Część czwarta. Liliowe słońce

Rozdział I

Znowu Koordynator. Pięć stopni szczęśliwości.

Następny dzień rozpoczął się od spotkania z Fiu na progu Błękitnego Miasta.

– Tym razem idziemy prosto do Koordynatora.

– A dlaczego nie od razu do Nirwany?

– Dowiecie się wszystkiego. Trzymajcie się mocno.

Wskoczyli na niebieski chodnik, który wkręcał się śrubą w purpurową mgłę z taką samą prędkością, z jaką wczoraj przelatywali obok dyspozytorzy łączy przestrzennych.

– Jedziemy pod górę? – spytał Kapitan stojącego przed nim Fiu.

– U nas nie ma „pod górę” czy „z góry”. Po prostu przenosimy się z jednego poziomu przestrzennego na drugi.

Złota kula Koordynatora, wisząca w swym niebieskim akwarium, pojawiła się po dwu, trzech minutach. Po następnych trzech minutach podeszli do niej przez czarną galerię.

Kapitan obejrzał się. Fiu już nie było.

– Gdzie on przepadł?

– Kto?

– Fiu.

A czy jest nam potrzebny? – wzruszył ramionami Mały. – Porozmawiamy i bez niego. Pytaj.

– O co?

– O Nirwanę, o cóż innego! Jak tam trafimy, co zobaczymy? Kapitan skierował pytanie w niebieską przestrzeń. Złota kula milczała przez kilka sekund, grając odcieniami swej mieniącej się powłoki. Potem w świadomości każdego rozbrzmiało:

– Fiu odprowadzi was do bezpośredniej śruby!

– Śruby? – spytał Kapitan. – Jakiej śruby?

– Wy nazywacie ją chodnikiem albo taśmą. Śruba to nasz termin.

– Ale Fiu zniknął.

– Pojawi się, kiedy będzie trzeba. Nie słyszę twego pytania, ale wszyscy chcecie, abym opowiedział wam o tym, co nazywacie Nirwaną.

– Nie mylisz się.

– Śruba zaprowadzi was do przestrzeni, podobnej do krateru. Zejdziecie z kręgu w centrum. To koniec i początek śruby. Jeżeli jej nie opuścicie, zawiezie was z powrotem. Ściany krateru mają pięć odcieni liliowego, od biadoliła do ciemnofioletowego. Pięć stopni szczęśliwości. Najciemniejszy z nich to sny, jasny – ataraksja. (Alik usłyszał – „trans”, Mały – „próżnia”). Pomiędzy nimi, w miarę nasilania się barwy, znajdują się wspomnienia, pragnienia, wyobrażenia. Wszystko zrozumiałe?

– Nie wszystko. Sny to zrozumiałe. Takie jak w życiu.

– Niezupełnie. Tylko szczęśliwe. Ale tak samo zamglone, różowe i błękitne. Bez końca i początku.

– A wspomnienia?

– Odtworzenie przeszłości. Człowiek znowu przeżywa najszczęśliwsze dni w swoim życiu. Potem zapomina i przeżywa znowu. I tak do końca stopnia.

– Pragnienia?

– W gruncie rzeczy są to marzenia, ponieważ w swojej istocie marzenia są pragnieniami. Człowiek pragnie zemścić się na kimś, kto go skrzywdził, lecz nie może: krzywdziciel jest od niego znacznie silniejszy. Tak jest w rzeczywistości. Ale tu pragnienia zawsze się spełniają. Człowiek chce zostać nadczłowiekiem; wolny – władać swym ciałem jak ksor; mag – posiadać siłę sirga. Wszystko to się spełnia, zostaje zapomniane i ożywa znowu.

– Ale przecież u podstaw wyobrażeń również leżą pragnienia. Po co więc było tworzyć inny stopień?

– Nie wiem. Stopień jest inny. Materializacji ulega to, czego pragnie się teraz, w danej chwili. Nie poprawia się przeszłości, ale tworzy przyszłość, wciela się w życie wymysł, realizuje hipotezę.

– Nawet naukową?

– Każdą.

Kapitan zamyślił się wyobrażając sobie, jak można zmaterializować ideę.

– Niech go pan zapyta o trans – szepnął Alik. Kapitan tylko ręką machnął: potem, potem.

Zmieniająca się gra odcieni złotej powłoki świadczyła, że kula z napięciem „wsłuchuje się”, starając się uchwycić przewodnią myśl swych rozmówców, że jej rozmowa z nimi jeszcze nie została zakończona.

– W jaki sposób następuje przejście z jednego stopnia do drugiego?

Za pośrednictwem teleportacji? – zapytał Kapitan.

– Teleportacji na życzenie w Nirwanie nie ma. Przesuwamy ludzi po zakończeniu cyklu, tak jak z Zielonego Lasu do Aory. Otwieramy pole ochronne, rozgradzające stopnie.

– A w jaki sposób my się będziemy poruszać?

– Rozdzielicie się na dwie pary, uzgodnicie czas zgodnie z waszymi ziemskimi przyrządami, rozejdziecie się, a potem znowu spotkacie w kraterze. Pola ochronne przepuszczą was reagując na ciepłotę waszych ciał.

Kula umilkła.

I natychmiast pojawił się Fiu. Podszedł niezauważenie jak kot.

– Gdzieżeś przepadł? – spytał Bibl.

– Nie miałem prawa uczestniczyć w rozmowie – odparł zagadkowo Fiu. – Mógłbym pozostać niezauważonym, ale nie było takiej potrzeby. Idziemy – zakończył całkiem po ziemsku.

Alik zamykał pochód, widząc idących z przodu jak przez mgłę. Gwałtowne wiraże chodnika, mówiąca bez słów złota kula, pływająca w błękitnej mgiełce, przeczucie jeszcze bardziej zadziwiających wrażeń – wszystko to przyćmiewało spojrzenie i zapierało dech w piersi. Dlaczego Fiu milczy, nie odpowiada na pytania Kapitana, dlaczego skromnie usuwa się w cień wskazując na liliowy chodnik przy następnym splocie dróg? Dlaczego wszyscy idą gęsiego, kładąc dłonie na ramionach tych, którzy stoją przed nimi? Znowu lot pod niebo? A może nie pod niebo? Chodnik rzeczywiście wwierca się w kolorową masę, ale trudno określić kierunek ruchu. Do góry czy w dół? A może poziomo – jak nóż wcinający się w dopiero co wyjętą z lodówki kostkę masła? Plastikowa podłoga kołysze się i podskakuje, pochylając się na zakrętach. W głowie kręci się jak na karuzeli. Mały coś krzyczy… nie słychać. Co to? Śruba zwalnia bieg. Bladoliliowa przejrzystość zastępuje gęstą fioletową mgłę. – Przyjechaliśmy – stwierdził Kapitan.

Na jego twarzy zastygł wyraz nie ukrywanego rozczarowania. Złota kula nie oszukała ich. Rzeczywiście znajdowali się na dnie krateru o gładkich ścianach z nieokreślonego tworzywa. Ściany rozchodziły się Pięcioma krawędziami ściętej piramidy o rozmaitych odcieniach liliowej barwy i rozmytych granicach. Nad jednolicie liliowym amfiteatrem nieruchomo wisiało na niebie takiego samego koloru słońce. Trudno było wyobrazić sobie coś równie nudnego i smętnego. Nawet pustynia z jej zapylonym połyskiem sprawiała mniej przygnębiające wrażenie.

„I chroń mnie od ducha próżniactwa, smętku, obojętności i pustosłowia” – w pamięci Kapitana wypłynęły słowa starego psalmu czy modlitwy. Duch próżniactwa i smętku. Nawet średniowieczny asceta religijny nie byłby zachwycony takim krajobrazem.

– I to ma być kolor szczęśliwości? – spytał z szyderstwem.

– Może damy sobie spokój i wrócimy? – Mały skinął głową na wirujący w centrum krąg.

– Ostatni krąg piekieł – uśmiechnął się Bibl – mimo wszystko trzeba go przejść. Rozdzielimy się, Kep. My zapoznamy się ze wspomnieniami i pragnieniami. Sny, jak przypuszczam, są nam niepotrzebne, a Mały z Alikiem zbadają wyobrażenia. Alikowi ich nie brakuje. Spotkamy się tutaj mniej więcej za godzinę. Złota bania – to określenie Alikowi się udało – proponowała, aby ustalić czas opierając się na naszych ziemskich przyrządach. – Popatrzył na zegarek: – U mnie jest dziesiąta rano.

Bibl i Kapitan przecięli krater. Do najbliższej ściany, biegnącej pod kątem w górę, ku podobłocznym wysokościom, było nie więcej niż trzydzieści metrów. Ale mimo jaskrawości jej nasyconego fioletu znowu nie mogli określić, z jakiego tworzywa ją wykonano: ściana rozsunęła się przed nimi jak kurtyna, a wyciągnięte ręce napotkały tylko powietrze. Zresztą nie to przyciągnęło ich uwagę. W przejściu, które pojawiło się w ścianie, odsłonił się przed nimi niezwykły i oryginalny widok,

Rozszerzając się ku górze przewróconym i rozciętym pionowo stożkiem, w trochę przyćmionym świetle niezbyt jaskrawego słońca, piętrzyły się przezroczyste, szkliste poziomy, prawie niewidzialne na większej wysokości. Nawet z bliska trudno się było zorientować, co to takiego. Ale jeżeli przypatrzyło się im uważnie, można było dostrzec niby szklane, zamknięte prostopadłościany o objętości jakichś czterech metrów sześciennych, zawierające ludzkie ciało rozpostarte nieruchomo w powietrzu. Dzięki miedzianemu odcieniowi skóry od razu można było rozpoznać Hedończyków, którzy w porównaniu z maleńkimi mieszkańcami Błękitnego Miasta wydawali się prawie olbrzymami. Przy jednakowej budowie ciała tylko brodate, obrośnięte twarze pozwalały z daleka odróżnić mężczyzn od kobiet, a policzyć ich było prawie niemożliwe.

– Około stu tysięcy – stwierdził Bibl.

– Skąd to wziąłeś? – z powątpiewaniem zapytał Kapitan. – Z sufitu?

– Ależ skąd. Proste obliczenie. Ilu z trzech milionów dobrnie do Nirwany? Jedna piąta, może jedna szósta, nie więcej. Należy założyć, że jakieś pół miliona. A ile jest stopni? Pięć. A więc tutaj jest ponad sto tysięcy. Chyba niewiele się pomyliłem.

Nagle ciała zaczęły się poruszać. Wyginały się, przewracały, wymachiwały rękoma i nogami, wykręcały się dziwnie, składały się wpół i znowu prostowały. Kapitan przypomniał sobie opowiadanie Alika o gimnastycznych ćwiczeniach w fotonowym gazie i wyjaśnił:

– Grawitacyjny masaż. Niszcząc świadomość, w taki właśnie sposób podtrzymują sprawność mięśni. Najprawdopodobniej to samo ma miejsce i na ostatnim stopniu, kiedy świadomość całkowicie się wyłącza. Inaczej niemowlaki z Zielonego Lasu okazałyby się półtrupami.

W obrazie tysięcy wijących się ciał było coś z ilustracji Gustawa Dore do „Boskiej Komedii”. Raz już pokazywano im takie realne piekło Dantego na planecie DZ w gwiazdozbiorze Cefeusza, wykorzystawszy w tym celu książkę zabraną przez Bibla. Ale tam miało to przerazić przybyszów, podczas gdy tutaj w obrazie kopiującym Dorego nie było niczego strasznego.

– Wspomina pan, Kep? – domyślił się Bibl. – Może pan skorzystać z wolnych kabin, przeznaczonych zapewne dla następnych z pierwszego stopnia szczęśliwości.

Kapitan popatrzył na rząd pustych szklanych skrzynek i uśmiechnął się:

– Byłoby co wspominać, prawda, Bibl? Niekoniecznie straszne chwile. Były również szczęśliwe dni w naszym życiu. Tylko czy warto ożywiać to, co umarło dawno i bezpowrotnie.

Przeszli obok pustych kabin w kierunku najbliższej liliowej ściany. Wijące się ciała znowu zawisły nieruchomo.

– Ciekawe, jak ich odżywiają i przekazują informacje? – zainteresował się Bibl. – Nie widać ani rurek, ani przewodów. Przy tej technice mogli wykombinować systemy bezprzewodowe. Zresztą to nieistotne.

Ścięty wierzchołek przewróconego stożka przeszli w ciągu kilku minut. Liliowa ściana rozchyliła się, jak przy wejściu, i znowu ręce napotkały tylko powietrze. A widok, który rozpostarł się przed ich oczyma, dokładnie przypominał ten, który widzieli przed chwilą. Takie samo mnóstwo brązowych ciał w szklistych kabinach uciekających w górę przewróconą połówką stożka, liliowe słońce nad głową i rozpływający się mrok znikających przegródek.

– Stopień niespełnionych pragnień – zamyślił się Bibl. – Pobity „biczem” słabeusz bije siłacza. Mag staje się ksorem, a ksor przeradza się w sirga. A może coś pomyliłem: w każdym razie marzenia pasożytów nas nie interesują, Kep. Chciałbym zaryzykować. Miałem w młodości jedną małą koncepcję, której nie można było sprawdzić. – Zrzucił kurtkę i wskoczył do najbliższej skrzynki. Szkło, czy coś innego, przepuściło go, tak jak otwierają się drzwi do pokoju. – Niech się pan nie boi! – krzyknął, układając się w przestrzeni. – W ostateczności proszę mnie wyciągnąć za nogi po dziesięciu minutach.

Wszystko to rozegrało się tak szybko, że Kapitan nawet nie zdążył otworzyć ust. Usiadł w pojawiającym się nie wiadomo skąd, charakterystycznym dla Hedony fotelu, i z niepokojem spoglądał na zawieszonego w powietrzu Bibla. Bibl był spokojny, nieruchomy i milczący.

Minęło pięć minut, sześć… dziewięć. Bibl wciąż wisiał, nie dając znaku życia, wyciągnięty w swoim przezroczystym pudełku. Kapitan denerwował się. Podszedł bliżej. Dziesięć minut. Przesunął ręką poprzez szkło – które okazało się zupełnie nie szkłem, ale może zagęszczonym powietrzem lub polem ochronnym o nieznanym charakterze i mocy – trudno byłoby zastanawiać się, czy posiada ono masę – i schwycił Bibla za nogi. Ciało towarzysza wysunęło się na podłogę lekko, zupełnie jakby utraciło swą normalną wagę i Bibl ocknął się klęcząc na swojej rzuconej na podłogę kurtce.

– Nieźle – powiedział. – Myślałem, że nigdy już nie wrócę.

– Skąd?

– Długo by opowiadać – westchnął Bibl, ubierając się. – Pomówimy o tym po powrocie na stację. Jakże to wszystko było realne! Nie miało nic wspólnego ze snem.

Kapitan nie nalegał. Zapytał tylko:

– Gdzie to było? Na Ziemi czy w kosmosie?

– Na Ziemi. – Bibl znowu westchnął. – Dziwne. I straszne. Bardzo straszne. Wie pan co, trzeba poszukać chłopców. Dobrze, że mnie pan na czas wyciągnął. Żeby tylko i ich nie trzeba było skądś wyciągać. Takie eksperymenty to igranie z ogniem!

Przejście na następny „stopień” było takie samo, jak poprzednie. Nieprzezroczysta ściana o nieokreślonej masie, mgła czy kurtyna, wszystko identyczne. Ale widok, jaki ukazał się przed nimi, był już inny.

W takim samym stożku, na takich samych powietrzno-szklanych poziomach, znajdowały się tysiące takich samych nagich ciał. Ale nie wisiały one rozpostarte nieruchomo na zagadkowej pustce. Gestykulowały, siedziały, leżały, poruszały się z miejsca na miejsce, przypominając tłum; na dużym dworcu albo na nadbrzeżu, kiedy przybija transatlantyk. Był jednak pewien szczegół, który zakłócał to podobieństwo. Nie liczebność tych krzątających się w powietrzu tłumów, nie wzrastająca z każdym poziomem liczba osób i nawet nie brak odzieży – takie zgromadzenia można zobaczyć i na plażach – nie, uderzał brak kontaktu, całkowity brak porozumienia jednego człowieka z drugim. Każdy z nich istniał i ruszał się sam dla siebie, nikt nie potrącał drugiego, zupełnie jakby każdego z nich chroniła jakaś niewidzialna powietrzna przegroda. Zderzając się, odskakiwali od siebie, jak dziecinne samochodziki w lunaparkach, odskakiwali nie dotykając się nawzajem, jakby odrzucał ich niewidzialny, powietrzny zderzak.

– Rozumie pan coś z tego? – spytał oszołomiony Bibl.

– Szukam Małego i Alika – tylko do takiej odpowiedzi ograniczył się Kapitan. Nie miał ochoty myśleć o tym szaleństwie.

Małego i Alika odnaleźli, przeszedłszy kilkadziesiąt metrów. W swoich niebieskich kurtkach kontrastowali z otaczającymi ich nagimi ciałami. Znajdowali się oni, najwidoczniej, w jednej nieoddzielonej przestrzeni, ponieważ poruszali się zgodnie, nie odpychając się, nie przechodzili obok siebie obojętnie i nawet rozmawiali, choć w świątynnej ciszy stożka nie było słychać ich słów. Wyglądało to, jakby odgrywali jakąś pantomimę: gdzieś szli, coś oglądali, Mały podskakiwał, próbując uchwycić coś w powietrzu, Alik przebiegał kilka metrów i wracał, pokazując coś, co przyniósł, chociaż niczego nie było widać – tylko powietrze i nie zwracający na nich uwagi czerwonoskórzy ludzie.

– Pantomima – zauważył Bibl – i to na określony temat. Tylko sens niejasny.

– Wcale go nie będziemy wyjaśniać – stwierdził Kapitan i ruszył pomiędzy krzątającymi się w pobliżu Hedończykami, którzy nie rozstępowali się, ale i nie przeszkadzali mu w przejściu.

Bibl ruszył jego śladem. To samo. Szedł naprzeciwko ludziom, a oni cofali się, zbaczali, nie widząc go. Kapitan tymczasem złapał już za kołnierz Małego, który stał ze szklistym wzrokiem lunatyka.

– Niech pan bierze Alika, i do wyjścia. Nie będzie stawiał oporu. Jeszcze jest w transie – powiedział Kapitan i popychając Małego, wyszedł na wolną przestrzeń koło liliowej ściany.

Dopiero tutaj spojrzenie Małego ożywiło się.

– Kep? – zdziwił się. – Ty tutaj?

– A kto? Zgłupiałeś, czy co?

– Można zgłupieć.

Alik również się ocknął. Spojrzał wokoło, poznał kolegów, i coś zbliżonego do uśmiechu wykrzywiło mu wargi.

– Halucynogenne powietrze – westchnął. – Widzieliśmy z Małym takie rzeczy…

„Takie rzeczy, takie rzeczy” – Mały zaczął go przedrzeźniać. – Wpakowałem się w twoją zabawę i po co?

– Może powiesz, że to nie było ciekawe? Przecież obaliliśmy teorię Einsteina. Przeszliśmy pętlę. Wyobrażacie sobie, co może się stać, jeżeli Prędkość cząsteczek elementarnych przekroczy prędkość światła?

– Poczekaj, chłopie – przerwał mu Kapitan. – Bibl też widział to i owo. Opowiecie w domu. Trzeba się spieszyć. A na ostatnim stopniu, jak myślę, nie mamy nic do roboty. O, już i Fiu się objawił.

Śruba krateru wyniosła Fiu na powierzchnię. Jak poprzednio był niewzruszony, cichy i nie zdradzał zaciekawienia. Wyprowadzając gości na skraj czarnej pustyni, dawał im ostatnie wskazówki:

– Z Nauczycielem spotkacie się tak, jak się umówiliście. Tylko nie zdejmujcie hełmów podczas rozmowy. To dla nas nadzwyczaj ważne. Wiele dyskutujemy i myślimy o waszych słowach.

– A jeżeli już się nie zobaczymy? – zapytał Kapitan.

– Musimy się zobaczyć. Przecież jest sposób, wystarczy tylko nas wezwać.

– Hełmy?

– Hełmy. Sygnał zostanie przyjęty o dowolnej porze.

Rozdział II

Opowiadanie Bibla. W ślad za Alicją.

Pierwszy opowiadał Bibl.

– Kiedy przeszliśmy przez drugą salę, nie myślałem o eksperymencie. Nie podniecały mnie marzenia magów i sirgów. Ale, najwidoczniej, jednakowa dostępność, zagadkowość otwartych drzwi w nieznane, nasunęły mi jedną koncepcję. Właściwie przypomniały mi ją – po raz pierwszy pomyślałem o tym jakieś dziesięć, dwanaście lat temu. Jeszcze nie pracowałem w Służbie Kosmicznej, prowadziłem wykłady i pisałem książki – no, po prostu zajmowałem się tym, czym zazwyczaj zajmują się młodzi, dobrze zapowiadający się naukowcy. Nie miałem wtedy jeszcze ani jednego siwego włosa, ani specjalnych niepokojów, czy zmartwień, ot dwanaście godzin pracy i zagwarantowane prawnie życie na luzie w czasie kolejnego weekendu.

To było w lecie – w czerwcu czy w lipcu. Już w piątek wieczorem zaczyna człowieka ogarniać chęć wyruszenia na brzeg morza, czy nad jakieś jeziorko. Właśnie w jeden z takich piątków zadzwonił do mnie Oleg, Mały go pamięta, wtedy jeszcze pasjonował się bezśmigłowymi helikopterami.

„Jedźmy do Roberta – zaproponował. – Ma dom w Mieszczorze. Nie w rezerwacie, lecz obok, w wiosce. Jedzie się parę minut, a przyjemności całe trzy dni: w poniedziałek przecież nie masz wykładów. U Roberta wszystko jest, jak trzeba: stół i domek – pomnik starej architektury drewnianej, kupa nowych obrazów na kolejną wystawę i żadnych kobiet, oprócz gospodyni. Pójdziemy na ryby, poopalamy się, zagramy roberka. Ja, ty, on i Hofman ze służby zdrowia”.

– A co to takiego roberek? – spytał Alik.

– Była kiedyś taka gra – odpowiedział Mały – teraz już zapomniana.

– Do Roberta dostaliśmy się śmigłowcem w ciągu pół godziny – kontynuował Bibl. – „Pomnik dawnej architektury drewnianej” okazał się normalną, rosyjską chatą, jedną z niewielu, jakie ocalały w wiosce. Dobę spędziliśmy nad Czarnym Jeziorem w rezerwacie, a pod wieczór w niedzielę siedliśmy do roberka. Przyznam się szczerze, że nie bardzo lubiłem w ten sposób zabijać czas, ale przecież trudno mi było wykręcać się od gry, skoro się już na nią zgodziłem.

Siedzieliśmy w dużym, na wpół pustym pokoju, oklejonym jadowicie zielonymi tapetami. Robert domyślił się, że trzeba je poprzykrywać, porozwieszał więc gdzie tylko można swoje obrazy malowane w stylu późnego impresjonizmu, który wtedy zaczynał wchodzić w modę. W kącie stały byle jak złożone blejtramy i zwinięte w rurkę płótna, a przy oknie, bezpośrednio na tapetach, wymalowane były wąskie drzwi – zrobione „pod drzewo”, czerwonobrązowe, z oczkami sęczków na framugach, nawet z nierównymi zaciekami farby. Wydawało się, że nie zdążyła jeszcze wyschnąć, lekko połyskiwała jak żywica na sośnie. Jakże myląca może być niekiedy gra światła: moja dłoń napotkała tylko szorstką warstwę olejnej farby na gładkiej powierzchni zielonych tapet.

„To także na wystawę? – spytałem z ironią. – Do działu fresków i witraży?”

„To nie ja – odparł obojętnie Robert. – Zostało po poprzednim lokatorze”.

„Też malarz?”

„Nie, uczony. Zdaje się, że fizyk. Pracował w jakimś instytucie, a tu – wypoczywał. Oczywiście, po swojemu: pół na pół z nauką. Tutejsi mówili, że ciągle szukał drzwi do antyświata”.

„No i znalazł – roześmiał się Oleg – zupełnie niezłe, tyle że się nie otwierają”.

„Dlaczego nie otwierają się? – Robert mówił poważnie, tylko oczy mu się śmiały. – Raz się otworzyły”. „Kiedy?”

„Kiedy się zdecydował popatrzeć na ten swój antyświat”.

„No i co zobaczył?”

„Nie wiem. Nikomu o tym nie opowiadał”.

„Gadanie”.

„Być może – Robert wzruszył ramionami i dodał niechętnie:, – Zginął w katastrofie lotniczej trzy miesiące temu”.

Zamilkliśmy. Karty zostały rozdane. Popatrzyłem: blotki. Pas, powiadam, a z głowy nie wychodzi mi dopiero co usłyszana historia. Dziwny przypadek uczonego, który otworzył i zamknął okno do antyświata. Anegdotka wymyślona przez miejscowego dowcipnisia albo sprytną gospodynię letniska: przecież pokój z tajemnicą. Wart jest więcej. A jeżeli gospodyni nie skłamała? Może uczony rzeczywiście otworzył te narysowane drzwi? I jak otworzył? Kluczem? Bzdura. „Co się z tobą dzieje?” – spytał Robert. „Zaintrygowałeś mnie tymi drzwiami. Nie bujałeś?” „Wersja gospodyni – obraził się malarz. – Chcesz, to wierz, nie chcesz, nie wierz”. „A co ona mówi?” Robert odłożył karty i zamyślił się.

„Lokator tego dnia nigdzie nie wychodził, z samego rana zamknął się na klucz, rozmawiał sam z sobą, a potem ucichł. Gospodyni woła na obiad, a on milczy. No to ona swoim kluczem otworzyła drzwi, patrzy, a w pokoju nikogo nie ma”. „Może wyszedł przez okno?”

„Wątpliwe. Okna wychodzą na podwórko. Od razu by zobaczyła”. „Gdzie się więc podział?” – pytam.

Robert tylko ręce rozłożył. Dziwna sprawa, powiada. Okazuje się, że gospodyni znowu zajrzała do pokoju. A on tam we własnej osobie. „Co z panią się dzieje, wygląda pani tak, jakby pani ducha zobaczyła!” A ona do niego: „Nie wstyd to panu starej kobiecie takie figle płatać. Gdzie się pan, mój drogi, schował?” A on się uśmiecha. „Nigdzie, powiada, na spacer poszedłem”. – „Przez okno?” – pyta gospodyni, a ten się już śmieje. „Po co?” – powiada. – „Przez drzwi”. I pokazuje na ścianę, na której narysowane są drzwi. „Te?” – pytam.

„Niezupełnie. Tamte były bledsze. Tylko kontur zaznaczony. Ni to węglem, ni to atramentem. Potem je poprawiłem, żeby lepiej wyglądały”.

Robert zamilkł. Trudno było zgadnąć, żartował, czy też rzeczywiście wierzył w historię otwierających się drzwi w ścianie, za którą – wszyscy o tym wiedzieli – szumiał wilgotny od rosy ogródek i widniała wydeptana w trawie ścieżka, którą sami szliśmy jakieś pół godziny temu.

Właśnie przypomniała mi się ta historyjka i moja natrętna myśl: o wellsowskiej furteczce w ścianie, za którą znajduje się przymglony kraj dzieciństwa, niewyraźny świat bajek i mitów, nie podporządkowany trzeźwym ortodoksom i oschłym ludziom. I kiedy przechodziliśmy z panem, Kep, koło tych szklanych czy nieszklanych pudełek, nagle się zdecydowałem: zaryzykuję! Może właśnie teraz podarują mi to wejście do antyświata i będę w stanie powtórzyć doświadczenie nieznanego uczonego z Mieszczory. Skoczyłem do pudełka – pamiętam pański zaskoczony wyraz twarzy, Kapitanie – wyciągnąłem się wygodnie w powietrzu: wiszę, nie spadam. Zamknąłem oczy i natychmiast, bez zaćmień i niejasności, zobaczyłem wszystko takie, jakie było wtedy: pokój z jadowitozielonymi tapetami, bohomazy Roberta na ścianach i brązowo żyłkowane drzwi w ścianie. Już przestałem być Biblem z Hedony, żyłem tylko tą niespokojną chwilą.

„Co na stole?” – usłyszałem głos Hofmana.

„Siódemka i dziewiątka”.

Odsunąłem krzesło i wstałem.

„A ty dokąd?” – pytają mnie.

„W antyświat” – odpowiadam.

„Ukłony dla dziewczyn z antyświata”.

„Nie omieszkam przekazać” – śmieję się i lekko popycham drzwi tam, gdzie narysowana jest klamka. Drzwi, a może mi się to tylko wydało, poddały się naciskowi i zupełnie jakby ktoś mnie popchnął z tyłu, zrobiłem krok do przodu, odczuwając ten nieprzyjemny chłodek w żołądku, jaki zawsze pojawia się w chwili, gdy winda gwałtownie opada w ciemny szyb. Pomyślałem sobie, że właśnie wszedłem do takiej ciemnej i pustej windy, a może po prostu przymknąłem ze strachu i zdziwienia oczy: moje ciało niewytłumaczalnie lekko przeszło przez ścianę, zupełnie jakby rzeczywiście otworzyły się drzwi do drugiego pokoju. A przecież wiedziałem, że żadnych drzwi za tymi bazarowymi bohomazami na tapetach nie było.

Otworzyłem oczy, odwróciłem się i popatrzyłem na siebie. Drzwi, jak drzwi. Halucynacja. Chłopaki za stołem siedzą przy kartach. Przetarłem oczy, podszedłem do stołu i usiadłem.

„No i jak tam w antyświecie?” – spytał Oleg.

„Nie najgorzej – mówię – tylko ciemno i cicho”.

„I drzwi się otwierają?”

Nie odpowiedziałem. Przecież wiedziałem, że popchnąłem narysowane drzwi i one się otworzyły. Otworzyły się i zatrzasnęły, kiedy przekroczyłem wyrysowaną framugę. Myśl o halucynacji odrzuciłem: nie jestem zarejestrowany u rejonowego psychiatry. Wszystko wokoło mówiło, że była to tylko grą wyobraźni, chwilowa luka w świadomości, sen na ja wie. Wszystko – i krzew dzikiej róży za oknem, i kapryśna gra światła na Podłodze, i dudniący baryton Hofmana: „Na waleta weźmiemy, ale dziewiątkę trzeba będzie oddać”, i podźwiękiwanie naczyń w połowie domu, którą zajmowała gospodyni, wszystko to upewniało mnie, że otoczenie się nie zmieniło. Ale coś mnie jednak powstrzymywało, niepokojącym dysonansem wdzierało się w znajomy obraz letniego podmoskiewskiego poranka. W żaden sposób nie byłem w stanie pochwycić owego „czegoś” – i mimo woli byłem rozdrażniony, jak człowiek przypominający sobie zapomnianą melodię. Ta drażniąca melodia lgnęła do mnie, brzęczała jak uprzykrzony komar i… nagle zadźwięczała, napełniając cały pokój ogłuszającym dźwiękiem.

Przypomniałem sobie: w tamtym pokoju były inne tapety.

I natychmiast wszystko umilkło, jak film, w którym niezręczny kinomechanik wyłączył dźwięk. Bezdźwięcznie poruszało się wahadło starego zegara ściennego, bezdźwięcznie otwierały się i zamykały usta Olega, bezdźwięcznie kołysała się firanka w oknie, i kosmaty trzmiel, tak samo bezdźwięcznie obijał się o ścianę, oklejoną innymi tapetami.

Tamte były jaskrawozielone ze wzorkiem w złociste rumianki i z nierównym szlaczkiem pod sufitem. Przyjrzałem się im i zapamiętałem je wtedy, gdy stałem przed narysowanymi drzwiami, powtarzając bajkowe „Sezamie, otwórz się!”. I „sezam” mnie nie zawiódł, rzeczywiście przeszedłem do antyświata oklejonego z czterech stron brudnoróżowymi tapetami. Wszystko inne było, jak dawniej i wszystko to było tak nieprawdopodobne, że mimowolnie roześmiałem się głośno.

– Co się z panem dzieje? – spytał Hofman.

Dźwięk włączył się znowu. Znowu mogłem słyszeć i mówić. A jeżeli siedzący za stołem nie są wcale tymi, z którymi rozmawiałem za narysowanymi drzwiami? Jeżeli razem z tapetami zmieniły się również ich imiona, upodobania i zawody? Pytał mnie Hofman i od niego rozpocząłem mój sprawdzian.

„Drobiazg – powiadam – zakłuło w sercu. Wszystko w porządku… doktorze”.

Ale myślę: zaraz się zdziwi i powie: „Co pan, oszalał? Jakiż ze mnie doktor?” Milczę, czekam. On zaś leniwie, wcale się nie dziwiąc, wyjmuje z kieszeni ten swój przyrząd i mówi: „Zaraz sprawdzimy, co to za kłucie. Niech pan da rękę”.

Aha, myślę, nie omyliłem się: to Hofman i zawód ma ten sam. Robert chyba też: leżące w kącie płótna i blejtramy potwierdzają to. Tylko mniej obrazów na ścianie.

Hofman przyłożył ten swój aparat do mego przegubu, potem do piersi, najpierw z prawej strony, potem z lewej i wyraźnie zaskoczony, powiedział:

Pan, przyjacielu, okazuje się, jest fenomenem. Serce ma pan nie z prawej strony, ale z lewej”.

Odpowiedziałem, że to właśnie jest normalne, co wywołało ogólny śmiech i sarkastyczną uwagę Hofmana na temat mojej, łagodnie mówiąc, skłonności do żartów. Zamilkłem, pojąwszy, że mimo wszystko to ja jestem nienormalny w tym cholernie normalnym świecie, w którym prawe stało się lewym, a lewe prawym. Jak odbicie w lustrze. Tylko to ja sam jestem tym odbiciem, a mój lustrzany oryginał znajduje się w analogicznej sytuacji: musi się tłumaczyć tym samym ludziom, przy tym samym stole, na tym samym miejscu. Po prostu zamieniliśmy się miejscami w dwóch identycznych w każdym szczególe bytach. W jednej i tej samej przestrzeni, ale po przeciwnych stronach zwierciadła. Nawet czas biegnie u nas tak samo.

„Która godzina? – pytam.

„Piętnaście po ósmej”.

Co do minuty. Czyż mogło być inaczej? Dwa filmy wydarzeń są identyczne w każdym kadrze. Jednocześnie wstaliśmy od stołu, jednocześnie otworzyliśmy drzwi, jednocześnie przeszliśmy przez czarne „nic”, zero-przejście, czy jak tam to zwać. W tym łańcuchu logicznym brakowało jeszcze jednego ogniwa.

Powoli wstałem z krzesła.

Tamten, najprawdopodobniej, również wstał, napotykając zdziwione spojrzenia kolegów.

„Znowu do antyświata?”

„Dlaczego anty? Do swojego świata”.

On, zapewne, również to powiedział, również niespiesznie podszedł do ściany, pogłaskał chropowatą powierzchnię tapet, popchnął drzwi i skoczył w pustkę.

W tym momencie, zupełnie jak dziecko, zamknąłem oczy i usłyszałem gniewny głos Roberta:

„Co się tak miotasz tam i z powrotem? Jeżeli nie chcesz grać, to powiedz”.

Bajka się skończyła. Cudowny kraj Za Lustrem pozostał za ścianą, oklejoną jadowicie zielonymi tapetami. Alicja wróciła do siebie, zamykając za sobą cudowne drzwi.

A może drzwi wcale nie było? Może to wszystko tylko mignęło w mojej wyobraźni i rozwiało się jak dym z papierosa? Zresztą i to można sprawdzić. Jeżeli światy lustra są rzeczywiście identyczne, to nietrudno się domyślić, o czym mówił mój „anty-ja” kilka minut temu.

„A więc gdzie mam serce? – powiadam. – Po lewej, czy po prawej stronie?”

Oleg wymownie nakreślił kółko na czole:

„Znowu o tym samym. To już nudne”.

Ukradkiem obejrzałem pokój i odniosłem jakieś dziwne wrażenie. Coś się w nim przez te kilka minut zmieniło. Wyglądało na to, że ubyło płócien w kącie, pojawiły się sztalugi z nie wykończonym pejzażem, i zielone tapety jakby wyblakły. Popatrzyłem na drzwi, na zagadkową „furtkę w ścianie” i poczułem, że opada mi szczęka. Drzwi nie były wymalowane „pod drzewo” z oczkami sęczków na framugach, lecz tylko nakreślone węglem na zielonych tapetach.

„Robert – powiedziałem, rzucając karty – czyś ty nie pomalował tych drzwi?”

„Ciągle się do tego zabieram – uśmiechnął się – ale czasu mi nie starcza”.

„Trzech miesięcy?” – spytałem nie bez ironii.

A on odpowiada:

„Jakich miesięcy? Dopiero tydzień temu wynająłem tę chatę”.

Niczego nie byłem w stanie zrozumieć. Nabierają mnie, czy… czy to jeszcze jedno Zalustrze z tymi samymi osobami. Przypomniałem sobie prostą sztuczkę, którą nieraz wykonywałem w dzieciństwie. Stawiało się dwa lustra jedno przed drugim i powtarzały nawzajem swój obraz dziesiątki razy. Jeżeli patrzyło się dość długo, dziesiątki przekształcały się w setki, w połyskujący korytarz odbić, w którym, być może, nie wszystkie były do siebie podobne. W każdym wypadku zmęczone oko czegoś nie mogło dostrzec, coś opuszczało. Czy nie zdarzyło się to właśnie teraz?

Zdecydowałem się sprawdzić. Spytałem Olega:

„Jesteś w gruncie rzeczy fizykiem?”

„Dlaczego w gruncie rzeczy?”

„Nie czepiaj się słów – powiadam. – Istnieje hipoteza o lustrzanej symetrii praw przyrody?”

„Coś w tym rodzaju. Prawa się nie zmieniają, jeżeli zamiast samego siebie weźmiemy swoje lustrzane odbicie. Ale dlaczego cię to interesuje? j Przecież jesteś socjologiem?”

Nie odpowiedziałem mu, tylko pytałem dalej:

„Jeżeli jakieś zjawisko istnieje w naszym świecie, to czy możemy teoretycznie przyjąć jego odbicie w lustrze jako istniejące samodzielnie?”

Oleg uśmiechnął się pobłażliwie:

„Jeżeli opuścisz w teatrze lustrzaną kurtynę, to otrzymasz dwie widownie, przy czym każda z nich będzie uważać tę drugą za swoje odbicie”.

„A gdy ustawię kilka zwierciadeł, to uzyskam kilka odbić?”

„Ile tylko zechcesz. Pod dowolnymi kątami, nawet skręcone i asymetryczne. Przejście od jednego do drugiego, jeżeli wymyślisz coś takiego, możesz nazwać złożoną inwersją”.

„Kończcie tę gadaninę – przerwał Robert – fantasta może się przespacerować do swoich dziewczyn z antyświata. Rozdawaj, Hofman”.

Wolno poszedłem w stronę tajemniczych drzwi na brudnych tapetach. Co je otwiera? Wiara w Niezwykłe? Śmieszne pragnienie czynienia cudów? Hipnoza czy telepatia? A może ich mechanizm nastawiony jest na moje biopole? Albo jestem po prostu chory i potrzebna mi pomoc okulisty lub psychiatry? Nie wiem i nie podejmuję się tego rozstrzygać.

Pogrążony w takie myśli szedłem, wiedząc, że idę śladem mego poprzednika. Przeszedł za Alicją całą krainę cudów, a ja jestem dopiero na początku drogi. Ile światów luster będę musiał jeszcze minąć, zanim nie odnajdę swego – jedynego i niepowtarzalnego. Idę i myślę: przecież wreszcie znalazł swój, a więc znajdę i ja. Otworzyłem znowu skrzypiące nie istniejącymi zawiasami, nigdy nie istniejące drzwi, stąpnąłem w mrok i okazało się, że klęczę koło szklanego pudełka na Hedonie.

– A więc „stopień” zadziałał. Mag stał się sirgiem – stwierdził Kapitan.

– Nie wiem, kto kim. Jedno jest pewne: opanowali całkowicie mechanizm materializacji wspomnień i wyobrażeń. Zadziwiający realizm. W najdrobniejszym szczególe.

– Z nami było tak samo – powiedział Alik.

Rozdział III

Co robili Mały i Alik. Pętla.

Z Małym i Alikiem działo się, co następuje:

Najpierw ich zdziwiły, a nawet rozśmieszyły nagie ciała wiszące w powietrzu jak jabłka na drzewie. Ale potem zaczęli się nudzić.

– Wymyślmy coś, dobrze? – zaproponował Alik.

Mały ziewnął.

– Co?

– Może jakiś problemik rozwiążemy w nowy sposób?

– Jaki?

– Powiedzmy, poprawkę do teorii Einsteina.

– Zgłupiałeś?

– A dlaczego by nie? Załóżmy, że są cząsteczki, których prędkość przewyższa prędkość światła. Co?

– Co „co”?

– W czasie praktyki pracowałem w Ameryce przy jednym akceleratorze – wyjaśnił zamyślony Alik. – Ulokowany był na skalistym terenie w maleńkim nadmorskim miasteczku. Nowe założenia konstrukcyjne, szczególnie w zakresie przyrostu pola magnetycznego i częstotliwości pól elektrycznych, pozwalały doprowadzić jego moc do niesłychanej jeszcze do niedawna energii trylionów wolt i jednocześnie bardzo zmniejszyć jego rozmiary i wagę. W porównaniu ze swymi gigantycznymi przodkami, ten z łatwością można było ustawić na boisku hokejowym. Teraz mamy podobny na Wałdaju. Właśnie tam można osiągnąć już nie „pod”, ale nadświetlne prędkości.

– Do tej pory ich nie osiągnięto.

– Wyobraź sobie, że pracujemy przy takim akceleratorze. Tylko uważnie śledź moją myśl. Mam jeden mały pomysł wspólnego projektu. Znasz tę aparaturę? Możesz sobie wyobrazić?

– Załóżmy.

– No to wyobrażaj sobie. Noc. Jesteśmy razem na sobotnioniedzielnym dyżurze przy pulpicie. Ja, powiedzmy, jestem fizykiem eksperymentatorem, mam obserwować kaprysy materii przy prędkościach podświetlnych, a ty jesteś inżynierem mechanikiem, który kontroluje działanie całej aparatury zespołu. Jasne?

Światło zgasło i zapaliło się znowu, przesunąwszy i czas, i przestrzeń. Teraz byli obaj przy głównym pulpicie akceleratora, sterującym prędkościami cząsteczek elementarnych. Normalne prędkości podświetlne już nie zadawalały eksperymentatorów i próbowali oni, jak do tej pory bezskutecznie, przekroczyć ograniczoną przez Einsteina wartość trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Zaledwie trylionowe części tej minimalnej w naszej codziennej praktyce jednostki czasu oddzielały wskaźniki prędkości od tej ostatecznej granicy, za którą przedrostek „pod” przekształcał się w „nad”. Takie przekształcenie, jak do tej pory, jeszcze nie miało miejsca, ale jeden z twórców akceleratora był niewzruszenie przekonany, że wreszcie ono nastąpi. Odkrył już sześć nowych cząstek elementarnych, które oznaczył dużą literą „T” z numerem porządkowym od jednego do sześciu, ale wszystko to były cząsteczki epoki podświetlnej. Nowa, poszukiwana cząsteczka T powinna pojawić się poza jej obrębem, kiedy to drżące wskazówki liczników prędkości przekroczą upragnioną granicę. W tym też celu tej nocy z soboty na niedzielę jeszcze bardziej zwiększono moc akceleratora.

Wszystko biegło normalnym torem. Mały i Alik nigdy nie pracowali w Służbie Kosmicznej, nigdy nie byli na Hedonie i nie znali innych obowiązków oprócz tych, które spełniali podczas dyżuru. Jak zawsze brzęczał zespół automatycznych przyrządów, i jak zawsze w klimatyzowanym powietrzu sali gromadziła się nuda. Cudu nie było.

– Wcale go nie będzie – stwierdził Mały, po dokonaniu kolejnego obchodu automatyki. – Nie wierzę w poprawki do Einsteina.

– A tachion? – spytał Alik. – Gdzie jest ten twój tachion?

– Nie mój, lecz Geralda Feinberga. Przepowiedział jego ruch z prędkością nadświetlną ze czterdzieści lat temu.

– Przepowiedział, to nie znaczy, że odkrył.

– Neptuna też najpierw przepowiedziano, ale nie odkryto. Pomiędzy planetą a cząsteczką elementarną nie ma w danym przypadku różnicy: obie zostały uznane za istniejące, zanim zostały odkryte.

Mały, nawet nie odpowiadając, zagłębił się w rozwiązywaniu zadania szachowego – mata w dwóch ruchach. Alik leniwie go obserwował: Mały nagle zaczął wiercić się na krześle, zerwał się, upuścił króla na podłogę, powoli postawił go z powrotem, posiedział nad szachownicą i wstał z westchnieniem.

– Również istnieje, ale nie odkryty – powiedział.

– O czym mówisz? – spytał Alik.

– O decydującym ruchu. Przyszło olśnienie i zgasło, jak żywot twojego tachiona. Trylionowe części sekundy. Może dlatego, że oczy mi się kleją.

– Napij się piwa.

– Ciepłe piwo piję tylko na polecenie lekarza. – Mały z obrzydzeniem popatrzył na plecaki, rzucone koło pulpitu. Po zakończeniu dyżuru planowali wycieczkę na brzeg morza. – Najprawdopodobniej w projektowaniu akceleratora brali udział chorzy na wrzody żołądka i abstynenci.

– Dlaczego?

– Bo nie przewidzieli lodówki na piwo i kanapki. Lepiej pójdę napić się wody.

Sennie poszedł do znajdującego się w końcu sali pomieszczenia, w którym przychodzący byli poddawani działaniu oczyszczającego strumienia powietrza. Tam znajdowała się również umywalnia z zimną i gorącą wodą. Po minucie Mały wyskoczył jak z procy, przeciął salę i przestawił jakieś figury na szachownicy.

– Eureka! – zawołał zwycięsko i natychmiast wyjaśnił Alikowi: – Króla, który mi upadł; postawiłem nie na „f” lecz na „g”. Pomyliłem się, przyszło olśnienie! Tachion został odkryty.

– I dlatego zapomniałeś zakręcić kran w umywalni – powiedział Alik.

Poprzez ciche brzęczenie pracującej aparatury dobiegł szum płynącej wody. I nagle coś się stało.

Jakby, właśnie jakby – obaj nie mogli być tego całkiem pewni – nieco przygasły lampy, nieco przesunęły się zarysy otoczenia, niby odbite w lustrze, które zadrżało. Zrobiło się nieco goręcej, jakby przerwany został dopływ chłodnego powietrza.

Wszystko ucichło. Już nie jakby, a rzeczywiście umilkły przyrządy, ustała wibracja, salę wypełniła złowieszcza cisza. Obydwaj wsłuchiwali się w nią długo, nie wierząc własnym uszom, nie wierząc i nie rozumiejąc.

– Słyszysz cokolwiek? – spytał Alik.

– Nic.

– Nawet ta twoja woda już nie cieknie.

Mały bez słowa, dwumetrowymi krokami pomknął do sąsiedniego po mieszczenia. Alik, pozostając nieco w tyle, pospieszył za nim.

Wystarczyły im trzy sekundy na to, żeby zobaczyć cud.

Woda płynęła, jak poprzednio grubym, przezroczystym strumieniem, ale zupełnie bezdźwięcznie. Czy rzeczywiście płynęła? Po prostu od kranu do muszli ciągnął się gładki, nadtopiony sopel. Może po prostuj zamarzła? Najprawdopodobniej o tym samym pomyślał i Mały. Ostrożnie dotknął jej palcami, pomacał tak, jak maca się coś twardego, a nie płynnego, i uderzył kantem dłoni. Strumień nie usunął się, nie rozbił, nie bryzgnął, ale zachował swą przezroczystość i nieruchomość. Mały obejrzał się zdetonowany i coś powiedział. Alik nie usłyszał jego głosu. Nie rozległ się ani jeden dźwięk. Mały tylko poruszał ustami.

– Lód? – spytał Alik.

I również nic nie usłyszał. Mały chyba jednak zrozumiał, ponieważ poruszając wargami wyraźnie i z pauzami, tak jak w niemym filmie, odpowiedział:

– Nie wiem.

„Ogłuchliśmy, czy co?” – pomyślał znowu Alik i wskazał na uszy. Mały tylko wzruszył ramionami i z kolei wskazał na strumień – sopel: o, to jest ciekawsze.

Wtedy do eksperymentu przyłączył się Alik. Dotknął strumienia dłonią: gładki, śliski, ale nie do tego stopnia chłodny, żeby uznać go za lód. Szarpnął go rękami – nie przesunął się ani milimetr. Spróbował zakręcić kran – bezskutecznie: zerwany gwint albo zaklinowało pokrętło. W tym samym momencie przypomniał sobie o scyzoryku w kieszeni, otworzył ostrze i z rozmachem rąbnął nim po zastygłym, nieprawdopodobnym strumieniu. Scyzoryk odskoczył jak od żeliwnej balustrady, a na szklistym soplu nie pojawiło się nawet zadrapanie. Nie poddał się również próbom przewiercenia go ostrzem, zadrapania czy ścięcia strużyny. Albo nie była to woda, albo zaszło coś, co zmieniło jej strukturę.

Nawet nie próbując mówić, Alik wrócił do pulpitu. Mały w milczeniu ruszył za nim. I nagle powiedział wyraźnie i słyszalnie:

– Jakoś lżej oddychać, prawda?

– Aha – machinalnie przytaknął Alik i dopiero teraz uzmysłowił sobie, że dźwięk i słuch wróciły.

Rzeczywiście łatwiej tu oddychać niż w umywalni.

– Iść też było trudno – dodał – coś przeszkadzało.

– Jakby przeciwny wiatr – potwierdził Mały.

Zrobił kilka kroków w stronę ściany, kilka razy westchnął i bezdźwięcznie poruszył ustami.

– Nie słyszę – oznajmił Alik i pokazał na uszy. Mały podszedł bliżej i krzyknął:

– A teraz słyszysz?

– Nie wrzeszcz.

– Przecież tam – wskazał na miejsce, w którym znajdował się przed chwilą – również wrzeszczałem.

Alik zamyślił się.

– Coś tłumi dźwięk. Trzeba popatrzeć, gdzie. Pójdziemy sobie naprzeciw spiralą, oddalając się od środka. Co dwa kroki odzywamy się do siebie.

Już pierwszy sprawdzian wykazał, że dźwięk rzeczywiście wygasa gdzieś poza granicami stosunkowo niewielkiej, kilkadziesiąt metrów liczącej przestrzeni, przy czym wygasa nie stopniowo, a od razu, jakby odcięty niewidzialną i nieprzenikliwą dla fal dźwiękowych przegrodą. W odległości pięciu, a niekiedy dziesięciu metrów od pulpitu można było rozmawiać, lecz kiedy zrobiło się krok do tyłu, natychmiast zmieniało się w aktora niemego filmu. I od razu trudniej było się poruszać i oddychać, zupełnie jakby naprzeciw wiał nieodczuwalny, ale silny wiatr.

– Rozumiesz coś z tego? – spytał Mały. – Co wytwarza tę granicę? Przecież istnieje. I nie tylko dla fal dźwiękowych. Widzisz ten kawałek papieru? Rzuciłem go godzinę temu, kiedy rozwijałem kanapki. Leży akurat na granicy. Zwróciłem na niego uwagę jeszcze w czasie sprawdzianu. A teraz popatrz.

Podszedł do rzuconego papieru i dotknął jego brzegu zwróconego w stronę ściany. Papier nie przesunął się z miejsca, nawet nie drgnął.

– Jak z żelaza. Nie sposób go zgiąć – uśmiechnął się Mały. – A teraz popatrz tutaj.

Dotknął drugiego, bliższego brzegu. Papier odpadł jak odcięty brzytwą, równo i bez postrzępień.

Druga połowa pozostała za niewidzialną granicą w tym samym położeniu.

Alik milczał. Mogło się wydawać, że doświadczenie z kawałkiem papieru nie wywarło na nim żadnego wrażenia. Myślał o czymś innym, najwidoczniej ważniejszym. Mały, nie doczekawszy się odpowiedzi, wzruszył ramionami i jeszcze raz obszedł pulpity sterownicze, potem usiadł i zrzucił na podłogę figury szachowe.

– Cała automatyka wysiadła – powiedział. – Całe zdalne sterowanie. Zupełnie. Praktycznie biorąc akceleratora już nie ma. – Milczał przez chwilę i rzucił w przestrzeń. – I jeszcze jedno: prądu nie ma, a jednak lampki się świecą.

– Nie widzę w tym żadnej sprzeczności – odparł Alik.

– Światło bez prądu?

– Ruch każdej masy, w najkrótszym, zbliżonym do zera ułamku sekundy jest przez nas odbierany jako stan spoczynku. Wszystko jakby się, zatrzymało, w tym również i światło. Ale my je widzimy.

– Twój zbliżający się do zera ułamek sekundy zbliża się już do jedynki. – Mały demonstracyjnie postukał palcem po szkiełku zegarka. – Zegareczek idzie. Cyka.

– Ale nie tam – zagadkowo stwierdził Alik, wskazawszy głową w głąb sali.

– A gdzie? W innym świecie?

– W innym czasie.

Mały wstał i podszedł do pulpitu, za którym siedział Alik.

– Czyś ty przypadkiem nie oszalał?

Alik nie odpowiedział, tylko wskazał niewielki cyferblat, na którym wskazówka lekko drżała na drugiej podziałce od zera. Mały wiedział, że zero na tym liczniku oznaczało prędkość światła, a podziałki – trylionowe części sekundy. Wskazówka, która zazwyczaj zatrzymywała o jedną, dwie podziałki przed zerem, teraz minęła je, minąwszy to, czego, minąć nie można było. „Pod” przekształciło się w „nad”.

– Prędzej niż światło – prawie nabożnie wyszeptał Mały, co już samo przez się było dla niego czymś niezwykłym. – A więc to prawda! Teraz będzie odnaleziony nie tylko T.

Alik w dalszym ciągu w zamyśleniu patrzył na drżącą wskazówkę.

– Nie wiem – odparł niepewnie. – Może „bariera świetlna” to granica z „dwoma stronami”? Może to już prędkość ujemna? Może prędkość nie wzrasta, ale maleje w miarę oddalania się od bariery?

Prawdę mówiąc, Mały niczego nie zrozumiał. Zapytał tylko:

– Dlaczego wszystko się zatrzymało?

– Wyjaśniłbym to tak… – Alik uważnie dobierał słowa. – Mówiąc w uproszczeniu: czas to linia prosta, powiedzmy, w kartezjańskich koordynatach. Na barierze świetlnej, z niewiadomych przyczyn, czas jakby się zakrzywiał tworząc pętlę, odrostek od ogólnej prostej. Ta pętla zaczyna się i kończy na wykresie w jednym punkcie, w jednym momencie. No i teraz właśnie obserwujemy ten moment, mgnienie, chwilę, nazywaj to, jak sobie chcesz, jednym słowem, kwant czasu.

– Kwant to nie moment.

– Przecież mówiłem w uproszczeniu: i o wykresie, i o kwancie. Chodzi tu o najmniejszą jednostkę. Umownie: okres, który potrzebuje światło, aby pokonać średnicę jądra atomu. Albo jakiś inny okres, skąd mogę wiedzieć! Można tu przyjąć i setne, i tysięczne części tej długości. Okazało się, że czas, który jeszcze przez Łobaczewskiego uważany był za miernik wszelkiego ruchu, jakby zamierał, przybliżając się nieskończenie blisko do zera. Oto, dlaczego wszystko się zatrzymało – dla nas, oczywiście, tylko dla nas! – prąd w przewodach, wiązki protonów w akceleratorze, no i twoja woda w kranie. Po prostu: zatrzymał się czas, zatrzymał się ruch.

– Przecież my się poruszamy i nasz czas także biegnie…

– Gdzie? W cząsteczce naszego czasu, w tej właśnie pętli. Z jakichś przyczyn, wynikających z pracy akceleratora, oderwaliśmy się od podstawowego czasu i poruszamy się w swoim. Będzie to trwało dopóty, dopóki pętla się nie zamknie, nie wróci do tego samego momentu, w którym się zaczęła. Ale jaki jest jej okres – godzina, doba, stulecie, tego określić nie potrafię. Zresztą, nawiasem mówiąc, geometryczne, przestrzenne parametry naszej pętli pokrywają się z tą częścią akceleratora, której z jakichś powodów proces nie objął.

– Przecież możemy żyć i poruszać się również i poza jego granicami? Wygląda na to, że wnosimy wraz ze sobą nasze własne pole czasowe i przestrzenne, które nazwałby temporalnym, słowem, cząsteczkę naszej czasoprzestrzeni, która funkcjonuje opierając się na własnych prawach. Nie podejmuję się określić ekstremów tego pola: najprawdopodobniej określane są one naszymi parametrami – wzrostem, pojemnością klatki piersiowej, napięciem mięśni, wagą, wilgotnością skóry.

– Ale jak możemy oddychać w ośrodku pozbawionym powietrza?

– Dlaczego pozbawionym? Przechodzimy przezeń w okresie najmniejszej prędkości poruszania się jego wyładowanych cząsteczek. Mówiąc w uproszczeniu, po prostu rozsuwamy je, a gigantyczna różnica prędkości stykających się przy tym cząsteczek powietrza nie może nie odnawiać masy spoczynku. Wymiana tlenowa jest minimalna, ale mimo wszystko pozwala oddychać.

– Jesteśmy mocni, a z wodą nie możemy sobie dać rady.

– Przecież siła nie zależy od czasu. W przeciągu dwóch, trzech wyciśniesz sztangę, ale wykonuj tę czynność godzinę, to co ci z wyjdzie? Podchodziliśmy do zastygłego strumienia z miarami czasu, a należałoby przezwyciężyć spójność jego cząsteczek.

Mały pojmował Alika z trudnością. Niełatwo mu było ogarnąć złożoność, w dodatku tak dziwacznie przesuniętych, wzajemnych stosunków czasu i przestrzeni.

– Coś w rodzaju przecinających się czasów? – spytał.

– W pewnym stopniu, tak. Ale w granicach pętli.

– A wokoło w mieście?

– To samo. Miasto to drobna część przestrzeni świata, a kwant czasu to cały wszechświat zamknięty w najmniejszej chwili. Cud Jozuego i tyle.

Alik żartował z poszarzałą, jakby zakurzoną twarzą. Małemu zrobiło się go nawet żal i zapytał z niezwykłym u niego ciepłem w głosie:

– I długo tak pociągniemy, stary?

– Co mamy – piwo i kanapki? No to sobie policz.

– A czy w mieście nic się nie znajdzie?

Mały powiedział to machinalnie, bez zastanowienia. Alik tak to też zrozumiał. Tylko zapytał, zamyślony:

– W mieście? Ale jak wyjdziemy? Chyba tylko wtedy, jeżeli gdzieś jest otwarte okno.

– A w umywalni? Zapomniałeś?

Z otwartego okna umywalni wydostali się na asfaltową dróżkę, która prowadziła do bramy na ulicę. Na szczęście brama była otwarta i duża ciężarówka jak żelazny mamut zamarła na podjeździe. Mały zastukał w okienko koło kierowcy, ale ten nawet nie drgnął.

– Daj spokój – powiedział mu do ucha Alik. – On cię nie widzi.

Nikt ich nie widział, ale oni mogli zobaczyć niedzielny poranek miasta. Był on podobny do migawkowej fotografii, na której utrwalono jeden moment życia. Wyciągnęły się z balkonu ręce dziewczyny wytrzepującej prześcieradło. Wydęło się, jak żagiel i zastygło razem z nią. Na skrzyżowaniu, przed kolumną samochodów na poduszkach powietrznych płonęło czerwone światło. Kiedy zmieni się na zielone? Przechodni nie było, tylko chłopczyk, chyba dziesięcioletni, skoczył z krawędzi chodnika na jezdnię, próbując schwycić wypuszczoną z rąk i już uciekającą w górę nitkę balonu. Był to drugi cud, jaki zobaczyli po tej zeszklonej wodzie. Chłopiec wisiał w powietrzu z podkurczonymi kolanami i wyciągniętą do góry ręką, nie opadając i nie unosząc się. Jego niebieskie oczy, żywe, nawet niesenne, zarejestrowały tylko jedno – żarliwe pragnienie schwycenia wymykającego się koniuszka nitki. Tylko centymetr, nie więcej, dzielił ją od wyciągniętych palców. A jeszcze wyżej wisiał fioletowy balon, podobny do pąku fantastycznie wielkiego tulipana, który jednak nie rozwinął się w tej bezwietrznej, niemej ciszy. Ominęli w milczeniu żywy posąg lecącego chłopca, bojąc się go dotknąć, a Mały złapał koniec nitki i pociągnął ją do stołu. Balon stawiał opór, ale opuścił się, tylko nitka okazała się twarda i nie dająca się zgiąć jak stalowy pręcik. Mały położył ją pod kątem do trotuaru w taki sposób, że balon znalazł się przed twarzą chłopca tak, żeby ten mógł go schwycić w chwili, gdy czas ruszy ze swego martwego punktu. Ale czas się nie poruszył i balon znowu zastygł, nie kołysząc się na swej, teraz leżącej ukośnie nitce-druciku.

– Dlaczego? – spytał Mały.

Alik go nie usłyszał, ale pytanie zrozumiał i odpowiedział znowu przyłożywszy usta do ucha kolegi.

– Rozmawiać będziemy tylko wtedy, kiedy nasze pola temporalne będą się stykały i fale dźwiękowe nie wygasną. Zrozumiałeś? A balon opuścił się dlatego, że nie ma spójności z otaczającym go ośrodkiem i siła naszych mięśni wystarczy, żeby go przemieścić.

Mały krzyknął mu w ucho:

– A więc wystarczy jej, żeby przemieścić parę butelek oranżady!

– Możliwe. Ale skąd?

– Choćby z kawiarni naprzeciwko. Już jest otwarta, w każdym razie drzwi. I nawet chleb przywieźli.

Przy wejściu do kawiarni na przeciwległej stronie ulicy rzeczywiście stała ciężarówka z chlebem. Kilka otwartych skrzynek było już ustawionych na chodniku. Niedaleko, z taką samą skrzynką na plecach, zamarł bezsensownie wyciągnąwszy nogę człowiek w białej kurtce kelnera.

– Nie próbuj go popchnąć albo zdjąć skrzynkę – uprzedził Alik.

– Po co? Wezmę po prostu to, co mi jest potrzebne. Przecież nie możemy zdechnąć z głodu z powodu tej katastrofy kosmicznej.

Iść było trudno, zupełnie jak pod górę pod wiatr, ale Małego to nie zrażało. Przebiegł ulicę i wziął z otwartej skrzynki bułkę. Kiedy Alik podszedł do niego, Mały oglądał ją uważnie i ze zdziwieniem, jak rzadki eksponat muzealny.

– No i co? – poruszył ustami Alik.

Mały zamiast odpowiedzieć, postukał bułką o ściankę skrzynki. Dźwięku nie usłyszeli. Potem dźgnął ją palcem, ale na jej rumianej skórce nie pozostał nawet żaden ślad.

Alik bezdźwięcznie kłapnął zębami, jakby podpowiadając koledze następną czynność. Mały ostrożnie uniósł bułkę do ust, spróbował ją ugryźć i z wściekłością cisnął ją na ulicę. Normalnie znalazłaby się na przeciwległej stronie, ale teraz, zupełnie jak zahamowana, zawisła w powietrzu jakieś półtora metra od niego.

Potem krzyczeli sobie nawzajem w ucho, śmiesznie przekręcając głowy.

– Dlaczego nie spada?

– Grawitacja to też ruch.

– Ale dlaczego zatrzymała się tak blisko?

– Na więcej nie starczyło ci siły.

– Dobrze, że zęba nie złamałem.

– Gdybyś żył z prędkością światła, miałbyś wrażenie, że jest tylko odrobinę czerstwa.

– A więc, według ciebie, z oranżadą też się nie uda?

– Jak otworzysz butelkę?

– Wezmę kamyk, taki dwudziestokilogramowy i łupnę.

– Może uda ci się ją rozbić, ale nie wypijesz.

– Mogę wyssać.

– No to przypomnij sobie strumień – sopel w umywalni. Dużo byś mógł z niego wyssać?

– Wiesz co – nie powiedział, ale wychrypiał Mały – jeżeli mamy zdychać, to lepiej w domu!

Wrócili do dyspozytorni akceleratora oddychając ciężko jak alpiniści na ostatnich metrach podejścia. Mały ledwo wystękał:

– Ale dróżka!

– Droga długa jak kwant – uściślił Alik.

Mały sięgnął w milczeniu do plecaka, wyciągnął piwo, kanapki, i wszystko to zostało zlikwidowane natychmiast i bez namysłu. Bo czy owak głód zawsze zjawia się bez zapowiedzi.

Był to ostatni aforyzm wypowiedziany tego niezwykłego poranka przez Małego. I nagle znowu coś się zdarzyło, ale nie od razu uzmysłowił sobie, co to takiego.

Cicho, ukradkiem włączyły się przybory. Martwy, znajomy huk wpływał do sali, jak szum przyboju do pokoju nadmorskiego hotelu.

Alik machinalnie spojrzał na wskazówkę licznika prędkości. Znowu tkwiła przed zerem.

Poprzez normalne tło dźwiękowe wyraźnie przebijał się odgłos, szum płynącej z kranu wody.

– Wiesz, stary, mam wrażenie, że mimo wszystko przeskoczyliśmy te pętlę – powiedział Alik i poprzez kłębiącą się nad nim liliową mgłę zobaczył twarz Bibla.

Rozdział IV

Pojedynek. Nie ma liliowego słońca.

Zdarzyło się to przy drugim śniadaniu, po tym, jak Alik przekazał na Ziemię kolejny komunikat.

– Diabli wiedzą, co to takiego! Dziurawimy przestrzeń laserem, nauczyliśmy się odbierać i przyjmować fotonowe telegramy, a kawę parzymy tak samo, jak sto lat temu: ekspres, palnik i mleko skondensowane – filozofował.

– A ty byś chciał jak w Aorze – złośliwie dorzucił Mały – raz, dwa, przekręciłeś się na brzuch, kichnąłeś, i gorąca kawa pod samym nosem.

– Stop – zarządził Kapitan – cisza!

Wszyscy zamilkli, wpatrując się w jego napiętą twarz. Zacisnął zęby, jego twarz zastygła. Oczy patrzyły przed siebie. Przysłuchiwał się czemuś.

– Tak – powiedział, nie zwracając się do nikogo. – Zrozumiałe. Tylko Bibl i ja. Powtarzam: pojazd zostawimy na otwartym miejscu w polu ochronnym. Wchodzimy i wychodzimy, dając myślowy rozkaz. To wszystko. – Popatrzył na zaskoczone twarze kolegów. – Mały, szykuj „Portosa”, jadę razem z Biblem. A ty i Alik ochraniacie stację, wszystko może się przydarzyć.

– Przecież nic się nie stało, kiedy byliśmy w Nirwanie – z niezadowoleniem zaprotestował Alik.

Mały delikatnie stuknął go palcem w tył głowy:

– Rozkazy wykonuje się bez dyskusji. Dla mnie, na przykład, wszystko jest jasne. Kapitan jedzie dlatego, bo jest Kapitanem. Bibl, bo jest socjologiem. A technik i fizyk Nauczycielowi nie są potrzebni.

– Kto przekazywał? – spytał Bibl.

– Fiu.

– Dziwne, że nic nie usłyszeliśmy. Każdy z nas ma założony hełm.

– Rozkaz za pośrednictwem promienia psi, nastrojony na określone częstotliwości mózgu – pomyślał na głos Alik. – Hełmy to urządzenie nie tylko tłumaczące, ale i przekazujące. Zresztą do rozmowy z Nauczycielem nie będą potrzebne.

– Fiu prosił, żeby ich nie zdejmować. Najprawdopodobniej pełnią jeszcze funkcje rejestrujące.

Później, już w „Portosie”, kiedy Kapitan i Bibl jechali poprzez czarny pustynię w poszukiwaniu łącza z przestrzenią zielonego słońca, z której mogli przejść do Nauczyciela, Bibl milczał, niechętnie odpowiadając na pytania Kapitana. Wreszcie Kapitan nie wytrzymał:

– O czym pan tak ciągle rozmyśla?

– Takie tam głupstwa – odparł Bibl.

– A jednak?

Bibl uśmiechnął się:

– Dlaczego w rzeczywistości to Mały bezapelacyjnie komenderuje Alikiem, a w zmaterializowanym, fantastycznym epizodzie z pętlą czasu bez sprzeciwu podporządkował się Alikowi? Czy zwrócił pan uwagę, Kep, że go nawet nie poprawiał w czasie opowiadania?

– Bo przecież Alik to wszystko wymyślił.

– Gdyby tylko Alik! Ale przecież i wyobraźnia Małego podłączyła się synchronicznie do jego wyobraźni – nawet w detalach. Jakby się z nią zlała. Mały, który nigdy przedtem nie pracował przy akceleratorze, zmaterializował w pamięci wszystko to, co mu podpowiedział Alik. Jakąż; techniką musi rozporządzać cywilizacja, żeby tak sterować psychiką człowieka!

– A my jedziemy zdemaskować tę cywilizację.

– Wysoki poziom cywilizacyjny nie jest adekwatny do poziomu techniki – podsumował Bibl.

Musiał powtórzyć te słowa już w czasie rozmowy z Nauczycielem. Wszystko, co miało miejsce przed tą rozmową, zajęło zaledwie pół godziny. Wkrótce znaleźli miraż. Przepłynęli nad mchami, wydostali się, na wydeptaną łysinę pomiędzy niskimi, powykrzywianymi krzewami, włączyli osłonę „Portosa”.

– Sprawdzimy teleportację – uśmiechnął się Kapitan i wszedł w białą salę, w której wisiało akwarium z mętną masą w nieruchomym płynie. I natychmiast obok zjawił się Bibl. Popatrzyli na siebie z uśmiechem: teleportacja działa! Ale natychmiast myśli stłumiła obca wola:;, siadajcie, poczekajcie, dopóki nie zapoznam się ze zgromadzonymi przez was informacjami. Siedli w fotele, do których już zdążyli się przyzwyczaić.

Po kilku minutach, właśnie minutach, nie godzinach milczenia ten ktoś się odezwał. Nie potrzebował zbyt wiele czasu na to, aby dowiedzieć się, co zobaczyli, o czym mówili i myśleli w czasie swego zaznajamiania się z Hedoną.

– Znam każdy wasz krok i każdą waszą opinię – „usłyszeli” tak jak przednio bezdźwięczny „głos” – ale wszystko to jest beznadziejnie Powolne, zbyt powolne, aby szybkość mojego myślenia mogła prześledzić wszystkie etapy waszego rozumowania. Uważacie, że moja cywilizacja jest martwa?

– Tak – odparł ostro Bibl – martwa. To co stworzyliście na planecie, to lenistwo materii, entropia. W waszych zdeformowanych przestrzeniach jest tyle samo życia, ile w metanowych jeziorach i bryłach zamarzniętego wodoru, jakie widzieliśmy w kosmosie po drodze na Hedonę.

– Co to znaczy: martwe i żywe? Życie tutaj, tak jak wszędzie, to tylko jeden z wariantów istnienia materii. Pozostaje pytanie, który wariant należy uważać za idealny.

– Załóżmy, że tutejszy. Spróbujmy przyjąć taki pogląd. Wasz świat jest rozumny, stabilny, dzięki stałości cyklów życiowych i jego dwoistej strukturze organizacyjnej, wolny od kaprysów przyrody, od dyktatury techniki, jakichkolwiek ograniczeń, oprócz tych, które zapewniają drogę do Nirwany. Z żadną z tych tez nie może pogodzić się nasz ziemski umysł. Ani z rozumnością waszego świata, ani z jego wolnością i zapewnianym przezeń szczęściem.

– Proszę sprecyzować.

– Rozumność każdego świata określona jest drogami doskonalenia rozumu, jest stałym i nieprzerwanym procesem. Zatrzymaliście go. Odrzuciliście rozum jako podstawę cywilizacji.

– Zmieniliśmy go na wyobraźnię. Odczytałem w waszej świadomości znajomą myśl: rozum idzie do prawdy długą i krętą drogą, wyobraźnia łatwo wdziera się na wierzchołek góry. Tylko wyobraźnia może podpowiedzieć, jak odkryć ideał, to, czego jeszcze nie ma, ale co być powinno.

Bibl uśmiechnął się. Rzeczywiście myślał o tym, że w filozofii Hedończyków wyobraźnia przeciwstawiona jest rozumowi.

– Wyobraźnia to jeden z komponentów rozumu – kontynuował nie wypowiedzianą myśl. – Utożsamiliście wyobraźnię z tworzeniem mitów. Ty, który znasz wyższe formy myślenia, powinieneś rozumieć, że jego mitologiczna forma jest najbardziej prymitywną formą świadomości, w której człowiek czci siły, z którymi sam się utożsamia. Wasz mit usuwa zagadnienie osobistej odpowiedzialności, prawdziwego wyboru, tworząc standardy zachowania, które wyłącznie trzeba bezmyślnie realizować. Mówicie: „Wszystko dozwolone”, ale jednocześnie pętacie człowieka jeszcze bardziej bezmyślnymi zakazami niż u nas na Ziemi. I najstraszliwszy zakaz to zakaz wiedzy, jej rozwoju i doskonalenia. Każdy może stworzyć sobie własne wyobrażenia otaczającego go świata, nie odwołując się do wiedzy, którą nie dysponuje. Ale przecież tylko wiedza może dać mu nie iluzoryczną, ale prawdziwą informację o świecie, pod którego niebem żyje.

– A po co mu ona? Każda nauka wywołuje tylko zaburzenie myśli i uczuć, a my kształtujemy pogodę ducha i przekonanie o swojej słuszności, wysoką ocenę samego siebie i wysoki pułap dążeń.

– Do czego?! – zawołał gniewnie Bibl, zdumiony filozoficzną ograniczonością Nauczyciela, i natychmiast pomyślał, że techniczne kwalifikacje umysłu twórcy cywilizacji na Hedonie mogą nie być proporcjonalne do jego zasobów wiedzy filozoficzno-społecznej. – Dążeń? Pytam: do czego? Do idiotyzmu Aory? Tępych rojeń Nirwany? Ogłupiającego nieróbstwa waszych Hedończyków? Nic dziwnego, że w świecie, który hołduje podobnym dążeniom, ani myśl, ani rozum, ani prawda nie cieszą się uznaniem.

– W waszym społeczeństwie – „usłyszeli” w odpowiedzi Kapitan i Bibl – kierują się zasadą: od każdego według jego zdolności, każdemu według jego pracy. Ale przecież praca to źródło niewoli. W takim społeczeństwie nikt nie jest wolny.

– Jak wiadomo, człowieka ukształtowała praca – pouczająco powiedział Bibl. – Najlepsze umysły na Ziemi w ciągu dwóch tysięcy lat marzyły o szczęściu i doskonaleniu się, jakie daje praca. Nie wymieniam nazwisk, nie znacie ich, ale to, co oni twierdzili, odnosi się do każdego społeczeństwa w dowolnym zakątku galaktyki. Każda praca jest szlachetna. Przecież to, co w naszym świecie jest najpiękniejsze, zostało stworzone mądrą ręką człowieka i wszystkie nasze myśli, wszystkie idee wynikają z procesu twórczego. Nie będę powtarzać, że są to prawdy, które zna każda istota rozumna. Nie wątpię, że tak było i z tobą. Ale prowadząc śmiały, choć wątpliwy eksperyment, zbudowałeś model społeczeństwa o innej strukturze społecznej: część ludzi została uwolniona od pracy i właściwie ta część przestała być ludźmi, zeszła do poziomu dobrze wytresowanych zwierząt, które uważa się za biologicznych przodków człowieka. Innym zaś zaszczepiono rozkoszowanie się pracą, niewiele różniące się od narkotycznych upojeń Nirwany. I w jednym i w drugim przypadku regulatorem sposobu bycia jest mit.

Szara bryłka komórek nerwowych zawieszona w akwarium przesłała swój bezdźwięczny odzew. Przy dużej dozie wyobraźni można w nim było nawet „usłyszeć” ironię.

– Czy praca, którą, jak mówisz, tak zachwycają się na Ziemi, nie jest dla człowieka źródłem rozkoszy?

Tym razem rozgniewał się Kapitan.

– Tak, jest – oświadczył. – Ale nie ogłupiająca i beztreściowa, wymagająca równie ogłupiającego wypoczynku. Taka praca na Ziemi wykonywana jest przez maszyny. Nie wiem, dlaczego nie zrobiono tego tutaj. Przecież nawet tam, gdzie wymagane są najwyższe kwalifikacje, nikt niczego nie tworzy, nie ulepsza, nie doskonali. Wykluczyliście wszelką twórczość, stłumiliście myśl wynalazczą, każdą próbę wymyślenia czegoś nowego, ulepszenia, zmiany. Wszystko jest stabilne, niezmienne i niewzruszone. I mimo wszystko to praca Błękitnego Miasta jest podstawą i fundamentem waszej cywilizacji. Jeżeli się go zniszczy, rozpadnie się i Aora, i Nirwana. Rozsypie się w nicość cała dwuwarstwowa konstrukcja waszego idealnego świata.

Tym razem akwarium nie przekazało repliki. Mózg milczał, jedynie gdzieniegdzie wyraźnie widać było pulsowanie. Być może, przesuwały się w nim daleko wyprzedzające ludzką myśl szeregi asocjacji, rozważając i oceniając sądy Ziemian. Kapitan i Bibl popatrzyli po sobie ze zdziwieniem. Co to takiego? Koniec rozmowy? Ale długo wyczekiwana odpowiedź doszła wreszcie do ich świadomości w lakonicznym sformułowaniu:

– Bez Aory i Nirwany nie potrzebuję Błękitnego Miasta. To jeden ze składników technosfery mojego świata.

– Jeżeli zniknie ziemska technosfera – odparł Kapitan – człowiek ją zrekonstruuje. Czy Hedończyk może zrobić to samo?

– Nie.

– Ale przecież można go nauczyć konstruować, budować, robić odkrycia.

– Nie. Cykle nauki są stabilne i niezmienne.

– A psychika? Myśl? Poszukiwanie?

– Byt żywej materii został zaprogramowany na wieki.

– Więc powtórzę myśli Bibla. W waszym świecie nie ma więcej życia niż w zamarzłym amoniaku na martwych planetach.

– Przemyślę wasze opinie i jeżeli uznam je za słuszne, dowiecie się o tym nie ode mnie.

Mózg zamilkł i natychmiast obaj Ziemianie bez uzgadniania i wahania, poruszani obcą, choć nieodczuwalną wolą, wyszli z białej piany sali na wydeptaną w niskich zaroślach łączkę, na której stał ich pojazd.

Łącze z czarną pustynią znaleźli po dziesięciu minutach i dopiero wtedy Kapitan ostrożnie zapytał:

– No i jak?

– On myśli sto razy szybciej od nas – odparł Bibl.

– I co z tego?

– Być może informacja została już przekazana Koordynatorowi. Mam na myśli poprawki do programu.

– Jakie?

– Wynikające z naszej rozmowy. On nie będzie się łudzić, ani oszukiwać, ani pocieszać iluzjami. – Bibl mówił zagadkowo, jakby niechętnie.

– Nic nie rozumiem – powiedział Kapitan. – Co pan ma na myśli?

– Obawy – Bibl bardzo blisko przysunął usta do ucha sąsiada. – A co się stanie, jeżeli zgodzi się z naszą oceną jego dzieła?

Kapitan zamyślił się.

– Trudno przewidzieć. To nie jest ludzki mózg. Nawet nie mózg geniusza. To supermózg.

– Wniosków, oczywiście, przewidzieć nie można. Ale można snuć przypuszczenia. Jeden z wariantów: zniszczyć stację i nas, bo nasze; świadectwo może mieć dla niego niepożądane skutki. Ale osobiście niewierze w takie rozwiązanie. Tak postąpiłby umysł niski, tchórzliwy, niedoskonały. Bardziej niebezpieczne jest coś innego: może zniszczyć siebie i swoje dzieło.

– Razem z nami?

– Być może, jeżeli mu się nie przeszkodzi.

– Kto?

– Choćby my. Kapitan chrząknął.

– A więc trzeba się pospieszyć.

Stacja już była blisko. Po kilku minutach na jej tle ukazały się figurki biegnące na spotkanie „Portosa”. Kapitan zatrzymał maszynę:

– Co się stało?

– Liliowe słońce zgasło – oznajmił Mały.

Rozdział V

Koniec Nauczyciela. Myślowy atak.

Liliowego słońca rzeczywiście nie było. Rozrzucone łukiem od horyzontu do zenitu, odchylając się w bok od palącego słońca pustyni słabo świeciły granatowe, niebieskie i zielone, przypominające uliczne, karnawałowe lampiony, zapalone w dzień.

– Koniec Nirwany – powiedział Bibl.

– Może zgasło tylko odbite słońce – pomyślał głośno Kapitan. – Nie; wiem, jaką rolę grają te słońca w zamkniętych przestrzeniach światów.

Bibl spojrzał na zegarek.

– Minęło trzydzieści osiem minut od chwili naszego wyjścia. Zniszczyć przez ten czas cały świat bez śladu to zadanie, któremu, jak sądzę, nie podołałaby nawet ich technika.

– Dlaczego zniszczyć? Po-o co? – zapytał, jąkając się, Alik. Ani on, ani Mały niczego się nie domyślali. Bibl przedstawił im swoją hipotezę:

Zniszczenie Aory też nie wymaga długiego czasu. Zielone słonce zgaśnie później, ponieważ związany z nim świat stanowi zbyt wielką masę żywej materii. – Błękitne Miasto zostawią na koniec – Tam bowiem znajduje się mechanizm likwidacji. Najpierw zagładzie ulegną ludzie, potem maszyny. Następnie poziomy, chodniki i kabiny regeneracyjne. Na zakończenie samolikwiduje się Koordynator. Coś w rodzaju żądła skorpiona.

– A nasza stacja?

– Zaraz się dowiemy. W każdym wypadku, spróbujemy. Jedziemy.

– Dokąd?

– Do Nauczyciela. Dopóki zielone słońce nie zgasło całkiem.

Łącze znaleźli w tym samym miejscu. Zielona plama mgły z rozpływającymi się brzegami. Przeszli je tak samo, jak pół godziny temu. Na wszelki wypadek włączyli deflektor, ale wskazówka indykatora, która sygnalizowała opór pola, stała w miejscu: energetyczne przegrody już nie działały.

Jechali milcząc, w napięciu, skoncentrowani. Tylko Alik się gorączkował:

– Nie rozumiem, dlaczego to robi. Szok nerwowy czy też słabość ducha.

– On nie ma duszy.

– No to woli. Woli oporu, walki. Bardziej logiczne byłoby zniszczyć nas.

– Bardziej logicznie dla umysłu ludzkiego – wtrącił Bibl. – Ale to nie umysł. To worek z informacjami. Nowa informacja, którą wprowadziło nasze działanie, sprawiła, że poprzednia stawała się logicznie bezwartościowa, niszczyła przekonanie o doskonałości modelu. A skoro nie ideał, to błąd. Naprawić błędu nie można, program nie przewidział poprawek. Ale uwzględniał prawdopodobieństwo błędu i samolikwidacja, być może, była zaprogramowana. Potrzebny był impuls. I myśmy go dali.

Kapitan zatrzymał „Portosa”. Wszystko było jak poprzednio, z tą tylko różnicą, że w białą mgłę weszło nie dwóch, lecz czterech. Wydawało się, że w jej wnętrzu nic się nie zmieniło. Pośrodku ciągle wisiała przezroczysta bryła akwarium i szara grudka, podobna do gigantycznej galaretowatej meduzy, była widoczna chyba jeszcze wyraźniej. Jednakże Kapitan zauważył różnicę. Akwarium wydawało się bardziej przezroczyste i szara grudka opuściła się niżej na dno, jeżeli dnem można by nazwać jego dolną, przezroczystą płaszczyznę. Już nie poruszała się i nil pulsowała.

– Płyn został wypuszczony – stwierdził Kapitan, podchodząc bliżej! Mały i Alik, którzy po raz pierwszy znaleźli się w tej białej kipieli, rozglądali się wokoło nic nie rozumiejąc.

– To on? – spytał Alik, wskazując galaretowatą masę. – Nauczyciel?

– To co było Nauczycielem – powiedział Bibl. – Odżywczego płynu I już nie ma. Teraz niszczą całą jeszcze zachowaną żywą i martwą materię.

– Kto niszczy?

– Maszyny. Doczekały się swojej chwili. Trzeba się stąd wynosić, dopóki działa teleportacja.

Teleportacja działała. Pojazd czekał z włączonym silnikiem, łącze znaleźli natychmiast. Czarne lustro pustyni otwierało drogę do Błękitnego Miasta.

– Granatowe również gaśnie – powiedział Mały, spojrzawszy na i niebo.

Granatowe słońce rzeczywiście już zblakło. Mętny, ultramarynowy; krąg rozpuszczał się powoli w błękitnym niebie. Poniżej, na przecinającym zenit łuku, pozostały tylko dwa niewygasłe pozorne słońca – zielone i niebieskie. „Jeszcze pół godziny” – pomyślał Bibl spojrzawszy na zegarek. Program likwidacji hedońskiego modelu świata działał z bezlitosną konsekwencją. Zniszczenie przestrzeni Zielonego Lasu zajmie nie mniej niż godzinę, a może nawet więcej – objętość żywej masy była zbyt wielka. Czy w mieście zdają sobie z tego sprawę? Trzeba natychmiast porozumieć się z Fiu albo z Druhem. Ale jak mają się porozumieć, jeżeli spotkanie takie nie było przewidziane? Może wypróbować emocjonalne echo?

– Słuchajcie. Wezwijmy razem Fiu albo Druha. Lepiej Fiu. On wie więcej. Wywołujemy wszyscy razem.

Fiu zgłosił się od razu. Jego ptasi głosik zapiszczał w hełmach.

– Jestem gotów.

– Nauczyciela już nie ma – powiedział głośno Kapitan. – Najprawdopodobniej na jego rozkaz Koordynator wypuścił z pojemnika odżywczy płyn. Mózg zginął.

– Przewidzieliśmy tę możliwość – natychmiast rozległa się odpowiedź Fiu. – Słyszeliśmy waszą rozmowę z Nauczycielem. Wiele nowego, wiele myśleć.

– Myśleć należy o jednym – jak ocalić Błękitne Miasto. Obecnie Koordynator niszczy planetę. Nirwana została spalona, rozpylona albo starta. Liliowe słońce zgasło. Teraz gaśnie granatowe. Za nim zniknie zielone Jeżeli jest możliwość powstrzymania Koordynatora, nie zwlekajcie. Macie niewiele ponad godzinę ziemskiego czasu.

– Mogę w przeciągu dwóch minut spalić Koordynator. Promiennik mam ze sobą w wozie – wtrącił się Mały.

– Nonsens – przerwał mu Kapitan. – Koordynator nie powinien być zniszczony. Jeszcze się przyda ludziom.

– Wiemy o tym – znowu odparł Fiu. – Czekamy na was w „cyrku”. Spieszcie się. Przy wejściu do miasta spotka was Druh.

Dotarcie do Błękitnego Miasta zajęło mniej niż pięć minut. Wyłaniało się stopniowo, ukazywało się jak fotograficzny obraz w wywoływaczu, w błękitnej mgiełce nad czarną pustynią: najpierw mętny, z rozmytymi konturami, później, kontrastowo i żywo; wyraźnie i stereoskopicznie. Ale cała ta geometryczna gmatwanina płaszczyzn i uskoków, przemieszczonych poziomów i tęczowych chodników ulic nagle zmniejszyła się do wymiarów maleńkiej plamki – ludzika w lazurowej kurteczce, oczekującego ich przy znajomej granicy.

Nie ruszył się z miejsca, dopóki nie zatrzymali pojazdu i nie podeszli blisko. Jego twarz, zazwyczaj żywa, przyjaźnie uśmiechnięta, teraz była nieruchoma jak maska i tylko ta nienaturalna nieruchomość zdradzała uczucia, jakie go ogarniały. Nie wyrzekł ani słowa, tylko wskazał ręką przesuwający się obok chodnik i ruszył po nim, nie oglądając się wstecz. Czterej Ziemianie podążyli za nim” nie pytając o nic. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył Alik, obejrzawszy się za siebie, był dysk zielonego słońca, który zaczynał już mętnieć po brzegach.

Zeszli przy skrzyżowaniu „ulic” – chodników, przed znajomym wejściem do „cyrku”, w którym cicho poćwierkiwały dziesiątki, a może i setki prawie niemożliwych do odróżnienia ludzików w kurteczkach. Ziemianie, ubrani w takie same kurtki, odróżniali się od nich jedynie wzrostem. Wreszcie na centralnym placyku pojawili się: Fiu, Si i Os, jednakowi jak bliźniacy. „Dlaczego czterech? – pomyślał Alik. – Pewnie dlatego, że towarzyszyli Ziemianom w czasie ich pierwszej przechadzki po mieście. A może dlatego, że nauczyli się naszego języka. Przewodnicy, tłumacze. Allach wie…” Alik nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, uderzyła go całkiem inna atmosfera sali, sprawiająca wrażenie jednej, jedynej, naprężonej do granicy wytrzymałości struny. Jeżeli napiąć ją jeszcze trochę, pęknie. Nikt się nie uśmiechał, nie witał. Twarze, podobnie jak twarz towarzyszącego im w milczeniu Druha, również Przypominały maski ulepione z plasteliny.

– Mamy mało czasu – stwierdził Kapitan. – Liczy się każdy ułamek sekundy. Czy wyjaśnienia są potrzebne?

– Nie – Fiu pokręcił głową.

– Co wiecie?

– Izolowane przestrzenie są mechanicznie przekształcane. Materia się rozpada. Mechanizm zniszczenia jest automatyczny.

– Możecie go wykryć?

– Nie.

– Działać na odległość?

– Nie. Mechanizm jest regulowany przez Koordynator.

– Czy możemy porozumieć się z Koordynatorem?

– Z tego powodu?

– Tak. Otrzymać informację o miejscu, w którym znajduje się interesujący nas mechanizm, o jego skali i działaniu.

– Jeżeli pytania te nie są przewidziane w programie, odpowiedzi nie będzie.

– Szkoda – powiedział Mały. – Na wszelki wypadek mimo wszystko wziąłem ze sobą promiennik.

Ciche pogwizdywanie z amfiteatru zwróciło uwagę Fiu. Posłuchał przez chwilę i rzekł:

– Sale regeneracyjne są puste. Taśma zatrzymana. Reanimatorzy wyłączeni.

– Co to znaczy „wyłączeni”? – spytał Kapitan. – O ile dobrze rozumiem, mówisz o ludziach.

– Zdjęci z posterunków i przeniesieni do swych komórek. Tak nazywacie pomieszczenia, w których żyją.

Nowe pogwizdywanie z amfiteatru i kolejne lakoniczne doniesienie Fiu:

– Całkowicie wyłączone zostało sterowanie przyrodą i klimatem w izolowanych przestrzeniach – i cykle laboratoryjne, i przekształcanie pejzażu. Częściowo przeszkodziliśmy już temu pozostawiając naszych ludzi na swoich miejscach. Ale mechanizm zniszczenia jest automatyczny, znikną Hedończycy i otaczająca ich przyroda.

– A więc kolej na Błękitne Miasto?

– Najprawdopodobniej.

– Jeżeli zniszczymy Koordynator, to czy zdołacie opanować choćby podstawy sterowania miastem? Na przykład transport, aprowizację, łączność. – Kapitan nie ukrywał już niepokoju.

– Nie wiem, czy można zniszczyć Koordynator – zamyślił się Fiu i jego wypowiedź od razu straciła precyzję i pewność. – Ale pytani powinno być postawione inaczej. Czy zostanie powstrzymany proces niszczenia wszystkiego co żywe i martwe na planecie, jeżeli zniszczony zostanie Koordynator? Odpowiedź: nie wiem.

– Jedyną szansą ocalenia jest więc wprowadzenie nowych elementów do programu?

– Tal ale nie wiemy, w jaki sposób.

Każde wspaniałe odkrycie zawsze poprzedza nieoczekiwana, rozjaśniająca wszystko myśl. Właśnie taka myśl zaświtała Biblowi w tej strasznej chwili.

– Mam propozycję – powiedział po prostu. – Czym jest Koordynator? Maszyną działającą według wprowadzonego uprzednio programu. Przez kogo? Nauczyciela i jego grupę. Czy z biegiem czasu program ten był przekształcany, uzupełniany? Myślę, że tak. Wiemy o stałej wymianie informacji pomiędzy Koordynatorem i supermózgiem, który wchłonął całą sieć neuronową twórców tej cywilizacji. Czy było ich wielu? Najprawdopodobniej mniej, niż tu obecnych. To nasuwa pewien pomysł: co będzie, jeżeli każdy z nas w tej samej jednostce czasu prześle Koordynatorowi identyczny rozkaz myślowy? Powstanie potok informacyjny o prawie takiej samej albo nawet większej sile energetycznej, który, być może, będzie w stanie zastąpić falę myślową supermózgu. Zastosowaliśmy już coś podobnego wzywając was. Swego rodzaju emocjonalne echo. Niechaj będzie nim rozkaz dla Koordynatora: zatrzymać zniszczenie! Proszę przetłumaczyć. Fiu wydał kilka urywanych treli. Wszystko umilkło.

– Zestroić się – powiedział Bibl.

Fiu przetłumaczył.

– Przygotować się.

Fiu przetłumaczył.

– Już!

W odpowiedzi nie rozległ się ani jeden dźwięk. Tylko głowy wszystkich zwróciły się jednocześnie w tym samym kierunku. „Zatrzymać zniszczenie!” – bezdźwięcznie rozkazywał jednolity potok myśli.

Kilka sekund, a może nawet minut trwała prawie kosmiczna cisza. Tylko dalekie, ledwo słyszalne brzęczenie „ulic” – chodników przywoływało do rzeczywistości.

I nagle jakby pękła zbyt mocno napięta struna, zniknęło napięcie: wszyscy wokoło rozluźnili się i Fiu, zdejmując hełm, całkiem ludzkim gestem wytarł pokryte kroplami potu czoło.

– Sygnał został przyjęty – powiedział. – Zniszczenie zatrzymane. Koordynator podporządkował się.

– Ale przecież wiedział o śmierci mózgu – zawołał Alik – przecież to na jego sygnał automatyczne urządzenie wypuściło odżywczy płyn z akwarium.

– Koordynator to maszyna – powtórzył Bibl – maszyna zaprogramowana na podporządkowanie się potokowi myślowemu o określonej mocy energetycznej. Koordynator nie rozważa, lecz działa. Tak jak przypuszczałem, eksperyment udał się. Otrzymaliście sygnał zwrotny? – pytanie było już adresowane do Fiu.

– Tak – potwierdził Fiu.

– Słyszeli wszyscy?

– Wszyscy.

– Oprócz nas.

– Przecież my myślimy szybciej – powiedział Fiu. – Inne częstotliwości, inne fale. Zniszczony został cały materialny świat w fazie liliowej i granatowej oraz częściowo w zielonej.

– Co ocalało?

– Tylko nie zamieszkana, zalesiona część. Ale przecież mamy możliwość ją rozszerzyć i przebudować. Wszystkie systemy laboratoryjne i automatyka sterowania są w naszych rękach.

– Chwilowo jeszcze cały wasz park supermaszyn będzie musiał pracować na jałowym biegu – zauważył Kapitan – będzie regulować mechanizmy teleportacji i telekinezy, które są już zbędne poza granicach miasta, a wewnątrz miasta są bezużyteczne, tworzyć pramaterię do wytwarzania przedmiotów, których wy sami nie możecie wykorzystywał a których już nikt nie zażąda, będziecie jeździć na chodnikach tai i z powrotem odczuwając całą bezmyślność tych wędrówek. Nie można od razu rozbić konstrukcji i mechaniki Koordynatora, no i, oczywiście, rozbijać ich nie trzeba: przecież w swoim czasie przydadzą się i wam. Ale mimo wszystko nie radzę zdawać się na Koordynator. Przyglądajcie się sami. Uczcie się. Umieśćcie swoich ludzi we wszystkich kluczowych punktach kierowania. A przy okazji, w jaki sposób rozróżniacie ich specjalności?

– Według koloru włosów i oczu. Syntetyzatory to bruneci, łącznościowcy siwi, technicy natury rudzi. W podgrupach według koloru oczu: fizycy przestrzeni są czarnoocy, chemicy produktów spożywczych mają oczy zielone.

– Bydlęcy sposób – westchnął Kapitan. – W przyszłości musicie się nauczyć rozróżniać ludzi w inny sposób. Musicie nauczyć się wielu rzeczy.

Zająknął się i pomyślał o paradoksalności sytuacji, w jakiej znalazło, się to nowo narodzone społeczeństwo. Wszystko, czym włada, nie należy do niego. Musi ono w nowy sposób pracować, wychowywać i przygotowywać zmianę, poznawać i przeobrażać świat, przekształcać pracę w twórczość i zmusić Koordynator do służby ludziom: jako potężną, ale posłuszną im maszynę cybernetyczną. Nie, nie można teraz pozostawić tej maleńkiej ludzkości bez rady i pomocy. Ich misja na Hedonie nie jest jeszcze zakończona, przybiera tylko inną skalę i formy. Kapitan popatrzył na figurki w błękitnych kurteczkach i w oczach najbliżej siedzących odczytał nadzieję i prośbę.

– . Nie bójcie się – oświadczył – najważniejsza rzecz została zrobiona: stworzony został supermózg, zbiorowy mózg wszystkich tu obecnych, który potrafił podporządkować sobie maszynę. Niech ten zbiorowy mózg będzie władzą waszego społeczeństwa, jego radą naczelną. A wy wybierzecie w radzie organ roboczy, komitet, zajmujący się bieżącymi problemami. Z tym właśnie komitetem będziemy się spotykać. Wy myślicie szybciej i szybciej dacie sobie radę z trudnościami, nasze sugestie mogą tylko wam w tym pomóc. W rozbitym pucharze waszej cywilizacji zachowała się rzecz najważniejsza – jego zawartość, a naczynie sami musicie ulepić, takie, jakiego będzie wymagać życie.

Różowym chodnikiem wrócili do „Portosa”. Nikt ich nie odprowadzał.

– Zwołajcie pierwsze posiedzenie rady – powiedział Kapitan.

Rozdział VI

Pole akustyczne. Od czego zacząć?

Nie rozmawiali o minionych zdarzeniach. Kiedy wracali do stacji, Kapitan wydał polecenie: żadnych pytań, rozważań, gadaniny, po obiedzie spać I chociaż krytyczne chwile już dawno minęły, nie dawał wciągnąć się do dyskusji. Dlatego też jedli obiad w milczeniu, niechętnie żując pospiesznie odgrzane konserwy. Tylko lody w zamrożonych tubkach wprowadziły pewne ożywienie.

– Nie lubię w tubkach. Przeżytek minionego wieku – z niezadowoleniem skrzywił się Alik.

– Mnie podczas upałów wszystko jedno, byle dużo – powiedział Mały, ziewając przeraźliwie.

– Mieliście iść spać! – przypomniał Kapitan. – Kończyć jedzenie i marsz do łóżek.

Mały posłuchał, lecz Alik, który już wstał zza stołu, zaryzykował pytanie:

– A może wysłalibyśmy radiogram na Ziemię? Przygotuję tekst.

– Nie potrzeba – uciął Kapitan. – Spać!

Alik posłuchał wzburzony i zły. Kapitan zachowuje się jak kapral. Alik nigdy nie widział kaprala – wojska już dawno nie było, ale zapamiętane z książek zwroty zapadają w pamięć mocno i na długo. Rzucił się na łóżko, lecz monotonne chrapanie Małego, dobiegające spoza uchylonych drzwi, nie pozwalało mu się skoncentrować. Nirwana. Pętla. Szara grudka na tle pustego akwarium. Emocjonalne echo. Coraz bardziej chciało mu się spać. Może Kapitan nalegał nie bez racji? Alik ziewnął szeroko i zasnął po dziecięcemu łatwo i spokojnie.

– Wszyscy na pokład! – obudził go Mały.

– Co się stało? – Alik jeszcze niezupełnie się obudził.

– Wieczorna herbata i kolejna narada.

Alik przypomniał sobie wszystko i rozzłościł się. Czy Kapitan ma prawo wtrącać się w prywatne życie załogi? Dlaczego Alik i Mały nie mają prawa rozważyć tego, co się zdarzyło i prosić Bibla o wyjaśnienia? DI czego Kapitan wysyła wszystkich spać jak pięcioletnie dzieci?

Wypił w milczeniu swój kubek indyjskiej herbaty, nawet nie podnosząc wzroku na Kapitana. A ten oczywiście zauważył to:

– Gniewasz się? Na kogo, synu? Na mnie?

– Zgadł pan, Kapitanie – Alik wreszcie odważył się na otwartą walkę – na pana. Nie jesteśmy na statku ani na wachcie. Tylko dlatego pozwolę sobie powiedzieć wszystko, bez względu na subordynację. Nie interesuje się pan zdaniem załogi, Kapitanie. Wydając polecenie: „Żadnych rozważań nad tym, co się zdarzyło, żadnych pytań. Spać!”, nie wyjaśnił pan, jakie nadzwyczajne okoliczności wywołały taką konieczność, dlaczego w biały dzień trzeba było kłaść się do łóżek i komu mogły zaszkodzić przyjacielskie rozmowy o tym, co się zdarzyło. Nie wyjaśnił pan również dziwnej, z mojego punktu widzenia, odmowy wysłania na Ziemię radiogramu o wydarzeniach już całkowicie jasnych i określonych. Odpowie pan: nad rozkazami się nie dyskutuje, tylko się je wypełnia. Ale samo wypełnianie to za mało. Konieczne jest również zrozumienie rozkazu i szacunek dla niego. W danym przypadku nie było ani jednego, ani drugiego.

Tyrady Alika wysłuchano, nie przerywając mu: Bibl uważnie, ale bez zainteresowania, Mały z obojętną miną: „Chciałbym mieć twoje zmartwienia”, a Kapitan z uśmiechem, raczej dobrodusznym niż surowym.

– No cóż, jasne – odparł – lepiej późno niż wcale. Przyznam, byłem kategoryczny: nie doradzałem, lecz rozkazywałem. Wyjaśnienia wywołałyby niepotrzebne protesty i sprzeciwy, takie, jakich wysłuchaliśmy. Spytam tylko, czy zasnęliście od razu po położeniu się do łóżek?

– Natychmiast – odparł Bibl.

– Nawet nie pamiętam, jak znalazłem się w łóżku – przyłączył się Mały.

Alik milczał, opuściwszy oczy: jego rozmyślania w łóżku też chyba nie trwały zbyt długo.

Kapitan uśmiechnął się:

– A przecież to właśnie przewidywałem. Poranne wydarzenia – gasnące słońca, śmierć Nauczyciela, emocjonalne echo i nasz udział w myślowym wezwaniu Koordynatora, nie mogły nie wywołać przeciążenia naszego układu nerwowego. Konieczne było odprężenie i uzyskaliśmy je. A teraz o odmowie wysłania komunikatu na Ziemię. Przecież to laserogram. Dziurawienie przestrzeni kosmicznej laserem wymaga ogromnej ilości energii, a my wciąż jeszcze jesteśmy ograniczeni zasobami energetycznymi i niewystarczającą mocą aparatury. Alik wie o tym doskonale, ale uważa, że wydarzenia na planecie wszystko już wyjaśniły, i wysłałby mniej więcej taki komunikat: „Technokratyczna dyktatura na Hedonie zniszczona. Władza w rękach wolnych wybrańców narodu. Zapewnione przyjacielskie kontakty. Czekamy na polecenia”. Czyż nie tak, Alik?

Alik milczał. Najprawdopodobniej taki właśnie tekst przedstawiłby Kapitanowi.

– Nie uważam, że taki komunikat odpowiadałby prawdzie, a tym bardziej był na czasie. Po pierwsze, nie dyktatura technokratyczna, lecz władza superkomputera w Błękitnym Mieście, która zresztą jeszcze nie jest zniszczona. I wcale nie trzeba jej niszczyć, tylko podporządkować woli i rozumowi człowieka. Po drugie, żadnych poleceń chwilowo nie oczekujemy. Sami się zorientujemy. A kiedy się zorientujemy i rzeczywiście będą konieczne polecenia i żądania, żądać i polecać będziemy my; w Służbie Kosmicznej na Ziemi wiedzą o tym i rozumieją to. Oto dlaczego nie zgodziłem się na propozycję Alika.

Alik słuchał otworzywszy szeroko oczy. Jego gniew i zakłopotanie zostały już stłumione przez pragnienie zadawania pytań, zakazanych do wieczornej rozmowy.

– Jednego tylko nie rozumiem – zaczął, gdy tylko zamilkł Kapitan – dlaczego Nauczyciel zdecydował się zniszczyć wszystko to, co stworzył, po jednej i to niezbyt długiej rozmowie z wami. Przecież to nie był zwykły mózg, lecz supermózg. Nie miał żadnych wątpliwości co do słuszności waszej oceny, nie wysuwał żadnych kontrargumentów, nie podjął próby obrony swego dziecięcia? Przecież nawet zwyczajny, nie genialny, ale po prostu przekonany o swojej słuszności człowiek nie od razu zgodzi się z wami, jeżeli go nie przekonacie. Odpowiedział mu zamyślony, jak zwykle nieco apatyczny, Bibl:

Człowiek, owszem. Ale Nauczyciel to nie człowiek. To wyabstrahowany rozum o tak wysokim poziomie myślenia, że nawet nie można go zestawić z ludzkim. Myślał setki razy szybciej niż my i zdążył przemyśleć, wiele razy przemyśleć, jak powiedziałeś, to co od nas usłyszał. Dlaczego zgodził się z nami, choć przekonywaliśmy go niezbyt gorąco, dlaczego nie bronił swego dziecięcia? Ależ po prostu dlatego, że zrozumiał, od razu zrozumiał, że to my mamy rację, a nie on. Człowiek, nawet podświadomie przekonany, mógł jeszcze dyskutować, oponować protestować, wysuwać kontrargumenty. Ale Nauczyciel był pozbawiony takiego emocjonalnego aparatu, nic na niego nie wywierało presji, oprócz, być może, więzi z cywilizacją, która go zrodziła; ta naga w swojej czystości myśl w minimalnych ułamkach sekundy wszystko rozważyła, oceniła, zestawiła i zgodziła się z nami.

– Mówi pan: superrozum – wybuchnął Alik – ale czy zniszczenie planety było przejawem rozumu?

– Myślę, że decyzja zniszczenia planety nie należała do superrozumu, lecz do Nauczyciela-człowieka. Gdzieś na dnie tego szarego worka z informacjami drzemała pamięć człowieka genetycznie związanego z technokratyczną i z jakiegoś powodu wygasłą cywilizacją. Na jej technicznej podstawie zbudował swój pasożytniczy model. I właśnie ta dawna J pamięć podpowiedziała mu decyzję, w momencie gdy przekonał się o bezowocności swego tworu. A w „niebieskie kurtki” nie wierzył, uważając ich za warstwę usługową, tak jak pomocniczy jest układ krążenia, odżywiający wysoko rozwinięty układ nerwowy. My byliśmy po prostu bardziej dalekowzroczni. W dwuwarstwowym modelu Nauczyciela znalazły się zarodki społeczeństwa, które może się rozwijać samodzielnie i i samodzielnie doskonalić. Słyszeliśmy już pierwszy krzyk noworodka, widzieliśmy jego pierwszy krok w przyszłość. Teraz stoi przed nami inne zadanie… – Bibl zastanowił się chwilę. – Pomyślmy, od czego zacząć?

Ekran wideoskopu, który pozwalał obserwować otoczenie stacji bez „martwych pól”, zmętniał nagle. Mglista zasłona wzdymała się i opadała jak źle napięty żagiel. Ale najciekawszy był nie optyczny, lecz akustyczny cud.

Ekran przemówił. Właściwie powtórzył mechanicznym, monotonnym głosem ostatnie słowa Bibla:

– Od czego zacząć?

Siedzący przy stole zamilkli, ze zdziwieniem popatrzyli po sobie i spojrzeli na niewidzialnego rozmówcę spoza ekranu.

– Może to echo? – wysunął sugestię Mały.

– Nie, to nie echo – zazgrzytał ekran – to my pytamy. Wysłuchaliśmy waszej rozmowy i czekamy na radę. My rzeczywiście nie wiemy, od czego zacząć.

– Fiu? – spytał Kapitan. – Jest tu i Fiu.

– Jak się wam udało przekazać dźwięk? Przecież hełmy nie są do tego przystosowane.

– Utworzyliśmy zdalne pole akustyczne. Metoda stałych impulsów z automatyczną korekturą.

– Za pomocą Koordynatora?

– Nie, sami.

– Zawsze byłem zdania, że tutejsi chłopcy dadzą sobie radę bez niańki – stwierdził Mały.

– Czego chcecie? – spytał Kapitan.

– Rady, od czego zacząć? Zaraz. Natychmiast.

– Dlaczego zaraz i natychmiast? Czy nie lepiej byłoby odłożyć rozmowę do jutra? Moglibyśmy wszystko przemyśleć i przygotować się.

– Już myśleliście. I nie raz, wiemy. A z Nauczycielem rozmawialiście bez przygotowania. Najlepsze idee zawsze rodzą się od razu.

– Nie zawsze – uśmiechnął się Kapitan – i nie zawsze są najlepsze. Ale jeżeli chcecie, możemy zacząć. Kolejno. Od Alika. Alik, rozumiesz?

Różowawa zasłona mgły zachęcającego drgała. „Jak żywa” – pomyślał Alik, potrząsnął głową i powiedział bez zająknięcia jak na egzaminie:

– Od czego zacząć? Od wyzwolenia się spod władzy Koordynatora. W jaki sposób? Bardzo prosty. Jeszcze jeden myślowy atak i otrzymacie od Koordynatora pełne informacje o liczebności mieszkańców, o strukturze poziomów, sekcji czy sektorów, jak się tam one u was nazywają. A następnie, po ustaleniu liczby ludzi, którym nie usunięto jeszcze elektrod, należy przeprowadzić tę samą operację, jaka już was wyswobodziła, przeprowadzić ją metodycznie, bez pośpiechu i bez ukrywania się, w salach regeneracyjnych, które staną się waszą kliniką, szpitalem, w których leczyć będą wszystkich, wszystkich, a nie wybranych. Leczyć, a nie kierować do atomowego dezintegratora. Nauczcie się szanować człowieka, jego życie i wolność, pracę i odpoczynek. Przy okazji, o odpoczynku. Być może są tacy, którym podoba się ta bydlęca tortura śmiechu, a więc zachowajcie ją dla jej zwolenników. A innym dajcie wolny wybór form wypoczynku, rozrywki. Dajcie ludziom widowiska dostępne dla nich, ale rozwijające ich intelekt, a nie tłumiące go. Nie wiecie, co to takiego ziemskie kino czy telewizja, ale spróbujcie wykorzystać waszą technikę do przetwarzania myślowych obrazów we wzrokowe, a wtedy wyobrażane może stać się widzialnym. A jeszcze lepiej będzie, jeżeli wyślecie kogoś spośród tych, którzy znają nasz język, na Ziemię pierwszym przybyłym tu kosmolotem. Najlepiej Si lub Osa albo obu razem. Obejrzą i zapoznają się ze wszystkim na miejscu i zapamiętają to, co przyda się wam najbardziej.

– Dobrze, Alik – pochwalił go Kapitan i spytał: – Czy są pytania?

– Słuchamy – metalicznie odezwał się ekran.

– W porządku – odparł Kapitan. – Teraz ty, Mały.

– Ja? – spytał Mały. – A czegóż mam ich uczyć, skoro dysponuj taką techniką? Niech ją wykorzystują dla siebie. Telekineza. Teleportacja. Idź tam, gdzie masz ochotę, zamiast tłuc się na trzęsących chodnikach. I rejestratory życzeń niech odbierają te życzenia tu, na poziomach. Żądaj, czego chcesz, ubieraj się, jak chcesz, nie w takie same kurtki jak w koszarach. I jedzenie nie koszarowe, lecz według recept z Aory.

– I bójki – wtrącił ironicznie Kapitan. – Chcesz „bicz”, proszę bardzo, tłuczcie się nawzajem po pyskach… Nie, na realizację hasła „według potrzeb” jeszcze za wcześnie. W sprawie odzieży – zgoda, nie podoba się komuś niebieska, niech nosi zieloną, ale odzież robocza powinna być wygodna i prosta. Może odmienna dla przedstawicieli różnych zawodów – to na pewno lepsze, niż hodowanie blondynów albo brunetów. Ale korzystanie z techniki bez ograniczeń, to rzecz chwilowo jeszcze nie dla nich. Trzeba najpierw wyzwolić świadomość, wychować pełnowartościowego, rozumnego człowieka, bo inaczej nawet się nikt nie zdąży obejrzeć, jak z niebieskiej kurtki wylezie Hedończyk. Mimo wszystko wolność, przyjacielu, to uświadomiona konieczność. Uważam, że wiele elementów tutejszej techniki trzeba będzie na razie wyłączyć. Niej wiem, czy mnie właściwie zrozumieją…

– Zrozumieją – potwierdził ekran.

– Tym lepiej. Usuńcie granice przestrzenne i otaczajcie miasto zielonym pierścieniem. Niech dzieci mieszkają w lesie i oddychają ozonem.

– Jednocześnie przemodelujcie cały system rodzenia i wychowania dzieci – wtrącił Bibl. – Zaprzestańcie przeszczepu klatek i fabrycznej produkcji sobowtórów według z góry określonych wzorców.

– A czy u was nie ma bloków macierzyńskich? – zapytał ekran.

– Dzieci rodzą się i wychowują w rodzinie.

– Nie rozumiemy. Co to takiego rodzina?

– To rodzice dziecka, ojciec i matka, dzieci i wnuki. Dajcie każdej kobiecie radość macierzyństwa i świadomość odpowiedzialności za wychowanie dziecka, dopóki z pomocą jej nie przyjdzie szkoła. Przenieście wszystkie szkoły do lesistej strefy, tak jak robili to Hedończycy. Ale cały system oświaty musi być przekształcony. Nie mity o świecie, lecz poznanie świata. I nie tylko sterowanie techniką, ale zrozumienie techniki, jej źródeł, struktury jej możliwości.

– Kto da nam tę wiedzę, Koordynator? – spytał ekran.

– Nie – odparł Kapitan. – Koordynator powinien zostać posłusznym narzędziem waszej woli i rozumu. To mądra i pewna maszyna z wielkim zasobem zgromadzonych informacji, ale mimo wszystko tylko maszyna, automatyczne urządzenie regulujące, jakie u nas nazywamy komputerem. Powinniście poznać wszystko to, co wie Koordynator i zmusić go, by robił to, co umie. Proces trudny i długi, ale na tym polega wasze bodaj najgłówniejsze zadanie. I przy rozwiązaniu go jesteśmy z wami. I to nie tylko my czterej. Na nasze wezwanie przybędą z Ziemi inni, którzy pomogą wam stać się gospodarzami waszego świata, stworzyć kadry własnych uczonych, inżynierów i wychowawców nowego pokolenia. Na tym, jak myślę, możemy w chwili obecnej zakończyć.

I ekran zgasł, a właściwie zblakła i rozpłynęła się pulsująca na nim różowa błonka.

Akustyczne pole Hedony wchłonęło wszystko, co zostało tu powiedziane.

– A więc, pozostajemy na Hedonie, Kapitanie? – ostrożnie upewnił się Alik.

– Takiej ciekawej pracy chyba nie odstąpimy innym – powiedział Kapitan i zwracając się do siedzących obok Bibla i Małego, dodał: – Liczę na was, ziomkowie.

– A ja? – przestraszył się Alik.

– Ty zostaniesz wraz z nami do pierwszej ziemskiej ekspedycji, a potem wyruszysz na Ziemię razem z Osem i Si, pokażesz im wszystko, co trzeba, i wrócisz wraz z nimi, jeżeli zechcesz. A teraz, mam nadzieję, zrozumiałeś, dlaczego przed kilkoma godzinami odmówiłem wysłania komunikatu na Ziemię. Wtedy jeszcze nie nadszedł czas. A teraz już nadszedł. Dyktuję.

– Może włączyć zapis magnetofonowy? – spytał Alik.

– Nie trzeba. Pisz. „Raport szósty. Dwuwarstwowa cywilizacja na Hedonie przestała istnieć…” Przekreśl „na Hedonie”: wiadomo, gdzie…Po naszej drugiej rozmowie z Nauczycielem, w której udowodniliśmy mu brak perspektyw, bezmyślność i nieludzkość jego pasożytującego nieśmiertelnego gatunku…” Stop! Wykreśl wszystko od słów „brak perspektyw i bezmyślność”: długie i napuszone. Napisz tak: „…udowodniliśmy niemoralność jego eksperymentu, Nauczyciel odebrał sobie życie, uprzednio programując w Koordynatorze zniszczenie wszystkiego, co żyje na planecie. Zniszczono wszystko, oprócz naszej stacji, Błękitnego Miasta i części zalesionej przestrzeni. Myślowy atak stu pięćdziesięciu wolnych mieszkańców miasta zgodnie z naszymi zaleceniami…” Poczekaj. Przekreśl „zgodnie z naszymi zaleceniami”, to nie takie istotne. A więc „myślowy atak” i tak dalej do „miasta… powstrzymał zniszczenie, zmieniając program. Władzę objął komitet i sądząc na podstawie przeprowadzonych już rozmów, istnieje szansa stworzenia tu modelu społeczeństwa socjalistycznego. Natychmiast wysyłajcie nie jedną, lecz kilka ekspedycji. Potrzebni są matematycy, elektronicy, cybernetycy biolodzy, nauczyciele i lekarze. Będziemy uczyć i uczyć się sami. Chwilowo wszystko”. Ostatnie przekreśl.

Загрузка...