Część trzecia. Błękitne słońce

Rozdział I

Kapitan gniewa się. Jeszcze jeden „sezam”.

Zatrzymali się dwadzieścia metrów przed miastem.

– Tutaj się rozstaniemy – powiedział Kapitan – mam nadzieję, z nie na długo.

– Jeżeli nie wrócicie do jutra, pojedziemy po was „Portosem” – burknął Mały.

– Nie rób paniki.

– Cała ta heca mi się nie podoba. Dlaczego nie bierzecie „Portosa. W razie potrzeby mielibyście i pojazd, i twierdzę.

– Pojazd tamtędy nie przejedzie, a twierdza nie będzie potrzebna.

– Wierzysz Nauczycielowi?

– Wierzę.

– To niech Bibl pójdzie pierwszy. Ty nie masz prawa ryzykować życia.

– Zgadzam się – przytaknął Bibl.

– Pozwólcie mnie – wtrącił się Alik, bez cienia nadziei, że go wysłuchają.

– Pomilczmy chwilę – zaproponował Mały.

Zapadła cisza. W głębi duszy wszyscy, oprócz Kapitana, zgadzali a z Małym: „Portos” w niczym nie przeszkadzał. Ich zdaniem, Kapitan upierając się przy pieszej przechadzce niepotrzebnie zwiększył ryzyko wyprawy.

Dowódca uśmiechnął się.

– Minęliśmy granicę – powiedział, wskazując jaskrawe odblaski czarnym szkliwie pustyni. – I mimo to wszyscy żyjemy.

– Na razie – westchnął Mały. – Chodź, Alik. Nie żegnamy się.

Gramy – pomyślał Kapitan. – Wszyscy jesteśmy ludźmi, wszyscy się boimy. Ale z»Portosa«mimo wszystko trzeba było zrezygnować. Na zaufanie trzeba odpowiedzieć zaufaniem”. Jeszcze raz przyjrzał się panoramie miasta. Z niewielkiej odległości przekształcała się ona w całkowicie niepojęty chaos form geometrycznych. Widoczności nie ograniczała ani mgła, ani pyłowe wichry. „Kolorowy nonsens – tak określił to Dok. – Miasto innego świata, być może, innego wymiaru, a mimo wszystko miasto”.

Po raz pierwszy miasto pojawiło się dziś rano, na drugi dzień po ich powrocie z Aory. Był to dzień pełen zamętu. Do obiadu spali, wypoczywając po bezsennej nocy, potem przez kilka godzin opowiadali i dyskutowali, przygotowując na Ziemię raport o zagadkach Hedony i znów do późnej nocy rozmyślali i dyskutowali. Hipotezy powstawały i były odrzucane, jak mylne odpowiedzi na pytania krzyżówki. Wymarłe zwierzęta z okresu jurajskiego? Dinozaury? Nie pasuje. Za mało liter. Pterodaktyl? Za dużo liter. Resztki jedzenia. Jakiego jedzenia? Pierwszego czy drugiego dania? Skorupka jajka? Nie pasuje. Ogryzek? Za mało liter.

Czy ich pobyt na Hedonie nie zmieniał się w taką beznadziejną krzyżówkę? Jaki jest ustrój na Hedonie? Może oświecony absolutyzm? Mózg to król, a Koordynator to władza wykonawcza? Może dyktatura? Czyja? Jakiejś elity technokratycznej? Przecież techniki nie ma. Ani jednego urządzenia. Ani przycisków, ani wyłączników. Anarchia? Podobieństwa owszem są. Ale przecież jakaś organizacja państwowa mimo wszystko istnieje. Nie w Aorze, ale gdzieś obok. A i w Aorze również wszyscy podporządkowują się testom, każdy może robić, co mu się żywnie podoba, ale informacje gromadzić musi. Bo jak nie, to do przeróbki, na taśmę regeneracyjną. Nie, anarchii nie ma: i literki nie te, i znaczenie nie pasuje.

– A jeżeli to dyktatura telepatyczna – wysunął sugestię Alik. – Mózg działa na psychikę, a Koordynator utrzymuje porządek.

– Nie, Alik – Kapitan odrzucił tę hipotezę – porządek panuje tylko w salach regeneracji. Ale to porządek taśmy, automatycznych działań, automatycznie sterowanych. Człowieka montują jak samochód, z części. Przywracana jest praca serca, potem oddychanie, krwiobieg, przemiana materii. Słyszałeś o tym, co robią z pamięcią. To nie ład, a nieład, marsz wstecz, upuszczony kamień Syzyfa.

– Ilu mieszkańców ma Aora? – zainteresował się Bibl.

– Około trzech milionów, jeżeli wierzyć Nauczycielowi.

– A więc trzy miliony dyktatorów. Nie mamy materiału porównawczego.

– Mamy – powiedział Mały. Nikt go nie zrozumiał.

– Sanatorium w Dubrowniku.

Kapitan aż gwizdnął z podziwu: ciekawa analogia!

– O co chodzi? – zdziwił się Alik.

– Sanatorium z automatyczną obsługą. Personelu nie ma. Ani sprzątaczek, ani salowych. Całe zaopatrzenie skomputeryzowane. Podyktujesz w „wejściu”, otrzymasz w „wyjściu”. Jeżeli zechcesz, dostaniesz płetwy do nurkowania, jeżeli zechcesz, befsztyk z cebulką. Całkowita swoboda. Tylko nie można naruszać przepisów. Ale przecież i w Aorze są przepisy. Dziwaczne, ale są.

Kapitan zamilkł zauważywszy uśmieszek Bibla.

– Zapomniałeś o czymś, Kapitanie.

– O czym?

– O obsłudze technicznej. Za ścianami sypialni, za pulpitami komputerów, przy tackach automatów kelnerskich, przy blokach aparatury rejestracyjnej. A przecież ta obsługa techniczna, to są ludzie! Obliczeniowcy, programiści, dyspozytorzy, regulatorzy taśm podawczych, po prostu mechanicy, majstrowie. Oni wcale nie są antagonistami kuracjuszy. Znajdują się w tej samej klasie społecznej. A w Aorze?

Kapitan zamyślił się.

– Nie wiem.

– Taka obsługa jest i w Aorze. Jej funkcjonariuszy widzieliście w salach regeneracji. Co o nich możecie powiedzieć?

– Dokładni, zdyscyplinowani – Kapitan zaginał palce – wymusztrowani.

– Przez kogo?

– Tego też nie wiem.

– Może jednak są to roboty?

– Nie sądzę. Jest w nich, pomimo ich automatyzmu, coś nieuchwytnie ludzkiego.

– Skoro tak, to jaka istnieje klasowa współzależność pomiędzy nimi i Aoryjczykami? Eksperymentatorzy i króliki doświadczalne, jak przypuszcza Alik, czy panowie i słudzy? Ludzie wywodzący się z różnych gatunków biologicznych, różnych cywilizacji, czy po prostu z dwóch klas – uciskanej i uciskającej? Antagoniści czy sojusznicy, przyjaciele czy wrogowie?

Kapitan znowu się zamyślił.

– Nieroby i pracusie – powiedział Mały. – Tylko to na razie wiemy. Pozostałe sprawy to ciemna magia.

– A może cywilizacje te są równoprawne? – zasugerował Bibl.

– Nauczyciel mówił tylko o jednej, konsumpcyjnej – przypomniał sobie Kapitan i zasępił się. – A może dalibyśmy spokój tym hipotezom? Kilku niewiadomych w tym równaniu jeszcze nie znamy. A więc zacznijmy jutro „rano. Od Błękitnego Miasta albo Nirwany.

Pierwsze ukazało się miasto.

Alik oznajmił o tym, wpadając do pokoju z maszynką do golenia w ręku. Paliło zwykłe rude słońce, ale błękitne już je dopędzało, mijając granatowe. Każdego ranka kolejność ich wschodów się zmieniała, i do tej pory Kapitanowi ciągle nie starczało czasu na to, aby wyliczyć ich orbity. A zresztą teraz interesowała go zupełnie inna sprawa.

Był to ten sam pamiętny widok, jaki ukazał się z tego samego okna podczas pierwszego dnia ich pobytu na stacji. Znane i nieznane bryły geometryczne spłaszczone, rozciągnięte, przekrzywione, pogniecione. Wszystko to pstrzyło się, mieniło wszystkimi barwami widma, gdzieniegdzie zastygało, obnażając bezkształt i brzydotę, gdzieniegdzie poruszało się, wiło. Barwy stawały się jaskrawe, to znów z wolna matowiały. Po pewnym czasie ten chaos przestawał drażnić. W niezwykłych załamaniach i krzywiznach pojawiał się swoisty rytm architektoniczny, fascynujący i przyciągający spojrzenie. Tym razem miraż był bliżej, w odległości około pół kilometra, i wcale nie drżał, ani nie rozpływał się. Dok się nie omylił: to było miasto! Obce, nieziemskie, wcale nie baśniowe, ale swą niewiarygodnością zapierające dech w piersi.

– Szykować „Portosa”? – zapytał Mały.

– Po co? To przecież dwa kroki. Dojdziemy piechotą.

– A osłona energetyczna?

– Zdjęta. To nie zwykłe łącze, ale zbliżenie faz.

Kapitan zrezygnował i z ziemskiej broni. Wzięli tylko „bicze” i paralizatory. Mały posępniał coraz bardziej. Gorąco pragnął pójść zamiast Bibla, ale kolejności pilnowano skrupulatnie. W równym stopniu przestrzegano zasady: dwóch na wyprawie, dwóch na stacji. Zresztą nie było powodów do niepokoju. Tylko własna nieostrożność, ryzykanctwo czy nieprzemyślane działanie mogły spowodować jakieś zagrożenie. Wszystko, co zdarzy się w trakcie wyprawy, może i powinno być przewidziane.

Kapitan i Bibl szli w milczeniu, nie mogąc oderwać wzroku od niezwykłego miasta. Strzelało wysoko w górę, ale właściwie nic nie sugerowało podziału na piętra. Tylko na różnych poziomach, a było ich dosyć dużo, Bibl doliczył się ponad szesnastu i dał spokój – miasto przecinały płaszczyzny, po których poruszały się jakieś nie określone mechanizmy o konturach zamazanych prędkością ruchu. Niekiedy płaszczyzny zakrzywiały się, tworząc coś na kształt stadionów, przeciętych zygzakami wież telewizyjnych albo dźwigów bramowych promieniujących czymś podobnym do światła neonowego. Wszystko to przypominało nie tyle miasto, co fabrykę o nieznanym przeznaczeniu i fantastycznej technologu. Można było nawet zidentyfikować hale produkcyjne z tablicami świetlnymi, gigantyczne pulpity jeszcze bardziej gigantycznych maszyn matematyczno-liczących, wachlarze rur, pędzące pionowo i na ukos wielkie windo – podobne kształty i dziwne spiralne taśmy przeszywające wszystko na wskroś. Jednego nie można było odnaleźć w tym pseudoprzemysłowym bałaganie – domów, mieszkań, pięter, okien, choć i one czasami były kreślone wiązkami błyskawic na mętnawoniebieskim tle nieba albo pojawiały się w grze kolorowych plam na pionowych płaszczyznach siecznych. Błękitnawa szarość, zmętniała ultramaryna, dziesiątki odcieni rozcieńczonego indygo błądziły gdzieś na wysokościach, przekazawszy wszystkie pozostałe barwy niższym poziomom miasta. W jego kształtach, i tych nieruchomych, i w tych przelewających się i migoczących – nawet uważny obserwator nie odnalazłby naturalnej barwy drzewa czy metalu. Nigdzie. Zamiłowanie Hedony do jaskrawych barw i tu dawało znać o sobie: wszystko mieniło się i połyskiwało jak szkiełka w dziecięcym kalejdoskopie. Zaledwie przed chwilą na dziesięciometrowej wysokości przesunęła się niebieska rura wyrzucając różnokolorowe, dziwacznie powygniatane płaszczyzny, kiedy nagle na jej miejscu zaczęła pęcznieć pomarańczowa kula. Pokryła się liliowymi plamami, najeżyła się wiązką strzał uderzających o czarną ścianę, strzały rozsypały się w iskry, iskry rozbłysnęły w gwiazdy, a gwiazdy znowu zlały się w pomarańczową kulę, która stopniowo wyciągnęła się w niebieską rurę. Chwilami wydawało się, że ta ruchoma geometria miasta nie posiada materialnych granic, lecz jest wykreślona tylko światłem i kolorem. Nawet z bliska nie można było się zorientować, co powstaje w tych zaczarowanych, widmowych halach: przedmioty – fantomy czy ich dziwacznie zabarwione cienie.

Kapitan i Bibl już od kilku minut stali w milczeniu tuż przy samej granicy miasta, o ile można było tak nazwać to ściankę, to schody, to pstro zabarwioną siatkę, to wiązki włóczni podobnych do tyczek z włókna szklanego, strzelające u góry zielonymi iskrami. Obaj kosmonauci zupełnie nie zwracali uwagi na ten diabelski taniec barw i kształtów. Myśleli o gospodarzach miasta, których za chwilę mogą spotkać na różnobarwnych, spiralopodobnych taśmach, które z bliska okazały się ruchomymi chodnikami – ni to trotuarami ulicznymi, ni to wewnętrznymi ciągami komunikacyjnymi hal fabrycznych, czy też samobieżnymi podstawami gigantycznych pulpitów sterowniczych jakichś maszyn. Najprawdopodobniej właśnie te „ulice” widzieli Mały i Alik, mknąc „Portosem” poprzez rozrzedzoną materię miasta i identyfikując pulpity jako „domy”, a płaszczyzny jako „dworce”

Kapitan i Bibl znaleźli się w lepszym położeniu: mogli obserwować „ulice” i ludzi z bliska i z nieruchomego punktu.

Ludzie byli tacy sami jak ci, których Kapitan widział w salach regeneracyjnych Aory – ubrani w czarnoniebieskie trykoty i nieco bardziej jaskrawe niebieskie kurteczki, łudząco podobne do kombinezonów turystów lub kosmonautów. Zdumiewał niebieski kolor nie osłoniętych części ich ciała. Jedni mieli skórę nieco bledszą, inni znów intensywnie zabarwioną. W jakiś sposób podobni byli do północnoamerykańskich Indian, z tą różnicą, że byli o wiele niżsi, no i nie czerwonoskórzy. Siedzieli, stali, poruszali się, sunęli na chodnikach, ale zawsze pojedynczo, nigdy w grupach, nawet nie po dwoje czy troje. Ten brak wzajemnych kontaktów Kapitan zdążył już zauważyć w salach regeneracyjnych. Nie porozumiewali się ani telepatycznie, ani słownie – to już zostało sprawdzone. Może ich praca nie wymagała wzajemnych kontaktów, może były one zabronione w czasie pracy.

– W jaki sposób będziemy się z nimi porozumiewać? – zapytał nagle Bibl.

Kapitan wzdrygnął się, myślał przecież o tym samym.

– Nie wiem – odparł powoli i z wahaniem. – Może wszelkie formy porozumienia są wzbronione tylko w salach regeneracyjnych. Nie wierzę, aby istniało społeczeństwo pozbawione jakichkolwiek wzajemnych kontaktów. Przecież uczą się nawet głuchoniemi.

– A może ci też są głuchoniemi? Tego na dobrą sprawę nie możemy wykluczyć.

Kapitan wzruszył ramionami.

– To tylko ułatwi sprawę.

– A jeżeli to roboty?

– Nie wierzę.

– Mam na myśli bioroboty. Istoty wyhodowane w probówkach na podstawie określonych norm. Przecież to możliwe. Na Ziemi dawno już opracowano metody produkcji, ale projekt zarzucono, ponieważ był bezużyteczny. A tu zasadność użycia biorobotów jest wyraźna i bezpośrednia.

Kapitan nie zrozumiał, dlaczego wyraźna, dlaczego bezpośrednia?

– Pamięta pan porównanie do sanatorium? Gdzie znajduje się aparat zakulisowej obsługi; ci wszyscy supermechanicy, syntetyzatorzy, telekinetycy, dyspozytorzy łącz przestrzennych? Tutaj, Kapitanie.

– Ale dlaczego uważa pan, że to są roboty?

– A któż lepiej niż ci milczący i pokorni niewolnicy może obsłużyć Pański raj konsumpcyjny?

– Nie, nie zgadzam się – zaoponował Kapitan. – Raj obliczony jest na czasokres zbliżony do wieczności, a filary te mogą zwietrzeć i skruszeć. Hedończycy nie stykają się z obsługą i w ogóle do obsługi tej techniki musieliby mieć o wiele bardziej rozwinięty intelekt. Mózg nie dzieli się z nikim swą wiedzą, a Koordynator jest po prostu supermaszyną. Ale zawsze, szczególnie w wycinku czasowym bliskim wieczności, mogą zaistnieć sytuacje wymagające decyzji, które podjąć może tylko człowiek. Niech pan się nad tym zastanowi, Bibl. Mogę się założyć, że spotkamy tu ludzi, a nie roboty.

Podeszli do chodnika, który zakręcał wzdłuż skraju czarnej pustyni. Równa, bez szwów i połączeń, taśma nieco przypominała bieżnię.

– Wychodzimy na „ulicę” – uśmiechnął się Kapitan. – Jeszcze jeden „sezam”.

Rozdział II

Jak polecieć w diabły. Nie narkoza, lecz doping.

„Ulica”, niezbyt szeroka, podobna do starego moskiewskiego zaułka, natychmiast skierowała się w głąb architektonicznego bezkształtu. Trudno było utrzymać się na nogach ulica uciekała spod nóg jak pokład okrętu w czasie sztormu, a po bokach widać było zamgloną nieco grę świateł. Różnobarwne wiązki to tryskały nagle jak fontanny w Peterhofie to zwijały się w spirale, których końce pod różnymi kątami i na różnych poziomach przecięte były nieruchomymi płaszczyznami. Wydawało że są one cieniutkimi warstewkami plastiku lub metalu i jedynymi materialnymi elementami tego barwnego szaleństwa.

Często w wiązkach światła ukazywali się ludzie. Ich ciemnoniebieskie kurtki to pojawiały się, to ginęły, kiedy poruszali się wzdłuż i w poprzek świetlnych potoków na swych pionowych czy poziomych ruchomych chodnikach. Kapitan ani Bibl nie mogli porównać tego do czegokolwiek na Ziemi, nie istniały żadne punkty odniesienia. Nawet plastycy-ilustratorzy fantastyki naukowej nie stworzyli niczego podobnego, ich pomysłowość ograniczała ludzka wyobraźnia. Ale wyobraźnia, która stworzyła tu otaczające ich środowisko materialne, nie była ludzką, zrodziła nie fabrykę czy laboratorium przyszłości, lecz niesamowity zamęt w którym rwała się, spłaszczała i topniała materia życia.

Ich chodnik zrównał się z płaszczyzną, która nieruchomo, bez jakichkolwiek podpór wisiała tym samym na poziomie, i Kapitan, bez rozbiegu, skoczył na jej plastikową krawędź. Chodnik natychmiast uniósł się w górę, jakby poziom, na którym się znajdował, zależał od ciężaru ciała ludzkiego i płaszczyzna z Kapitanem opadła w dół, w dziurę powietrzną Bibl, bez namysłu, podążył za Kapitanem. Nie chcąc zgubić towarzysza w odmętach żywej, oszalałej geometrii, musiał skakać już z wysokości dwu metrów.

– A gdybym nie skoczył? – zapytał.

– Ściągnąłbym cię za nogę.

– Nie zdążyłbyś.

– Nauczymy się.

I Kapitan, bez uprzedzenia, ponownie przeskoczył na przesuwający się obok chodnik. Ruchoma taśma natychmiast opadła w dół i Bibl musiał wyciągać Kapitana z głębiny.

– Trzeba się nauczyć – powiedział Kapitan twardo – bo będziemy jak dzieci w zaczarowanym zamku.

– Z tą różnicą, że zamki budowano z kamienia, a to?

– Z kwantów, fotonów i elektronów. Materiał zresztą nienowy. Jak się przypatrzymy uważniej, to będziemy mogli się zorientować.

Bibl rozejrzał się wokoło. Najpierw pobieżnie, tak jak patrzy się zapoznając się z otoczeniem po raz pierwszy, potem jeszcze raz, powoli i uważnie, rejestrując wszystkie istotne szczegóły. W grze świateł i barw, którą tak sprytnie stosowali gospodarze tego świata, widać było nieruchome konstrukcje o różnych kształtach i najwidoczniej o różnym przeznaczeniu. Jedne z nich piętrzyły się jak ażurowe wieże. Zamiast wysięgników wytryskiwały z nich strumienie wielokolorowej, płynnej albo gazowej materii, w której można było dostrzec tańczące, wirujące przedmiociki o dziwnych kształtach, wyraźnie zrodzone w wyobraźni specjalisty-topologa. To wydłużały się, to kurczyły, to znowu zlewały się z sąsiednimi, podobnymi do plam rozpływającego się w wodzie nadmanganianu potasu albo kropli atramentu. Niżej maszty te łączyły się z równomiernie rozjaśniającymi się i gasnącymi płaszczyznami podobnymi do ekranów telewizorów plus minus sześć metrów po przekątnej. W rozbłyskach tych płynęła ta sama kolorowa, gazopodobna, ciągliwa materia, która chwilami zastygała na moment, ukształtowana w znajome plamy przypominające brzeg kolorowej koszulki z Aory, to znów cień dzbana czy pucharu.

Wszystko to odbywało się w absolutnej ciszy. Nawet ludzie w niebieskich kurtkach, przesuwający się po prostych i falistych przekątnych, również poruszali się całkowicie bezszelestnie jak kapłani dziwacznego boga, którzy w czasie nieobecności wiernych zajmują się prozaicznym sprzątaniem świątyni. Po co to wszystko? Dlaczego? Jaka technika kieruje tym bezsensem i jaka nauka tworzy i karmi tę technikę? I czy ziemski człowiek może tu cokolwiek zrozumieć, znaleźć jakąś logiczną, techniczną czy znaczeniową prawidłowość?

– Spróbuję – pomyślał głośno Bibl, odpowiadając na swoje własne nieme pytanie.

– Co? – zapytał Kapitan.

– Wyjaśnić to. Jak pan sądzi, Kep, gdzie się obecnie znajdujemy?

Kapitan bezradnie rozłożył ręce.

– W syntetyzatorze. Te połyskujące dyski na masztach to rejestrator życzeń. Kolorowa mieszanina to strumienie pierwotnej materii życia. Ekrany świetlne – tablice materializatorów. Tam właśnie realizowane są myślowe zamówienia ze światów zielonego i granatowego słońca Wiązki i spirale to reagenty telekinezy.

– A ludzie?

– Personel techniczny. Kontrolerzy, mechanicy, dyspozytorzy, sterującymi procesami telekinetycy.

Kapitan zamyślił się.

– Strumienie pierwotnej materii życia. Jak to należy rozumieć?

– Nie związane molekuły, z których można tworzyć dowolne struktury przedmiotowe, organiczne i krystaliczne.

– Gdzie?

– Mówiłem już w materializatorach, przestrzeniach ograniczonych tylko polami siłowymi.

– A po co je barwią?

– Najprawdopodobniej silniki i pędniki procesów sterowanych reagują na barwę.

Kapitan popatrzył na Bibla tak, jakby był on fragmentem tego właśnie świata.

– Czytałem gdzieś – powiedział – że w każdym człowieku żyje poeta. Poeta umiera, a człowiek żyje dalej. Pan jest anomalią, poeta przeżył.

– Ale hipoteza pierwsza klasa, prawda? – roześmiał się Bibl i rozejrzał się jeszcze raz, jakby chcąc sprawdzić słuszność swojej koncepcji.

Zrobił krok do tyłu, nie zdając sobie sprawy, że stoi na skraju płaszczyzny – zmylił go przesuwający się tuż obok chodnik – i poleciał w dół. Upadł, ale natychmiast zerwał się na równe nogi.

– Skacz! – zawołał Kapitan, wyciągając rękę.

Bibl nie zdołał się jej uchwycić. Chodnik zdążył przelecieć do przodu; jakieś półtora metra. Kapitan pobiegł wzdłuż nieruchomego skraju płaszczyzny, licząc na to, że dopędzi kolegę, ale chodnik nagle zakręcił w prawo i zniknął za krawędzią poziomu. Kapitan bez wahania skoczył w dół, na sunącą taśmę, ale ta nie wiadomo dlaczego, odbiła go, jak batut, i cisnęła nim na krawędź innej płaszczyzny. Kapitan pomyślał, że wrócił na tę poprzednią, i pobiegł wzdłuż skraju w ślad za uciekającym; chodnikiem, ale natychmiast zatrzymał się. „Pejzaż” był zupełnie inny, równie bezsensownie ukształtowany i zabarwiony, ale całkowicie odmienny konstrukcyjnie. Zorientowawszy się w sytuacji Kapitan znowu skoczył na ruchomą „ulicę”, ta znowu odbiła go, ale tym razem utrzymał się, opadłszy na czworaki. Ten chodnik był już inny, szerszy i ciemniejszy, przypominający swą barwą jesienną, zasypaną pożółkłymi liśćmi ścieżkę. Poprzedni, bladoróżowy, przepadł gdzieś razem z Biblem.

Kapitan zaczął nadsłuchiwać, ktoś wołał nad nim, za krawędziami dwóch przecinających się pod ostrym kątem płaszczyzn – przejść po nich mógł tylko cyrkowiec.

– Jestem tutaj! – krzyknął Kapitan, ale Bibl nie odpowiedział albo nie usłyszał, albo jego głos został stłumiony przez kolorowe, gazopodobne potoki.

Kołysząc się i sprężynując, chodnik skoczył pomiędzy biegnące naprzeciw taśmy z ludźmi w niebieskich kurtkach. Płynęli oni na spotkanie razem z tablicami świetlnymi pełnymi kłębiącej się, kolorowej abrakadabry. Kapitan trącił jednego z nich w ramię, ręka nie dotknęła kurtki odrzucona uderzeniem niewidocznej, ale wyraźnie elastycznej przegrody podobnej w dotyku do silnie napiętej gumy. Pole siłowe? Trącił drugiego, ręka napotkała tę samą niewidzialną zasłonę. Czyżby każdy z siedzących na taśmie znajdował się pod nieprzenikliwą kopułą siłową? Najwidoczniej w ten sposób, poprzez spotęgowanie izolacji każdego stanowiska roboczego, zapewniono maksymalną dokładność pracy.

Zagłębiony w rozmyślaniach, Kapitan o mały włos nie zleciał z chodnika, który zakręcał w tym miejscu tak ostro, że trzeba było się położyć, by nie zostać wyrzuconym na sąsiadującą krawędź płaszczyzny.

– Jestem pod panem, Kep – usłyszał z głębin opadającego w dół, kolorowego kanionu.

Chodnik przeskakiwał nad nim jak ruchomy most, a na płaskim „brzegu” podobnym do nie pomalowanego arkusza blachy cynkowej, stał Bibl, wymachując rękami:

– Niech pan skacze!

Kapitan skoczył, ale chybił i został podchwycony przez inny chodnik, który najwidoczniej wyskoczył mu na spotkanie z tego właśnie kanionu. Teraz ażurowe konstrukcje opadały w dół, ich geometria uległa zniekształceniu, a połyskujące dyski rozsypały się w mgławice, podobne do dalekich gwiazd, widzianych z okien kosmolotu. Gdzie jest Bibl? Dopiero co był na dole, ale Kapitan przeleciał obok i Bibl powinien być gdzieś nad nim, na krawędzi płaszczyzny, która mignęła mu przed oczyma. Może ten ratujący go w biedzie chodnik ją dosięgnie?

Bibl! – zawołał Kapitan. Jego głos zabrzmiał głucho i cicho. Najprawdopodobniej fale dźwiękowe były wytłumiane w tym splocie płaszczyzn i chodników napełzających jedne na drugie jak nitki w kłębku.

Na ściany albo raczej na to, co można by uznać za ściany, Kapitan nie patrzył – pokrywały je kolorowe amorficzne kształty. Mignął podświetlony od wewnątrz sześcian, za nim drugi i trzeci, z przemieszczającymi się w ich wnętrzu figurkami. „Kłast” – Kapitan przypomniał sobie hedońskie szachy. Któż w nie tu gra? I natychmiast domyślił się: nikt. W tym miejscu są tylko odbierane myślowe rozkazy z zewnątrz i telekinetycy przekazują przesunięcia, które wynikają z toku gry. Chodnik nagle skoczył do góry i Kapitan znowu zobaczył Bibla.

– Hej! – krzyknął Bibl. – Kep, tutaj!

Ocynkowana płaszczyzna napływała skosem z góry na dół i wyciągnięta ręka Bibla pomogła zachować równowagę. Obydwaj westchnęli z radością i ulgą.

– Odsuńmy się od brzegu – zaproponował Kapitan – dopiero tu przekonałem się w sposób brutalny i naoczny, co to znaczy polecieć w diabły.

Odchodząc od krawędzi spojrzeli po sobie. I znowu „pejzaż” zadziwił ich swymi na nowo przekształconymi formami architektonicznymi. Żadnej gry świateł, żadnej oszalałej, kolorowej geometrii już nie było. Światło padające ze zmętniałego sufitu – „nieba” oświetlało równomiernie długą salę, przypominającą opustoszałą ulicę zasnutą poranną, zimową mgłą. Po bokach ciągnęły się szare „ściany”, podobne do domów z jednym tylko szeregiem nisko osadzonych iluminatorów – „okien”. „Okna” zapalały się i gasły w sposób pozornie niewytłumaczalny, ale jak się to później okazało, z całkiem zrozumiałą prawidłowością. Obok tych „okien” powoli przesuwała się taśma chodnika, nie szersza od normalnego trotuaru maleńkiej uliczki. Na taśmie, w równych odstępach, umocowane były stoliki podobne do pulpitów dyrygenckich, a za każdym stolikiem czy to w kucki, czy na ledwo widocznym krześle, siedział człowiek w niebieskiej kurtce. Kiedy zrównał się z oświetlonym „oknem” – iluminatorem, wyjmował coś z niego, stawiał to na stole i płynął dalej obok zgaszonych „okien”, aż do następnego oświetlonego, powtarzał tę samą operację i znowu powtarzał ją przy następnym oświetlonym, minąwszy uprzednio ponad dziesięć wygaszonych.

Po raz czwarty czynność ta się nie powtórzyła, albo Bibl i Kapitan jej nie widzieli: chodnik z niebieskoskórymi znikał we mgle. Identyczna ruchoma taśma pełzła i po drugiej stronie ulicy, ale w przeciwnym kierunku.

– Rozumie pan coś z tego, Kep? – spytał Bibl.

– Jakiś rodzaj pracy.

– To nie praca.

– Więc co?

– Wciąż się zastanawiam. Coś mi świta.

Co mu świtało, Kapitan dowiedział się chwilę później.

– To obiad, śniadanie albo coś w tym rodzaju – powiedział Bibl.

– Z okien?

– Oczywiście: „okna” to właśnie okienka automatów kelnerskich.

Świeci się, to znaczy, że danie gotowe. Człowiek zabiera je i zjada, przejeżdżając obok wygaszonych okien. Zapalają się one dopiero dla nadjeżdżających klientów, a potem znowu gasną, nim automat nie poda następnego dania. Dania są, jak widać, trzy albo cztery. Jesteśmy w ich stołówce, Kep.

Kapitan skrzywił się z niedowierzaniem.

– Obawiam się, że to tylko hipoteza.

– No to sprawdźmy.

Podeszli do miejsca, w którym chodnik wypełzał do sali, i wyprzedzając nie spieszących się niebieskoskórych, zajęli dwa krzesła-niewidki. Już pierwsze oświetlone okno potwierdziło przypuszczenie Bibla: w jego wnętrzu unosiła się, bez żadnego widzialnego podparcia, przezroczysta miseczka z ciemnozieloną masą. Kapitan bez namysłu zabrał miseczkę. Okno natychmiast zgasło, a następnie zapaliło się już dla Bibla, który powtórzył czynność Kapitana. Zielona masa okazała się gęstą galaretą z wetkniętą w nią szeroką łopatką. Nie przypominała łyżki, ale służyła najwidoczniej do tych samych celów.

– Spróbował pan, Kep?

– Tylko trochę, na koniec języka. Niezłe. Przypomina kisiel z agrestu.

Nieprzewidziane wtargnięcie Ziemian nie wywołało popłochu. Nawet ich nie zauważono. „Obiad” podawany był z absolutną precyzją. Następne okno obdarzyło ich miską z brązowawą masą: przypominało to dobrze odparowaną fasolę po gruzińsku, tyle że bez przypraw. W trzecim oknie otrzymali kulki, zupełnie bez smaku, które topniały w ustach jak lody. I wreszcie jakiś płyn, przypominający coca-colę. Potem w stanie szczęśliwej sytości Kapitan i Bibl popłynęli siedząc za pustymi już pulpitami. Nakrycia natychmiast gdzieś zniknęły, nawet nie brzęknąwszy. Okien już nie było, ale krzesła usypiająco kołysały jak hamaki. Ile minut i sekund trwał ten błogostan, żaden z nich nie wiedział, ale zakończył się prozaicznie i nawet, można rzec, bezceremonialnie: „krzesła” podskoczyły i miękkim pchnięciem wyrzuciły obu Ziemian na podłogę drugiej sali. Majaczące z przodu niebieskie kurtki skoczyły na krzyżujące się chodniki i zniknęły za krawędziami płaszczyzn. To samo zrobili i ci, którzy podążali za Kapitanem i Biblem. Nikt się do nikogo nie odezwał, nie padło ani jedno słowo, całkowity brak kontaktu – i w sali pozostali tylko Kapitan i Bibl.

Nie była to w gruncie rzeczy sala, lecz skrzyżowanie ruchomych „ulic” – dróg, rozbiegających się w trzech kierunkach. Właściwie wcale się nie krzyżowały, a przebiegały na różnych poziomach jedna nad drugą, nigdy jednak nie znajdowały się poniżej wzrostu człowieka. Dzięki temu można było swobodnie przejść pod nimi.

– Dokąd teraz? – zapytał Kapitan, zaciskając pięści. – Czuję w sobie tyle energii, że mógłbym góry przewracać.

– A pomyślał pan, Kep, skąd ta energia się wzięła? – wtrącił Bibl. – Wymaglowało nas przecież zdrowo jak na wirówce. A przed chwilą o mało się nie zdrzemnęliśmy na tych krzesełeczkach. Chce pan wiedzieć dlaczego? Dzięki jedzeniu.

– Syntetyki – Kapitan machnął ręką. – Wolałbym szaszłyczek. Karski.

– Niech pan nie narzeka. Pierwsze danie: galaretka, wywołuje ostre uczucie głodu. „Fasola” je gasi, wypełniając żołądek. Rozpływające się kulki wywołują uczucie rozkosznej sytości, a „coca-cola” skłania do drzemki. Potem dają nam krzesłem w siedzenie i wyrzucają na chodnik – aparatura i pulpity nie mogą się na nas doczekać. A my, pełni szczęścia, z zapałem ruszamy do pracy. Dobrze pomyślany obiad.

– Jednego tylko nie rozumiem – ciągle jeszcze zdumiewał się Kapitan – dlaczego tutaj karmią zupełnie inaczej niż w Aorze. I budowa karmników jest inna, i menu też niepodobne. Ale sens pozostaje ten sam, jedzenie. Stymulator działania.

– Inna technologia – stwierdził Bibl. – Tutejsze lepo czy jak to tu zwą, to po prostu stołówka, a w Aorze to także miejsce gromadzenia jednostek info. Tutaj elementarne, mechaniczne podawanie pokarmu, tam królestwo telekinezy i inwencji. I stymulatory też są różne. Tam do irracjonalnego i bezsensownego działania, coś w rodzaju narkozy, tutaj do działania rozumnego i ukierunkowanego, można powiedzieć – doping.

– A podłoga się trzęsie – zauważył nagle Kapitan.

– Tak, wibracja. Dokądś nas popycha.

– Znowu? – skrzywił się Kapitan. – Dość już mam tego królestwa głuchoniemych. Żeby choć jeden zechciał nas dostrzec.

– Niech się pan obejrzy – powiedział Bibl.

Migoczące kolorowe płaszczyzny zwężały się, tworząc ciemny otwór.

W jego środku stał człowiek w niebieskiej kurtce i dawał jakieś znaki.

– Mam wrażenie, że to do nas.

– Chyba tak.

Podeszli. Człowiek czy raczej człowieczek, o wzroście nie przekraczającym półtora metra, położył dłoń na sercu – gest zrozumiały dla każdego humanoida. Kapitan i Bibl zrobili to samo. Człowieczkowi rozświeciły się oczy, wielkie i wypukłe. Czarna źrenica zapełniała całą prawie płaszczyznę tęczówki, tak że trudno było określić kolor oczu. We wszystkich pozostałych szczegółach człowieczek również nie był podobny do Hedończyków. Nie tylko rysami twarzy, o charakterystycznym orlim nosie i niebieskobłękitnym kolorze skóry, ale także jakimś mętnym, białawym odcieniem cery. „Żyją jak w więzieniu, bez dostępu świeżego powietrza” – pomyślał Kapitan i przestraszył się: czy tamten przypadkiem nie odebrał jego myśli. Ale niebieskoskóry nie sprawiał wrażenia, że cokolwiek pojął. Raczej nic do niego nie dotarło, bo cała jego postawa wyrażała tylko wyczekiwanie.

– Witaj – powiedział Kapitan po rosyjsku i powtórzył to samo po angielsku.

W odpowiedzi człowieczek wydał dźwięk, którego absolutnie nie można by powtórzyć, podobny do ptasiego świergotu czy klekotania. Kiedy spostrzegł, że go nie zrozumieli, wskazał na czarny otwór.

– Zaprasza – stwierdził Bibl. – No i co, Kep?

– Przyjmujemy.

Rozdział III

Na arenie cyrku. Latający talerz.

Widniejąca z przodu ciemna przestrzeń coraz bardziej rozstępowała się i rozjaśniała. Odwołując się do ziemskiej terminologii Bibl mógłby nazwać to miejsce cyrkową areną o bladocytrynowych ścianach i niezbyt wysokim, liczącym zaledwie kilka rzędów amfiteatrze, rozniebieszczonym siedzącymi ramię przy ramieniu ludźmi w niebieskich kurteczkach. Poprzez przyciemnioną, jakby zasnutą chmurami kopułę przeświecało błękitne niebo.

Arena była maleńka, cztery razy mniejsza od normalnej i amfiteatr, siłą rzeczy, mógł pomieścić zaledwie kilkudziesięciu widzów, którzy cierpliwie oczekiwali na rozpoczęcie występów. Nic na niej nie było, oprócz dwóch wiszących bez żadnej podpory, obrotowych, przezroczystych foteli. W nich właśnie posadzono ziemskich gości, plecami do siebie, ale w taki sposób, że mogli rozmawiać odwracając się ku sobie razem z fotelami umocowanymi na bezszelestnych łożyskach. Miejsca wskazał im ten sam człowieczek w towarzystwie dwóch asystentów, którzy przyłączyli się do niego z trybun i byli doń podobni jak dwie krople wody. Zresztą, gdy Bibl i Kapitan rozejrzeli się uważnie, zauważyli, że również i pozostali widzowie zapełniający trybuny maleńkiego amfiteatru byli do siebie tak podobni, jakby matka natura wykonała ich według jednego wzorca. Inna rzecz, że być może działała tu ta sama nieumiejętność odróżnienia rysów twarzy przedstawicieli innych ras, jaką odznacza się większość Europejczyków. Zresztą również i czerwonoskórzy Hedończycy w granatowych i błękitnych kąpielówkach początkowo wydawali się Ziemianom identyczni i dopiero później, w Aorze, okazało się, że ta jednolita na pozór masa w istocie składa się z wielu całkowicie odrębnych osób.

Na głowy obydwu gości założono przedmioty przypominające hełmy ściśle przylegające do skroni i potylicy. Ani Kapitan, ani Bibl nie zaprotestowali, przyjazny wygląd ich towarzysza rozwiewał wszelkie obawy. Potem niebieskoskóry odszedł na bok i trzykrotnie powtórzył coś, czego ani intonacji, ani brzmienia nie byli w stanie uchwycić. W ślad za nim tę samą dźwiękową abrakadabrę, chórem, ale cicho, powtórzyli wszyscy siedzący na trybunach. I dziwna rzecz, goście wszystko rozumieli, jakby ten niezwykły zespół dźwięków wypowiedziano, skandując, po rosyjsku:

– Wy nazywać rzeczy widzieć je oczyma myślą.

– Zrozumiał pan coś, Kep? – zapytał Bibl.

– Sylabizując, ale zrozumiałem. Telepatia?

– Nie, to nie telepatia. Myśl dociera z trudnością i jak pan powiedział, „sylabizując”. Według mnie to wielokrotnie wzmocnione obce pole emocjonalne. Słyszał pan, jak wszyscy powtarzali to samo. Coś w rodzaju emocjonalnego echa. A hełmy przekazują to bezpośrednio do mózgu.

– Czego oni od nas chcą?

– Właśnie tego, co do nas dotarło. Niech pan powie dowolne słowo, jednocześnie wyobrażając sobie w myśli jego desygnat. Chcą poznać nasz język. Zresztą może ja spróbuję.

Bibl przekręcił fotel na niewidzialnych łożyskach tak, że siedział teraz twarzą do trybun, i powiedział powoli i wyraźnie, dobitnie akcentując słowa:

– Głowa, twarz, oczy, nos, usta, ciało, ręce, nogi… Chodzić, leżeć, latać, skakać, pić, jeść, spać, bić się… Wszystko to staram się sobie wyobrazić – dodał, zwracając się do Kapitana – ale w jakich obrazach mam na przykład pokazać im takie pojęcia, jak „myśleć”, „rozumieć”, „decydować”, „zgadzać się”, albo, powiedzmy, „tak”, lub „nie”, „dobrze” i „źle”, albo po prostu przeczenie przed każdym rzeczownikiem i czasownikiem?

Kapitan roześmiał się:

– Przecież znaleźliśmy się tu niczym klauni na arenie. A więc będziemy robić tak jak oni. Zagramy scenkę. Ja, załóżmy, będę pokazywać, że nalewam z butelki do szklanki, a pan będzie rozkładać ręce, kręcić głową – jednym słowem, wyraźnie okazywać, że pan nie zrozumiał, mówiąc przy tym: „Nie rozumiem, nie!” Powtórzymy tę scenkę kilkakrotnie. Później pokażę to po raz trzeci, tym razem krzycząc, rozdrażniony: „Rozumiesz?” Pan podskoczy, zadowolony, i również krzyknie: „Tak, tak! Rozumiem. Zrozumiałe!” Zaczynamy. Tylko poważnie.

No i odegrali to z pełną powagą, bez pośpiechu, wypowiadając słowa wyraźnie, nie połykając ani jednej głoski. A po zakończeniu przedstawienia Kapitan, zwracając się do widzów, zapytał głośno:

– Zrozumiałe?

– Zrozumiałe – nad podziw wyraźnie, bez cienia obcego akcentu, odparła po rosyjsku cała sala.

– A więc, rozumiecie? – spytał ponownie Kapitan.

– Rozumiemy, rozumiemy.

– Tak czy nie?

– Tak, tak!

– Nauka w ekspresowym tempie – uśmiechnął się Kapitan i powiedział do Bibla półgłosem: – Zaczynamy drugą lekcję. Najpierw wyjaśnimy znaki: ja, ty, on, my, wy, oni. Prościutkie.

Wyjaśnili.

– Jeszcze jedna scenka. Robię kilka kroków, pan stoi. Mówię: „Ja idę, on nie idzie”, akcentując „nie”. To samo z czasownikiem: „jeść” i „pić”. A teraz zwracam się do audytorium: „Nie rozumiecie?”

– Rozumiemy – chórem odparła sala.

– Jednego nie pojmuję – szepnął Kapitan do Bibla – w jaki sposób oni tak łatwo sobie to wszystko przyswajają?

– Po pierwsze, emocjonalne echo. Po drugie, hełmy. Widzi pan, oni wszyscy są również w hełmach. Należy przypuszczać, że niezbyt dokładnie odgadliśmy ich przeznaczenie. Najprawdopodobniej wzmacniają one również sens wypowiadanego słowa i bezpośrednio przekazują obraz. Nazwijmy to umownie: cyberpatia.

Cy-ber-patia – powtórzył wyraźnie ich znajomy, siedzący nie opodal, w pierwszym rzędzie. – „Nie hełmy” niezrozumiałe, „tak hełmy” zrozumiałe. Tylko hełmy. Bez nich nie można.

– Przecież nie wyjaśniliśmy im słów „tylko” i „nie można”. I odmiany zaimków też ich nie uczyliśmy – zdziwił się Kapitan.

Zamiast Bibla odpowiedział człowieczek w niebieskiej kurtce.

– Wiele słów my rozumieć z rozmowy ty i on. – Wskazał kolejno ich obu. – Wy mówić więcej, my rozumieć więcej.

Kapitan gwałtownie odwrócił fotel w stronę Bibla.

– O, to rozumiem, to jest kontakt. Jeszcze trzy lekcje i uczniowie będą mogli zdawać maturę. Na piątkę. Wszystko będą mówić i wszystko rozumieć. Trzy lekcje – powtórzył, zginając palce. – Trzy!

– Jedna – zaoponował niebieskoskóry i sam z kolei zagiął jeden tylko palec. – Jedna. My rozumieć i słowa myśli. Mówić w myśli – widzieć. A my – rozumieć.

– Mają już teraz niezbędny zasób słów – powiedział Kapitan do Bibla – tylko dlaczego ta nauka jest jednostronna? Bez wzajemności.

– Najwidoczniej są bardziej od nas uzdolnieni lingwistycznie, no a poza tym język ich jest, jak sądzę, zupełnie dla nas niewymawialny i oni to zauważyli.

– Dziwny język. Albo przydechy, albo jodłowania. Jak u tyrolskich śpiewaków.

– Niech się pan uważnie wsłucha – powiedział Bibl rozglądając się po amfiteatrze. – Słyszy pan? Zupełnie po ptasiemu. Jak w lesie. Kląskają i poświstują.

Jeszcze raz spojrzał na otaczające ich fotele. Niebieskie kurtki siedziały cicho, jak grzeczne dzieci, nie kręcąc się i nie zmieniając miejsc. Teraz Bibl mógł już dostrzec pewne różnice w ich wyglądzie. Nie było tu tej jednolitej młodości, jaką widzieli w słoneczno – zielonej szkole – otaczały ich twarze młodzieńcze i dorosłe, niekiedy pomarszczone, a nawet i nie ogolone. Były również i kobiece – charakteryzował je nieco wydłużony owal twarzy, drobniejsze rysy i kokieteryjna różnorodność krótko przystrzyżonych, chłopięcych fryzur. Kim oni są? Jeśli przyjąć hipotezę Alika o rezerwatach, to gdzie te rezerwaty się znajdują? Tu czy w Aorze? Jaką rolę spełniają nieroby – konsumenci z Aory i pracujący na nich mądrzy niebieskoskórzy obsługujący świetlne i kolorowe cuda techniki. Co prawda ci drudzy nie mają takich zdolności porozumiewania się, jakimi dysponują Hedończycy – telepaci z zielonej i granatowej fazy, ale to ograniczenie towarzyszy najwidoczniej tylko procesowi produkcji. A tutejsze procesy produkcji związane są z niesłychanie wysokim poziomem nauki i techniki. Z tego by wynikało, że gospodarze są tutaj, a nie tam, w promieniach innych pozornych słońc. Ci ludzie robią śmieszne błędy, ale czyż to nie zadziwiające, że ich słownik wzbogaca się szybciej niż słownik najdoskonalszego cybernetycznego tłumacza? A liczba błędów gramatycznych zmniejsza się odwrotnie proporcjonalnie do liczby nowych słów.

Rozmyślania Bibla przerwał zaniepokojony szept Kapitana:

– Psst… Słyszy pan? Zupełnie inny dźwięk. Zdaje się, że już nie jesteśmy w lesie, lecz w pasiece.

Z ciemnego przejścia, które łączyło tę salę ze skrzyżowaniem ruchomych taśm chodników, dało się nagle słyszeć niezbyt głośne, równomierne buczenie. Tak buczy albo zużyty mechanizm, albo zaniepokojony ul.

– Kłaść się na podłogę! – krzyknął do nich ich znajomy z pierwszego rzędu. – Nie mówić. Nie hałasować. Cicho.

Kapitan i Bibl wykonali polecenie.

A z przejścia na otwartą przestrzeń areny wypłynął powoli miedziany latający talerz. Zresztą, być może, wcale nie miedziany, a tylko błyszczący jak dobrze wyczyszczona i wypolerowana miedź. Bibl poruszył się i uniósł głowę. Talerz natychmiast skierował się w jego stronę i zawisł wysoko w powietrzu; niewielki, o średnicy około pół metra, wypukły tylko z jednej strony, co czyniło go jeszcze bardziej podobnym do talerza albo raczej do półmiska czy tacy. Z takim samym pszczelim buczeniem zaczął się opuszczać na arenę. Trzy metry, dwa, półtora… „Zaraz nas przydusi albo nakryje jak kołdrą” – pomyślał Bibl, wciskając się w plastik podłogi. Przez chwilę ogarnął go strach, ale talerz pokrążył nad nimi, znowu uniósł się w górę i kołysząc się w powietrzu, powoli popłynął nad amfiteatrem. Niebieskoskórzy milczeli w bezruchu, wciśnięci trwogą w fotele. Talerz zaś, po wykonaniu kilku kręgów i ósemek w zacichłej sali, tak samo powoli skrył się w ciemnym przejściu -. Jego pszczele buczenie było słychać nawet wtedy, kiedy zniknął z pola widzenia, aż wreszcie stopniowo ucichło.

– Nowe cudo – uśmiechnął się Bibl, wstając. – Co to było? Zgadł pan, Kep?

Kapitan zamyślił się chwilę.

– Przypomina latający lokator. Widocznie rejestruje jakieś uboczne szumy. Ktoś zauważył coś niezwykłego i zareagował.

– Koordynator – odparł, zbliżając się ich znajomy.

– Nie używaliśmy takiego słowa – odparł Kapitan, zaskoczony.

– Używaliście go tutaj. – Niebieskoskóry postukał się palcem w czoło. – A talerz to słyszeć i poznawać hałas. Wy mówić: obcy, niezwykłe. A nie obcy i zwykłe – to cicho, hałasu nie ma. Ale my zebraliśmy się – hałas: ztsistzss… – Próbował naśladować ich poświstywanie.

– Czy to znaczy, że wam nie wolno rozmawiać? – Niteczka domysłu znowu zaczęła wymykać się Kapitanowi z rąk.

– Tam gdzie spać, można. Gdzie nie pracować, odpoczywać, śmiać się. W domu – dodał z dumą jeszcze jedno przyswojone bez podpowiadania słowo.

– W domu, to znaczy gdzie?

– Tu, za ścianą. A ich dom – wskazał na ciemne przejście, wyraźnie mając na myśli swoich nie mogących porozumiewać się z Ziemianami rodaków – dalej. Tam gdzie takie chodniki. – Dotknął niebieskiego kombinezonu Kapitana.

Dlaczego więc wy jesteście tutaj, a oni tam?

– Dlatego, że oszukujemy Koordynator.

– Czyż można go oszukać?

– Wy widzieć talerz? On odejść. Nie zauważyć.

– Dlaczego i w jaki sposób go oszukujecie? – zapalił się Bibl.

– Trudno wyjaśnić. Jeszcze mało słów. Wy brać ze sobą hełmy. Do domu. Rozmawiać – nie zdejmować. Spać – nie zdejmować. Wrócicie – będziemy wiedzieć więcej.

– Jest nas czterech – Kapitan uniósł do góry cztery palce.

– Rozumiem. Brać ze sobą cztery hełmy. – W rękach rozmówcy pojawiły się jeszcze dwa nowe hełmy. – Wrócić wszyscy razem. Gdzie wasz dom?

Kapitan wyobraził sobie niewysoki, jakby przypłaszczony budynek stacji stojący na czarnym kamieniu pustyni. Znowu poświstywanie i zdziwione pytanie ich znajomego w niebieskiej kurteczce.

– Skąd?

– Z nieba – bez cienia uśmiechu odparł Kapitan, dość dokładnie odtwarzając w pamięci pojawienie się kosmolotu w blasku pięciu różnobarwnych słońc i jego lądowanie na lustrzanym kosmodromie.

I znowu po trybunach przeleciał ptasi szczebiot. Ale tym razem pytania nie padły. Dlaczego? Przestraszyli się, czy też mają się na baczności? Bibl zaczął już powątpiewać w słuszność swoich poprzednich poglądów na temat mieszkańców Błękitnego Miasta: że to oni właśnie są twórcami i gospodarzami cywilizacji na Hedonie. Strach i zaniepokojenie zupełnie nie świadczyły o wysokim społecznym poziomie życia. Czyż twórcy takiej technologii mogą lękać się przedstawicieli obcego rozumu? Dlaczego mieliby się ich obawiać? Może poświstywanie na trybunach świadczy wyłącznie o zwiększonym zainteresowaniu? Ale jeżeli się zastanowić, to czyż pojawienie się latającego talerza wywołało tylko zainteresowanie? Nie. Spowodowało paroksyzm przerażenia. Co ich tak przeraziło? Lokator ubocznych szumów, stwarzający niebezpieczeństwo wykrycia obecności ludzi, którzy wcale nie chcą być wykryci? I te słowa: oszukujemy Koordynator. A więc nawet jego niewyobrażalna, sprawność techniczna nie zabezpiecza go przed popełnieniem błędów: okazuje się, że można, a nawet trzeba go okłamywać. Jeżeli założymy, że Koordynator jest władzą lub narzędziem władzy, to oznacza to, że w społeczeństwie tym jest opozycja mniejszości wobec większości. Do jakich celów ona dąży i dlaczego powstała? W tym miejscu Bibl poczuł się całkowicie zdezorientowany. Któż więc jest gospodarzem Hedony i jakiż jest jej układ społeczny?

– A czy my możemy zobaczyć Koordynator? Odpowiedź padła z opóźnieniem i była jakaś niepewna:

– Pomyśleć. Nie dziś. Najpierw trzeba nauczyć się wzajemnie rozumieć. A teraz odejść. Kapitan znowu zagiął cztery palce. – Wrócimy we czwórkę. Jutro. Dobra?

– Dobra.

Bibl natychmiast zauważył, z jaką łatwością ich rozmówca przyswoił sobie kolokwialne formy wypowiedzi.

– Poczekaj… – zamyślił się Kapitan. – Najprawdopodobniej miasto znajdziemy bez trudu. Ale jak was w nim odszukamy?

Człowieczek w niebieskiej kurtce wskazał na cytrynową barwę ścian.

– Takiego koloru chodnik. Przyprowadzi was tutaj. Ja pokazać.

Pospieszył w kierunku ciemnego wyjścia z sali. Poczekali koło wielobarwnej plątaniny chodników, dopóki zza krawędzi płaszczyzny nie wyskoczył cytrynowożółty.

– Ten?

– Ten.

Dopóki chodnik płynął na jednym poziomie z płaszczyzną, Kapitan powiedział:

– Ja – Kep, Kapitan. On – Bibl. A ty?

Ich towarzysz znowu zaświergotał coś po ptasiemu.

– No, bracie, nie damy rady tego powtórzyć. Będziemy cię nazywać Druh. Pasuje, Bibl?

– Pasuje.

Kapitan mocno, po ziemsku, uścisnął mu rękę.

– Bywaj, Druhu. Do jutra – i zeskoczył na nabierający prędkości chodnik.

Bibl podążył za nim.

I ostatnią rzeczą, którą zobaczyli, była niebieska plama na krawędzi szarej, pochyłej płaszczyzny.

Rozdział IV

„Smog” i repeller. Las atakuje.

Po pożegnaniu przyjaciół Mały i Alik w milczeniu ruszyli do domu. Nie mieli ochoty rozmawiać. Mogło się zdawać, że zdołali już przyzwyczaić się do tych wędrówek parami. Stały się rzeczą zwykłą, bezpieczną, pewną, ale mimo to zawsze przy rozstaniach odczuwali lekki niepokój. Zwłaszcza dzisiaj. Nazbyt realne było te pseudomiasto, które wyrosło nagle przed stacją, zbudowane ni to z kolorowych tekturowych brył, ni to z barwionego szkła. Żart Guliwera w bajkowej Liliputii: usypał kilkupiętrowy stos z tłuczki szklanej. A w ogóle to nawet nie jakaś bajka, lecz diabli wiedzą co.

– Zniknęło – powiedział Alik.

– Co? – nie zrozumiał Mały.

– Miasto zniknęło – Alik odwrócił się i wskazał na milczący i pustynny aż po horyzont, znajomy krajobraz.

– Tak – mruknął Mały i splunął ze złością.

Aż do samej stacji nie obejrzał się już ani razu. Później, po przejściu korytarza, zatrzymał się przy schodach i zapytał raczej siebie niż Alika.

– No i co teraz będziemy robić?

– Ty jesteś starszy, no to rozkazuj – odciął się Alik.

– Sprzątanie zakończone, na obiad za wcześnie. A więc przypomnijmy sobie angielskie powiedzonko: mój dom moją twierdzą.

– Odbiło ci?

– Precyzuję zadanie. Zrobimy strzelnice, sprawdzimy broń, rozstawimy posterunki. Centralna baza na piętrze, w pokojach Kapitana. Tam będzie punkt obserwacyjny i skład zapasowej broni.

– Niczego nie rozumiem – stwierdził Alik.

– Z pomyślunkiem słabiutko. Pamiętasz Drugiego Pilota, który obecnie szczęśliwie, a w każdym razie miejmy nadzieję, że szczęśliwie, leci w domowe pielesze. Poprzednio znałem go jako człowieka, który miał postronki zamiast nerwów. Mógłby dać wyrwać sobie zęby metodą stosowaną za czasów Piotra Pierwszego i nawet by okiem nie mrugnął. A kogo zastaliśmy na Hedonie? Dziwaka, który pociął promiennikiem wszystkie ściany – i zewnętrzne, i wewnętrzne. A po co je tak ciął? Mania prześladowcza? Bzdura. Po prostu miał już doświadczenia ze spotkań z mirażami podchodzącymi pod samą stację. My takich doświadczeń jeszcze nie mieliśmy. Dlatego proszę słuchać i wypełniać rozkazy, kolego szeregowy.

– Naprawdę sądzisz, że może nam coś zagrażać tutaj, na terenie stacji?

– Powiedziałem: wykonać! – ryknął Mały. – Sprawdzisz wideoskop przy iluminatorze na górze, wszystkie zasięgi, żeby mi nigdzie przymgleń nie było, pełna ostrość. Ja tymczasem przyniosę z magazynu skrzynkę z granatami. Stacyjny odbojnik sprawdziłem już wcześniej, to superrepeller, zasięg od dziesięciu do dwudziestu metrów na pełnym obwodzie. Postawimy go na górnym podeście.

– Dlaczego nie tutaj?

– Bo tutaj pokrywają się poziomy przesunięcia faz. Bądź co bądź Dok i Pilot nie bez powodu przenieśli się na piętro. A stawiać repeller przy oknie nie ma sensu. Tam jest szkło organiczne o wytrzymałości większej od stali. Niebezpieczeństwo może nam zagrażać tylko stąd – od strony schodów. Postawimy więc nasz odbojnik na górze, niech spróbują podleźć.

Alik popatrzył kątem oka na Małego: chory, czy co? Kto ma tu podłazić? Nieroby z Aory? Uczniaki z lasu? Przecież oddzielają ich nie tylko kilometry czarnych kamieni, ale i przegroda przestrzenna, osłona siłowa, przez którą nie można się przedostać bez specjalnych przyrządów.

– Osłona siłowa została usunięta – przypomniał mu Mały. – Kapitan i Bibl przekroczyli granicę pomiędzy fazami i nawet okiem nie mrugnęli.

Alik, ciągle nie przekonany, w milczeniu poszedł schodami na górę. Rozkaz jest rozkazem. Starszy rozkazuje, młodszy wykonuje. Wideoskop przy oknie – iluminatorze, które jak balkon wisiało nad czarną pustynią, okazał się w zupełnym porządku: pełna ostrość i przy samym oknie, i przy linii horyzontu. Wszędzie widać było to samo czarne lustro, przypudrowane nieco matowym pyłem. Mały, również w milczeniu, przyniósł i postawił na stole skrzynkę z granatami gazowymi, a odbojnik-repeller, podobny do pyska buldoga z brązu, postawili na górnym podeście spiralnych schodów.

Zdezorientowany Alik mimo wszystko zaryzykował i zapytał swego nierozmownego dowódcę:

– Po co nam granaty, jeżeli mamy promienniki?

– Nie byłeś w regeneracyjnych salach, a ja byłem – raczył wyjaśnić Mały. – Tam są tylko martwi, ale nie uszkodzeni. Mają ręce i nogi, nawet skóra jest cała. Zauważyłeś, jaką bronią się tu posługują? Albo wyłącznie zadającą ból, taką jak „bicz”, albo obezwładniającą, taką jak paralizatory. Paralizatorów nie mamy: zabrali je Kep i Bibl, „bicz” jest dobry do walki jeden przeciwko jednemu, przeciwko dziesięciu już się nie nadaje. A jeżeli będzie ich jeszcze więcej?

Mały szykował się do obrony nie tylko z prostej ostrożności. Słowa Kapitana o tym, że Koordynator usunął osłonę siłową pomiędzy fazami przekształconej przestrzeni, były wyraźnym ostrzeżeniem. Do tej pory łączniki międzyfazowe pojawiały się na drodze „Portosa” jako przypadkowy obłoczek, a teraz taki obłoczek – i to nawet nie obłoczek, a cała chmura burzowa – może powstać w granicach samej stacji, u jej progu, nawet w jej wnętrzu. Nieprzypadkowo Drugi Pilot ciął promiennikiem drzwi i ściany: tego się właśnie obawiał. Nie ma sensu objaśniać Alikowi tych wszystkich szczegółów, po co straszyć chłopaka.

Alik zrobił wszystko, co mu polecono, i stał przy oknie oczekując na dalsze rozkazy.

– Zerknij no na pustynię, synu – zaproponował Mały – może coś ci wpadnie w oko.

Alik przywarł do okularów wideoskopu i zaczął obracać pokrętłami. Pod samym horyzontem po prawej stronie pojawiła się mała, zielona trąba powietrzna. Sunęła na nich, powiększała się.

– Wykrakałeś – powiedział Alik.

– Co?

– Obłoczek.

– Granatowy?

– Nie, zielony.

– Tym gorzej. Chłopcy z lasu są bardziej niebezpieczni niż dorośli z miasta.

Obłoczek zbliżał się. Teraz już można go było zobaczyć i gołym okiem. Poprzez szklaną płytę okna widać było, jak na twierdzę Alika i Małego sunął… las. Właśnie las, a nie po prostu zielony stóg siana czy przymglony obłok. Przed lasem, wysoką, zwartą szczeciną nacierały mchy koloru sałaty – przedpole drzewiastych, gęstych paprotników.

Odsłonięta przed ich oczyma faza zielonego słońca zbliżała się do czarnej pustyni. I to zbliżenie powinno było nastąpić gdzieś tuż – tuż przy stacji, nawet może na jej terenie.

– Jeżeli las nas ogarnie, to co będzie ze stacją? – spytał Alik. Nie odczuwał strachu.

– Bo ja wiem – wzruszył ramionami Mały.

– Połączenie faz w jednej trójwymiarowej przestrzeni – rozważał Alik – albo spowoduje wrastanie jednej struktury molekularnej w drugą, co grozi bóg wie jakimi konsekwencjami, albo jedna masa bez śladu wtopi się w drugą. Inaczej mówiąc, stacja zniknie w obu przypadkach.

– Ciekawe, dlaczego nie zdarzyło się to wcześniej – zamyślił się Mały. – Dlaczego stacja nie zniknęła, kiedy Pilot i Dok dostawali tu kota.

Tymczasem las przysunął się do samej stacji i zatrzymał się. Zielona przestrzeń przybrała kształt ściętego stożka, którego granice kończyły się daleko na horyzoncie. Teraz o jakieś dziesięć metrów od okna pięły się ku górze pokrzywione pnie paprotników, podobnych do dziwacznych palm tropikalnych. Czarnego kamienia pod oknami już nie było: wysokim dywanem pokryły go szarozielone mchy.

– Dziwne – powiedział Alik – las i nie las. Byłem w naszym Mieszczorskim Rezerwacie i w amerykańskim Parku Narodowym. Tam jest żywy las.

– A tutaj jaki, martwy?

– Z takim jakimś trupim zaduszkiem. Ani ptaków, ani motyli. Pewnie mrówek też nie ma.

– Czyś ty na głowę upadł? – Mały uśmiechnął się ironicznie. – Przecież to syluryjski las. Popatrz, co się dzieje z drugiej strony – polecił i wyszedł na schody. – Chodź no tutaj.

To co Alik zobaczył, gdy wybiegł na podest, było jeszcze bardziej niesamowite. Zniknęły zewnętrzne ścianki stacji, korytarz, nawet zapełniające go śmieci. Mchy rozciągały się aż do stopni, wystarczy jeden krok i można utonąć w szarym, włóknistym trzęsawisku.

– Obcięli kąt – orzekł Alik, oglądając w zamyśleniu to, co ocalało ze stacji – część ściany i korytarza po lewej stronie pozostały. Obcięte nierówno i granice cięcia się rozpływają. Jak we mgle.

– A w ogóle, czy to są cięcia? – powiedział z powątpiewaniem Mały i wrócił do pokoju.

Wyszedł z niego trzymając – w ręku promiennik. W oczach połyskiwały mu wesołe iskierki. „Co się z nim dzieje – zdziwił się Alik – kielicha sobie strzelił, czy co?” Mały trzema skokami zbiegł po schodach i przejechał błyskawicą po mchach, które przybliżały się do wewnętrznej ściany korytarza. Połyskliwa kosa natychmiast obcięła całą warstwę mchów, paląc ją jak zapalniczka papier. Mały szedł po korytarzu, a raczej po tym, co poprzednio było korytarzem otaczającym wewnętrzne pomieszczenia stacji i nie wypuszczając z rąk promiennika, kosił w dalszym ciągu. Po dziesięciu minutach między nim a lasem nie było ani skrawka mchu, oprócz maleńkiej wysepki pod samymi schodami, którą Mały z jakiegoś powodu pozostawił nietkniętą.

– Po co? – spytał Alik.

– Jeżeli wypadnie kogoś zrzucić na dół, to przynajmniej sobie kości nie połamie.

– Ale po co kosiłeś?

– Żeby nie podpełzali.

Nic jednak nie zakłócało niepokojącego spokoju lasu. I nikt nie podpełzł, ani nie pojawił się spoza drzewiastych gigantów, które obstąpiły stację. Tylko z lewej strony widniał prześwit – rozpościerały się tam kudłate zarośla i trawiaste łysiny, a daleko, daleko za nimi piętrzył się ku słońcu eukaliptusowy Partenon.

– Daj no kilka granatów – powiedział Mały – zostanę tutaj. Jeżeli podejdą bliżej, to postawię maleńką zasłonę gazową. Nie przedostaną się. A ty pomęcz się przy wideoskopie. Jeżeli coś zobaczysz, daj znak.

Alik nie liczył minut, które przesiedział przy wideoskopie – pięć, sześć czy kwadrans – gdy wreszcie na trawiastej łysinie za rozgałęzionymi pędami skrzypów mignęło kilka przebiegających gęsiego figur. Łatwo było je zauważyć: czerwonoskórzy, w samych tylko kąpielówkach, wyraźnie odcinali się na tle niebieskawej zieleni lasu.

– Idą! – zawołał do Małego przez otwarte drzwi.

– Dużo? – odkrzyknął tamten.

– Spójrz sam. Mamy jeszcze czas ich odpędzić.

Mały podszedł w chwili, gdy czerwonoskórzy wyskoczyli na długą, otwartą przestrzeń pomiędzy pięciometrowymi wachlarzami paprotników. To wstawali wyprostowani, próbując zorientować się w sytuacji, to przebiegali na czworakach, jak małpy, chowając się w kruchych, wysokich skrzypach. Było ich niewielu, około dwóch tuzinów (Alik w myśli już stosował hedoński system liczenia), ale tych dwudziestu czterech potężnych chłopaków, i do tego w coś jednak uzbrojonych, miało zbyt wielką przewagę nad obrońcami stacji.

– Od czego zaczniemy? – spytał Alik.

– Od granatów, rzecz jasna – wzruszył ramionami Mały. – Mógłbym ich promiennikiem w dwie minuty wykosić i po jednym, i hurtem, ale cóż… przecież mimo wszystko to dzieci.

Wyszli obaj na podest schodów. Nie wypalona przez Małego wysepka mchów, szara, wysuszona od góry, zielonkaworuda i mokra od dołu przy ziemi, sterczała samotnie i niegościnnie. „Granatowi” i „błękitni” zbili się w stadko, zaskoczeni, ostrożnie ją obeszli, nie mogąc pojąć, co się stało z mchami, po których pozostał tylko rudy popiół i pył.

– Nie widzą nas – szepnął Alik.

– Tym lepiej – uśmiechnął się Mały i cisnął kolejno jeden za drugim dwa granaty.

Dwumetrowa kiełbasa dymu, czarna, jak wypełzająca z iłu anakonda, pęczniała i rozrastała się, ogarniając paprotniki i skrzypy. Ciężki zaduch unosił się ku górze – zaczynało od niego mdlić i boleć w skroniach. „Co oni tam ponapychali – skrzywił się Mały – śmierdzi jak w trupiarni latem”. Czerwonoskórych już nie było widać: krztusząc się od dymu i torsji zdążyli ukryć się w zaroślach. Jak do tej pory, jeszcze żadnemu nie udało się przedostać do schodów.

– Może uciekli? – pomyślał na głos Alik.

– Nie sądzę. Popatrz przez okno.

Wideoskop nie był potrzebny. Z wiszącego nad skrzypami i lasem okna widać było, jak czerwonoskórzy w kąpielówkach omijali rozpełzającą się, dymną kiełbasę, usiłując przeskoczyć tam, gdzie dym rzedniał i rozpływał się.

– Obchodzą! – krzyknął Alik. – Rzuć jeszcze granaty z lewej i z prawej. Znowu czarny, kleisty kisiel legł pomiędzy atakującymi i twierdzą.

Mały cisnął jeszcze dwa granaty. Teraz „smog” kłębił się koło schodów, sięgając aż po podest. Zakrywając oczy i usta chusteczką, dusząc się obrzydliwym zapachem „smogu”, Mały i Alik wycofali się do pokoju i zatrzasnęli drzwi.

– Wrócimy, kiedy się to świństwo rozproszy – zadecydował Mały – może do tej pory im też znudzi się ta zabawa.

– Wydaje mi się, że są niewrażliwi na zapach. Widocznie receptory węchowe mają niezbyt czułe.

– Według mnie, jeden z nich wymiotował – odparł Mały.

„Gracze” rzeczywiście nie mieli zamiaru przerwać oblężenia, okazując godne pozazdroszczenia cierpliwość i upór. Alik przez chwilę manipulował pokrętłami wideoskopu i udało mu się dostrzec czerwonoskórych rozciągniętych wzdłuż całej zasłony dymnej. Korzystając z doświadczeń poprzednich starć, atakujący wiedzieli, że prędzej czy później dym się rozproszy i dostęp do twierdzy będzie swobodny.

Mały otworzył skrzynkę, zajrzał do niej i gwizdnął lekko.

– Z takim zapasem „smogu” możemy utrzymać się do nocy, a w nocy wszystkie miraże wygasną.

– A jeżeli spróbują przedostać się mimo dymu? – zauważył Alik. – Chyba przekonali się, że jest nieszkodliwy. Może od razu palnąć ich odbojnikiem?

Mały nie odpowiedział i tylko znowu wyszedł na podest schodów. Oczywiście można rzucić jeszcze parę granatów. Ale metoda przewlekła i niezbyt pewna. Chyba Alik ma rację. Po lewej stronie dym zaczął osiadać i ataku należało oczekiwać właśnie z tej strony. Mały skierował podobny do pyska buldoga wylot repellera i sprawdził przyciski. Nic nie nawalało. No, chodźcie tu, chłopięta!

– Lepiej kucnij – powiedział z tyłu Alik – i nie podpuszczaj ich zbyt blisko, bo mogą dosięgnąć paralizatorem.

Czerwonoskórzy, którzy, jak widać, zdołali już się oswoić z zapachem, przeniknęli przez czarną warstwę dymu i depcząc rude strzępy spalonego mchu, przybliżali się skłębioną gromadą. Alik zaczął ich liczyć na głos, ale Mały gniewnie przywołał go do porządku.

– Milcz! Ważna jest odległość, a nie liczebność.

Teraz atakujących dzieliło od nich nie więcej niż dziesięć metrów.

Dziewięć… osiem… siedem… sześć… – liczył szeptem Mały. Przy słowie „cztery” przycisnął klawisz spustowy odbojnika.

Potężny strumień powietrza, jak poryw huraganu, natychmiast odrzucił atakujących na dobre dziesięć metrów, a właściwie porozrzucał ich, jak ołowiane żołnierzyki, gdzie popadło. Jedni ugrzęźli w zaroślach, inni w nie wypalonych mchach, oszołomieni, może nawet przestraszeni: i w każdym razie pozbawieni poprzedniego zapału bojowego.

– Pociągnij z prawej strony! – szepnął z tyłu Alik.

Mały skierował paszczę repellera w przeciwnym kierunku, odczekał, odliczając tylko ruchem warg, aż do momentu, w którym odległości zmniejszyła się do minimum i odrzucił drugą kolumnę atakujących. Tych było więcej i rażący efekt działania fali powietrznej był jeszcze silniejszy: nawet nie można było dostrzec, gdzie odrzucił ich cios odbojnika.

– Nie za mocno? – zapytał Alik z przestrachem. – W ten sposób nie pozbierają kości.

– Pozbierają – machnął ręką Mały. – Wszędzie wokoło mają podściółkę, mchy i skrzypy. A jeżeli któryś nie wstanie, to tak czy inaczej, pójdzie na podziemny transporter do przeróbki.

– Spójrz! – zawołał nagle Alik.

– Co się stało?

– Las się wycofuje.

Rozdział V

Po bitwie. Wyjście jeńca.

Podmuch fali powietrznej odbojnika miał najwidoczniej również jakiś wpływ na międzyfazowe łącza, ponieważ zagrażający naszym bohaterom las zaczął się zmieniać dosłownie w oczach.

Najpierw schował swój długi, kosmaty język wysunięty w kierunku stacji, później powoli zaczął odpełzać w stronę horyzontu, ciągle najeżając się, aż do chwili, gdy skurczył się aż do rozmiarów unoszonego przez wiatr obłoczka, i wreszcie zniknął całkowicie, rozpłynąwszy się w płaskiej, kamiennej czerni.

Wszystko to Kapitan i Bibl obserwowali lecąc na „pasach” w stronę stacji ponad czającymi się w nagrzanym powietrzu skrzypami i paprotnikami. Nie byli już świadkami zniweczonych przez ich przyjaciół knowań lasu, ale widzieli jego odwrót, chociaż nie mogli pojąć, skąd, na przykład, wzięła się ta dziwna kupa rudych łachmanów, otaczająca stację półkolem w dość dużej odległości. Wyglądało to tak, jakby ktoś spalił przed nią brudne szmaty, a później odmiótł je daleko, żeby nie przeszkadzały.

Bibl wylądował i podniósł coś niezrozumiałego i kruchego, coś, co natychmiast rozsypało mu się w rękach.

– To nie szmata, Kep – powiedział do nadchodzącego Kapitana. To jakieś rośliny. Chyba spalony mech.

Małego i Alika znaleźli siedzących przy oknie w stanie całkowitej prostracji. Odwrót lasu obserwowali już stąd, ponieważ transformacja pejzażu przywróciła i korytarz z wszystkimi leżącymi w nim gratami i skrzynkami i zewnętrzną ścianę, zasłaniając w ten sposób wszystko to, co rozgrywało się za nią. A więc połączenie faz wcale nie likwidowało masy pochłoniętej substancji. To właśnie stwierdzenie kazało im pobiec do okna, a potem nastąpiła reakcja. Obydwaj padli w fotele i westchnęli z ulgą.

– Walczyliście? – spytał Kapitan. Zerwali się, uradowani.

– Poczekajcie – zatrzymał ich Kapitan. – Opowieści potem. Najpierw załóżcie hełmy. – Podał jeden Małemu, drugi Alikowi. – Wyjaśnienia również potem. Zapnijcie je tak, jak u nas. Nie zdejmujcie ich ani wieczorem, ani rano. Nawet na noc, w czasie snu. Te hełmy są bardzo wygodne, prawie się ich nie czuje.

Kiedy zakończono wymianę relacji, Kapitan podsumował całość:

– Bogaty dzionek. Zdjęta osłona siłowa z międzyfazowych łączy oczywiście może wywołać komplikacje, ale, jak wskazuje doświadczenie, jesteśmy lepiej uzbrojeni i przystosowani do obrony. A hełmy pomogą usunąć trudności w porozumiewaniu się z mieszkańcami Błękitnego Miasta. Teraz to jest najważniejszą rzeczą.

Alik wyraźnie się ucieszył. Jego przypuszczenia co do charakteru cywilizacji na Hedonie zostały wreszcie potwierdzone empirycznie. Gospodarze planety znajdują się nie w Aorze, lecz w Błękitnym Mieście. Twórcy technologii, której ludzki rozum nawet nie jest w stanie pojąć, cudów, w porównaniu z którymi biblijne cuda wyglądają jak dziecinne zabawy, prowadzą gigantyczny eksperyment nad pseudoludzkością, która została całkowicie uwolniona od wymogów racjonalizmu, pożytku społecznego, pracy i konieczności. Przecież ludzie na Ziemi również tworzą ogrody zoologiczne i małpiarnie, w których prowadzone są jakieś doświadczenia. Alik wysunął kiedyś taką hipotezę, a teraz uzyskała ona potwierdzenie w praktyce. Co prawda tutejszy ogród zoologiczny bardziej przypomina sanatorium dla nieuków i nierobów, ale w tym właśnie dają się dostrzec założenia eksperymentu. Człowiek, jako istota żywa, staje się w tym przypadku najcenniejszym materiałem, podobnym do pierwiastków transuranowych w reakcjach chemicznych. Ani w zielonym, ani w granatowym świecie nic człowieka nie kaleczy – ani technika, ani broń. Nie ma schodów, z których można by spaść; pojazdów, które mogłyby przejechać, nie zabezpieczonego ognia, który może oparzyć lub spalić. Nie ma gdzie się utopić – nie ma ani rzek, ani jezior, istnieją wyłącznie podskórne zasoby wodne, a oceany znajdują się najwidoczniej w jednej tylko fazie, czasoprzestrzeni odseparowanej od eksperymentalnych. Tutaj nawet w dzieciństwie nikt nie wspina się po drzewach i ma skał ani urwisk, z których można by spaść. Chwilowo niejasny cel tego doświadczenia, powód, dla którego mieszkańcy Błękitnego stale je prowadzą, ale większość niewiadomych w równaniu Hedony została już znaleziona.

Wszystko to Alik spiesząc się i zachłystując, w obawie, żeby nikt mvi nie przerwał, konsekwentnie wyłożył swoim słuchaczom.

– Coś w tym jest – stwierdził Mały.

– Owszem, jest – powtórzył Kapitan – słuszne obserwacje i niesłuszna konkluzja.

– Dlaczego? – Alik rzucił się do ataku.

– Twoje równanie Hedony można by zapisać w następujący sposób: a – mieszkańcy Błękitnego Miasta, gospodarze planety, którzy prowadzą doświadczenie; b – mieszkańcy małpiarni, obiekt eksperymentu; c – 2 założenie eksperymentu: stworzenie jakiegoś homo sapiens, wolnego od więzów konieczności i pożytku społecznego, i d – cel eksperymentu znak zapytania. Czy tak?

– Przypuśćmy, że tak.

– Wszystkie wnioski są niesłuszne. Mieszkańcy Błękitnego Miasta są gospodarzami planety. Żadnego eksperymentu nie prowadzą. Mieszkańcy Aory nie są królikami doświadczalnymi, a sam eksperyment został przeprowadzony już wiele tysiącleci temu i przekształcił się w złożony do nieskończoności proces biologicznej nieśmiertelności i regularnej zmiany cyklów życiowych. To właśnie jest celem doświadczenia, wszystko pozostałe to pochodne. Oprócz tego w równaniu nie został uwzględniony Mózg i Koordynator, ich wzajemne sprzężenia, brak kontaktów pomiędzy mieszkańcami Błękitnego Miasta, jego ustrój społeczny, istnienie opozycji, która nie wiadomo, dlaczego i jak powstała, nie wiadomo jakie cele stawia przed sobą i w jaki sposób funkcjonuje przy istniejącej technice wykrywania i tłumienia.

– Wydaje mi się, że opozycja dysponuje taką samą supertechniką samoobrony – wtrącił Bibl.

Kapitan nic nie odpowiedział. Uniósł się w fotelu, jakby szykując się do skoku i zaczął nadsłuchiwać. W korytarzu na dole dały się słyszeć czyjeś kroki, potem odgłos padającego ciała i nieartykułowany, prawie zwierzęcy wrzask.

– Włącz światło na dole – rozkazał Kapitan siedzącemu przy pulpicie Małemu i wybiegł na podest, z którego Mały tak dzielnie odpierał nieprzyjacielskie kolumny.

Również i pozostali przecisnęli się przez drzwi, jeden za drugim. Jaskrawe światło luminoforów wydobywało z ciemności korytarza postać Hedończyka w błękitnych kąpielówkach. Leżał na brzuchu w łachmanach spalonych mchów, kopał nogami po podłodze, jak rozkapryszone dziecko i przeraźliwie wrzeszczał.

– Skąd on się tu wziął? – zdziwił się Kapitan.

– Nie zdążył wycofać się wraz z lasem – Mały wzruszył ramionami.

– Najwidoczniej gdzieś wlazł – wyjaśnił Alik. – Drzwi były otwarte, nasze granaty dymiły i śmierdziały, no i proszę, zabłądził, zgubił się, a może nawet stracił przytomność.

– Weźmy go na górę – zaproponował Kapitan – i spróbujemy się z nim dogadać.

Opierającego się zaciekle chłopaka z trudem wciągnęli po schodach do pokoju i rzucili na fotel. Wcisnął się w oparcie i zdumiony przypatrywał się otoczeniu. Jego spojrzenie, zaciekawione i złe, nie zdradzało jednak strachu.

– Gdzie jestem? – zapytał myślą i wszyscy go zrozumieli.

– U przyjaciół – powiedział Kapitan.

– A ja was znam – Hedończyk w dalszym ciągu uważnie się przypatrywał – o, tego i tamtego. – Wskazał Małego i Alika. – Oni i wtedy dym puszczali.

– Jak tu trafiłeś? – spytał Mały.

– Dopadliśmy was jeszcze za dnia. Przed zachodem słońca. Czatowaliśmy za lasem, a tu nagle wasz czarny obłok. Upadłem. Trudno oddychać. Ledwo wypełzłem, jeden jeszcze obłok. Z boku dziura, miękko. Potem noc. Obudziłem się, pobiegłem. Ciemno. Lasu nie ma.

– Wlazł do składu – powiedział Alik. – „Z boku dziura, miękko”. To drzwi i maty.

– Dlaczego brzęczycie? – spytał Hedończyk, ciemnoblond bródka obramowywała jego twarz jak poświata.

– W porządku – powiedział Kapitan – my tak myślimy. Głośno. Dlaczego tak krzyczałeś?

Chcę jeść. Rozkazałem – jedzenia nie ma. Rozkazałem jeszcze raz – nic. Rozzłościłem się.

Daj mu galaretki malinowej – powiedział Kapitan do Alika. Alik otworzył puszkę i podał ją czerwonoskóremu. Ten wyssał ją, nie odrywając od ust, rzucił na podłogę i natychmiast posłał myślowy rozkaz:

– Jeszcze!

Alik otworzył drugą puszkę. Hedończyk, warcząc, rozprawił się z nią równie szybko i zażądał trzeciej.

– Nie wiem, co oni tam jedzą – powiedział Kapitan – ale sądzę, że dwie puszki mu starczą. Za dużo kwasu.

– Nie można – Alik pokręcił głową i rozłożył ręce. – Nie ma więcej. Nie można.

Hedończyk mrugał oczami, wyraźnie nic nie pojmując.

– Wiesz, co to takiego gra? – podpowiedział Bibl. – No więc przepisy gry nie pozwalają na więcej niż dwie puszki. Zrozumiałeś?

Nikt się nie dowiedział, co Hedończyk zrozumiał, ponieważ w tej właśnie chwili zainteresował go pozostawiony na stole „bicz” Alika. Zastosowania tego przedmiotu nie trzeba mu było objaśniać. Natychmiast schwycił go i biała błyskawica uderzyła Alika po twarzy.

Alik krzyknął, przyciskając dłoń do oczu. Druga błyskawica sparzyła dłoń Bibla, który rzucił się Alikowi na pomoc. Hedończyk zarżał, wymachując swym połyskującym batem. Trzecie uderzenie przeznaczone było dla Małego, ale jego reakcja okazała się szybsza. Rzucił się pod nogi brodaczowi w kąpielówkach i przewrócił go na podłogę. W tej samej sekundzie „bicz” był już w ręku Małego.

– Rogówka nie uszkodzona – powiedział Bibl po obejrzeniu oczu Alika – zareagowały tylko zakończenia nerwów. To wyłącznie broń za dająca ból – pomachał ręką w powietrzu – do tej pory pali.

– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Hedończyka.

Ten roześmiał się:

– Bić dobrze. Pali. Boli. Wesoło.

– Dobrze, powiadasz? – groźnie spytał Mały. – A kiedy ciebie biją? O, tak. – Jego potężna dłoń chlasnęła po owłosionym policzku. – Wesoło, co? – Drugie uderzenie rzuciło brodacza na ścianę.

– Zostaw go – powiedział Kapitan – przecież to głuptas.

A głuptas już ryczał, jak wychłostany chłopaczek, rozmazując pięścią łzy po skudłaczonej brodzie.

– Będą z nim kłopoty – stwierdził Bibl. – Trzeba mu zrobić zastrzyk. Prześpi całą dobę, a przez ten czas odnajdziemy gdzieś zielony mirażyk i podrzucimy ten skarb jego rodzicom.

– Taki świat nie ma prawa istnieć – warknął ze złością Alik, oczy go już nie bolały. – Nawet w stadzie wilków panuje większa przyjaźń a ci tutaj to jak pająki albo skorpiony. Trzeba ich wychowywać na nowo. Od tego momentu, gdy im zaczynają podawać smoczki z kaszką.

– Ich nie da się na nowo wychować – powiedział Kapitan – cykle biologiczne zostały zaprogramowane całe tysiąclecia temu, na całe tysiąclecia w przyszłości.

– W takim razie trzeba zniszczyć ten program.

– Jak?

Alik milczał.

– Nie wiesz? Ja także nie wiem. I nie jestem jeszcze gotów do drugiego spotkania z Nauczycielem.

– Trzeba się stąd wynosić – stwierdził Mały. – Niczego ich nie nauczymy i sami także niczego się nie nauczymy… Zbyt zagmatwana jest ta ich nauka i nie wiadomo, gdzie początek, gdzie koniec nitki w tym kłębku.

Kapitan i Bibl popatrzyli po sobie: przecież oni wiedzieli więcej niż tamci. „Chyba mimo wszystko jeszcze za wcześnie wyciągać wnioski, Bibl” – powiedziało spojrzenie Kapitana. Bibl uśmiechnął się: „Mamy jeszcze jutrzejszy dzień”. A na głos powiedział:

– Dla mnie jeszcze nie całkiem jasna jest rola, jaką odgrywa tu Błękitne Miasto. A to, wydaje mi się, najważniejsze ogniwo w naszyjniku Hedony.

– Dowiemy się jutro – podsumował Kapitan.

– Kto? – zaniepokoił się Alik.

– I ty również. Wszyscy czterej. Dlatego właśnie poleciłem, żeby nikt nie zdejmował hełmów aż do jutrzejszego spotkania. Oni tam nie posiadają zdolności telepatycznych i hełmy są niezbędne jako środek porozumiewania się. Pomagają im poznać nasz język. Nawet to, co teraz myślimy i co będziemy myśleć do dnia jutrzejszego, wszystko to utrwalą, rozszyfrują i przekażą im nasze hełmy.

– Kolektor językowej informacji – uściślił Bibl.

Rozdział VI

W plazmowej dżungli. Drugi krąg cywilizacji.

Cytrynowożółty chodnik miał ich doprowadzić do celu.

– Ten? – Alik zrobił krok do przodu i natychmiast cofnął się powstrzymany spojrzeniem Bibla.

– Nie, nie ten. Poczekamy.

Stali przy samej granicy Błękitnego Miasta, tam gdzie chodniki – „ulice” błyskawicznie zjawiały się i odpływały w kolorowy zamęt przedziwnych form architektonicznych. Miasto piętrzyło się ku niebu piramidą płaszczyzn, której szczyt, jak Ewerest, ginął w gęstej niebieskawej mgle. „Ulice”, które przepełzały u podnóża piramidy, nie miały wyraźnie zarysowanych granic. Na pierwszym planie widniała kolorowa taśma chodnika, bez zazębień i zgrubień, w dalszej perspektywie – ciemne otwory tuneli i połyskliwy taniec licho wie czego. Niektóre chodniki pełzły długo i powoli, omijając podnóże, inne wpadały do najbliższego tunelu albo jak węże wpełzały na wiszące bez żadnych podpór płaszczyzny poziomów. Wszystko wyglądało tak, jak wtedy, kiedy w tym samym miejscu, stali zamyśleni Bibl i Kapitan, z tą tylko różnicą, że teraz czekali na jeden jedyny określony chodnik – „ulicę”.

– Oto on – powiedział Kapitan.

Taśma o jadowicie cytrynowej barwie dość szybko podpełzła pod ich stopy. Kapitan wszedł na nią pierwszy, za nim drżący z ciekawości Alik, powolny Mały i zamykający pochód Bibl, który dwa razy uważnie popatrzył, zanim stąpnął na pełznący chodnik.

Tym razem plastik nie opadł pod ciężarem czterech ludzi, tylko ugiął się lekko. Ulica przepłynęła jakieś dwanaście metrów skrajem czarne pustyni i zakręciła w przejście pomiędzy szklistymi „ścianami”. Za nimi w przezroczystych, nie stykających się ze sobą przestrzeniach, przelewało się coś najwyraźniej bardzo jaskrawego, ponieważ ciemne szkliwo „ścian” w niewielkim tylko stopniu tłumiło tę jaskrawość.

– Nie byliśmy tutaj, Kep – stwierdził Bibl – nie przypominam sobie tego koszmaru.

– Ja też.

– Plazma – pewnym głosem stwierdził Alik – najprawdopodobniej odprowadzona z plazmotronu do pułapek pola magnetycznego. W nich właśnie odbywają się różne procesy chemiczne.

– Dobry jesteś – pochwalił go Mały. – Nawet tu jest gorąco. A tam?

– Trudno powiedzieć. – Kiedy ma się do czynienia z plazmą, to temperatury rzędu milionów stopni są normalne nawet u nas na Ziemi. A są pewnie jeszcze wyższe.

„Gorącą ulicę” nie przeszli, lecz przebiegli, jakby nie wystarczała prędkość chodnika. Hedończyków nie było: najwidoczniej kierowali procesami plazmowymi za pośrednictwem pulpitów zdalnego sterowania Tymczasem „ulica” wyskoczyła na przestrzeń zapełnioną znaną już Kapitanowi i Biblowi feerią barwnej i świetlnej geometrii. Chwilami można było zobaczyć pracowników obsługi, jak nie zatrzymując się gnali parabolicznymi krzywymi nie wiadomo na czym i nie wiadomo dokąd. Bibl wyjaśnił swoją hipotezę o syntezie myślowych zamówień z granatowej i zielonej fazy i Alik dosłownie oszalał z zachwytu. Z płonącymi oczyma, zadzierając wysoko głowę cofał się coraz dalej, starając odnaleźć na powietrznych ekranach zarysy jakiegoś znajomego przed miotu.

– Ostrożnie! – krzyknął Kapitan.

Ale było już za późno. Alik potknął się w momencie, gdy padało ostrzeżenie, i zniknął za spęczniałym skrajem cytrynowożółtej taśmy. Przyjaciele rzucili się na pomoc i gdy stanęli na brzegu, dostrzegli Alika jak wisiał w przestrzeni pomiędzy dwoma sunącymi z różną prędkością chodnikami. Zdążył schwycić się skraju górnego, a pod dolnym widniał tunel – studnia z migoczącymi skrzyżowaniami innych kolorowych, ruchomych taśm.

– Trzymaj się! – zawołał Kapitan, chwytając ręce Alika.

Ten zaś odparł zupełnie spokojnie:

– Jestem w nieważkości. Trzymam się brzegu bez wysiłku.

Rzeczywiście Alika udało się wyciągnąć bez trudu. Widocznie w razie nieprzewidzianego upadku w przestrzeni między taśmami zmieniały się warunki grawitacyjne i człowiek mógł łatwo wydostać się na potrzebny chodnik.

– Dlaczego nie zwróciliśmy na to przedtem uwagi, Kep? – Bibl przypomniał sobie ich własne upadki.

– Pewnie byliśmy zbyt zdenerwowani. Każdy z nas bał się, że zgubi partnera.

Mały natychmiast chciał powtórzyć doświadczenie Alika, ale Kapitan przywołał go do porządku: żadnych eksperymentów, nie jesteśmy na przechadzce. A tymczasem cytrynowa „ulica” znowu wpadła w tunel, tym razem nie tak wysoki i tryskający światłem jak galeria syntezy. Wręcz przeciwnie, było tu nawet dość ciemno jak w długich korytarzach staroświeckiego, taniego hotelu, albo na pokładzie spacerowym pasażerskiego liniowca w ciemny, dżdżysty wieczór. Podobieństwo do pokładu dodatkowo podkreślał długi szereg umieszczonych blisko siebie okien-iluminatorów, które pozwalały zobaczyć pogrążone w półmroku kajuty-koje. Alik wyprzedził całą procesję i wskoczył do jednej z takich kajutek. W pomieszczeniu tym natychmiast rozbłysło mętne, migocące światło i wszyscy zobaczyli Alika leżącego na boku, na powietrznej poduszce, tak jak leży się w domu na łóżku czy tapczanie. I co najważniejsze, spał albo udawał, że śpi, cichutko posapując pod świetlnym ekranem w suficie.

– Wyłaź. Dosyć tych sztuczek – rozgniewał się Mały.

Alik spał. Chłodny strumień powietrza płynący z drzwi – iluminatora niósł znajomy zapach ozonu. Mały szarpnął śpiącego za nogę, ale Alik tylko podkurczył ją i spał dalej.

Sypialnie – stwierdził Kapitan. – Puste, bo wszyscy są w pracy. Interesował się pan, Bibl, gdzie nocują mieszkańcy miasta. Teraz wiadomo. Niezbyt komfortowo, ale pożytecznie. Mocny sen i naświetlanie ultrafioletowe.

– Skąd pan to wie?

– A zapach?

Bibl wciągnął powietrze nosem.

– Ozon, tak.

Alika wyciągnięto z klatki-komórki za nogi. Dopiero wtedy się obudził. „Nie bujasz?” – z powątpiewaniem spytał Mały. Ale Alik ziewał przeraźliwie. Rzeczywiście sprawiał wrażenie, że przebudził się po mocnym śnie, miał nawet ochotę na śniadanie. Ale Kapitan ponaglał. Któż mógł wiedzieć, ile czasu trwać będzie bieg ich cytrynowego chodnika i jakie cuda odsłonią się jeszcze przed nimi. Ale niczego szczególnego nie było. Ten sam, zwykły architektoniczny amorfizm, zamęt barw i sztuczki świetlne. Wszystko to nie wywoływało już zdziwienia, w każdym razie u dwóch uczestników ekspedycji. Pozostali również go nie okazywali. Alik odgadł metodę sterowania przyrodą w strefie zielonego słońca. Ich chodnik pędził po dnie głębokiego kanionu, którego rozchylające się ściany były tak niepodobne jedna do drugiej, jak strony podręcznika topologii do krajoznawczego filmu. Z jednej strony niewidzialnie sterowana świetlna igła kreśliła zmieniające się błyskawicznie trójwymiarowe formy, z drugiej – w równie cudowny sposób zmieniał się krajobraz, wyrastały i znikały drzewa, kuliły się i rozrastały krzewy, zieleń trawy i liści błękitniała, granatowiała, przechodziła w szkarłat.

– O, Właśnie stąd przemieszczają syluryjskie mchy i sadzą eukaliptusowe aleje – zauważył Alik i zaczerwienił się, napotkawszy aprobujące spojrzenie Bibla. Domysł był słuszny, choć nie wyjaśniał, jaki pożytek mają z tego niebieskoskórzy, zapędzeni w bezleśne i pozbawione trawy plastikowe jaskinie Błękitnego Miasta.

– Może ktoś im rozkazuje?

– Kto i po co?

– Dość tych domysłów – zakomenderował Kapitan. – Myślę, że nasza podróż zbliża się ku końcowi. Poznaje pan, Bibl? – Wskazał przejście za wielokątnym i wielobarwnym przecięciem się takich samych ruchomych taśm chodnikowych.

W jego zamglonej głębi widniał idący im na przeciw człowieczek w lazurowej kurtce.

– Witajcie, wszyscy czterej – powiedział po rosyjsku z typowo moskiewską wymową – Kep i Bibl, Mały i Alik. – I, zauważywszy mimowolne zdziwienie gości, dodał od razu. – Nie dziwcie się, my już nauczyliśmy się waszego języka. Być może, będziemy jeszcze robić błędy gramatyczne, używać słów w niewłaściwym ich znaczeniu, ale o wiele rzadziej. Teraz już wiemy, kim jesteście, jakie są wasze cele i to, że Koordynator jest poinformowany o waszej obecności.

– Hełmy? – zapytał Kapitan.

– Hełmy – potwierdził ich znajomy.

– Ilu was jest?

– Czterech, tak jak was.

– Idealne warunki dla kontaktu. Równa liczba osób z obu stron, pokonana bariera językowa i wzajemne zainteresowanie – zauważył Kapitan i poszedł za niebieskim człowieczkiem. Jego śladem ruszyli pozostali.

Arena „cyrku” była ta sama, zniknął tylko amfiteatr zawężając przestrzeń do granic iluzorycznego pokoju ze stojącymi naprzeciwko siebie dwoma półkolami przezroczystych foteli. Otaczało ich wnętrze cytrynowożółtej kuli bez drzwi i okien – nie było widać nawet wejścia do ciemnego pasażu. Niewidoczne źródło nieco podbarwionego lazurem światła nie tylko nie drażniło, a raczej zdawało się tuszować natrętną jaskrawość wnętrza.

– Ja Druh – stwierdził ich znajomy, siadając. – Mojego imienia nie jesteście w stanie wypowiedzieć, ale ich będziecie mogli. – Wskazał po kolei na siedzących obok niego: – To Fiu, Si i Os.

„Zupełnie ptasie konsonanse” – pomyślał Alik, a Kapitan rzekł:

– Nasze już znacie. Ale właściwie nie rozumiem skąd. Czyżby hełmy nie były wyłącznie aparaturą lingwistyczną?

– Hełmy odbierają i przekazują zgromadzone przez was informacje. My je przesiewamy, wybieramy to, co istotne, i wprowadzamy do bloków pamięci.

– To znaczy, że wiecie o nas więcej, niż my o was. W takim razie to my będziemy zadawać pytania. Jakie są stosunki pomiędzy dwoma grupami humanoidów, tworzącymi cywilizację waszej planety?

– Żadne. Hedończyków, jak ich nazywacie, widzi niewielu z nas i tylko w salach regeneracyjnych.

– Co wiecie o Hedończykach?

– Niewiele. To, że są nieśmiertelni, a my nie. To, że nasza praca im służy, karmi ich, daje radość życia.

– Od dawna?

– Według naszego rachunku zaczęło się już drugie tysiąclecie.

– I nigdy nie obudziło się w was uczucie protestu?

– Przeciwko czemu? Wtrącił się Bibl:

– Przeciwko niewolniczemu, pasożytującemu społeczeństwu. Faktycznie możemy już mówić nie tyle o dwu biologicznie różnych typach człowieka, co o dwu grupach społecznych: twórczej, produkującej, i pasożytniczej, konsumującej. Czyżbyście nie znali takich pojęć, jak sprawiedliwość społeczna i protest społeczny?

Niebieskoskórzy poćwierkali cicho przez chwilę, a potem głos zabrał szczuplejszy, wyższy i o większej głowie niż jego współtowarzysze.

Mówił po rosyjsku tak samo poprawnie, jak pozostali, tylko wolniej i wyraźniej.

– Strona biologiczna jest tu ważniejsza od społecznej. Dążymy do tego samego celu, ale osiągamy go innymi drogami. Cechą wspólną jest rozkoszowanie się życiem, różne natomiast jest pojęcie tej rozkoszy. My rozkoszujemy się samym procesem pracy, oni – jego wytworami. My i oni jesteśmy jak ścianki i dno jednego pucharu, jak dwa łuki tworzące krąg naszej cywilizacji.

– Łuki mogą być różne. Krótki dolny podtrzymuje długi górny. Proszę zdjąć górę – pozostanie podstawa. Ale jeżeli usunie się podstawę, – góra spadnie. Tak samo, jeżeli chodzi o przykład z pucharem. Jeżeli zetnie się górną część – otrzyma się dziurkę z brzegami, ale w części dolnej zawartość pozostanie. Bez Hedończyków istniałoby u was i życie, i radość pracy, i jej wytwory. Natomiast jeżeli odbierze się im waszą pracę – utracą wszystko: i radość życia, i samo życie. Czyżby taka myśl nigdy nie przychodziła wam do głowy?

Zapanowało milczenie – długie, i jak wydało się Alikowi, nasycone bardziej zaniepokojeniem niż zdumieniem. Potem rozległo się poćwierkiwanie, w którym słychać było nową, podnieconą nutkę i nieco później padła odpowiedź Fiu, w której Alik znowu uchwycił nie wahanie, ale przestrach.

– Czy można zmienić niezmienne i niewzruszone? Dlaczego więc nie pytacie nas o możliwości zgaszenia słońca albo założenia ogrodu na miejscu czarnej pustyni? Nigdy niczego od nowa nie analizowaliśmy i niczego nie rozbudowaliśmy. Otrzymaliśmy wszystko gotowe: gotową planetę, gotowe fazy przestrzenne, gotową technologię. Wymagało się od nas tylko działania według ustalonego programu i dokonywania zmiany pokoleń. Dopiero wy przynieśliście myśl o możliwości wprowadzenia jakiejś przemiany i aby ją rozważyć potrzebujemy nie tylko czasu, ale i odwagi i siły wyobraźni i logiki wywodów.

– Dobrze – zgodził się Bibl – zostawmy tę myśl na potem, niech dojrzewa i rośnie. Ale rodzi ona następną. Dlaczego oszukujecie Koordynator? Przecież to także jest forma protestu. Mówiąc wyraźnie, przecież to także jest próba zmienienia niezmiennego i niewzruszonego.

Tym razem Fiu odpowiedział zdecydowanie i bez ćwierkającego podpowiadania:

– Nie jesteśmy nieśmiertelni. Rodzimy się, starzejemy i umieramy, ulegamy wszystkim biologicznym zmianom organizmu. Ale każdemu z nas tuż po urodzeniu wszczepiana jest w mózg specjalna siatka elektrodowa, swoisty mechanizm łączności z Koordynatorem. Jest to stała, aktywna łączność od chwili narodzin aż do śmierci, łączność, która kontroluje procesy szkolenia i pracy, utrzymuje ustabilizowany poziom demograficzny. Posługuję się waszą terminologią i mam nadzieję, że mnie rozumiecie. To co nazywacie miłością, istnieje i u nas. Są pary, ale nie ma rodziny i potomstwa. Dzieci przychodzą na świat w specjalnych koloniach, rodzą je specjalnie zakwalifikowane do tego celu „matki”. Zapewne wiecie, że jądro dowolnej komórki ludzkiego organizmu zawiera wszystkie jego cechy dziedziczne? Takie jądro, obojętne – z krwi, skóry czy śluzówki – wydobyte z „ojcowskiej” komórki i transplantowane do organizmu „matki” zachowuje wszelkie cechy dziedziczne obojga „rodziców”. Jest to drugie zadanie elektrod w procesie stabilizacji poziomu demograficznego miasta. Trzecie – to określenie pułapu zdolności produkcyjnej. Jedni osiągają go w wieku lat czterdziestu, inni pięćdziesięciu – znowu posługując się waszą miarą czasu. Objawy starzenia są wyraźne: zmniejsza się szybkość reakcji, działania, stopień koncentracji. W takich przypadkach elektrody błyskawicznie przerywają funkcje życiowe organizmu i ciało idzie do atomowych dezintegratorów. Analogiczny finał następuje w razie nieszczęśliwych wypadków, jakie mogą się zdarzyć przy pracy w blokach teleportacji i reakcji plazmowej. Do sal regeneracyjnych kierowane są wyłącznie wyjątkowo cenne technologicznie egzemplarze.

– Egoistyczne, niemoralne, okrutne i nieludzkie – podsumował Kapitan.

Fiu zamrugał oczyma zupełnie jak człowiek i odparł niezdecydowanie:

– Większość waszych określeń jest dla mnie zrozumiała, oprócz ostatniego: nieludzkie. Ten właśnie stan rzeczy wywołał to, co nazywacie uczuciem protestu. Sto lat temu jeden z naszych medyków podczas ożywiania technika, który zginął w awarii, usunął mu część sieci elektrodowej. Łączność z Koordynatorem została zachowana, ożywiony mógł otrzymywać polecenia i przekazywać nagromadzone przez siebie informacje. Ale jednocześnie uzyskał możność swobodnego wyboru i prawo do samodzielnych decyzji. Usunięte zostało również, uprzednio nieodwracalne, niebezpieczeństwo przymusowej śmierci. Teraz rozumiecie, co w jaki sposób doprowadziło do stworzenia opozycyjnej mniejszości, wprawdzie technicznie związanej z Koordynatorem, ale zachowującej tajemnicę swego wyzwolenia, i nie stłumioną swobodę woli.

Kapitan z trudem zachowywał spokój. Alik spostrzegł, jak jego pięści zaciskały się i rozwierały. Również i wszyscy pozostali byli oszołomieni tym spokojem i beznamiętnością, z jaką przedstawiono im obraz niczym nie zamaskowanego niewolnictwa, i to przedstawiono bez cienia wątpliwości w słuszność tego stanu rzeczy, bez gniewu i wyrzutów pod adresem ciemiężycieli i bez żadnych nadziei na inną przyszłość.

– Już czas – stwierdził Kapitan – najwyższy czas zapoznać się wreszcie i z Koordynatorem.

Rozdział VII

Cztery drogi w nieznane. Grawitacyjny cios.

– Spotkanie zostało przewidziane – padła odpowiedź. – Ale przed spotkaniem każdy z was zobaczy to, co wyda mu się najciekawsze.

Wspólnej podróży nie planowano. Rozmowa ośmiu osób nieuchronnie spowodowałaby pojawienie się lokatorów i pól ochronnych. Jakich pól, Ziemianom nie wyjaśniono. Każdy z nich otrzymał niebieską kurtkę, aby „nie zwracać na siebie uwagi”, i wybrał sobie przewodnika: Kapitan – Druha, Bibl – Fiu, a Si i Os wyruszyli z Małym i Alikiem. „Zupełnie nie można ich odróżnić” – pomyślał Alik. Kapitan, który już przyjrzeć się im bliżej, zauważył, że pierwszy z nich był nieco ciemniejszy i kędzierzawy. Jak im wyjaśniono, mnogość bliźniaków była tu czymś normalnym. Wielokrotna transplantacja jąder komórkowych pobranych u jednego osobnika tworzyła ludzi o jednakowych cechach genetycznych. Wybór cech zależał od rodzajów pracy. Dla jednych najważniejsza była zdolność koncentracji uwagi, dla drugich – szybkość reakcji, dla trzecich – odporność na wysokie temperatury, dla czwartych zaś zdolność do przeprowadzania w pamięci skomplikowanych obliczeń matematycznych. Dla telekinetyków niezbędna była zwiększona energetyka myśli, dla syntetyzatorów umiejętność wyobrażenia sobie przedmiotu bez pominięcia żadnego wewnętrznego czy zewnętrznego detalu, dla dyspozytorów łącz przestrzennych – umiejętność jak najprecyzyjniejszego stykowania. Ale przy jednakowych cechach genetycznych, nawet w identycznych warunkach operacji bliźniacy wcale nie musieli być swymi identycznymi kopiami. Czasami nieuchwytne różnice psychologiczne, różne znajomości i wpływy, indywidualne gusty tworzyły w istocie całkiem innych ludzi. Druh zupełnie nie był podobny do Fiu, nawet pomiędzy Si i Osem można było dostrzec różnicę. „Ciekawy naród – pomyślał Kapitan – w normalnych warunkach mógłby stworzyć interesujące społeczeństwo. Gdyby usunąć dobór genetyczny, wąską specjalizację, poczucie wtórności, to właśnie tutaj mogłaby powstać zdrowa, rozwijająca się cywilizacja”.

W milczeniu podeszli do znajomego skrzyżowania ruchomych „ulic”. Alikowi przypominało ono ogromną choinkę, tak gęsto spowitą w kolorowe serpentyny, że jej naturalna zieleń przestała już być widoczna.

Z bliska sploty te tworzyły geometryczną figurę o kolosalnych rozmiarach i niewiarygodnie dziwaczną w kształcie, której wierzchołek ginął w purpurowym mroku kopuły. Wszystko to ruszało się, zwijało, przeplatało, zakręcało.

– Omal nie zgubiłem Bibla w tej mieszaninie. Spadł na dolny chodnik, a ja goniłem go na górnym – przypomniał sobie Kapitan.

– Mogłeś nie dogonić – zauważył Druh – większość chodników ma jednostronną powierzchnię, połączenia mają skręcone płaszczyzny.

– Ależ tak, płaszczyzna Möbiusa – Kapitan palcami pokazał, jak tworzy się odpowiedni pasek. – Ile jest łączy na takim chodniku?

– Nikt nie próbował liczyć, to zbyt skomplikowane. Wszystkie wiadomości mają dyspozytorzy.

Zaciekawiony Alik obiegł wokoło cały system splotów.

– Sprytne. Ale można chyba obliczyć kierunek i długość?

– Najwyżej w obrębie pięciu, sześciu porządków. Poza siódmym żaden komputer nie jest w stanie powiązać systemu. Sieć nadprzestrzenna. Tylko Koordynator może wyliczyć drogi wychodzące poza granice trójwymiarowości.

– Po co?

Znowu rozległo się poćwierkiwanie, a po chwili padła ostrożna, ale szczera odpowiedź Fiu:

– Dla wyobcowania. Różne poziomy – różne porządki łączności. Mieszkańcy jednych przestrzeni nie przenikają do innych. Nawet my nie znamy wszystkich poziomów miasta. A nam przecież wolno poruszać się bez wiedzy Koordynatora.

– Po co jest wam potrzebny ten superzłożony system łączy i poziomów, kiedy można pomyśleć, zrobić krok – i stanąć u celu, obojętne jak odległego.

– Teleportacja funkcjonuje tylko poza granicami Miasta – wyjaśnił Druh – tu znajdują się jedynie mechanizmy teleportacji. Chcesz zobaczyć? Niebieski chodnik. O, otóż i on.

I zniknęli na chabrowym strumieniu plastiku, który trysnął z góry śrubą wkręcił się pod nawisające skrzydło płaszczyzny. Bibl wybrał chodnik w kolorze trawy, który zabrał go do genetycznej piramidy – narodziny, niemowlęctwo, dzieciństwo i szkoła. Alika zainteresowały perspektywy wypoczynku Hedończyków – w pracy i po pracy, a Mały burknął:

Kaszka z mleczkiem. Konfiturki. Chciałbym zobaczyć coś, gdzie potrzebna jest odwaga, nieustraszoność. Macie, na przykład, miejsca, w których może wystąpić lęk wysokości? Albo prędkości? Coś związanego z narażeniem życia? Niebezpieczeństwo?

– Reaktor syntetyczny – lakonicznie odparł Os, a pąsowy chodnik popędził z nimi spiralą w dół.

– Górska kolejka – roześmiał się Mały.

Podrzucało ich, ołowianym ciężarem przygniatało do plastiku, zginało i wyprostowywało. Mały stał jak wkopany, a Os także nie reagował na cyrkowe sztuczki chodnika: najwidoczniej jego zmysł równowagi był do tego przystosowany. „Nie ma żadnego powodu do obaw – uśmiechnął się w myśli Mały – atrakcja z wesołego miasteczka”. Jednocześnie zapytał, dlaczego tak trudno jest obliczyć system sterowania tą huśtawką: przecież parametry są te same.

– Jakie? – spytał Os.

– Długość, szybkość, sprężystość, liczba zwitków – zaczął Mały, alej Os mu przerwał:

– A dyskrecyjność samych połączeń, przejścia z przestrzeni trójwymiarowej w czterowymiarową, stopień zwinięcia i rozwinięcia styków, równoznaczność poślizgu? Jeszcze chcesz?

– Dosyć.

„Pejzaż” po bokach „ulicy” nie interesował Małego, pociągał go sam jej ruch podobny do wiraży samolotu. To już nie była zabawa, tylko próba woli i mięśni. Ten lot w szarą mgłę nie był przeznaczony dla mięczaków. Z każdą sekundą robiło się coraz ciemniej, temperatura wzrastała.

– Co to? – zachrypniętym głosem spytał swego ledwo widocznego w „smogu” towarzysza.

– Katalizator.

Jaki to katalizator, w jakim procesie uczestniczy, Os nie wyjaśnił, a Mały krępował się spytać. Tymczasem proces wyraźnie zmieniał swą istotę i charakter, palenie w nosie i uszach znikało, coraz bardziej występowały zarysy powstających we mgle przedmiotów: przezroczysty fotel wyskakujący bezpośrednio z pustki i zasłonięty różową kulą, pękaty dzban z wąską szyjką, rękojeść „bicza”, spodek czy popielniczka. Nie, chyba nie popielniczka, przecież nikt tu nie palił. Potem płynęły gigantyczne, przezroczyste sterówce, podobne do skrzepów płynnego ognia w czarnym niebie. Plazma czy gaz fotonowy? Prawdopodobnie plazma: płynne światło to raczej nieodpowiedni ośrodek dla operacji syntetyzujących. Zresztą, któż to może wiedzieć, tutejsza nauka i technika jest na poziomie przewyższającym intelektualne możliwości pilota-mechanika Wschodnioeuropejskiej Służby Kosmicznej. Ale gdzież jest to ryzyko, niebezpieczeństwo, czyhające na gapiów przy pulpitach? Przecież i u nich są gapie zakochani marzyciele, którzy muszą zajmować się pracą, odrywającą ich od marzeń, fanatycy opętani ideą, która rozprasza nawet tak wyćwiczoną uwagę. A może ich tu nie ma? Może zawsze czuwa Koordynator, nadzorując równie fantastyczną technikę bezpieczeństwa pracy?

– Ostrożniej – usłyszał Mały, i mocna ręka schwyciła go z tyłu za ramię. – Nie odchylaj się! Niebezpiecznie. Trzymaj się mocniej.

– Co? – nie zrozumiał Mały.

Os nie odpowiedział. Chodnik nagle przekręciło spodem do góry. „Ulica” zwęziła się tu do rozmiarów szybu windy pochylonego pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Szybkość, jak wydało się Małemu, wynosiła chyba sto kilometrów na godzinę. Wiatr świszczał w uszach, jak przy jeździe na torze saneczkowym, z tą różnicą, że temperatura była jak w łaźni i zwiększała się z sekundy na sekundę. Nie tylko temperatura dawała się we znaki, ale i niewidzialny ciężar, który przyginał i wciskał w plastik podłogi. Mały miał ochotę się położyć, ale odpędził tę myśl. Nie mógł nawet zetrzeć spływającego mu do ust potu – unikał nieostrożnych ruchów. W czym jednak kryło się niebezpieczeństwo? Chodnik nagle skręciło na bok, potem do dołu i znowu przekręciło poziomo, ale Mały nawet się nie zachwiał. Być może, panowały tu inne warunki grawitacyjne albo też przeciążenia, jakie powstały przy tej szybkości, pozwalały utrzymać się na nogach podczas tych ewolucji. Żar sięgał granic ludzkiej wytrzymałości. Małemu wydawało się, że przenika przez ściany płonącego domu. Przez chwilę coś zasłoniło mu oczy i zgasiło myśli. Omdlenie? I dopiero w tym momencie pojął, że maleńka, mocna ręka trzyma go jak stalowa, nie pozwalając upaść.

– Zegnij prawą nogę w kolanie, lewą cofnij do tyłu, będzie lżej – usłyszał.

Głos był dziwnie cichy w otaczającym ich bezdźwięku, który – zdawało się – głuszył wszystkie odgłosy mogące zrodzić się w tym huraganowym ruchu poprzez barwny mrok szybu. Mały jednak usłyszał i przyklęknąwszy na jedno kolano zdołał utrzymać równowagę w chwili, gdy szyb znowu skręcił i zawirowało nimi aż do bólu w skroniach. Po co to potrzebne? A przecież tą drogą poruszają się codziennie, co godzina, może nawet co minuta syntetyzatorzy, chwytacze, przestrzeniowcy czy jak ich tam zwą, tych cudotwórców niepojętej dla Ziemianina techniki.

Wreszcie chodnik wypadł na niebieską przestrzeń i było to podobne do startu samolotu w czyste niebo. Równa, bez zamętu czy gry barw niebieska kopuła i złocista kula w dali, nie słonecznie złota, oślepiająco jaskrawa, lecz złocista jak kopuła cerkwi w niebieskiej mgiełce.

Mocny chwyt na ramieniu Małego osłabł.

– Co to było? – spytał Mały.

– Przeszliśmy konwertor.

– Co?!

– Używam terminów, które są dla was zrozumiałe. Tak byście go scharakteryzowali przy naukowym opisie. Funkcja silnika i generatora. My mówimy prościej: wirnik. Część syntetyzatora.

Dalsze objaśnienia były dla Małego zbędne: i tak czuł się jak na tureckim kazaniu. Powiedział po prostu:

– Myśmy tamtędy tylko jechali. A kto jest w stanie pracować w tym wirniku?

– Najbardziej przystosowani. Do gorąca, do prędkości, wiraży.

– I spadają?

– Czasami. Niektórych ratują.

– A innych? Do atomowego dezintegratora?

Os przemilczał to pytanie. Złocista, odległa kula wisiała nieruchomo w niebieskiej mgiełce jak miniaturowe słońce. Tak właśnie mogło wyglądać z pokładu przelatującego obok kosmolotu – trzeba by tylko zaczernić kopułę. Właśnie tam, do nakreślonego wzrokiem poziomu, unosił się ich kapryśny plastikowy chodnik.

– Koordynator? – spytał Mały, nie wiadomo czemu ściszając głos. – A gdzie są chłopcy?

– Zaraz wszyscy się spotkacie. Czas i długość naszych dróg są zsynchronizowane.

Może tak właśnie było. Ale Alik, podobnie jak Mały, nie myślał o tej synchronizacji.

– Dlaczego przez cały czas suniemy pod górę?

Si odparł:

– Ponieważ trzeci porządek wypoczynku osiągniemy dopiero na dwudziestym dziewiątym poziomie.

– Dlaczego trzeci? A gdzie drugi i pierwszy?

– Drugi i pierwszy to porządki nocy. Pierwszy – sen, drugi – przebudzenie. Trzeci usuwa stres w czasie pracy.

Alik nie zaryzykował zadawania dalszych pytań o porządki i poziomy, tym bardziej że liczenie tych ostatnich było prawie niemożliwe. To pojawiały się, to znikały w trakcie ich jazdy, nie przestrzegając żadnej kolejności, nie dając się porównać ani z podestami, ani z piętrami. Pojawiały się to jako przestrzeń ograniczona ekranami lub pulpitami, to jako wnętrze napełnione gazem. Taki basen z przezroczystymi ścianami znaleźli i na dwudziestym dziewiątym poziomie – kolosalne akwarium z pomarańczową cieczą, wzdymającą się i opadającą pod uderzeniami mnóstwa ludzkich ciał. Alikowi wydało się, że jest na zawodach pływaków-akwalungistów, zabawiających się pod wodą nie wiadomo dlaczego zabarwioną minią. Nie mieli na sobie ani masek, ani akwalungów, ale żaden z nich nawet nie próbował się wynurzyć, aby zaczerpnąć powietrza. Byli albo amfibiami, albo pomarańczowe „coś” nie było cieczą. Alik mógłby to określić jako kolorowy „smog”, mieszaninę, zawierającą tlen atmosferyczny z rozpuszczonym w niej suchym pomarańczowym barwnikiem, najwidoczniej nieszkodliwym dla płuc. Ale za słuszność tej hipotezy nie mógł, oczywiście, zaręczyć.

Si zaproponował mu, żeby się rozebrał i przyłączył do pływaków. „Czy to bezpieczne?” – zapytał spojrzeniem Alik. „Całkowicie” – w ten sam sposób odparł Si. Błyskawicznie zrzucił ubranie i ze zdziwieniem obserwował manewry Alika. Szczególnie zaskoczyła go bielizna i skarpetki, ale nie zadał żadnego pytania. Si skoczył z nieruchomego skraju chodnika w pomarańczową mgłę i zawisnął, nie wykonując żadnych ruchów pływackich. Alik odważnie poszedł za jego przykładem i tracąc błyskawicznie ciężar, znalazł się w tej samej zawiesinie.

– Milcz, nie krzycz, nie pytaj – powiedział wygięty parabolą Si i Alik nieoczekiwanie poczuł, że ktoś go trzyma, nie pozwalając mu nawet poruszyć palcami.

Ta sama niewidzialna, ale wyczuwalna siła wygięła go nagle w łuk, przewróciła na plecy i przekręciła łuk na drugą stronę tak, że aż chrupnęły kości. Alik zaczerpnął ustami powietrza – rzeczywiście otaczało go powietrze – i spróbował się wyprostować, ale natychmiast wygięło go najpierw na lewy, a potem na prawy bok. Ten niewidzialny „ktoś” wyraźnie nie liczył się z wytrzymałością ścięgien i mięśni i Alik nieomal chciał wyć z bólu, gdy rozciągano go wzdłuż.

Nawet nie widział, co działo się z jego towarzyszem, tylko jeden raz mignął mu przed oczyma wygięty nieomal na podobieństwo koła Si.

– Boli – bardziej wyszeptał, niż krzyknął Alik, ale tortura w pomarańczowym „smogu” trwała dalej: Alika wyciągano, zginano, przekręcano, uciskano mu mięśnie brzucha i pleców, do momentu, kiedy wreszcie domyślił się, że jest to miejscowa „gimnastyka przemysłowa”.

Zakończyła się ona takim samym skokiem – tylko nie w dół, a do góry; Alika wyrzuciło miękko na brzeg „akwarium”, na którym, leżała jego odzież i z którego w tak nieprzemyślany sposób dał nurka w pomarańczową mgłę.

Żyjesz? – całkiem po ludzku uśmiechnął się Si, który ubierał się obok. – Mówiłem ci przecież, że to nie jest niebezpieczne.

– Nie mówiłeś, ale pomyślałeś.

– Nie doszło?

Alik ubrał się nie odpowiadając i czuł, jak jego rozdrażnienie znika, ustępując miejsca upajającemu uczuciu rześkości, lekkości, chęci robienia czegokolwiek, ruszania się, działania.

– Co to za basen? – spytał.

– Fotonowa kąpiel gazowa.

– Płynne światło – zorientował się Alik. – A co człowieka wygina w łuk?

– Masaż grawitacyjny.

Alik westchnął. Dowiedział się „co”, ale byłoby bezsensem zadawać pytanie „jak”. Co zrozumiałaby mrówka, gdyby spytała człowieka, jak rozszczepia się atom? Jeszcze raz popatrzył na nagich ludzików, których wyginała i przewracała niewidzialna siła, i powiedział:

– Nawet tutaj nie porozumiewają się między sobą.

– Bo nie trzeba. Popatrzyłbyś na nich po pracy.

– Czwarty porządek? – skomentował złośliwie Alik.

Ale Si nie zrozumiał ironii.

– Jeszcze zdążymy i do czwartego, i piątego. Pospiesz się.

Któryś z kolei poziom był podobny do hallu w porcie lotniczym. Podobnie jak i inne otwarte przestrzenie miasta nie miał wyraźnie oznaczonych granic. Po prostu ludzie, setki niebieskich ludzi w jednakowych kurtkach, siedziało, gdzie popadło, nie wiadomo na czym – mebli w ogóle nie było widać.

– Siadaj, gdzie chcesz – tam będzie fotel – podpowiedział Alikowi Si.

Tak też zrobił.

Coś pstryknęło i wszystko ucichło. Alik chciał zapytać Si, ale ten przyłożył palec do ust. Milczenie zagęszczało się, jak przed spektaklem, i spektakl ten nie dał na siebie długo czekać. Coś zacisnęło gardło, jak pętlą zatamowało oddech. Niezrozumiały smutek, żal bez powodu, ogarniały Alika wypierając pozostałe odczucia. Oczy napełniły się łzami, nie mógł już, a zresztą i nie chciał ich powstrzymywać, czuł, jak łzy płynęły mu po wargach kropelkami słonego potu. Wycierając je zauważył, że Si również płacze, ale nie zdążył go spytać: nowy szok wstrzymał mu oddech. Łzy wyschły i smutek zniknął, jakby zdmuchnięty przez potężną falę radości – równie bezsensownej i bezpodstawnej. Ogarnął go śmiech. Alika trzęsło, zwijało w drgawkach, do oczu znowu napłynęły łzy, w gardle drapało, ale tym razem ze śmiechu, histerycznego i nie dającego się powstrzymać. Nie mógł określić nawet w przybliżeniu, ile minut trwał ten paroksyzm, ale zakończył się on równie nagle, jak powstał. Tylko oddech stał się znowu swobodny, a myśli radosne. Odnosił wrażenie, jakby jego mózg wykąpano w jakimś odświeżającym, odżywczym płynie. „Doładowują akumulatory emocji” – pomyślał i powiedział na głos:

– Zrozumiałem wszystko, Si.


– Zrozumiałem wszystko, Fiu – prawie w tym samym czasie stwierdził także i Bibl. Po prostu wyraził swe uczucia po obejrzeniu na ekranie lekcji matematyki dla czterolatków.

Obraz na ekranie był odbiciem rzeczywistości z tą tylko różnicą, że nie otaczającej ich, lecz oddalonej o dwa dziesiątki poziomów. Ekran nie był telewizorem, na dobrą sprawę nie był wcale ekranem – po prostu odległą rzeczywistość przybliżono nie uciekając się do żadnych optycznych sztuczek. Bibla nie wpuszczono do niej, aby nie zakłócił dziecięcego procesu myślowego. A był to proces skomplikowany i trudny, wymagał od dziecka odwagi myśli, zadziwiającej umiejętności szukania i odnajdywania nowego. Matematyczne funkcje i symbole, które używano na Hedonie, Bibl tłumaczył w myśli na zrozumiały dla niego język ziemskiej matematyki. Był oszołomiony zakresem wiedzy, jaką dysponowali czteroletni ludzikowie w malutkich kurteczkach. Podczas gdy ich rówieśnicy na Ziemi poznawali zaledwie podstawy arytmetyki, oni już oceniali załamanie przestrzeni trójwymiarowej. Bibl rozumiał, że aby sterować skomplikowaną techniką Hedony, niezbędne jest odpowiednie przygotowanie, ale zaskoczyło go ograniczenie – nie zakresu wiedzy, ale dążenia do jego rozszerzenia. Nie rozproszył tych wątpliwości i Fiu, który wyjaśnił krótko, że obecny poziom informacji jest dany cywilizacji od początku jej istnienia i pozostaje niezmienny, jak ona sama.

– Nie zachęca się więc do dokonywania odkryć naukowych? – spytał Bibl.

– Wszystko, co było potrzebne, zostało już dawno odkryte.

– I żadne zagadki w przyrodzie nie istnieją?

– Wymagające rozwiązań, które mogą wzbogacić ludzki umysł? Nie.

– Po raz pierwszy ci nie wierzę, Fiu.

– Dlaczego?

– Czy jest to rzeczywiście twoje zdanie, czy też powtarzasz to, czego was uczą w szkole?

Fiu nie odpowiedział. „Jeszcze jeden szok psychologiczny” – uśmiechnął się w myśli Bibl.


…A gdzieś na innym poziomie miasta, przy świetlnych tablicach, które z równym powodzeniem można by nazwać przestrzennymi wideoskopami lub demonstracyjnym wakuum – Bibl pomysłowo nazwał je odbiornikami życzeń – Druh wyjaśnił Kapitanowi mechanizm teleportacji. I Kapitan, nawet nie myśląc o możliwości synchronizacji z rozmową Bibla, zadał swemu rozmówcy równie drażliwe pytanie:

– Ogólnie rzecz biorąc, wszystko jest jasne. Oprócz jednego. Dla kogo?

– Nie rozumiem.

– Komu służy to cudo techniki? Wam?

– Jest piękne samo w sobie. Pozwalamy, aby myśl, tylko myśl władała ruchem w przestrzeni.

– Owszem, pozwalacie, ale nie waszej myśli i nie w waszej przestrzeni.

– W pewnym sensie masz rację. Ale samo sterowanie tak doskonałą techniką nie może nie sprawiać rozkoszy.

– Posługujcie się więc jej rezultatami. O ile dobrze zrozumiałem, zakrzywiacie przestrzeń, zbliżacie obiekty, tworzycie styk. No to wchodźcie, gdzie się wam podoba.

– Nie można. Dyspozytorzy łącz przestrzennych nie mogą wychodzić na linię styku. Krzywa powinna przejść obok. Najmniejsze odchylenie i następuje cios grawitacyjny.

– Spróbujemy.

– Co?

– Połącz te dwa zielone punkty. – Kapitan spojrzał na tablicę. – Wydaje mi się, że szukają się nawzajem.

– Nic prostszego. Patrz na pasemko u góry, na pionowe kolorowe paski. To nie widmo, lecz formuła. Kolejność pasków powinna pozostać stabilna. Teraz zbliżaj. Niedobrze.

– Dlaczego?

– Szew czernieje. Niedokładny styk. Rozłączam.

– Łączyłem po krzywej.

– Tak właśnie trzeba. Po prostej nie można – możesz dotknąć linii łącza. No!… Zbyt wolno. Szew znowu brudny. Popatrz.

Druh błyskawicznie połączył dwie zielone plamy. Gdzieś w zielonym świecie ktoś gdzieś wszedł, czy skądś wyszedł. Druh wyjaśnił:

– O tak. Powtórz. Tylko nie zapominaj o formule łącza.

Kapitan odnalazł dwie sunące granatowe plamy. „Aora” – pomyślał i popatrzył na prążkowane pasemko. Wydało mu się, że jeden pasek jakby nasuwał się na drugi. Ni to niebieski zmniejsza powierzchnię szarego, ni to szary wypiera niebieski. „Poczekaj” – usłyszał, ale nie mógł już powstrzymać myśli. Plamy połączyły się i nagle coś ugodziło go w oczy. Miliony iskier i mrok. Studnia bez dna. A on sam leci w dół bezdźwięcznie i bez końca. Żadnego bólu. Tylko uczucie spadania, jak przy spadochronowym skoku z opóźnieniem. I wreszcie wstrząs, coś ugina się pod nim, układając go na rozciągniętym, miękkim aksamicie. Czuje już swe ciało, skórę, naczynia krwionośne, powieki. Powieki unoszą się lekko, przepuszczając wąskie pasemko światła. Pasemko rozszerza się i oślepiająca białość zalewa świat. Jak mleko wylane z butelki na czarny stół. A on znowu się porusza, tym razem poziomo, również na czymś białym i w białym tunelu, nie wiadomo dlaczego przypominającym mu sale regeneracyjne. A może rzeczywiście jest w tych białych podziemiach?

Chce zapytać towarzyszących mu maleńkich ludzi w znajomych kurteczkach. Jego wargi poruszają się, ale pytanie zamiera, nie wypowiedziane, gdy dobiega go cichy szept:

– Milcz. Nie teraz. Nie ruszaj się.

Kapitan nie zdołał uchwycić momentu, w którym jego pozioma pozycja nagle zmieniła się na pionową. Nie poczuł ani wstrząsu, ani napięcia mięśni, ani ciężaru, ani ruchu wirowego, tylko nagle spostrzegł, że niebieski, plastikowy chodnik spiralnie uniósł go w górę. Podobnie w kabinie samolotu moment oderwania się od ziemi dostrzega się dopiero wtedy, kiedy widzi się uciekający w dół krajobraz. Tu natomiast uciekały w dół sunące naprzeciwko chodniki, płaszczyzny sieczne i styczne, poziomy z ich niepojętą maszynerią.

– Co się stało? – wykrztusił z trudem pytanie, adresowane do swego, nie zdradzającego niepokoju, towarzysza.

– Grawitacyjny kollaps – odparł Druh tonem człowieka, który rozmawia o pogodzie. – Zniekształciłeś formułę.

– A co potem? – spytał zachrypniętym głosem Kapitan.

– Jak zwykle. Reanimacja.

No i o co tu więcej pytać, o jakie szczegóły, o których niebieskoskóry nawet nie uznał za stosowne wspomnieć. Zresztą Kapitanowi pozostało jeszcze jedno, zupełnie neutralne pytanie:

– Dokąd jedziemy?

– Już przyjechaliśmy.

Rozdział VIII

Rozmowa z Koordynatorem. Przed ostatnim zwiadem.

Niebieska mgiełka wypełniała owal podobny do ziemskiego stadionu piłkarskiego. Na jego brzegu rozciągała się jak bieżnia niczym nie ogrodzona, nieruchoma czarna taśma. Gdy podeszło się bliżej i spojrzał w dół, niebieskie głębiny dotykały jedna drugiej jak odbicie w lustrze. W środku wisiała złota kula o średnicy około pięćdziesięciu metrów, lekko podświetlona z wewnątrz. Jeżeli patrzyło się na nią długo i uważnie, zaczynała pulsować wielobarwnie i jaskrawo, tak jak wszystko w tym mieście. Sprawiało to wrażenie, jakby poprzez złocistą błonkę przeświecały inne barwy. Alik natychmiast wysunął przypuszczenie, że Koordynator myśli, a światło i barwa jest odbiciem powstawania i ruchu skojarzeń myślowych, ale ani koledzy, ani ich przewodnicy nie podzielali jego koncepcji. Tylko Kapitan powiedział surowo:

– Odejdź od brzegu. Jak spadniesz, to się nie pozbierasz.

– Zupełnie niegroźne – zaprzeczył Fiu – to strefa nieważkości. Niebieska mgiełka to skoncentrowany gaz-przekaźnik. Jedyny środek łączności Koordynatora z otaczającym światem.

Rzeczywiście, w niebieskawej przestrzeni otaczającej kulę nie było widać żadnych rur, przewodów i nici. Nic nie łączyło jej z czarnym chodnikiem. Wisiała nieruchoma, ale żywa i wydawało się, że mimo swych rozmiarów jest lekka, leciutka.

– A więc on nas nie słyszy? – spytał Kapitan.

– Nie.

– W jaki sposób możecie się z nim porozumiewać?

– Przez sieć elektrodową.

– To znaczy, że my jesteśmy pozbawieni tej możliwości?

– Dlaczego? Możecie porozumiewać się z nim bezpośrednio poprzez gaz-przekaźnik.

– Za pomocą hełmu?

– Nie. Telepatycznie. Ale weźcie pod uwagę, że nie jest to Mózg, lecz jedynie doskonała maszyna, która myśli i działa tylko w granicach wprowadzonego do niej programu. Luźne skojarzenia myślowe albo decyzje, których nie przewiduje program, nie są rozpatrywane. Na wasze pytanie Koordynator może odpowiedzieć wyłącznie w tym wypadku, jeżeli jego pamięć zawiera niezbędne elementy takiej informacji.

– Czy on wie, że jesteśmy tutaj?

– Od pierwszej chwili.

– Mówię o rozmowie, która ma nastąpić.

– Tak.

– Temat rozmowy nie został ograniczony?

– Nie.

– A więc zaczynajmy. Koordynatorze, słyszysz mnie? – głośno rzekł Kapitan, zwracając się bezpośrednio do złotej kuli.

W błękitnej ciszy nie rozległ się żaden głos, ale w świadomości każdego z naszych bohaterów ukształtowała się odpowiedź.

– Słyszę.

– Poznaliśmy wszystko oprócz świata liliowego słońca. Kiedy go zobaczymy?

– Jutro.

– Czy wszystkie światy mają jednakowe objętości i powierzchnie?

– Światów nie ma. Jest przestrzeń, którą możemy zmieniać.

– Jedna przestrzeń, ale pięć słońc?

– Słońce też jest jedno. Pozostałe są tylko jego odbiciami w atmosferze zamkniętych objętości, gdzie deformacja przestrzeni przechodzi w sferę innych wymiarów.

– A więc zielony świat to nie cała planeta?

– Nie. Aora również jest tylko ograniczoną, deformowaną przestrzenią. I Błękitne Miasto, za którego granicami jest tylko czarny kamień i pył. Ogrzewa je nie odbite, lecz prawdziwe słońce, które wschodzi i zachodzi nad pustynią.

– Dlaczego więc nie przekształcicie pustyni w oazę?

– Planeta jest zamknięta dla przybyszów z kosmosu.

– Ale pozostawiono im przynętę pod postacią brodatych niemowlaków.

– Przez tysiąc lat łącza osłabły i zamknięcie przekształconych przestrzeni utraciło spoistość. Zresztą miraże też są zamknięte.

– My przeszliśmy.

Replika Kapitana nie była sformułowana jak pytanie i dlatego odpowiedź nie padła. Wtedy zadał je w inny sposób:

– Miraż miasta był otwarty. Dlaczego?

– To nie był miraż. Kiedy pozwolono wam wejść w przestrzeń Błękitnego Miasta, została ona połączona z przestrzenią pustyni.

– Na rozkaz Nauczyciela?

– Tak.

– W jaki sposób rozkaz został przekazany? Przecież niebieski gaz znajduje się tylko w tym basenie.

– Myśl Nauczyciela przenika przez dowolny, materialny ośrodek. Jej siła energetyczna równa jest zwielokrotnieniu jednoczesnych i identycznych sygnałów różnych myślących osobników.

– Jakim więc sposobem przekazujesz w odpowiedzi twoją informację?

– Nie wiem.

– Czy oznacza to, że nie znasz schematu swojej własnej konstrukcji?

– Tak.

– Jak więc sterujesz miastem?

– Sygnałów jest zbyt wiele, żeby o nich opowiadać. Na każdy sygnał z zewnątrz daję sygnał z wewnątrz. Tak jak nakazuje program.

– Czy można go zmienić?

– Oczywiście.

– Czy kiedykolwiek go zmieniano?

– Nigdy.

Kapitan nagle zdał sobie sprawę, że nie ma już więcej pytań. Dokładnej informacji o swojej pracy Koordynator nie mógł udzielić: nie miał odpowiedniego przygotowania technicznego. Wdawać się zaś w filozoficzne dyskusje z maszyną byłoby, na dobrą sprawę, niedorzecznością. Ale Bibl mimo wszystko zdecydował się:

– Pozwoli pan, Kep… – I w stronę złotej kuli: – Jakie są stosunki pomiędzy dwoma zamieszkującymi planetę narodami?

– Naród jest jeden, różne są tylko gatunki biologiczne.

– Jaki jest łączący je ustrój?

– Nie wiem.

– Czy można scharakteryzować go jako niewolniczy?

– W mojej informacji nie ma takiego terminu.

Alik, którego z jakiegoś powodu drażniła zwiększająca się częstotliwość pulsowania kuli, która jakby potwierdzała jego domysły, nie wytrzymał.

– O czym tu mówić?! – krzyknął. – Sami już wiemy, bez tej bani, jaki tu u nich jest ustrój. I nie trzeba o niego pytać, ale go zmieniać.

– Nie gorączkuj się – z sympatią uśmiechnął się Kapitan i dodał: – W jednym masz rację, dalsza rozmowa jest bezprzedmiotowa. Poprosimy naszych przyjaciół, żeby odprowadzili nas do wyjścia i umówimy się, z którym z nich pójdziemy w ten ich liliowy, niezakłócony spokój.


– A więc, powiadasz, trzeba zmieniać. – Kapitan mrugnął do Alika podczas obiadu na stacji, prawdziwego obiadu z konserwowanego mięsa i makaronu z sosem chili. – A co masz zamiar zmieniać?

Alik nie zmieszał się. „Naiwne pytanie” – odpowiedziało jego wyzywające spojrzenie.

– A co zmieniają rewolucje? Ustrój. System sił produkcyjnych i stosunków produkcyjnych. Charakter więzi społecznych. Ich przeklętą stabilizację życia.

– Założenie słuszne. A jaka recepta?

– Z dwóch warstw cywilizacji stworzyć jedną.

– Jak? Na przykład zniszczyć Aorę?

– Jeżeli trzeba będzie, to zniszczyć. Z tych dwóch narodów tylko jeden ma perspektywy rozwoju. A drugi… Pewien mądry człowiek w przeszłości dobrze powiedział: „Jeżeli wróg się nie podda, należy go zniszczyć”.

– Ale jeżeli się podda, to co? Wszystko ma zostać po staremu? Karm, obuwaj, ubieraj, pakuj do Nirwany, a potem ożywiaj? Zniszczyć, powiadasz? Kto się tym zajmie? My? Bronią jądrową, promiennikami zlikwidujemy deformowane przestrzenie Aory i Zielonego Lasu? Wypalimy eukaliptusowe aleje i gołe dzieciaki w niebieskich kąpielówkach? A poza tym, czy jesteś zupełnie pewien, że zaraz po naszym pierwszym uderzeniu nie nastąpiłby kontratak.

Wszyscy popatrzyli na Bibla. Socjolog, skarbnica prawniczej mądrości, uniwersalny umysł, cóż on powie?

– Instrukcje nie zabraniają nam uczestniczenia w społecznych przewrotach po stronie uciskanych klas czy narodów, ale przecież nie widzieliśmy tutaj nawet cienia przygotowania do takiego przewrotu. Niezupełnie rozumiemy mieszkańców Błękitnego Miasta. Nie są ani głupsi, ani mądrzejsi od nas, oni po prostu inaczej myślą. Bardziej intensywnie, szybciej. Chwilami nawet nie mogą się dostosować do biegu naszych myśli. Ty i Alik – zwrócił się do Małego – czy dużo rozmawialiście ze swoimi towarzyszami?

– Prawie wcale – odparł Alik – Od czasu do czasu parę słów.

– A dlaczego? Uważacie, że nie było o czym? Przypuszczam, że trudno im było dostosować się do waszego rytmu myśli: jest dla nich zbyt powolny. Zwróciliście uwagę na ich poćwierkiwanie? Może każdy wydawany przez nich dźwięk to nie sylaba, czy słowo, a cały zbiór obrazów i pojęć? Zauważyliście, z jaką dokładnością i szybkością opanowali oni cały system naszego języka! Myślicie, że tylko dzięki hełmom? Po prostu ich mózg jest inaczej skonstruowany. Oni, na przykład, obywają się bez analizy: odbierają myśli albo pojęcia całościowo, od razu. Fiu, jak spostrzegłem, nawet starał się zbadać nasze zdolności analityczne i jak sądzę, uda mu się to całkowicie.

– A może oni reedukują i Hedończyków? – zapalił się Alik.

Bibl roześmiał się. W tej jednej, bardzo chłopięcej, replice Alika zniknęła nagle cała jego naukowość. Ale przecież Bibl nie chciał go urazić. Nawet nie próbuję zgadywać, kiedy to nastąpi. Spróbuj podliczyć na komputerze w telegabinecie. Tylko operuj nie latami, lecz stuleciami – ułatwisz pracę i sobie, i maszynie. Przecież to gatunki różniące się nie tylko społecznie, ale i biologicznie. Konik polny i mrówka są sobie bliżsi niż Hedończyk i niebieskoskóry. Ale jednocześnie są oni tak dopasowani, że trudno zaprzeczyć istnieniu wprawdzie sztucznej, ale harmonijnej wspólnoty. Co na to powiedzą moi oponenci? Jakaż, u diabła harmonia! Po prostu jeden z niezliczonych technokratycznych wariantów, nic więcej. Coś z oligarchii kapłańskiej, coś z prymitywnego hedonizmu z jego obowiązkowym „wszystko dozwolone”, coś z arystokracji intelektualnej, opartej na pracy ni to robotów, ni to cyborgów, ni to po prostu sztucznie wyhodowanych ludzi – nawet nie w probówkach, nie według wzorców, ale bądź co bądź w sposób ukierunkowany, planowo, z wyregulowanym poziomem demograficznym. O tym wszystkim setki razy pisali i futurolodzy, i fantaści, ale nawet w realnej kosmicznej praktyce ludzkość zna już coś podobnego. I mimo wszystko stwierdzam, że Nauczyciel stworzył unikalny model cywilizacji, doskonały technicznie i oryginalny biologicznie. Obydwa cykle – śmierć bez żalu i nieśmiertelność bez obojętności nie mogą nie zainteresować futurologów. A jednocześnie cywilizacja ta jest antyhumanistyczna i społecznie niebezpieczna. Przecież twórcom udała się rzecz najtrudniejsza: utrzymać swój status quo przez miliony lat. W tym nie podlegającym ewolucji społeczeństwie nie może być rewolucji bez interwencji z zewnątrz. Nawet całkowite zniszczenie siatki elektrodowej nie uwolni „niebieskich kurtek” od ich euforycznej pańszczyzny.

– Trzeba odwrócić proces – powiedział Mały – niech pracują sami dla siebie.

– Przecież o tym właśnie mówiłem: jest Błękitne Miasto… – zaczął Alik, ale Kapitan przerwał mu, nie surowo, ale zdecydowanie:

– Jest jeszcze i Aora, i Zielony Las. Jest również liliowy świat. Dlatego też wstrzymajmy się z wywodami. Ustalam następujący plan dnia…

Загрузка...