniej była to właśnie restauracja, kawiarnia czy stołówka określana przez ksora mianem lepo. A zresztą, czy ważna jest nazwa, jeżeli hedońskie lepo prawie nie różniło się od ziemskich odpowiedników. Zadziwiał tylko stół bez nóżek wiszący w powietrzu na przekór prawu ciążenia, a także niezwykła, prawie złowieszcza cisza.

„Kiedy jemy, jestem głuchy i niemy” – przypomniał sobie Kapitan.

– Z trawieniem na pewno nie mają kłopotów – zauważył złośliwie Mały – rozmowy im nie przeszkadzają, hałasu nie ma.

Nie zdążył zacząć nowego zdania, kiedy materializując się, zawisnął przed nim stół – brytfanka, a właściwie po prostu lekka, różowa płytka z nierównymi, jakby rozmytymi brzegami.

Kapitan podszedł bliżej i stół zmienił kształt: wydłużył się i zwęził, jakby poczuł, że zbliża się jeszcze jeden człowiek.

– Siadajcie – zaprosił ich jeden z Hedończyków.

Kapitan nie zdążył zapytać, na czym ma usiąść. Obok stołu natychmiast wyrosły bladoróżowe krzesełka, podobne do kielichów nieznanych, egzotycznych kwiatów bez łodygi i liści. Wygięły się miękko, przyjmując kształt fotela z oparciem.

– Co chcecie? – spytał ksor.

– Nie wiem – odparł Kapitan. – To samo, co wy.

Na różowej powierzchni stołu pojawiło się siedem piramidek.

– Koro – wyjaśnił ksor. – Trzeba liniać.

– Komu liniać? – zdziwił się Mały.

– Nie komu, ale co – poprawił go ksor. – Zito i stopniowo.

Mały popatrzył na Kapitana osłupiałym wzrokiem.

– Dlaczego się dziwisz? – Kapitan uśmiechnął się. – Przecież powiedział: od razu nie liniaj tylko stopniowo, bez pośpiechu.

Piramidki na stole trzasnęły i pękły, a na różową płytę wypłynęło z nich coś brązowego, podobnego do kisielu. Ale dziwna rzecz: brunatna masa nie rozpływała się, ale bulgocąc i musując, przybierała kształt bochna z przyrumienioną skórką. Sprawiało to wrażenie, że ktoś za chwilę postawi na nim solniczkę, ustawi wszystko na wyszywanym ręczniku i powita ich chlebem i solą.

– Liniajcie – powiedział ksor i pochylił się nad bochnem zamykając ekstatycznie oczy. Pozostali Hedończycy poszli za jego przykładem.

Mały ostrożnie dotknął brązowej masy.

– Miękkie – ocenił. – Może spróbować?

– Poczekaj – powstrzymał go Kapitan. – Po co ryzykować? A poza tym oni tego nie jedzą.

Powąchał bochen i poczuł lekki, ledwo wyczuwalny zapach. Było w nim wszystko: płynąca nad polem upajająca słodycz kwitnącej koniczyny, delikatny aromat krzewów róż, gorycz błękitnego dymku z ogniska w tajdze. Zapach ten tłumił świadomość, otaczał ciepłem wspomnień dzieciństwa i młodości, unosił gdzieś daleko w baśń – jawę.

Kapitan szarpnął kołnierz koszuli – gorąco! – i popatrzył w niebo. Biała wata kłębiastych obłoków w błękicie nieba wydawała się tak nisko, że starczy ręką sięgnąć. Spojrzał w bok: tuż przy twarzy kołysało się źdźbło trawy, po którym wspina się mrówka. „Gdzie jestem?” – myśl płynęła leniwie. Nie dziwił się niczemu. Polana w lesie, trawa jeszcze mokra. Rosa, czy może deszcz padał? I nagle, jak błyskawica, prze – - mknęła myśl: przecież to Ziemia! Zerwał się, pobiegł po zroszonej trawie w kierunku pstrych, żółtych od rumianku wzgórz, za którymi pobłyskiwało w słońcu lustro rzeki. Woda po kolana przyjemnie chłodzi nogi! Miałki piasek na dnie, srebrzyste rybki rozpryskujące się na wszystkie strony. Kapitan zaczerpnął dłońmi wodę, wypił łyk, zimna aż zęby bolą. Padł na kolana, szorty natychmiast namokły, i pił, pił, pił tę wodę o posmaku traw, piołunowej goryczy, pił nie mogąc się oderwać, aż do chwili, gdy ktoś szarpnął go za ramię.

– Obudź się!

Zniknęło wszystko: i rzeka, i trawa, i obłoki nad polem. Znowu siedział przy różowym stole, rozglądając się ze zdziwieniem.

– Co to było?

– Narkotyk – odparł Mały.

– Koro. – Ksor popatrzył na Kapitana i wargi jego wykrzywiło coś na kształt uśmiechu. – Pierwszy raz?

Kapitan skinął przytakująco głową, stopniowo przychodząc do siebie. Czuł w całym ciele lekkość, świeżość i rześkość, jak po jonowym natrysku.

– Wypij! – ksor machnął ręką i postawił przed Kapitanem puchar z mętnoniebieskim płynem.

– Co to?

– Pij. Ty też pij. – Przed Małym pojawił się taki sam puchar. – To neutralizator.

Płyn był kwaskowaty i gęsty jak kisiel. Kapitan natychmiast przypomniał sobie odżywkę, którą karmiono tryskające zdrowiem dzieciaki w Zielonym Lesie, wziął puchar, powąchał – napój nie miał żadnego zapachu – i wypił wszystko do dna. Mały poszedł w jego ślady, krzywiąc się nieco: nie lubił kwaśnego.

– Czułeś coś? – spytał Kapitan.

– Nic. To była natychmiastowa i całkowita utrata świadomości, czarna studnia bez dźwięków, bez światła. Obudziłem się jak po dobrym śnie.

– Koro regeneruje siły – wtrącił się ksor – ale działa w różny sposób: u jednych wywołuje halucynacje, u innych powoduje szok. Rezultat ten sam: pobudzenie organizmu. Stymulator.

– A jedzenie?

– Kilka minów związków chemicznych, koniecznych dla utrzymania funkcji życiowych organizmu otrzymujecie zawsze w każdym wariancie pokarmu. Pozostałe składniki to elementy smakowe i nasycające. Można wymyślić wszystko. Popatrzcie uważnie. – Wskazał ręką salę.

Na różnokolorowych stołach rozrzuconych chaotycznie po całej sali pojawiały się puchary o różnych kształtach i kolorach: sześciokąty, pryzmaty, kule. Jedni pochylali się nad „bochnami” koro, inni podrzucali do góry błyszczące kulki, które zawisnąwszy nad stołem rosły i pękały, a w podstawione naczynia lał się złocisty płyn. Ktoś wyciągał bezpośrednio z powietrza zielone nici, zwijał je w kłębek i wkładał do ust, popijając tę potrawę znajomym mętnoniebieskim płynem.

Widowisko to przypominało raczej próbę cyrkowych iluzjonistów niż normalną, ziemską restaurację czy kawiarnię z ich szumem i gwarem, w której nad zapotniałymi kielichami z lodowatym szampanem rozbrzmiewają toasty, słychać rozmowy prowadzone przy filiżance kawy czy lodach. „Głupotą jest to dopasowywanie wszystkiego do ziemskich schematów – pomyślał Kapitan. – Przecież lepo tylko powierzchownie swoją ogólną scenerią może skojarzyć się z ziemskimi restauracjami. W świecie, w którym istnieją takie przedmioty codziennego użytku jak stół i krzesła, sceneria taka jest najlogiczniejsza. Ale tylko ona, nie oszukujmy się! Hedończycy także przecież z wyglądu podobni są do ludzi. Ale ich psychika, sposób postępowania?”

– Popatrz – Mały szarpnął Kapitana za rękaw koszulki.

Kapitan odwrócił się. Pomiędzy stołami pełzło na czworakach wysunąwszy po psiemu języki czterech Hedończyków, nagich do pasa, o ogolonych lub może przedwcześnie wyłysiałych głowach. Duże krople potu błyszczały na ich opalonych plecach, z daleka słychać było ciężkie oddechy. Potężni mężczyźni, o dłoniach jak łopaty, pełzli bezradnie, popędzani gardłowymi krzykami, dziwnie nie pasującymi do sennej ciszy lepo.

Poganiaczy z pałkami w rękach było dwóch. Kapitan kątem oka popatrzył na swoją, wiszącą przy pasie, taka sama. Te czarne pałki świstały groźnie w powietrzu, a siedzący za stołami opuszczali głowy albo odwracali się plecami, aby tylko nie spotkać się wzrokiem z intruzami. Kiedy oczy poganiaczy kierowały się w ich stronę zamierali i nie mogli się odwrócić.

Kapitan czekał, żeby któryś z właścicieli czarnych pałek spojrzał na niego. Właściwie nie wiedział dlaczego: była to jakaś chłopięca chęć popatrzenia, nie mrugając, w oczy – kto dłużej wytrzyma. Ale do takiej próby nie doszło. Hedończyk mimochodem prześlizgnął się wzrokiem po Kapitanie, przez chwilę wpatrywał się w niego zimnymi, niebieskimi (co u licha, wszyscy mają niebieskie?) oczyma i coś przekazał w myśli swemu towarzyszowi. Ten nie zareagował, nawet nie popatrzył na „mówiącego”, po prostu poszedł dalej, popędzając swoje „czworonogi” pełznące bezmyślnie i bez sprzeciwu w kierunku wolnego miejsca przy świecącej ścianie.

– Kim oni są? – zapytał Kapitan ze zdziwieniem i dopiero teraz zauważył, że ich przyjaciel ksor wyciera dłonią spocone czoło, że sąsiadowi: cieknie krew z przygryzionej wargi, a dwaj pozostali oddychają ciężko, starając się nie patrzeć na to, co dzieje się obok. – Kim oni są? – zmuszony był powtórzyć pytanie.

– Magowie – odparł ksor, nie unosząc głowy znad stołu. – Władcy.

– Władcy? – zdziwił się Mały. – Przecież to Koordynator kieruje: Aorą?

– Magowie panują nad tymi, którzy się im podporządkują.

– A jeżeli ktoś się nie podporządkuje?

– Tego zmuszą, żeby się czołgał, pełzał, drżał albo nawet utracił pamięć.

– Nie rozumiem. Co to znaczy utracił pamięć?

– Przecież my nie umieramy. Tych, którzy pozbawieni są pamięci, świadomości, osobowości, po prostu kieruje się do przeróbki.

– W jaki sposób uzyskali taką władzę? Za pomocą pałki?

– Wzrokiem.

Kapitan uśmiechnął się, dziecięca naiwność przy dojrzałości technicznej. Paradoks? Raczej maleńki błąd w niesłychanie skomplikowanym mechanizmie cywilizacji Hedony. Ktoś czegoś nie dopatrzył i proszę: olimpijczycy-półbogowie boją się „magicznych” spojrzeń, wyraźnie boją się, nawet nie próbując ukryć strachu.

– Dlaczego jesteście źli? – spytał ksor.

– Źli? – odpowiedział w myśli Kapitan. – Raczej się dziwimy. Ale w jaki sposób to zauważyłeś?

– Wasze źrenice rozszerzają się i zwężają. I twarz drga.

Kapitan natychmiast zrozumiał, dlaczego ich twarze zainteresowały ksora. Hedończycy nie mogli poszczycić się zdolnościami mimicznymi. Nawet w chwilach wzburzenia emocjonalnego ich twarze były zupełnie nieruchome. Dlatego właśnie ksor pomylił zdziwienie z gniewem. Kapitan kątem oka spojrzał na usadowionych nie opodal magów, przy których stole zastygli, siedząc w kucki, „zniewoleni wzrokiem”. Ksor ma rację: nie należy się dziwić, ale krzyczeć, kiedy garstka skończonych łajdaków może zastraszyć całe miasto, znęcać się i awanturować tylko dlatego, że im wszystko wolno, a skoro ich sposób informacji jest większy, to znaczy, że mogą działać bezkarnie. A gdyby im samym dać nauczkę, pokazać „wyższą szkołę” hipnosterowania? Niech sami spróbują, jak to smakuje. I żeby wszyscy to widzieli, na czym ta tak zwana wszechmoc się trzyma: wystarczy dmuchnąć i rozsypie się jak domek z kart.

– Dałbyś im nauczkę – szepnął Mały. – Przypomnij sobie praktykę psychologiczną w instytucie. Spróbuj, na pewno nie przegrasz.

Krzesło-płatek odsunęło się powoli, uwalniając wstającego już Kapitana. Nie wiadomo, czy była to natychmiastowa psychoinformacja, czy nieprawdopodobne lokacyjne umiejętności Hedończyków – ale twarze wszystkich znajdujących się w lepo zwróciły się w jego stronę. Zatrzymał się przed magami zasiadającymi za takim samym stołem-amebą. Ich czerwone trykoty przyciągały wzrok swą jaskrawą, wyzywającą barwą nawet w panującej tu ogólnej pstrokaciźnie. Ale Kapitana nie interesowały stroje przeciwników. Ironicznie zmrużywszy oczy, zupełnie jak chłopczyk prowokujący bójkę, szukał ich lodowatych spojrzeń: no, kto kogo?

Niebieskooki mag nie był psychologiem i nie przewidział podstępu. W ogóle problem „kto kogo” dla niego nie istniał. To on jest najsilniejszy, najmądrzejszy.

– Siądź – polecił Kapitanowi, kiwnąwszy w stronę pojawiającego się natychmiast krzesła.

Przekazana przezeń myśl nie była rozkazem, a raczej propozycją, którą podyktował nie gniew, ale zaciekawienie osobą śmiałka. Kapitan usiadł, śmiejąc się w duchu z tej sytuacji: jego wysokość raczył zwrócić uwagę na zuchwałego ciurę. No cóż, niech wszechmocny zmierzy się ze zwykłym śmiertelnikiem.

– Czego chcesz? – przekazał swe pytanie mag.

Kapitan milczał.

– Chcesz się pęcherzyć?

– Niedawno skończyłem szkołę – odparł Kapitan. – Jeszcze nie wiem wszystkiego. Co to znaczy „pęcherzyć się?”

– Popatrz na nich – uśmiechnął się mag, wskazując na zastygłych w kucki Hedończyków. – To pęcherze. Wszyscy, którzy nam służą, to pęcherze.

– Sami zechcieli służyć? – z udaną naiwnością zapytał Kapitan. Magowie spojrzeli po sobie zablokowawszy wymianę myśli, ale Kapitan doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej wzięli go za kompletnego idiotę.

– Jesteś głupi, uczniu – „usłyszał” wreszcie. – Po prostu zabraliśmy im wolę i osobowość.

– I nie sprzeciwiali się? – Kapitan wciąż kontynuował zabawę w głupiego Jasia.

– Któż może się nam sprzeciwić?

– Nie wiem. – Kapitan popatrzył po sali. – Może ten?

Wskazał na siłacza o różowych policzkach, rozwalonego w fotelu przy sąsiednim stole. Ten jasnowłosy osiłek sprawiał wrażenie, że nie obchodzi go to, co dzieje się wokół niego i tylko trwożliwe spojrzenia, jakie rzucał ukradkiem w stronę magów, zdradzały stan jego ducha.

– On? – Mag pogardliwie wykrzywił usta. – To wolny. Chcesz, zamienię go w pęcherz? Najpierw jego, a potem ciebie.

W oczach maga rozbłysnął niedobry blask. Kapitan nie słyszał rozkazu, zobaczył tylko, jak zadrżały ręce siłacza o różowych policzkach, jak pochylił się bezwolnie i powoli opuścił puchar z nie dopitym niebieskim, płynem.

„Już czas” – zdecydował Kapitan i myślą rozkazał zamienionemu w „pęcherz”: „Jesteś sam, wokoło nikogo nie ma. Pij!”

Osowiałe spojrzenie wolnego natychmiast odzyskało rozumny wyraz. Wyprostował się, bez pośpiechu uniósł nie dopity puchar i wychylił go do dna, jakby nikt nigdy nie czynił zamachu na jego wolną wolę.

„Jeden zero” – pogratulował sobie w myśli Kapitan.

Mag zwrócił ku niemu zbielałą z wściekłości twarz:

– Ktoś mi przeszkadzał.

– Ja – odparł Kapitan.

Mag podniósł się gwałtownie i krzesło-płatek nie zdążywszy się odsunąć rozpłynęło się w powietrzu.

– Wstań! – rozkazał mag.

– Po co? – spytał Kapitan. – Dobrze mi tak.

– Wstań! – powtórzył mag, zwiększając natężenie myśli. Jego twarz nabiegła krwią.

– Jesteś pewnym siebie kretynem – posłał mu odpowiedź Kapitan, nie troszcząc się o to, czy jego terminologia będzie dla maga zrozumiała. – Myślisz, że jesteś najsilniejszy w tym waszym śmierdzącym mieście, a w gruncie rzeczy mięczak z ciebie. I niczego nie potrafisz, jedynie żreć i rozkazywać. Ale jak trafisz na kogoś silniejszego, to sam za nim popełzniesz na brzuchu. Chcesz spróbować?

– Nie odważysz się! – Oczy maga zwęziły się.

Kapitan poczuł, jak ktoś silny i władczy wdziera się w jego mózg. Nieprzyjemne uczucie. Potrząsnął głową, wrażenie zniknęło.

– Odważę się – powiedział i rzucił krótko: – Padnij!

Nogi pod magiem ugięły się, jakby ktoś wyrżnął go pod kolana. Runął ciężko na podłogę zakrywając dłońmi potylicę.

– Pełznij! I ty z nim! – popatrzył uporczywie na drugiego maga. Ten nawet nie próbował stawiać oporu, upadł na brzuch i popełznął do wyjścia za swoim kompanem, kręcąc tłustym kuprem opiętym w czerwony trykot. Pełzli koło bezkształtnych stolików, obok Hedończyków pospiesznie usuwających się na bok – niezwykłe, nieprawdopodobne widowisko. Magowie w roli zniewolonych! Teraz spojrzenia wszystkich skierowały się w stronę zwycięzcy. Co w nich zobaczył? Służalczość? Strach? Tak, właśnie strach pomieszany ze zdziwieniem na widok cudu: uczeń, obcy – i władcy, zamienieni w „pęcherze”. „Ciekawe, ile jednostek info otrzymałem według hedońskich normatywów?” – Kapitan uśmiechnął się w myśli. Dopiero teraz poczuł, jak straszliwie jest zmęczony. Napięcie nerwowe osiągnęło maksimum. Trzeba się rozluźnić.

Czterej wolni w dalszym ciągu siedzieli w kucki, bezmyślnie patrząc w jeden punkt, choć magów już dawno nie było. „Zniewoleni wzrokiem” nawet nie zauważyli, że ci, którzy zmienili ich w niewolników, tchórzliwie uciekli, pozostawiwszy ich nowemu panu. A pan tylko machnął ręką:

– Wstawajcie i idźcie, gdzie chcecie. Jesteście wolni.

I odrętwienie minęło, ludzie znowu stali się ludźmi, zresztą w hedońskim sensie tego słowa: wstali, otrząsnęli się i poszli, nawet się nie obejrzawszy. Kto ich wyzwolił, czyje spojrzenie okazało się potężniejsze – co za różnica? Tu się nie dziękuje. Tutaj panuje inny kodeks moralny, jeżeli w ogóle jakiś istnieje.

Kapitan ledwo dowlókł się do swojego fotela i usiadł dysząc ciężko; otoczenie wirowało mu przed oczyma jak natrętnie pstrokata karuzela.

– Wypij – powiedział Mały, podsuwając mu puchar, tym razem nie z niebieskim, lecz ciemnogranatowym, koloru atramentu, płynem. – Nowy rodzaj hedońskiej lury. Odświeża nie gorzej niż koro.

Lura okazała się niezłym stymulatorem. Zmęczenie mijało, ustępując miejsca jakiejś przedziwnej lekkości. Z tego błogostanu wyprowadził Kapitana milczący do tej pory ksor:

– Okłamywałeś nas. Po co? Jesteś magiem, a nie wolnym. Koordynator się nie myli.

– Co ma do tego Koordynator?

– Ustala linię życia. Na kontrolnym sprawdzianie.

– On wcale nie mówił, że zostanę wolnym.

– A więc będziesz magiem?

– Nie wiem – wzruszył ramionami Kapitan. – Pomyślę.

– Najwyższy czas – przekazał swą myśl ktoś z tyłu, a było to tak nieoczekiwane, że Kapitan wzdrygnął się i odwrócił.

Dwaj – wysocy, czarnowłosi i niebieskoocy, w niebieskich koszulkach siatkowych, wyglądający jakby dopiero co wyszli ze szkolnego, zielonego świata – stali przy stole. Kapitanowi wydawało się, że poznaje coś nie uchwytnie znajomego w twarzy jednego z nich – w przymrużeniu oczu w łuku ust, w czymś zbliżonym do uśmiechu.

– Witaj, Wytrwały – powiedział Kapitan i zapominając, że nie jest na Ziemi, radośnie wyciągnął rękę.

Rozdział IV

Nadludzie. Walka na placu.

Tak, to był właśnie on, rozmówca Kapitana ze świata zielonego słońca, W niczym się nie zmienił, nawet ubranie miał to samo: niebieska siatka i kąpielówki – niezbyt wymyślny szkolny standard.

– A gdzie Grom, Bicz? Gdzie Igiełka? – spytał Kapitan. Nietrudno zrozumieć radość człowieka, który spotkał w obcym mieście swego znajomego, nawet niezbyt bliskiego. Można go przyjaźnie klepnąć po ramieniu, użalić się gorzko na samotność w obojętnym tłumie Aory i nawet zawołać: „A pamiętasz?”

Ale tym razem „sezam” się nie otworzył. Na pytanie Kapitana Wytrwały odpowiedział obojętnie i krótko:

– Nie wiem. Pewnie w Aorze. – I siadając na wyrastającym tuż obok fotelu-płatku zapytał, wskazując ksorów: – Oni są z tobą?

– To my jesteśmy z nimi – odparł Kapitan. – Zapoznają nas z miastem.

– A gdzie brodaty?

– Został w domu. Dziś ze mną jest Mały.

Wytrwały popatrzył badawczo na giganta Małego, a ten ze swej strony z niekłamaną ciekawością oglądał jednego z tych, o których opowiadali mu Kapitan i Bibl po powrocie z ekspedycji po świecie zielonego słońca.

– Ty jesteś Mały? – zapytał Wytrwały.

Jak zawsze jego myśl pozbawiona była jakiejkolwiek emocji, ale Kapitan gotów był przysiąc, że Hedończyk jest zdziwiony. Przezwisko kosmonauty w żaden sposób nie odpowiadało jego wyglądowi zewnętrznemu, a taka rozbieżność była trudna do zrozumienia dla pozbawionego poczucia humoru Hedończyka.

– Ano tak – uśmiechnął się Mały – większy nie urosłem.

– Nie rozumiem – obojętnie stwierdził Wytrwały – wygląd zewnętrzny przeczy imieniu.

– I nie zrozumiesz – przekazał Kapitan swoją myśl – nawet nie znasz takich słów jak ironia, żart. Powiedz, kim jesteś w Aorze, wolnym czy naśladownikiem?

Wytrwały uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie, a może Kapitanowi tylko się to wydawało.

– Zapytaj swoich towarzyszy. Oni wiedzą.

Mały popatrzył pytająco na ksora i ten, jak zwykle lakonicznie i jak zwykle nie bardzo zrozumiale, odpowiedział:

– Nadludzie, pierwszy stopień.

A więc tak wyglądają ci nadludzie! Kapitan z ciekawością przyglądał się wczorajszym uczniom. Nie odznaczali się niczym szczególnym – ani wyglądem zewnętrznym, ani sposobem bycia nie różnili się od innych. Nawet odzież mieli tę samą co w Zielonym Lesie. A więc wynika z tego, że swoją informację gromadzą przy użyciu innych środków i najprawdopodobniej nie zagrażają nikomu. Przecież w głosie ksora nie było strachu. Nikt też nie zwracał uwagi na ich stolik, nikt nie próbował wyślizgnąć się niepostrzeżenie, tak jak to miało miejsce pół godziny wcześniej, kiedy w lepo panoszyli się magowie.

Kapitan znowu popatrzył uważnie na Wytrwałego, próbując go rozszyfrować. Hedończyk siedział, skłoniwszy głowę, z półprzymkniętymi oczyma, zupełnie jakby słuchał jakiegoś głosu, niesłyszalnego ani dla Kapitana, ani jego rozmówców. Potem wstał, wyraźnie zaniepokojony:

– Chodźmy – rozkazał. – W trzecim porządku są jakieś kłopoty. Nie będziemy tracić czasu. – Popatrzył na ksora: – Ty również pójdziesz z nami, będziesz potrzebny. – I dodał pospiesznie: – Sam, sam, bez asysty. I tak jest nas dużo.

Kapitan znowu spostrzegł, że nikt nie zwrócił uwagi na ich odejście: przyszli, posiedzieli i poszli. No i co w tym dziwnego?

– Nie zostawać w tyle. – Wytrwały złapał Kapitana pod rękę, a jego towarzysz wyciągnął dłoń do Małego:

– Z nami. Szybciej.

Weszli w znaną już pustkę, poczuli skurcz serca i znowu znaleźli się w mieście, w jakimś „trzecim porządku”, który niczym nie różnił się od innych „porządków”, które widzieli w Aorze. Była to taka sama równia, lekko połyskująca ulica-dach, z taką samą skomplikowaną grą barw na ścianach domów – tuneli, takimi samymi niebieskimi placami w dole. Nie było tylko ciszy, do której zdążyli już w Aorze przywyknąć, ciszy, nasyconej szelestem kobiecych sukien, miękkim odgłosem spokojnych kroków przechodniów, ledwo słyszalnym oddechem sąsiada – ciszy dzwoniącej lekko jak latem w południe nad polem koniczyny.

Tym razem na placu huczał tłum złożony z czterdziestu – pięćdziesięciu ludzi – huczał groźnie i gniewnie jak potężny ul pszczeli. Przypatrzywszy się uważnie, można było dostrzec, że tłum nie jest jednolity, lecz dzieli się na dwie stojące naprzeciw siebie grupy. W zaciśniętych pięściach można było dostrzec matowe rękojeści „biczów”, francuskie klucze „paralizatorów” i czarne, elastyczne pałki – emitory, niczym nie różniące się od tej, która wisiała przy pasie Kapitana. Wszyscy byli podobni do siebie jak bliźnięta, różnili się tylko odzieżą. Kobiety były nieco szczuplejsze, zbudowane nie tak atletycznie jak mężczyźni.

– Zdążyliśmy – bezdźwięcznie powiedział Wytrwały. Nie wiadomo skąd wyszarpnął czarny „ogórek” z lejkiem na końcu i wydał szybki rozkaz: – Nie traćcie nas z oczu.

– Co to jest? – Mały zainteresował się „ogórkiem”.

– Dist. Macie broń?

– Tak. Ale inną.

– Wystarczy. Chodźcie.

– Jak? Na dół?

Wytrwały zniknął i natychmiast pojawił się na dole. Zero przejście zajęło mu zaledwie jakiś ułamek sekundy. Za nim podążyli wszyscy, również i Ziemianie, którzy zdążyli się już przyzwyczaić do tego niecodziennego sposobu poruszania się. Było ich pięciu przeciwko pięćdziesięciu, ale tamci nawet nie zauważyli pojawienia się obcych.

– O co im poszło? – spytał Kapitan.

– Nie wiem – odparł Wytrwały. – Może o plac.

– Czyżby tu był tylko jeden taki plac?

– Oczywiście, że nie. Ale ci tu nie myślą.

– Po co tu przyszliśmy? Mamy zapobiec bójce?

Wytrwały ze zdziwieniem popatrzył na Kapitana:

– Zapobiec? Dlaczego? Niech się biją. Dodatkowa informacja.

– Dla kogo?

– Dla wszystkich. A my jesteśmy tu po to, żeby zapobiec gwałtowi nad naturą.

Kapitan nie zrozumiał.

– Zabójstwu?

– Zabójstwo to tylko zniszczenie jednego „ja” osobnika, powód do przeróbki. Gwałt nad naturą to naruszenie cyklicznej równowagi, takie uszkodzenie obiektu, że już nie nadaje się do przerobienia z powodu naruszenia struktury.

– Co on ma na myśli? – zapytał Mały.

– Uszkodzenie ciała – rzucił Kapitan. – Jeżeli urwą ci rękę albo utną głowę, to struktura ulegnie naruszeniu. Czy to się zdarza? – spytał Wytrwałego.

– Rzadko. I nie powinno się zdarzać. – Przesunął dźwigienkę na czarnej powierzchni „ogórka” i lejkowate płatki zaświeciły się niebiesko. – Odczep pałkę i bądź w pogotowiu. Kiedy będzie trzeba, powiem.

Tymczasem obie grupy zbliżały się do siebie z narastającą wściekłością – bezmyślną i ślepą. Ktoś powinien był zacząć, zręcznie uderzyć „biczem” albo sparaliżować pierwszego z brzegu przeciwnika i uruchomić w ten sposób mechanizm ogólnej, dobrze zorganizowanej i niczym nie zakłóconej bójki. Bić się tu, jak widać, umieli i lubili.

I ktoś odważny się znalazł. Nagle wzbił się promyk „bicza”, przejechał po kimś w tłumie i zapoczątkował taniec błękitnych błyskawic, podobnych do długich kling. Potem do „biczów” przyłączyły się paralizatory. Walczący zaczęli padać jak ołowiane żołnierzyki, wszystko przemieszało się i skłębiło – i zwycięzcy i zwyciężeni, jeżeli taki podział miał tu jakikolwiek sens.

Wytrwały trzymał się na uboczu. Bawił się świecącym „ogórkiem” i patrzył na walczących – leniwy, obojętny widz. Nagle jednak napiął się jak sprężyna i skoczył w tłum. Przebijał się przezeń, nie zwracając uwagi na uderzenia „biczów”, zręcznymi unikami omijając promienie paralizatorów zdecydowanie sunął w stronę wysokiego Hedończyka z czarną piracką opaską na oku i rudą „sztabką” w ręku. Najwidoczniej ta właśnie „sztabka” mogła spowodować gwałt nad naturą, któremu Wytrwały miał obowiązek zapobiec. Mogła, ale nie spowodowała. Z otwartego leja „ogórka” strzelił strumień niebieskawego gazu i Hedończyk natychmiast osunął się na ziemię. Wytrwały złapał go, wyniósł z tłumu, rzucił pod kolorową ścianką tunelu i potarł swój policzek, na którym nabrzmiewała purpurowa pręga.

– Boli? – zapytał ze współczuciem Mały.

Wytrwały machnął pogardliwie ręką.

– Drobiazg. Struktura nie naruszona. – Podrzucił na dłoni podłużną rudawą „sztabkę”. – Nóż elektronowy. Bez trudu przecina każdą tkankę. Ciekawe, skąd go zdobył?

– Sirgowie – przekazał myśl towarzysz Wytrwałego. – To ich robota. Dają je każdemu bez zastanowienia. Tutaj jeszcze jeden ma taki nóż.

– Skąd wiesz? – nie uwierzył mu Mały.

– My powinniśmy wiedzieć.

– Mistyka – wycedził przez zęby Mały i wpatrzył się w tłum. – Który z nich ma nóż?

– Wolny w czarnej koszuli. Szósty sektor.

Mały nie zrozumiał, co oznacza dla Hedończyka szósty sektor i dlaczego szósty, a nie piąty, ale wolnego zobaczył. Zręcznie manewrował „biczem”, zaciśniętym w prawym ręku, a lewą dłoń wsunął za pazuchę czarnej koszuli.

– Trzeba go obezwładnić – przekazał myśl Wytrwały. – Kto pójdzie?

– Ja – odparł Mały. – Dawaj pałkę.

– Zwariował! – krzyknął Kapitan. – Przecież załatwią cię w mgnieniu oka.

Ale Mały już wdarł się w tłum. Zręcznie posługując się pałką, robiąc uniki przed spadającymi na niego ciosami, uderzył kogoś „bykiem” w brzuch, na czas zauważył rękę z „biczem”, skierowanym w jego stronę, uderzył kantem dłoni w tę rękę, zdążył schwycić rękojeść „bicza” i smagnął nim po zbliżających się twarzach, rękach, szyjach. Ktoś zawył z bólu, ktoś upadł i Mały przesunął się o dalsze pięć metrów. Mógł już dosięgnąć „biczem” wolnego w czerni, ale nie spieszył się: cios pałką będzie skuteczniejszy, a w razie czego gołymi rękami też da sobie radę. Nagle coś połyskliwego oparzyło mu plecy. Zachwiał się z bólu, przed oczyma popłynęły ogniste koła: trafili mnie, dranie!

Zacisnął zęby i ruszył na oślep w stronę, gdzie majaczyła czarna plama. I kiedy nagle ta plama wyrosła przed nim, przekształcając się w siatkową koszulę, bez zastanowienia wyrżnął w obciągnięte nią barki: z rozmachem, z całej siły. Hedończyk stęknął i zaczął osuwać się na ziemię, a Mały zarzucił go sobie na ramiona i zataczając się, poszedł z powrotem – tak samo jak Wytrwały zasłaniając się bezwładnym ciałem przed uderzeniami. Wydostał się z tłumu, zrzucił zwiotczałe ciało na wypolerowany plastik placu i wyciągnął zza pazuchy leżącego Hedończyka prostokątną, różową sztabkę.

– Trzymaj – rzucił Wytrwałemu, a ten chwytając nóż w locie, pochwalił go:

– Nieźle. Ta informacja pomoże ci przejść do nas.

– Do kogo?

– Do nadludzi.

Mały wytarł spocone czoło.

– Dziękuję. Jakoś nie mam ochoty. – Ostrożnie poruszył ramionami plecy niemiłosiernie piekły, osmalone nożem wolnego.

– Kto im dał te noże? – spytał Kapitan.

– Sirgowie. Któż inny?!

– Ale skąd sirgowie mają noże?

– Z przestrzeni.

Kapitan nie zrozumiał, ale nie zadawał dodatkowych pytań – i tak nie otrzyma bardziej sensownej odpowiedzi. Nierozgarniętych i ciekawskich tu nie lubią.

– Dlaczego dają wolnym broń? Czy nie rozumieją, że to niebezpieczne?

– Wiedzą o tym, ale sirgowie są przeciwko stabilizacji. To buntownicy.

Kapitan zamyślił się. Któż może się buntować w tym idealnie dopasowanym mechanizmie społecznym? Wygląda na to, że nie jest on tak idealnie dopasowany. Komuś coś się nie podoba, ktoś próbuje coś naprawić. Albo zniszczyć. Sirgowie. Ten człowiek, który nazywał się kołysaczem przestrzeni był jednym z nich?

– Czy w Aorze jest ich wielu?

– Nie wiem – wzruszył ramionami Wytrwały – ale utrudniają stabilizację.

– To powstrzymajcie ich.

– Nie można. Są nieuchwytni.

– Nawet dla was?

– My nie władamy przestrzenią, a oni są władcami kołysań. Bawią się mirażami. Nie rozumiesz tego.

Dlaczego? – miał ochotę spytać Kapitan. O mirażach wiedział na pewno więcej niż Wytrwały, ale na wszelki wypadek przezornie zamilkł.

– A można się gdzieś spotkać z sirgami? – zapytał Mały.

– Spotkasz się. – Wytrwały nadsłuchiwał czegoś. – Nawet, być może, bardzo prędko.

Powiedział coś swemu towarzyszowi, ale Kapitan nie „usłyszał” tej myśli, była zablokowana.

– Chodźmy stąd, już nie jesteśmy tu potrzebni. – Wytrwały wziął Kapitana pod rękę. – Bójka wkrótce się skończy, a poza tymi dwoma nikt więcej nie miał noży.

– Co się z nimi stanie? – Kapitan wskazał ruchem głowy bezwładne ciała Hedończyków.

– Pójdą do przeróbki.

– Kiedy?

– W nocy.

– Kto ich stąd weźmie?

– Nie wiem. Rano ich już nie będzie. Tak jest zawsze.

Kapitan ruszył w ślad za gatrami. Ksor dawno już zniknął w tłumie: wolał nie pozostawać w towarzystwie nadludzi, a Mały z jakiegoś powodu zatrzymał się na placu, uważnie go obejrzał, jakby próbował coś zapamiętać i omal nie zgubił swoich towarzyszy, którzy maszerowali w kierunku centrum miasta, rezygnując z bajkowej teleportacji.

Tymczasem zaciekłość bójki już wygasła, Hedończycy rozchodzili znudzeni, obojętnie mijając tych, którzy nie mogli wstać.

Rozdział V

Polowanie na wiedźmy. Sirgowie.

„Kto tu może się buntować? – myślał Kapitan. – I jak? I po co? I przeciwko komu? Same znaki zapytania. Okazuje się, że logiczny aż do znudzenia system Nauczyciela jest nielogiczny w samych swoich założeniach. Wszystko jest kontrolowane, tymczasem Aorę niepokoją niekontrolowani sirgowie.” Wytrwały sam to przyznał. Mimo to trudno uwierzyć w rewolucyjny charakter buntu sirgów. Jaki mieliby powód, czyżby system im się nie podobał? Bzdura, niemożliwe: przywykli do niego w ciągu tysiącleci. Przecież ten system to oni sami, i zniszczyć go – oznacza zniszczenie samych siebie. A takie samopoświęcenie jest raczej wątpliwe. Najprawdopodobniej bunt jest celem samym w sobie, buntem z nudów, z «wszystkodozwoloności», buntem dla buntu. Któż to wie? Może za te buntownicze wyskoki doliczają im hojną rączką jednostki info? Dlatego też ich bunt nie wywołuje protestu i sankcji karnych, a jeżeli chodzi o zakres informacji, to najprawdopodobniej jest on nawet większy niż u nadludzi. Zresztą, to wszystko są domysły”.

– Dokąd idziemy? – spytał, nie wiadomo dlaczego szeptem, Mały. Kapitan wzruszył ramionami. Wytrwały, przejąwszy myśl, odwrócił się:

– Chcieliście spotkać się z sirgami. Idziemy do nich. Wiedzą, że przyjdziemy.

– Skąd?

– Zawsze przychodzimy, kiedy urządzają polowanie na wiedźmy.

– Tkwimy w niewoli ziemskich skojarzeń – mruczał do siebie rozdrażniony Kapitan – a dopóki nie uda się nam od nich uwolnić, ni czorta nie zrozumiemy. Może sirgowie to miejscowa inkwizycja? Nawet na Ziemi jednakowo brzmiące słowa mogą mieć w różnych językach różne znaczenia. Wyzwolić się od ziemskiego sposobu myślenia, nie porównywać, nie szukać analogii, może wtedy rozgryziemy ten twardy orzeszek.

Milczący do tej pory ksor, który, jak się okazało, podążał za nimi, jakiś wyciszony w obecności nadludzi, ale który wbrew przypuszczeniom Kapitana nie próbował zniknąć w tłumie, nagle dał o sobie znać:

– Nie pójdę dalej.

– Dlaczego? – zdziwił się Mały.

– Nie chcę.

Ksor stał na skraju tunelu, nastroszony jak ptak, skurczony, z opuszczoną głową, patrzył gdzieś w bok i wydawało się, że stał się jakby niższy. Najwidoczniej, czegoś się zląkł. Ale czego? Wokoło nie było nic strasznego, nic, co odróżniałoby ten właśnie pejzaż Aory od innych, już widzianych. Ale ksor jeszcze raz stwierdził stanowczo, że nie chce im towarzyszyć i zniknął nagle, tak jak znikały stoły, krzesła, wszystko co żywe i nieżywe, któremu rozkazano znikać. Kapitan nawet się nad tym nie zastanawiał.

– Dlaczego właściwie uciekł? – Mały w żaden sposób nie chciał pogodzić się z nagłym zniknięciem ksora.

– Boi się – wyjaśnił Wytrwały.

– Czego?

– Sirgów.

– Tacy są straszni?

– Sam zobaczysz.

– A wy się ich nie boicie?

– Nie.

Ale w zaprzeczeniu Wytrwałego był moment wahania i Kapitan wyczuwając, czy też raczej podejrzewając w tym jakąś niepewność, zadał jeszcze jedno, podchwytliwe pytanie:

– Kto z was jest silniejszy, wy czy sirgowie?

Wytrwały odpowiedział nie od razu i na dobrą sprawę nie była to odpowiedź. Przesłana przez niego myśl była lakoniczna i miała formę rozkazu:

– Tracimy czas. Sirgowie czekają.

Rzeczywiście czekali. Było ich czterech – wszyscy w jednakowych białych chitonach, z jednakowymi przepaskami na czołach, ich usta były tak mocno zaciśnięte, że wargi tworzyły tylko wąską linię – bracia-bliźniacy, których nie sposób rozróżnić. Siedzieli w kucki oparci dłońmi o ziemię każdy w innym rogu dużego kwadratu. Być może, któryś z nich był owym pierwszym Hedończykiem, którego Ziemianie spotkali w Aorze.

Wokoło nie było nikogo – ani ciekawskich widzów, ani przypadkowych przechodniów. Tylko pośrodku placyku, w którego rogach zamarli nieruchomi, jak posągi sirgowie, stała niewielka grupa pięciu czy sześciu kobiet. Kapitan nie mógł ich dokładnie policzyć: coś mu przeszkadzało, najprawdopodobniej to samo, co nie pozwalało im uciec, ukryć się przed niespodziewanym niebezpieczeństwem. Hipnoza? Nie, coś materialnego, kołysząca się mgiełka, rozwodniona mgła, owijająca kobiety przezroczystym kokonem. Wcale nie próbowały się wyrwać, pogodzone z nieuniknionym losem, sparaliżowane czymś jak narkoza.

Wytrwały i jego towarzysz usiedli bezpośrednio na dachu, nad zagadkowym placykiem, na którym miał się odbyć ni to sąd przejmujący wszystkich wokoło strachem, ni to tajemniczy obrzęd rytualny. Niemniej jednak nadludzie przyszli, wzgardziwszy niebezpieczeństwem, o którym najwidoczniej wiedzieli i z którym się liczyli. Cóż ich tu sprowadziło? Prawa gościnności w stosunku do Ziemian, chęć pokazania im wszystkiego, co w mieście zasługuje na uwagę? Chyba nie, doszedł do wniosku Kapitan. Kosmonauci nie spotkali tu altruistów, a oprócz tego Ziemianie byli dla przedstawicieli wyższych klanów Aory tylko wolnymi, niewykształconymi ludzikami ze znikomym zapasem tak wysoko cenionej tu informacji. Nie, zapewne to właśnie strach ściągnął tutaj nadludzi. Człowiek obdarzony wolną wolą zawsze stara się przełamać swą słabość i Hedończycy nie byli tu wyjątkiem.

Wszyscy trwali w bezruchu: kobiety bezwolnie, widzowie z wytężoną uwagą, sirgowie beznamiętnie, jak kapłani, którzy zastygli przed obrzędem w takich samych, hieratycznych pozach. A obrzęd właśnie się zaczął.

Mgiełka wokół kobiet stała się wyraźniejsza, szklana kolba czy też plastikowy worek. Rósł powoli, rozdymał się, jego ścianki rozpełzały się na boki i kobiety również popłynęły w powietrzu, pozbawione jakiejkolwiek opory.

– Cyrk – szepnął Mały, trąciwszy Kapitana łokciem. Ale ten spojrzał na niego surowo: jeżeli nie rozumiesz, to nie gadaj głupstw. Lecz trudno było zrozumieć to, co się działo. Kobiety przerwały lot, zamarły, powstrzymane jakimś niewidzialnym ogrodzeniem areny i nagle coś jakby pękło w otaczającej je przestrzeni, a może to sama przestrzeń przełamała się na dwoje tworząc szklany cylinder przecięty po przekątnej. Widok był do tego stopnia straszny i nieprawdopodobny, że Kapitan na chwilę zamknął oczy – maligna czy halucynacja? Ale to nie była maligna. Razem z przestrzenią „przełamały się” i kobiety: coś niewidzialnego obcięło je od dołu, pozostawiając tylko górne połowy ciał zawieszone w powietrzu. Dolne wyparowały bez śladu, zniknęły. Może to efekt optyczny? Kapitan popatrzył na siedzących obok nadludzi: w ich zahipnotyzowanym spojrzeniu nie można było odczytać żadnej myśli. Ale milczące pytanie Kapitana zostało „usłyszane”.

– One, te kobiety, już nie żyją. Prosto stąd poszły do sal regeneracyjnych.

– Dlaczego?

– Nikt nie może wytrzymać zakrzywienia przestrzeni.

Kapitan aż gwizdnął ze zdziwienia:

– Zakrzywienie przestrzeni! Bez hipergeneratorów? Bzdura, psiakrew! Psów na Hedonie nie było i określenia „psiakrew” Hedończyk nie zrozumiał. Nawet oczyma zamrugał, zaskoczony, ale nie zablokował myśli.

– Bzdura to zrozumiałe, ale nieprawdziwe. Zejdź na dół i sprawdź, jeżeli się nie boisz.

– Czego mam się bać?

I ruszył w stronę krawędzi dachu. Mały poderwał się również, ale Kapitan go powstrzymał:

– Zostań, bohaterze. Pomożesz, jeśli zajdzie potrzeba.

Był już na dole i szedł skrajem, starając się trzymać tuż przy ścianie tunelu i jak najdalej od przezroczystej błonki hiperpola, w której – widniały już tylko kobiece głowy. Nie odczuwał żadnego współczucia w stosunku do skazanych na zagładę. Gdyby go spytano, skąd w nim takie okrucieństwo, zdziwiłby się. Dawno już doszedł do wniosku, że nie uważa Hedończyków za ludzi. Ludzi nie w biologicznym, ale moralnym aspekcie tego słowa. Myśl ta nie była jeszcze sprecyzowana, nie uzyskała należytego kształtu i chwilowo wywoływała tylko dziwną obojętność, jakby przejętą od Wytrwałego i jego współbraci.

Teraz bardziej zainteresowała go techniczna strona zagadnienia: hiperpole wytworzone przez sirgów nie wiadomo w jaki sposób. Orientował się, że takie zakrzywienie przestrzeni wymagało kolosalnej ilości energii. Jakiej energii i skąd przekazywanej, także nie wiadomo. Może otrzymywali ją skądś z zewnątrz, ze zdalnie sterowanego źródła? Sirgów jest czterech, a więc hiperpole ma cztery punkty oparcia. Ciekawe, co by się stało, gdybym usunął jeden z nich?

Kapitan podszedł bezszelestnie do jednego z sirgów i przykucnął za nim. „Dlaczego uważani są za nieuchwytnych? – pomyślał. – Przecież można podejść i wziąć ich gołymi rękami”.

I nagle usłyszał cudzą, bezdźwięczną myśl:

– Nie radzę. Możesz siedzieć z tyłu, ale nie przeszkadzaj.

Kapitan aż się wzdrygnął, zaskoczony. Przecież zablokował myśl.

– Blokada nie jest dla mnie przeszkodą – znowu „usłyszał” – uprzedzam jeszcze raz: nie przeszkadzaj, bo będzie źle. Kiedy doświadczenie się skończy, odpowiem na wszystkie pytania.

– A więc to jest doświadczenie?

– Oczywiście.

– Ludzie w charakterze królików doświadczalnych.

– Nie wiem, co to znaczy „królik”, ale to nie są ludzie.

– A kto?

– Wiedźmy. Skazane. Tak czy owak trafiłyby do sal regeneracyjnych.

– Dlaczego?

– Nie zgromadziły koniecznego zasobu informacji.

– Ale dlaczego „wiedźmy”?

– Nie przeszkadzaj.

Kapitan zastanowił się, skąd tu wiedźmy? Dlaczego sens, który nadają temu pojęciu Hedończycy, nabiera w świadomości Ziemianina takiego właśnie znaczenia? Wiedźma to upostaciowanie siły nieczystej i, być może, jest to po prostu nazwa złej, niegodnej przebywania wśród ludzi kobiety. Może tak właśnie rozumieją to Hedończycy? Śmieszne. Chcemy przez jedną dobę poznać cały ten świat, a przecież nawet przez rok nie będziemy w stanie odkryć wszystkich zagadek, określających zasady jego funkcjonowania. Nie chodzi tu o zagadki techniczne, ich rozwiązanie zależy tylko od poziomu ziemskiej wiedzy, ale społeczne, których my, zadowoleni z siebie, nawet nie traktujemy poważnie. Przecież pozornie wszystko widoczne jest jak na dłoni, dostępne dla każdego. Lecz dłoń nagle zaciska się w pięść i nie można rozprostować jej palców, nawet jeżeli gospodarze sami wyciągają do ciebie ręce.

Tymczasem zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Towarzysz Wytrwałego skoczył w dół. Nie zrobił tego bynajmniej ze współczucia dla skazanych, ani ze strachu przed tym, co działo się na placu. Takich emocji jak żal czy współczucie Hedończycy w ogóle nie znali, a bali się tylko o siebie, o swe prawo do nieograniczonych i niezakłóconych żądań. Dlaczego więc towarzysz Wytrwałego schwycił nóż elektronowy? Może po prostu chciał spróbować swych sił w walce z godnym tego przeciwnikiem?

Ciśnięty celnie nóż nawet nie zdołał dolecieć do sirga. Przezroczysta błonka hiperpola rozciągnęła się, ugięła jak batut pod uderzeniem ciała, napięła się, zawinęła wokół atakującego Hedończyka jak kokon i wróciła z powrotem do sirga, „punktu oparcia”, ale już pusta. Ciało towarzyszącego Wytrwałemu gatra zniknęło bez śladu.

– Co z nim zrobiłeś? – Kapitan chwycił sirga za ramię.

– Puść mnie i poczekaj chwilę: doświadczenie zaraz się skończy. A gdzie jest tamten, nie wiem. Gdzieś daleko.

– Żyje?

– Oczywiście, że nie. Człowiek nie może wytrzymać uderzeń hiperpola.

Kapitan spojrzał ku górze. Wytrwałego już nie było, a Mały siedział na krawędzi dachu, zwiesiwszy w dół nogi, jak chłopak na moście nad rzeką. Brakowało mu tylko wędki w ręku.

– Gdzie jest Wytrwały?! – zawołał Kapitan.

– Poszedł sobie. Nawet adresu nie zostawił.

Tutaj nikt nie zostawia adresu – skrzywił się Kapitan – i nie chodzą w goście, to nie jest przyjęte. Spotkaliście się, rozstaliście się i cześć. Przypadkowi towarzysze podróży w przypadkowym świecie”.

Zakończono doświadczenie. Hiperpole zniknęło. Zniknęły i kobiety przerzucone poprzez zero przejście do sali regeneracji. Sirg podniósł się gestem przywołał pozostałych współuczestników. Podeszli i zaczęli wpatrywać się w Kapitana nieruchomymi, podobnymi do bryłek lodu, oczyma. „Ryby – pomyślał Kapitan – zimnokrwiste, drapieżne. Rekiny Aory”.

– Czego się gapicie – zapytał grubiańsko. – Nie widzieliście takich?

– Nie widzieliśmy – przekazał odpowiedź sirg. – Tylko słyszeliśmy.

– Co słyszeliście? – zainteresował się Mały, który tymczasem zszedł na dół.

– Jesteście w Aorze obcy, ale jesteście też nietykalni. To rozkaz Nauczyciela.

– Kto wie o tym rozkazie?

– Tylko my, sirgowie.

– A inni?

– Inni? A po co mają wiedzieć? Nie mogą wam zaszkodzić. Jesteście silniejsi.

– Wiecie, skąd jesteśmy?

– Z zewnątrz. Pójdziecie sobie, kiedy się wam znudzi.

– Co się ma nam znudzić?

– Aora. Przyszliście poznać miasto, ale wszystko jest dla was niepojęte. To normalne. Nikt nie jest w stanie pojąć systemu, jeżeli nie zna zasady, na której system ten został oparty.

– A wy znacie tę zasadę?

– Nie.

– Ale szczegóły można chyba jakoś wyjaśnić.

– Na to macie zbyt mało czasu. Do nocnego cyklu.

– Nie rozumiemy.

– Zaraz się zacznie ściemniać. W nocy miasto śpi i nikt nie wychodzi na ulicę.

– Dlaczego?

– Nie wiemy. Tak było zawsze.

Czterej sirgowie zniknęli niespodziewanie. Mały aż się wzdrygnął. Ciągle jeszcze nie mógł się przyzwyczaić do sposobu poruszania się w Aorze, człowiek stał, rozmawiał z tobą – i nagle go nie ma, wyparował. – Co będziemy teraz robić?

– Pójdziemy do „Portosa” – zdecydował Kapitan – mam wrażenie, że ekspedycja się skończyła.

– A rezultat? Żaden?

– Co zrobić? To nie na nasz rozum, żeby pojąć tę maszynerię.

– Dlaczego maszynerię?

– A cóż to może być innego według ciebie? Mechanizm, dokładny i niezawodny. Nakręcili go i funkcjonuje, kręci się, zgrzyta, nawet nie trzeba go oliwić.

– Perpetuum mobile?

– Według koncepcji Nauczyciela – tak. Ale wiesz, choćby ze szkoły, że perpetuum mobile nie ma i być nie może. Kiedyś musi się zatrzymać.

– Ciekawe, z jakiego powodu?

– Spytaj o coś łatwiejszego. – Kapitan zasępił się. – Popatrz, ściemnia się. Pospieszmy się.

– Boisz się ciemności?

– Boję się. Licho wie, co tu się dzieje w nocy.

Ruszyli po dźwięczącym plastiku niebieskiego placu, myśląc każdy o swoim. Kapitan, niezadowolony z ich bezowocnej wyprawy; milczał, nie patrząc na towarzysza. Mały chwilami pochrząkiwał, jakby chciał coś powiedzieć i nie mógł się zdecydować.

– Jakiż jednak człowiek jest ograniczony – gniewnie burknął Kapitan. – Ukoronowanie wszystkiego, pan życia, a gdy postawi się go przed czymś niepojętym, ugrzęźnie na mur.

– Ciągle filozofujesz – zauważył sceptycznie Mały – a cała ta twoja filozofia wynika z bezradności. Trzeba działać, a nie wdawać się w rozważania.

– No to dlaczego nie działasz, tytanie myśli?

– Gorączkować się, rzecz jasna, nie warto, ale mam jeden maleńki umysł.

Słowa te zaniepokoiły Kapitana: zbyt dobrze znał swego towarzysza, jego skłonność do nierozważnych poczynań, których później sam często żałował.

– Co wykombinowałeś? – spytał surowo.

Mały zmieszał się:

– Niczego nie wykombinowałem. Czas do domu. Lulać.

„Portos” w dalszym ciągu stał tam, gdzie go pozostawili, otoczony mętnawą błonką osłony siłowej. Kapitan przekręcił wyłącznik na bransolecie i błonka zniknęła w gęstniejącym zmroku, a emitor drgnął i skrył się pod dachem.

– Właź – rozkazał Kapitan.

Mały znowu jakby się zmieszał.

– Poczekaj – powiedział – zostawiłem promiennik. Rzuciłem go, kiedy wmieszałem się w tę bójkę.

– No to co, niech sobie leży – wzruszył ramionami Kapitan – w stacji mamy tego dobrego pod dostatkiem.

– Nie, nie, lepiej polecę. Wrócę szybciutko… Raz, dwa i z powrotem.

Przebiegł kilka metrów, zniknął, i w tej samej sekundzie zjawił się na placu, na którym wraz z Wytrwałym współzawodniczyli w zręczności, likwidując bezmyślną bijatykę.

Rozdział VI

Na transporterze martwych. Co groziło Małemu w salach regeneracji?

Zero przejście natychmiast przeniosło go na plac, który, bezludny, cichy, tonął w niebieskim półmroku wieczoru. Pod tunelem leżały pokotem martwe ciała zostawione na pastwę losu. Mały pragnął wyjaśnić, co się z nimi stanie. „Ciekawe, jak długo trzeba będzie czekać? – pomyślał z obawą. – Po kwadransie Kapitan zaniepokoi się i cały mój pomysł diabli wezmą. Ale może coś się przydarzy, zanim tu przyjdzie? Czy warto było ryzykować? Warto. Czegoś się dowiem, jeżeli, oczywiście, przeżyję”.

Ułożył się jak najwygodniej na ciepłym plastiku nawierzchni kładąc dłonie pod głowę i znowu się zamyślił. Podświadomie ogarnęło go pragnienie, aby Kapitan zjawił się, zanim rozpoczną się tajemnicze wydarzenia, które rozgrywają się nocą w mieście. Dostanie naganę, parę dni aresztu, ale nie będzie się narażał na żadne niebezpieczeństwo, bo, znajdzie dzięki temu wymówkę: chciałem, ale mi przeszkodzono. „Wymówka tchórzy – westchnął Mały. – Jak się, bracie, zdecydowałeś, to doprowadź rzecz do końca”.

…Pojawili się na placu po jakichś pięciu, sześciu minutach – niespodziewanie i w sposób typowy dla Aory – znikąd, z niczego. Na placu panowała ciemność, pusta i senna, aż nagle zmaterializowały się w niej niewyraźne figurki w ubraniach niewiele jaśniejszych od otaczającej nocy. Mały nie mógł się im przyjrzeć jak należy: wiedział, że każdy ruch zaradzi jego obecność. Wreszcie udało mu się dokładnie obejrzeć grupkę, może nie karzełków, ale po prostu niskich ludzi w krótkich kurteczkach o nieokreślonej barwie. Nieśli oni długie, prostokątne ramy, podobne d ziemskich noszy.

Mały zacisnął powieki i natychmiast czyjeś ręce uniosły go, położyły na czymś miękkim, uginającym się pod jego ciałem i owo „coś”, kołysząc się miarowo, popłynęło w nieznane.

Potem kołysanie ustało. Nosze, czy co tam to było, zamarły na chwili i znowu ruszyły, ale tym razem równo i płynnie, jakby na elastyczne taśmie transportera. Mały uchylił lekko powiek i znowu je zacisnął: tak gwałtowne było przejście z gęstej ciemności nie oświetlonego miasta w jaskrawo błyszczącą biel jakiejś ogromnej sali.

Zresztą nie była to sala, a raczej szeroki korytarz o oślepiająco białych ścianach i suficie, bez jakichkolwiek mebli. Tylko nagie ściany i naga podłoga, nad którą, niczym nie podtrzymywane, płynęły prostokątne ramy – nosze z ułożonymi na nich zebranymi na placu ciałami Hedończyków. Mały leżał pomiędzy nimi i jego również unosiła gdzieś taśma cmentarnego transportera. Nad tym, dokąd tak płynęli i jak, Mały się ni zastanawiał: w świecie zero przejść i sterowanej przestrzeni antygrawitacja wydawała się dziecinną zabawką.

Ludzie w niebieskich kurtkach, teraz można było wyraźnie rozróżni ich kolor, szli obok, towarzysząc w milczeniu temu nie zatrzymującemu się nigdzie konduktowi. Teraz Mały mógł się dobrze przyjrzeć zagadkowym konwojentom: półtorametrowi, szczuplutcy – gdzież im do rosłych gospodarzy Aory – o czarnych, sztywnych włosach, zapadniętych policzkach i orlich nosach, bladoniebieskiej skórze. „Pewnie mają błękitną krew – pomyślał Mały. – Jak ośmiornice. My mamy we krwi żelazo, a oni, najwidoczniej, miedź”. Zresztą, czy warto było zgadywać? To była zupełnie inna rasa, niepodobna do ziemskiej, choć humanoidalna. Szli nie patrząc na siebie, i Mały mimo wysiłków nie mógł pochwycić żadnej ich myśli. A może to roboty? Nie – jednak ludzie. Dlaczego więc Nauczyciel nic o nich nie powiedział? I odnosi się wrażenie, że nawet w Aorze o nich nie wiedzą.

Nagle transporter zatrzymał się. Niemi konwojenci stanęli obok, jaj posągi. „Po jakie licho wplątałem się w tę awanturę – pomyślał smętnie Mały. – Siedziałbym sobie teraz w stacji razem z chłopakami. A może uciec?” Ale natychmiast zawstydził się swoich myśli. Chwilowo nic strasznego jeszcze się nie dzieje, a w ogóle to dokąd uciekać, jeżeli załóżmy, zero przejście tu nie działa? No bo, w gruncie rzeczy, po ci zero przejście w salach regeneracji? Umarlaki nigdzie nie wyskoczą”.

Nagle, rozsunęły się ściany, w uszy wwiercił się dźwięk, podobny do odgłosu, jaki wydaje świder elektrycznymi pojawiły się ciemne skrzynki – wypisz, wymaluj pamiętne „szafy” w milea. Korytarz zniknął a „szafy” stały pod mlecznobiałą ścianą, z której jeden za drugim wychodzili tacy sami niscy chłopcy czy dziewczynki w niebieskich kurtkach. Podeszli bliżej i Mały poczuł, że „nosze” powoli zaczynają przybierać pionową pozycję.

Instynktownie wczepił się w ich ramę, a najbliższa „szafa” ruszyła na niego, ukazując czarną pustkę za rozpływającymi się drzwiami. Mignęła myśl o ucieczce. „Za późno!” – zdusiła ją następna. Pustka już go pochłonęła, oplotła jakby mocnym kokonem, ale nie obezwładniła: mógł się poruszać, choć z trudem. Skądś z góry powiał wietrzyk, chłodny, pachnący ozonem, po ciele przebiegło mrowienie i zakłuło w piersi. Coś jeszcze silniej spętało jego ciało: bezskutecznie spróbował unieść rękę, mógł zaledwie poruszać palcami: Oddychanie stawało się coraz bardziej utrudnione, a po twarzy popłynęły lepkie strumyki potu: temperatura wzrastała.

– Uduszę się – powiedział na głos.

Ale krzyknąć nie mógł. Zamiast swego głosu usłyszał jakieś chrypienie, bolało go gardło, język spuchł. Myśli utraciły kształt, rozpłynęły się, pojawiły się halucynacje. Nagle Mały zupełnie wyraźnie zobaczył okno z szybami, o które uderzały kropelki ukosem padającego deszczu. Przez zasłonę deszczu ujrzał kiście podwójnego bzu w ogrodzie. Miał ochotę zasnąć przy akompaniamencie tego szmeru kropli!

I nagle, znowu nieoczekiwanie – jak wszystko tutaj – świadomość się rozjaśniła, myśli ożywiły się i nabrały precyzji. „Sprawdzali – natychmiast stwierdził Mały – sprawdzali, czy rzeczywiście wyciągnęliśmy kopyta. Może kogoś nie trzeba będzie przerabiać, ale tylko troszeczkę podreperować po tej bójce. Wszystko przecież może się zdarzyć”. I rzeczywiście: powietrze stało się nagle czyste, jakby nie było lepkiej duszności i ciężaru, ciemność zaczęła ustępować, przesycona różową mgiełką podobną do takiej, jaką widzi się letnim przedświtem gdzieś na Ziemi. Ale nie zdążył się nawet ucieszyć, kiedy pojawiające się nie wiadomo skąd zaciski miękko ułożyły go na czymś płaskim i twardym – może szafocie, może stole operacyjnym. Z góry opuścił się hełm, podobny do suszarki, jaką widzi się u fryzjerów, wionął na Małego gorącym powietrzem i przez całe ciało przebiegł jakby prąd elektryczny.

Szarpnął ręce, były zaciśnięte jak poprzednio i zaklął w bezsilnej złości: nawarzyłeś piwa, to je pij. Oczekiwanie nie trwało długo. Z mgły wyłoniło się dwóch w niebieskich kurtkach. Najbliższy wyciągnął czarny lejek, od którego ciągnął się, nie wiadomo dokąd, długi i elastyczny przewód i przyłożył lejek do czoła Małego. Drugi czymś ostrym rozciął mu koszulę i przyłożył drugi lejek do piersi. Zasyczało powietrze, poczuł ukłucie.

– Ostrożniej! – krzyknął Mały.

Niebieskoskórzy popatrzyli po sobie i zaświergotali po ptasiemu – ćwir, ćwir, w ich oczach błysnęło zdumienie. Ale nie zaprzestali swego zajęcia, wyciągnęli skądś długi, biały płat materiału i nakryli nim Małego. „Jak po nieudanej operacji” – pomyślał. Ale operacja dopiero się zaczynała.

Początkowo Mały nie czuł niczego. Wokoło cisza i pustka, tylko lejki z przewodami paskudnie ściągnęły skórę i gdzieś niezbyt głośno huczały ni to silniki, ni to wentylatory. Nagle wydało mu się, że ktoś podsłuchuje jego myśli. Mały przestraszył się i zastygł, próbując przeanalizować to wrażenie. A nieznany podsłuchiwacz myśli, jakby nawet zachęcał: „Nie bój się. Myśl, myśl, nie będę ci przeszkadzał”. „Majaczę” – przeraził się Mały.

Ale to nie było majaczenie. Ktoś czy coś rzeczywiście wsłuchiwał się w świadomość Małego, zupełnie jakby przez system neuronów mózgu jechał jakiś maleńki, mądry krasnoludek i zbierał całą informację, zgromadzoną przez inżyniera w ciągu trzydziestu lat jego życia. Zbierał wszystko, niczym nie pogardził – ani wątpliwościami, ani żalem, ani bólem, ani radością. Mały zrozumiał, co to takiego. Zetrą wszystko do czysta – wiedzę, pamięć, przyzwyczajenia, skłonności – i wymodelują nowego człowieka. Obojętne jakiego, ale na pewno nie Małego – zabijaki, sceptyka, dobrego kumpla i inżyniera, jakiego nie znajdzie – się w całym Zarządzie Służby Kosmicznej.

Szarpnął się na swym „łożu operacyjnym” – Zaciski nie wytrzymały, puściły, ścierając do krwi skórę na przegubach. Usiadł gwałtownie, zerwał z piersi i czoła idiotyczne lejki, poruszył nogami – były już wolne. Zeskoczył na podłogę, rozejrzał się. Nie było już „stołu”, rozpłynęły się w różowej mgiełce lejki z przewodami, tylko na podłodze poniewierało się zmięte prześcieradło – całun. Kopnął je i nagle się uspokoił: sam jesteś winien, bądź ostrożniejszy. Rozejrzał się wokoło: wszędzie taka sama mgła – czyż nie wszystko jedno, dokąd pójdzie! – i zagłębił się w tę kłębiącą się mgłę.

Teraz stał w dużej sali podobnej do hangaru albo poczekalni na jakimś ziemskim kosmodromie. Tylko zamiast kanap i foteli, na których drzemią podróżni, ciągnęły się szeregi „stołów operacyjnych”, wiszących, jak wszystko tutaj, bez żadnej podpory. Na każdym z nich spoczywało martwe ciało Hedończyka, połączone długimi, czarnymi przewodami z czerwoną, świecącą planszą pod sufitem. Plansza drżała lekko i pod wpływem tej wibracji przewody te zwijały się rytmicznie jak żmije w terrarium. W sali nie było żywych ludzi, tylko zwłoki przysłane do przeróbki. Martwych ciał nie było jednak wiele. Mały zauważył, że co najmniej połowa „stołów” była pusta. Ale ci, u których trwało „pranie mózgów”, zachowywali się niespokojnie. To od jednego, to od drugiego odskakiwały lejki i kołysząc się, zawisały w powietrzu, „stoły” zaś unosiły się ku pułapowi, znikały we mgle, a w chwilę później opadały na dół, już puste. Hedończyk przygotowany do dalszego cyklu regeneracji pozostawał gdzieś na górze.

„Ponure widowisko – uznał Mały – trzeba stąd znikać. Tak czy owak niczego nie zrozumiem”. Podszedł do „stołu”, który był już gotów do podróży, bezceremonialnie przesunął martwego Hedończyka i usiadł obok.

Jazda w górę zakończyła się równie niespodziewanie, jak się zaczęła. Mały zeskoczył i zobaczył bezpośrednio przed sobą ciemną, półtorametrowej średnicy gardziel rury. Ciało Hedończyka przesunięte nie wiadomo jak i czym, ześlizgnęło się w otwór, a „stół” opadł w dół i zniknął.

„Raz kozie śmierć, innej drogi nie ma” – podjął decyzję Mały” i ruszył w ślad za Hedończykiem. Mimo swego prawie dwumetrowego wzrostu mógł, pochylony, iść zupełnie swobodnie, opierając się dłońmi o ścianki. Były one tak gorące, jakby rura była częścią jakiegoś systemu ogrzewania. Początkowo poruszał się bez trudności, ale później tunel pod ostrym kątem zaczął prowadzić pod górę i trzeba było gramolić się na czworakach. Małemu zdawało się, że wędrówka ta nie ma końca. W dalszym ciągu wokoło panowała całkowita ciemność, tłumiąca wszystkie odgłosy – nawet kiedy spróbował zastukać w ścianę, nie rozległ się żaden dźwięk. Wreszcie kąt nachylenia tunelu zmniejszył się nieco. Mały ruszył dalej i nagle jego ręka nie napotkała już żadnego oparcia. Silne pchnięcie w plecy rzuciło go gdzieś w dół. Długo spadał w ciemności, aż wreszcie wylądował na czymś miękkim i bardzo elastycznym.

„Jestem uratowany” – to była jego pierwsza myśl, a druga – to nieoczekiwanie wdzierające się w świadomość obce pytanie: – Możesz myśleć?

– Oczywiście, że mogę – automatycznie odpowiedział Mały i natychmiast spytał zaskoczony: – A kto mówi?

– Czy nie wszystko jedno kto? Pytaj.

– Głos z mroku – uśmiechnął się Mały – a gdzie się właściwie znajdujesz? W Aorze?

– Nie, w Błękitnym Mieście. Tam, skąd mogę skontrolować wszystko, co dzieje się na tej planecie.

– Oczywiście – pomyślał głośno Mały. – Koordynator. Supermózg stworzony przez Nauczyciela.

– Nie jestem mózgiem. Jestem regulatorem.

– Maszyna?

– W twoim rozumieniu tak. Silnik życia.

– Wieczny silnik?

– Wieczne jest to, co nie ma końca. W przyrodzie wszystko ma swój koniec.

– A cykle nieśmiertelności?

– Nieśmiertelnymi są na razie tylko ci, których nazywacie Hedończykami. Ludzie są śmiertelni.

– A więc oznacza to, że Hedończycy nie są ludźmi?

– W pewnym sensie nie są. Jeżeli życie człowieka, na przykład twoje, przedstawić w formie wykresu o dwu koordynatach, to powstanie krzywa ze szczytem gdzieś w środku. Rozprostuj jej drugą część i poprowadź równolegle do osi odciętej, a otrzymasz wykres życia Hedończyka.

– Po co to wszystko?

– Co?

– Cykle. Powtórzenia. Sam przecież powiedziałeś, że w przyrodzie wszystko ma swój koniec.

– Nie wiem. To nie wchodzi w skład mojego zadania.

– Ale na czym to zadanie polega?

– Kierować. Regulować. Korygować ewolucję cyklów, stabilność technologii, pilnować poziomu.

– Czego?

– Informacji.

– Zdobytej w bójkach albo bezpłodnym wysiłku wyobraźni, w bydlęcych zabawach albo nieokiełznanych zachciankach?

– Masz rację. Informacja jest wszędzie. Wszystko, o czym się myśli i co się robi, zawiera informację.

– Ale informacja może być pożyteczna albo zbędna.

– Nie znam takiego podziału. Może być pełna lub niepełna.

– Na podstawie jakich kryteriów opracowana jest norma zasobu informacji?

– Kryterium jest jedno: wysiłek umysłowy.

– A tych, którzy nie uzyskali normy, do kotła?

– Do sal regeneracji. Całkowicie naturalny proces. Czyż nie usuwa się z mechanizmu detalu, który źle pracuje?

– Mechanizm to co innego, a ludzie to co innego.

– Dla mnie są to rzeczy identyczne. Jestem maszyną. Społeczeństwo to także maszyna, tyle że mniej doskonała.

– Wasze społeczeństwo owszem. Po co tyle kast, klanów, czy jak się tam one u was nazywają? Sirgowie, ksorowie, nadludzie, po co?

– Nie mogę wątpić w słuszność programu koordynującego moje działanie na tej planecie. Mogę wam tylko wyjaśnić to, czego nie możecie zrozumieć.

– Dlaczego magowie mogą znęcać się nad wolnymi?

– Podnoszą współczynnik nagromadzonej informacji.

– A nadludzie?

– Mają jeszcze wyższy współczynnik. Zwierzęca reakcja, zrozum mnie prawidłowo: zwierząt tu nie ma, używam tego terminu, ponieważ stosunkowo najdokładniej przekazuje znane wam pojęcie, dodaj do tego prędkość myślenia, umiejętność podejmowania najwłaściwszej decyzji, zwiększone wyczucie przestrzeni.

– No a sirgowie to też „wyczucie przestrzeni”?

– Sirgowie to osobna kasta. Jest ich mało i pełnią bardzo ważną rolę. Krótko mówiąc, są to moje zdalne czujniki, powiedzmy, oczy i uszy. Dlatego też obdarzeni są wielką umiejętnością sterowania przestrzenią. Przestrzeń to zarówno zła, jak i dobra siła. Sam widziałeś, jak działa.

– Zabija.

– Tylko tych, którzy z lenistwa nie uzyskali niezbędnej normy informacyjnej. Jeżeli ktoś jej nie uzyskał, to znaczy, że należy przebudować jego mózg, zmienić kastę. Używając waszego określenia – wymagania jest kuracja.

– Barbarzyńska kuracja.

– Masz na myśli sirgów? Zakrzywienie przestrzeni jest humanitarne.

– Skąd wiedzą, kogo przerabiać?

– Wydaję rozkaz. Idealnie dokładny.

– Niezła dokładność! O mały włos sam nie trafiłem na „stół operacyjny”.

– Cały czas cię obserwowałem. Nie przeszkadzałem, ponieważ zostało to zaprogramowane. Mam pomagać wam poznać i zrozumieć stabilność.

– Niczego nie rozumiem. Nie wiem nawet, gdzie się znajduję i co będzie dalej.

– Zaraz się dowiesz. Nie bój się.

Obcy głos przestał rozbrzmiewać w jego świadomości i z rozpływającego się mroku zaczęła się wyłaniać sala z długim szeregiem foteli, podobnych do fryzjerskich. Na każdym z nich na wpół leżał rozebrany do naga Hedończyk, połączony tym samym fryzjerskim „hełmem” z ekranem, po którym przebiegały kolorowe linie, to krzywe, to wydłużone, to zygzakowate i faliste. Przy ekranach krzątali się ci sami niscy ludzikowie w niebieskich kurteczkach i ciemnych trykotach.

Mechaniczne pranie mózgów – pomyślał Mały na głos i wzdrygnął się.

– Ciebie też to czeka – powiedział ktoś z tyłu.

Nawet nie odwracając się wiedział, że Kapitan mimo wszystko go odnalazł. Małego tak to ucieszyło, że nie zmieszał się ani trochę.

– Jak tu trafiłeś?! – zawołał, obejmując towarzysza.

– Szkoda gadać – gniewnie odparł Kapitan. – Przecież znam cię, durniu, jak zły szeląg. Od razu zgadłem, co wymyśliłeś. A kiedy zobaczyłem w kabinie twój promiennik, to popędziłem natychmiast z powrotem. Ledwo zdążyłem na to uprzątanie nieboszczyków.

– No, a potem?

– Co potem? Przez salę ze „stołami”, przez rurę i tutaj.

– Głos słyszałeś?

– Żadnych głosów. Wszyscy tutaj są niemi. A bo co?

– Nic. Opowiem później. Chodź do wyjścia.

– A gdzie to wyjście?

– Znajdziemy.

Przeszli obok ekranów i foteli z wskrzeszonymi nieboszczykami, płynącymi jak na taśmociągu w zamgloną dal. Niebieskoskórzy przy ekranach nawet nie zauważyli Kapitana i Małego. Zachowywali się tak, jakby obok nich poruszali się nie ludzie, ale jakieś niewidzialne istoty. Obaj kosmonauci doszli wreszcie do ostatniego fotela, stanęli obok i w dalszym ciągu nie zauważeni przez nikogo błyskawicznie znaleźli się na dziecięcym placyku w Zielonym Lesie. Nadzy Hedończycy baraszkowali w nieważkości i ssali ciecz ze znajomych rureczek.

– No, taak – chrząknął Mały – a jak znajdziemy „Portosa”? Przecież został w Aorze.

– Zapomniałeś o teleportacji?

Teleportacja była jak zwykle niezawodna. Po chwili już zdejmowali z pojazdu pole ochronne.

– Do domu? – upewnił się Mały. – Pospacerowaliśmy i dość na dziś.

– Dość – przytaknął Kapitan. – Nawarzyłeś sobie piwa i będziesz je pił. Gwarantuję ci pakę.

– Przebaczysz.

– A to niby dlaczego?

– Ale ja tu dowiedziałem się tego i owego.

I Mały prawie dosłownie przekazał Kapitanowi swoją rozmowę z Głosem w ciemności.

– Kto to był?

Mały tylko wzruszył ramionami.

– Koordynator?

– Nie wiem. W każdym razie przyznał się, że nie jest człowiekiem, tylko maszyną. Zresztą najważniejsze, że zdobyliśmy materiał do ostatecznej rozmowy z Nauczycielem.

– Materiał rzeczywiście mamy – przytaknął Bibl, kiedy wraz z Alikiem wysłuchali opowiadania o przygodach przyjaciół w Aorze – ale obawiam się, że w tej puszce Pandory jest jeszcze wiele niewyjaśnionych I tajemnic.

– Jedna z nich już została wyjaśniona – zauważył Alik, przyglądając się sceptycznie ubraniu Małego – posiadacz takiego stroju powróci na Ziemię jako niekwestionowany dyktator mody męskiej.

Загрузка...