Rozdział dwunasty Anarres

— Chciałbym zgłosić projekt — oświadczył Bedap — w imieniu Syndykatu Inicjatywy. Jak wiecie, od dwudziestu mniej więcej dekad pozostajemy w kontakcie radiowym z Urras…

— Wbrew zaleceniom tej rady, Federacji Obrony i większości głosów Listy!

— Zgadza się — przyznał Bedap, mierząc mówcę wzrokiem, nie protestując jednak, że mu przerwano. Na zebraniach KPR nie obowiązywały reguły procedury parlamentarnej. Więcej tam było nieraz podobnych wtrętów niż oświadczeń. Zgromadzenie owo tak się miało do sprawnie prowadzonej narady kierowniczej jak połeć surowej wołowiny do schematu instalacji elektrycznej. Surowa wołowina sprawia się jednak lepiej niż schemat instalacji elektrycznej w środowisku, w którym działa — w organizmie żywego zwierzęcia.

Bedap znał swoich wszystkich starych przeciwników z Rady Importu-Eksportu; od trzech lat przychodził tu i ścierał się z nimi.

Ten jednak mówca — młody mężczyzna, świeżo najpewniej wylosowany na Listę KPR — był nowy. Bedap przyjrzał mu się życzliwie, po czym podjął:

— Nie odgrzewajmy starych waśni, zgoda? Proponuję wszcząć nowy spór. Otrzymaliśmy interesującą wiadomość od pewnej grupy na Urras. Nadeszła na długości fali, na której kontaktujemy się z Ajonczykami, ale poza umówioną porą, sygnał zaś był bardzo słaby. Wydaje się, że nadano ją z państwa o nazwie Benbili, a nie z A-Io. Grupa owa nazywa siebie „Bractwem Odonian”. Wygląda na to, że to odonianie, którzy w jakiś sposób przetrwali po Osiedleniu na Urras w lukach prawa i rządów. Ich posłanie było skierowane do „braci na Anarres”. Możecie je przeczytać w biuletynie Syndykatu, jest ciekawe. Pytają, czy nie pozwolilibyśmy im tu przysyłać ich ludzi.

— Przysyłać ludzi? Wpuszczać tu Urrasyjczyków? Jako szpiegów?…

— Nie, osadników.

— Chcą, byśmy wznowili osadnictwo, czy tak, Bedapie?

— Mówią, że prześladuje ich rząd i mają nadzieję na…

— Wznowić osadnictwo! Dla każdego paskarza, który nazwie się odonianinem?

Pełna relacja z anarresyjskich narad kierowniczych byłaby trudna; toczyły się one bowiem w szalonym tempie, często wielu mówiło naraz, nikt się nie rozwodził nad tematem, uciekano się chętnie do sarkazmu, wielu spraw nie dopowiadano; przemawiano tonem ogromnie emocjonalnym, pozwalając sobie często na jadowite, osobiste wycieczki; docierano, co prawda, do końca narady, nie dochodzono jednak do żadnych konkluzji. Przypominało to sprzeczkę między braćmi lub bicie się z myślami niezdecydowanego umysłu.

— Jeśli nawet pozwolimy przybyć do nas tym tak zwanym odonianom, w jaki sposób zamierzają tego dokonać?

Z pytaniem tym wystąpiła oponentka Bedapa, przed którą odczuwał respekt szczególny — chłodna, inteligentna kobieta imieniem Rulag. W ciągu roku, odkąd zasiadał w tym gremium, była jego najbystrzejszym przeciwnikiem. Zerknął na Szeveka, po raz pierwszy uczestniczącego w zebraniu rady, żeby zwrócić mu na nią uwagę. Ktoś mu powiedział, że Rulag jest inżynierem; istotnie, cechowały ją właściwe inżynierom jasność i trzeźwość myślenia, z dodatkiem znamionującej tę kategorię ludzi niechęci do zawikłań i odstępstw od reguły. Sprzeciwiała się Syndykatowi Inicjatywy na każdym kroku, poczynając od odmawiania mu prawa do istnienia.

Jej argumenty były trafne i Bedap czuł dla niej szacunek. Czasami, kiedy mówiła o potędze Urras i niebezpieczeństwie paktowania z silniejszym z pozycji słabszego, sam dawał wiarę jej słowom.

Nieraz bowiem zastanawiał się (w skrytości ducha), czy aby on i Szevek — spotkawszy się zimą 68 dla omówienia sposobów, jakich mógłby użyć sfrustrowany fizyk, żeby wydrukować swoją pracę i przedstawić ją fizykom na Urras — nie uruchomili niekontrolowanego łańcucha wydarzeń. Kiedy bowiem nawiązali wreszcie radiowy kontakt, Urrasyjczycy okazali się nadspodziewanie chętni do rozmowy i wymiany informacji; gdy zaś z kolei ogłosili sprawozdania z tych rozmów — na Anarres podniósł się sprzeciw zacieklejszy, niż się spodziewali. Ludzie z obydwu światów zwrócili na nich uwagę niepokojąco, prawdę mówiąc, baczną. Gdy nieprzyjaciel przygarnia cię z entuzjazmem, a ziomek zaciekle odrzuca, trudno nie powziąć wątpliwości, czy nie jest się aby w istocie zdrajcą.

— Przypuszczam, że przybyliby tu którymś z frachtowców — odparł. — Najprawdopodobniej autostopem, jak przystało dobrym odonianom. Jeśli pozwoli im wyjechać rząd i Rada Rządów Świata. A czy pozwoli? Czy władycy wyświadczą anarchistom tę przysługę? Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. Co się też stanie, jeśli zaprosimy taką małą grupkę — powiedzmy sześć, osiem osób?

— Chwalebna ciekawość — pochwaliła Rulag. — Wiedząc, jak rzeczywiście mają się sprawy na Urras, rozeznawalibyśmy się lepiej w zagrożeniach, zgoda. Tyle że niebezpieczeństwo kryje się już w samym tego odkrywaniu.

Wstała, dając do zrozumienia, że zamierza wystąpić z dłuższym niż parozdaniowe przemówieniem. Bedap skrzywił się i ponownie łypnął na siedzącego obok Szeveka.

— Teraz słuchaj — mruknął.

Szevek nie odpowiedział; ale też na zebraniach bywał on zwykle zamknięty w sobie i onieśmielony i nie było z niego pożytku, chyba że go coś głęboko poruszyło — okazywał się wówczas zaskakująco dobrym mówcą. Siedział ze wzrokiem utkwionym w swoje dłonie. Bedap spostrzegł, że Rulag, choć zwracała się do niego, przez cały czas popatrywała właśnie na Szeveka.

— Wasz Syndykat Inicjatywy — powiedziała, kładąc nacisk na zaimek — zbudował nadajnik, nadawał na Urras, odbierał stamtąd wiadomości i ogłaszał komunikaty. Robiliście to wszystko wbrew radom większości KPR i rosnącemu sprzeciwowi całego bractwa.

Nie poczyniono dotąd żadnych stanowczych kroków, wymierzonych w waszą aparaturę i was samych, głównie z tego — jak sądzę — powodu, że my, odonianie, odzwyczailiśmy się od myśli, że ktoś może podjąć działania szkodliwe dla innych i obstawać przy nich, głuchy na rady, obojętny na protesty. Rzadki to przypadek. Prawdę mówiąc, jesteście pierwszymi, którzy postępują dokładnie tak, jak — wedle uporczywie powtarzanych przepowiedni władyckich krytyków — będą postępować ludzie w społeczeństwie nie znającym praw: z całkowitym brakiem odpowiedzialności za społeczne dobro. Nie chcę wchodzić w rozważanie szkód, jakie już zdążyliście wyrządzić, wydając naukową informację w ręce potężnego wroga i w każdej rozmowie z Urras odsłaniając naszą słabość. I oto teraz — zakładając chyba, że zdążyliśmy już do tego wszystkiego przywyknąć — proponujecie coś stokroć gorszego. Jaka — zapytacie — jest różnica między pogawędką z paroma Urrasyjczykami na falach krótkich, a pogwarką z nimi tu na miejscu, w Abbenay? Jaka różnica? A jaka jest różnica między zamkniętymi a otwartymi drzwiami? Otwórzmy drzwi — oto, co się nam proponuje, ammari.

Otwórzmy drzwi, niech przybywają Urrasyjczycy! Sześciu, ośmiu pseudoodonian na pokładzie najbliższego frachtowca. Sześćdziesięciu, osiemdziesięciu ajońskich spekulantów na pokładzie następnego, żeby nas sobie obejrzeć i ocenić, jak by też można podzielić tę majętność między państwa Urras. Następna zaś wycieczka będzie się składała z sześciuset czy tam ośmiuset uzbrojonych statków wojennych: armaty, żołnierze, siły okupacyjne — i to będzie koniec Anarres, koniec Obietnicy. Cała nasza nadzieja w Warunkach Osadnictwa, podobnie jak zależała od nich przez sto siedemdziesiąt lat: żadni Urrasyjczycy poza osadnikami nie mają schodzić ze statków, teraz ani w przyszłości. Żadnego mieszania się.

Żadnych kontaktów. Wyrzekanie się obecnie tej zasady oznacza przyznanie się przed tyranami, których kiedyś pokonaliśmy: eksperyment nie powiódł się, przybywajcie i pojmijcie nas znowu w niewolę!

— Bynajmniej! — porywczo zaprotestował Bedap. — Przesłanie jest jasne: eksperyment się powiódł, jesteśmy teraz dostatecznie silni, żeby spotkać się z wami jak równy z równym.

Rozgorzał spór jak poprzednio, przypominający gorączkową młóckę tematów. Nie trwał długo. Nie podjęto — jak zwykle — żadnej uchwały. Niemal wszyscy zebrani opowiedzieli się stanowczo za trwaniem przy Warunkach Osadnictwa, gdy to zaś stało się już jasne, Bedap oświadczył:

— W porządku, przyjmuję to jako rzecz postanowioną. Nikt nie przybędzie na pokładzie Fortu Kuieo ani Czujnego. W sprawie sprowadzenia Urrasyjczyków na Anarres zamierzenia Syndykatu muszą zostać oczywiście podporządkowane opinii społeczeństwa jako całości. Zapytaliśmy was o radę i zastosujemy się do niej. Jest jednak jeszcze jeden aspekt tego zagadnienia. Szevek?…

— No cóż — przemówił wezwany — powstaje kwestia wysłania Anarresyjczyków na Urras.

Zerwały się okrzyki, zasypano go pytaniami. Szevek, nie podnosząc głosu, który tylko nieznacznie wznosił się nad ciche mamrotanie, ciągnął z uporem:

— Nie zaszkodzi to ani nie zagrozi żadnemu z mieszkańców Anarres. Trudno zaś oprzeć się wrażeniu, że mamy tu do czynienia z kwestią praw jednostki; w istocie z rodzajem sprawdzianu w tej mierze. Nie zakazują tego, co proponujemy, Warunki Osadnictwa.

Wprowadzenie podobnego zakazu obecnie oznaczałoby uzurpowanie sobie przez KPR prerogatyw władzy i ograniczenie prawa pojedynczego odonianina do podejmowania działań, które pozostałym nie wyrządzają szkody.

Rulag pochyliła się do przodu. Uśmiechnęła się z lekka.

— Każdemu wolno opuścić Anarres — powiedziała. Przeniosła spojrzenie swoich jasnych oczu z Szeveka na Bedapa i z powrotem. — Może się udać, jeśli go zabiorą frachtowce posiadaczy, dokądkolwiek zechce. Nie wolno mu jedynie wrócić.

— Kto mówi, że nie wolno?! — wykrzyknął Bedap.

— Warunki Zamknięcia Osadnictwa. Nikomu ze statków towarowych nie będzie wolno przekraczać granic Portu Anarres.

— Chwileczkę, to w zamierzeniu miało się z pewnością odnosić do Urrasyjczyków, nie zaś Anarresyjczyków — odezwał się sędziwy doradca Ferdaz, który lubił wtrącać swoje trzy grosze, choćby dana sprawa miała w następstwie przybrać niepożądany przez niego samego obrót.

— Ten, kto przybywa z Urras, jest Urrasyjczykiem — oświadczyła Rulag.

— Legalizm, przesadny legalizm! Po co te wszystkie utarczki? — odezwała się spokojna, przyciężkawa kobieta imieniem Trepil.

— Utarczki! — wykrzyknął nowy członek Rady, ów młodzieniec; mówił z akcentem z Północowyżu, głos miał głęboki i silny.

— Skoro nie w smak ci utarczki, może to ci przypadnie do gustu. Jeśli są wśród nas tacy, którym się na Anarres nie podoba, niech sobie jadą w diabły. Jeszcze im w tym dopomogę. Zaniosę ich do Portu na rękach, zagnam ich tam kopniakami! Ale niech no tylko spróbują wkraść się tu z powrotem, już my z kolegami przywitamy ich jak należy. Z kilkoma prawdziwymi odonianami. A nie będzie to powitanie z uśmiechami i słowami: witajcie w domu, bracia.

Będą liczyli zęby, a jaja wkopiemy im w bebechy. Zrozumiano?

Czy to dla was dostatecznie jasne?

— Żeby jasne, nie powiem; że prostackie, owszem. Prostackie jak pierdnięcie — stwierdził Bedap. — Jasność jest funkcją myśli.

Powinieneś był poczytać trochę pism Odo, nim zabrałeś głos.

— Nie jesteście warci, żeby wymawiać jej imię! — wrzasnął młody człowiek. — Jesteście zdrajcy, wy i ten wasz cały Syndykat!

Ale są na Anarres ludzie, którzy wam się bacznie przyglądają. Myślicie, że nie wiemy, że zaproszono Szeveka na Urras, żeby tam wyprzedawał anarresyjskie zdobycze naukowe posiadaczom? Myślicie, że nie wiemy, że podobne do was piździele tylko marzą o tym, by tam pojechać, pławić się w dostatku i dać się klepać posiadaczom po ramieniu? Możecie jechać! Szczęśliwej drogi! Ale jeśli który spróbuje tu wrócić, pozna co to sprawiedliwość!

Zerwał się z miejsca i — pochylony nad stołem — rzucał te groźby Bedapowi w twarz. Ten podniósł na niego wzrok i rzekł:

— Tobie nie chodzi o sprawiedliwość, tobie chodzi o karę. Czy uważasz, że to jedno i to samo?

— On ma na myśli gwałt — sprostowała Rulag. — A jeśli przyjdzie do gwałtu, wy będziecie temu winni. Wy i ten wasz Syndykat. I otrzymacie to, na coście zasłużyli.

Siedzący obok Trepil chudy, drobny mężczyzna w średnim wieku zaczął coś mówić, tak jednak cicho, głosem tak zachrypniętym od pyliczego kaszlu, że usłyszało go tylko kilku z zebranych. Był gościem-delegatem syndykatu górników z Południowego Zachodu, nie spodziewano się więc, że zabierze głos w tej debacie.

— …na co człek zasługuje — mówił. — Boć każdy z nas zasługuje na wszystko, na wszystek zbytek, jaki zgromadzono w stertach w grobowcach zmarłych Królów — a zarazem nie zasługuje na nic, nawet na okruszynę chleba w godzinie głodu. Czyśmy to bowiem nie jedli, gdy inni głodowali? Czy ukarzecie nas za to? Czy nagrodzicie i poczytacie za zasługę, żeśmy głodowali, kiedy inni jedli?

Żaden człowiek nie zasługuje na karę, żaden też nie jest godzien nagrody. Oczyśćcie swe umysły z pojęcia zasługi, pojęcia za — sługiwania się, a posiądziecie jasność myśli.

Były to oczywiście słowa Odo z Listów z więzienia; wypowiadane tak słabym, ochrypłym głosem, czyniły jednak niezwykłe wrażenie — jakby ów człowiek sam je dobierał, jedno po drugim, jakby wychodziły z głębi jego serca, wolno, z mozołem — niczym woda, która powoli, powoli wzbiera w pustynnej studni.

Rulag słuchała z wyprostowaną głową i ściągniętą twarzą, jak ktoś, kto zmaga się z bólem. Szevek siedział naprzeciwko niej po drugiej stronie stołu ze spuszczoną głową. Gdy po słowach górnika zaległo milczenie, podniósł oczy i powiedział wśród zapadłej ciszy:

— Bo widzicie, nam chodzi o to, byśmy przypomnieli sobie, że nie przybyliśmy na Anarres dla bezpiecznego schronienia, lecz w poszukiwaniu wolności. Jeśli włada nami nakaz powszechnej zgody i przymus współpracy, stajemy sienie lepsi od maszyn. Kiedy jednostka nie może pracować? solidarnie ze swoimi towarzyszami, jej obowiązkiem jest pracować w pojedynkę. Obowiązkiem i prawem. Odmawialiśmy ludziom tego prawa. Powtarzaliśmy — coraz to częściej: musisz pracować razem z drugimi, akceptować zasady większości. Ale każda zasada jest tyranią. Obowiązkiem jednostki jest nie akceptować zasad, być autorem własnych uczynków, brać za nie odpowiedzialność. Bo tylko wtedy społeczeństwo żyje, zmienia się, przystosowuje, przetrwa. Nie jesteśmy poddanymi państwa zbudowanego na prawie, ale członkami społeczności uformowanej przez rewolucję. Rewolucja jest naszą powinnością, naszą nadzieją na ewolucję. „Rewolucja dokonuje się w duszy jednostki albo nie dokonuje się wcale. Dokonuje się pomimo wszystko albo nie jest nic warta. Jeśli zakłada się jej koniec, w ogóle się w istocie nie zaczęła”. Nie wolno nam się teraz zatrzymywać. Musimy iść dalej. Musimy podjąć ryzyko.

Odpowiedziała mu Rulag, przemawiając równie spokojnie jak on, lodowatym jednakże tonem:

— Nie macie prawa narażać nas wszystkich na ryzyko, do którego podjęcia popychają was pobudki osobiste.

— Nikt, kto nie zamierza posunąć się tak daleko, jak ja zamierzam, nie ma prawa mnie powstrzymywać — odparował Szevek.

Ich oczy spotkały się na mgnienie, następnie oboje spuścili wzrok.

— Ryzyko wyprawy na Urras nie dotyczy nikogo poza osobą, która je podejmie — zauważył Bedap. — Nie narusza w najmniejszym stopniu Warunków Osadnictwa, nie zmienia też niczego — co najwyżej na płaszczyźnie moralnej, a i to na naszą korzyść — w naszych stosunkach z Urras. Nie wydaje mi się jednak, abyśmy już dojrzeli, ktokolwiek z nas, do podjęcia decyzji w tej sprawie. Wycofuję więc na razie tę kwestię, jeśli wszyscy się na to zgadzają.

Zgodzili się, i Bedap z przyjacielem opuścili zebranie.

— Muszę wstąpić do Instytutu — powiedział Szevek, kiedy wyszli z gmachu KPR. — Sabul przysłał mi jeden ze swoich ścinków paznokcia, pierwszy od lat. Ciekaw jestem, o co mu chodzi.

— A ja jestem ciekaw, o co chodzi tej kobiecie, Rulag! Ma do ciebie jakąś osobistą urazę. Zazdrość, jak przypuszczam. Nie posadzimy was więcej za stołem naprzeciwko siebie, bo nigdy do niczego nie dojdziemy. A ten młody typek z Północowyżu. Rządy większości i prawo pięści! Czy zdołamy się przebić z naszym przesłaniem, Szev? Czy też skonsolidujemy tylko opozycję przeciwko sobie?

— Przyjdzie nam może naprawdę posłać kogoś na Urras — czynem potwierdzić nasze prawo, jeśli nie zdołamy słowem.

— Możliwe. Byle nie mnie! Zedrę sobie gardło, przemawiając za naszym prawem do opuszczenia Anarres, ale gdyby na mnie miało paść, do licha, wolałbym je sobie poderżnąć…

Szevek roześmiał się.

— Muszę już iść. Będę w domu za jakąś godzinkę. Zajdź do nas wieczorem, zjemy coś razem.

— Do zobaczenia u was.

Szevek ruszył ulicą wyciągniętym krokiem, Bedap został niezdecydowany przed frontonem gmachu KPR. Było wczesne popołudnie, wietrzny, zimny dzień wiosenny. Skąpane w słonecznym blasku ulice Abbenay ożywione były przez światło i ludzi — tak czyste, jak gdyby je wyszorowano. Bedap odczuwał zarazem podniecenie i przygnębienie. Wszystko, nie wyłączając jego emocji, zdawało się coś obiecywać i czegoś nie dotrzymywać. Skierował się w stronę domicylu w bloku Pekesz, w którym Szevek i Takver obecnie mieszkali, i — jak miał nadzieję — zastał w domu Takver i małą.

Takver dwa razy poroniła, a potem — późno i trochę nieoczekiwanie, radośnie jednak witana — przyszła na świat Pilun. Urodziła się malutka, a i teraz, chód szło jej na drugi rok, była dzieckiem drobnym, o chudych nóżkach i ramionach. Kiedy Bedap brał ją na ręce, dotyk tych ramionek — tak kruchych, że mógłby je złamać jednym skrętem dłoni — przejmował go zawsze niejasnym lękiem i niechęcią. Był do Pilun bardzo przywiązany, zakochany w jej szarych, chmurnych oczętach, podbity jej bezgranicznym zaufaniem, a przecież ilekroć jej dotykał, uświadamiał sobie wyraźnie (co mu się wcześniej nigdy nie zdarzyło), na czym polega urok okrucieństwa, odkrywał, czemu silniejszy dręczy słabszego. Zrozumiał też dzięki temu coś — chód nie potrafiłby powiedzieć dlaczego — co dotąd pozbawione dlań było sensu, co go w ogóle zresztą nie interesowało: uczucia rodzicielskie. Odczuwał niezwykłą przyjemność, gdy Pilun nazywała go tadde.

Usiadł na tapczanie pod oknem. Pokój był spory, z dwoma tapczanami. Na podłodze leżały maty; poza małym przenośnym parawanikiem, który wytyczał przestrzeń do zabaw lub zasłaniał łóżeczko Pilun, nie było w nim innych mebli, żadnych krzeseł ani stołów. Takver, wysunąwszy długą, szeroką szufladę drugiego tapczanu, porządkowała przechowywane w niej zwały papierów.

— Bedap, kochany, zajmij się nią chwilkę! — poprosiła, uśmiechając się szeroko, kiedy dziecko ruszyło niezdarnie w jego stronę.

— Właziła mi już w te papierzyska co najmniej dziesięć razy, ledwie je poukładałam. Uwinę się z tym w minutkę, no, powiedzmy w dziesięć.

— Nie śpiesz się. Nie mam chęci rozmawiać. Chciałem tu tylko posiedzieć. Chodź, Pilun. Na własnych nóżętach. Dzielna dziewczyna! Chodź do tadde Dapa. Mam cię teraz!

Pilun rozsiadła się zadowolona na kolanach wujcia i przystąpiła do oględzin jego dłoni. Bedap wstydził się swoich paznokci, bo choć ich już nie obgryzał, pozostały od obgryzania zdeformowane, w pierwszej więc chwili zwinął palce, żeby je ukryć; potem zawstydził się własnego wstydu i odemknął dłoń. Pilun poklepała ją.

— To przyjemny pokój — stwierdził. — Z północnym oświetleniem. Tak tu zawsze spokojnie.

— Mhm. Cicho bądź, liczę.

Po chwili odłożyła stosy papierów i zamknęła szufladę.

— Skończone! Przepraszam. Obiecałam Szevowi, że znajdę mu ten artykuł. Nie napiłbyś się czegoś?

Podstawowe artykuły żywnościowe były nadal racjonowane, chód nie tak ściśle jak przed pięcioma laty. Sady owocowe w Północowyżu nie ucierpiały aż tak srodze i szybciej odżyły po suszy niż regiony uprawy zbóż, toteż rok temu skreślono z listy towarów reglamentowanych suszone owoce i soki owocowe. Takver trzymała butelkę soku w chłodnym cieniu na oknie. Napełniła pękate ceramiczne kubki, które Sadik ulepiła w szkole. Usiadła naprzeciwko Bedapa i przyjrzała mu się z uśmiechem.

— No i jak tam w KPR?

— Jak zwykle. A jak tam w laboratorium rybnym?

Takver zajrzała do swojego kubka, poruszając nim, by złapać odblask światła na powierzchni płynu.

— Sama nie wiem. Zastanawiam się, czyby tego nie rzucić.

— Czemu, Takver?

— Lepiej samemu odejść, niż zostać o to poproszonym… Bieda tylko w tym, że ja lubię tę pracę i wykonuję ją dobrze. A to jedyna taka posada w Abbenay. Nie można być jednak członkiem zespołu badawczego, który zdecydował, że jego członkiem nie jesteś.

— Zachodzą ci bardziej za skórę, co?

— Cały czas to robią — przyznała, rzucając szybkie i niekontrolowane spojrzenie w stronę drzwi, jakby się chciała upewnić, że nie stoi w nich Szevek, że nie słucha. — Niektórzy zachowują się wręcz niewiarygodnie. Sam wiesz. Nie ma sensu się nad tym rozwodzić.

— Rzeczywiście i dlatego cieszę się, że cię zastałem samą. Sam się już gubię w tym wszystkim. Ja, Szev, Skovan, Gezach i reszta większość czasu spędzamy w warsztacie drukarskim czy na wieży radiowej, nie mamy żadnych posad, toteż nie widujemy zbyt wielu ludzi spoza Syndykatu. Ja dużo siedzę w KPR, ale to wyjątkowa sytuacja, tam spodziewam się opozycji, sam ją prowokuję. A ciebie co dopadło?

— Nienawiść — odrzekła Takver swoim głębokim, miękkim głosem. — Najczystsza nienawiść. Kierownik mojego zespołu w ogóle się już do mnie nie odzywa. No cóż, niewielka strata. To i tak kawał buca. Inni mówią mi jednak, co myślą… Na przykład jedna kobieta — nie u nas w laboratorium, tu w bloku. Pracuję w blokowym komitecie sanitarnym, miałam do niej sprawę. Nie dopuściła mnie do głosu. „Nie waż się wchodzić do tego pokoju, już ja was znam, zasrani zdrajcy, intelektualiści, samoluby” — i tak dalej w tym duchu, a potem zatrzasnęła mi przed nosem drzwi. Groteskowa scena. — Roześmiała się smutno. Pilun, zwinięta w ramionach Bedapa, uśmiechnęła się, ujrzawszy, że matka się śmieje, po czym ziewnęła. — I wiesz co, przestraszyłam się. Jestem tchórzem, Dap. Boję się przemocy. Boję się nawet cudzej niechęci.

— Ależ nie jesteś tchórzem. Jedynym naszym schronieniem jest aprobata naszych sąsiadów. Wladyk może złamać prawo i mieć nadzieję, że uniknie kary — ty nie możesz „złamać” zwyczaju; tworzy on ramę twojego współżycia z innymi ludźmi… My dopiero zaczynamy zdawać sobie sprawę, co to znaczy być rewolucjonistą, jak to Szev dziś ujął na zebraniu. I nie jest to nic przyjemnego.

— Niektórzy rozumieją — powiedziała Takver z gorliwym optymizmem. — Jedna kobieta wczoraj w autobusie — pojęcia nie mam, skąd ją znam, spotkałyśmy się pewnie na jakiejś dziesiętnicy — powiedziała: „To musi być wspaniałe żyć z wybitnym naukowcem, to musi być takie ciekawe!” A ja jej na to: „Owszem, przynajmniej jest zawsze o czym pogadać”… Pilun, nie śpij, dziecko! Szevek zaraz wróci i pójdziemy do jadłodajni. Potarmoś ją, Dap. Więc widzisz, wiedziała, kim on jest, a jednak nie było w niej nienawiści ani dezaprobaty, była bardzo miła.

— Ludzie go znają — przyznał Bedap. — To zabawne, bo rozumieją z jego książek nie więcej niż ja. On sam uważa, że rozumie jego książki najwyżej paręset osób. Na przykład ci studenci z Instytutów Wydziałowych, którzy próbują organizować kursy jednoczesności. Według mnie kilkadziesiąt to już byłby optymistyczny szacunek. A mimo to ludzie go znają i uważają, że to ktoś, z kogo można być dumnym. To jedno Syndykat przynajmniej zdołał sprawić: wydrukował książki Szeva. To chyba jedyna rozsądna rzecz, jaką zrobiliśmy.

— Oho-ho! Musieliście mieć dzisiaj w KPR ciężkie posiedzenie.

— Rzeczywiście. Chętnie bym cię wsparł na duchu, Takver, ale nie potrafię. Syndykat znalazł się o krok od naruszenia podstawowej więzi społecznej — strachu przed obcymi. Jeden młody typek zagroził nam dzisiaj otwarcie użyciem siły. Kiepska propozycja, fakt, ale znajdzie takich, co ją skwapliwie podejmą. No i ta diablica Rulag, to groźny przeciwnik!

— To ty nie wiesz, kim ona jest, Dap?

— Kim?

— Szev ci nie powiedział? Prawda, on o niej nie mówi. To mat — Matka Szeva?

Kiwnęła głową.

— Odeszła, gdy miał dwa lata. Został sam z ojcem. Nic szczególnego, oczywiście. Jeśli abstrahować od uczuć Szeva. On uważa, że stracili coś nader ważnego — on i jego ojciec. Nie stawia tego na płaszczyźnie ogólnej zasady, że rodzice powinni zawsze zatrzymywać przy sobie dzieci, czy coś takiego. Myślę, że sprawa polega na wadze, jaką on przykłada do wierności.

— Co jest w tym wszystkim niezwykłe — rzekł z zapałem Bedap, zapomniawszy o Pilun, która spała smacznie na jego kolanach — co się rzuca w oczy, to jej do niego stosunek! Można by pomyśleć, że ona dziś na niego czekała, czekała, żeby przyszedł na to zebranie Rady Importu-Eksportu. Wie, że jest duszą grupy i nienawidzi nas z jego powodu. Dlaczego? Czyżby poczucie winy? Czyżby społeczeństwo odonian tak już przegniło, że zaczyna powodować nami uczucie winy?… Wiesz, teraz gdy mi o tym powiedziałaś, dostrzegam między nimi pewne podobieństwo. Tylko że to coś w niej stwardniało, stwardniało na kamień — stało się martwe.

Gdy to mówił, otworzyły się drzwi. Wszedł Szevek ze starszą córką. Sadik była teraz dziesięcioletnią dziewczynką, wysoką jak na swój wiek i chudą, długonogą, gibką i kruchą, z chmurą ciemnych włosów. Bedap, spojrzawszy na wchodzącego za nią Szeveka w nowym, niezwykłym świetle jego pokrewieństwa z Rulag, spojrzał nań tak, jak spogląda się niekiedy na bardzo starych przyjaciół — z przenikliwością, na jaką składają się przeżyte wspólnie lata: szlachetna, zamknięta twarz — żywa, lecz zmizerowana, do cna znędzniała. Twarz naznaczona silnym piętnem indywidualizmu, której rysy nosiły wszakże podobieństwo nie tylko do rysów Rulag, ale i wielu Anarresyjczyków, ludzi oddanych idei wolności, przystosowanych do jałowego świata dali, ciszy i pustkowi.

W pokoju powstał tymczasem gwar, witano się, ściskano, śmiano, podawano sobie Pilun z rąk do rąk (ku jej niezadowoleniu), żeby ją poprzytulać, podawano butelkę, żeby napełnić kubki, posypały się pytania, potoczyły rozmowy. W centrum uwagi znalazła się najpierw Sadik — najrzadszy z rodziny gość w domu — po niej Szevek.

— Czego chciał stary Maziobrody? — zapytał Bedap.

— Byłeś w Instytucie? — zdziwiła się Takver, obrzucając siadającego obok niej Szeveka uważnym spojrzeniem.

— Wstąpiłem tam na chwilę. Sabul zostawił dla mnie rano kartkę w Syndykacie. — Szevek wypił sok owocowy i opuścił kubek, odsłaniając usta ułożone w dziwny grymas. — Oznajmił mi, że Związek Fizyków dysponuje wolnym etatem. W pełnym wymiarze, samodzielne stanowisko, na stałe.

— Dla ciebie, chcesz powiedzieć? U nich? W Instytucie?

Przytaknął.

— Sabul ci to oznajmił?

— Chce cię skaptować — orzekł Bedap.

— Też tak sądzę. Jeśli nie możesz się czegoś pozbyć, polub to — jak mawialiśmy w Północoniżu. — Zaniósł się nagle śmiechem. — Zabawne, co?

— Ani trochę — wybuchnęła Takver. — To wcale nie jest zabawne. To jest ohydne. Jak w ogóle mogłeś tam pójść i z nim rozmawiać? Po tych wszystkich oszczerstwach, które na ciebie rzucił, po tych wszystkich kłamstwach na temat Zasad, które z niego wyciągnięto, po tym jak ci nie powiedział, że Urrasyjczycy dali ci tę nagrodę, a nie dalej jak zeszłego roku rozpędził te dzieciaki, które ci zorganizowały cykl wykładów, bo jakoby posiadasz na nie „wpływ kryptowładczy” — ty i władczy! — to było obrzydliwe, niewybaczalne. Jak możesz traktować uprzejmie takiego człowieka?

— No cóż, za tym wszystkim nie stał sam Sabul, jak się domyślasz. On jest tylko ich rzecznikiem.

— Wiem, ale on uwielbia tę rolę. I od tak dawna już zachowuje się tak wrednie! No dobrze, coś mu powiedział?

— Zagrałem na zwłokę, można by powiedzieć — odrzekł i znowu się roześmiał.

Takver przyjrzała mu się baczniej i stwierdziła, że mimo pozornego opanowania jest w najwyższym stopniu napięty i wzburzony.

— To znaczy, że nie poprosiłeś go, żeby cię pocałował w nos?

— Oświadczyłem mu, że przed paru laty postanowiłem nie przyjmować żadnych stałych posad, przynajmniej dopóki będę i możność prowadzenia prac teoretycznych. Na co odparł, że i skoro to samodzielne stanowisko, będę miał całkowicie wolną rękę i będę mógł kontynuować badania, które wcześniej prowadziłem, że w ogóle celem zaoferowania mi tego etatu było — jakże on to ujął? — „ułatwienie dostępu do wyposażenia doświadczalnego Instytutu oraz regularnych kanałów publikacji i rozpowszechniania”. Czyli, innymi słowy, wydawnictw KPR.

— A więc zwyciężyłeś — stwierdziła Takver, przypatrując mu się z dziwną miną. — Zwyciężyłeś. Będą drukowali to, co napiszesz.

Tego przecież chciałeś, gdyśmy tu pięć lat temu przyjechali. Mury runęły.

— Są jeszcze mury za murami — rzekł Bedap.

— Zwyciężyłbym, gdybym przyjął tę posadę. Sabul zaoferował mi… legalizację. Nadanie mi statusu oficjalności. Po to, żeby mnie odciągnąć od Syndykatu Inicjatywy. Czy nie tak oceniasz jego pobudki, Dap?

— Oczywiście — przytwierdził z poważną miną Bedap. — Dziel i rządź.

— Ale przecież przyjęcie Szeva z powrotem do Instytutu, publikacja jego prac w wydawnictwach KPR oznaczałoby wyrażenie cichej aprobaty dla całego Syndykatu, czyż nie?

— Przez większość ludzi tak by to mogło zostać odebrane — przyznał Szevek.

— Nie, tak by się nie stało — stwierdził Bedap. — Podsunięto by inne wyjaśnienie. Oto wybitny fizyk został chwilowo zwiedziony przez grupkę wywrotowców. Intelektualiści zawsze dawali się wodzić za nos, rozmyślają bowiem o rzeczach oderwanych — takich jak czas, przestrzeń i rzeczywistość — rzeczach nie mających nic wspólnego z realnym życiem, niecni więc zboczeńcy mogą ich z łatwością sprowadzać na manowce. Dobrzy jednakże odonianie z Instytutu wytknęli mu dobrotliwie jego błędy i oto nawrócił się na drogę socjalno-organicznej prawdy, pozbawiając Syndykat Inicjatywy jedynego realnego roszczenia do zainteresowania kogokolwiek na Anarres czy Urras.

— Ja nie odchodzę z Syndykatu, przyjacielu.

Tamten podniósł głowę i po chwili rzekł:

— Nie. Wiem o tym.

— No to świetnie. Pora na kolację. W brzuchu już mi burczy; posłuchaj, Pilun, słyszysz? Burrr, burrr!

— Hop! — zawołała tonem komendy dziewczynka. Szevek chwycił ją, wstał i zarzucił sobie na ramię. Nad ich głowami zakołysał się z lekka jedyny wiszący w pokoju mobil. Był duży, zrobiony ze spłaszczonych drutów, które — oglądane od krawędzi — niemal niknęły z oczu, toteż uformowane z nich owale znikały co chwila z migotliwym połyskiem, podobnie jak ginęły w jasnym oświetleniu dwie wąskie szklane łzy, poruszające się wespół z owalnymi drutami po przeplatających się zawile eliptycznych orbitach wokół wspólnego środka, nigdy się z nimi naprawdę nie stykając, nigdy też nie rozdzielając na dobre. Takver nazywała ten mobil Zamieszkiwaniem Czasu.

Poszli do jadłodajni Pekesz i zaczekali, aż na tablicy ukażą się wakaty, by mogli wprowadzić Bedapa jako gościa. Bedap rejestrując się tutaj, wyrejestrowywał się automatycznie z jadłodajni, w której się zwykle stołował — system ten bowiem, sterowany przez komputer, obejmował całe miasto. Był to jeden z owych wysoce zmechanizowanych „procesów homeostatycznych”, w jakich lubowali się pierwsi osadnicy, a który przetrwał już tylko w Abbenay. Podobnie jak inne, gdzie indziej stosowane, a nie tak skomplikowane sposoby, nigdy właściwie nie zdał egzaminu; przytrafiały się — niezbyt co prawda poważne — braki, ówdzie nadwyżki, tego rodzaju potknięcia. Wakaty w jadłodajni Pekesz należały do rzadkości, tutejsza kuchnia — najpopularniejsza w Abbenay — słynęła bowiem z wyśmienitych kucharzy.

Ukazał się w końcu wykaz wolnych miejsc, więc weszli. Dosiadła się do nich para młodych ludzi, w których Bedap rozpoznał sąsiadów z domicylu Szeveka i Takver. Nikt więcej już się do nich nie dosiadł — czy może wszyscy się ich wystrzegali? Kogo z dwojga? Zdawało się to nie mieć istotnego znaczenia. Zjedli smaczną kolację, dobrze im się gawędziło. Co jakiś czas ogarniało jednak Bedapa uczucie, że otacza ich krąg milczenia.

— Ciekawe, co ci Urrasyjczycy jeszcze wymyślą. — Choć mówił swobodnie, stwierdził ku własnej irytacji, że zniża głos. — Dopytują się, czy nie mogliby tu przyjechać, zapraszają Szeva do siebie; jaki też będzie ich następny krok?

— Nie wiedziałam, że cię zapraszają — stwierdziła Takver, marszcząc z lekka brwi.

— Owszem, wiedziałaś — sprostował Szevek. — Kiedy mnie zawiadomili, że dostałem tę nagrodę, no wiesz, Seo Oen, pytali też, czy nie zechciałbym przyjechać — nie pamiętasz? Po odbiór pieniędzy, które się z nią wiążą! — Uśmiechnął się promiennie. Jeśli istotnie otaczał go krąg milczenia, nie przejmował się nim wcale, ostatecznie zawsze był sam.

— Faktycznie. Wiedziałam o tym. Nie potraktowałam tego po prostu jako realnej możliwości. Już od paru dekad opowiadasz o podsuwaniu KPR myśli wysłania kogoś na Urras w tym wyłącznie celu, żeby nimi wstrząsnąć.

— Zrobiliśmy to w końcu dzisiejszego popołudnia. Dap nakłonił mnie, bym to zasugerował.

— No i byli wstrząśnięci?

— Włosy im się zjeżyły, wywalili gały…

Zachichotała. Siedząca obok Szeveka na wysokim krześle Pilun ćwiczyła sobie zęby na kawałku chleba holum, zaś głos na dziecięcej śpiewance.

— O siasiema, siasiema, masiema — nuciła, na co Szevek, do wszystkiego zdolny, odpowiedział jej w tym samym języku:

— O siasiema, masiema, ba-sia!

Rozmowa dorosłych potoczyła się dalej bezładnie, bez poprzedniego też jednak napięcia. Bedap nie miał tego za złe, już dawno przekonał się bowiem, że Szeveka należało brać takim, jakim był — w całej jego złożoności — albo nie przestawać z nim wcale. Najcichsza z całego towarzystwa okazała się Sadik.

Po kolacji Bedap posiedział godzinkę z przyjaciółmi w miłej, przestronnej świetlicy domicylu, zbierając się zaś do wyjścia, zaproponował, że odprowadzi Sadik do szkolnej noclegowni, było mu bowiem po drodze. W tym momencie zdarzyło się coś, przekazano sobie jeden z tych sygnałów, których znaczenie jest dla osób spoza kręgu rodziny niejasne; tyle zdołał tylko stwierdzić, że Szevek — bez uprzednich narad czy ustaleń — również postanowił odprowadzić córkę. Takver musiała już wracać, żeby nakarmić Pilun, która stawała się coraz bardziej hałaśliwa. Pocałowała Bedapa i obaj mężczyźni, zatopieni w rozmowie, wyszli z milczącą Sadik.

Zagadali się i minęli ośrodek kształceniowy. Kiedy się odwrócili, dziewczynka czekała bez ruchu przed wejściem do noclegowni.

Prosta i wiotka, stała ze znieruchomiałą twarzą w słabym świetle latarni. Szevek zastygł na moment w podobnym do jej bezruchu, następnie podszedł do córki.

— Co się stało, Sadik?

— Szevek, czy ja bym dziś mogła przenocować w pokoju?

— Oczywiście. Ale co się stało?

Delikatna, pociągła twarz Sadik zadrżała, jakby miała się rozkruszyć na kawałki.

— Oni mnie nie lubią, tu w noclegowni — powiedziała głosem świszczącym z napięcia, ale cichszym jeszcze niż przedtem.

— Nie lubią cię? O czym ty mówisz?

Nie dotknęli dotąd jedno drugiego. Ze straceńczą odwagą wyrzuciła z siebie odpowiedź.

— Bo oni nie lubią ciebie… nie lubią Syndykatu i Bedapa, i… i ciebie. Oni nazywają… Starsza siostra w sypialni powiedziała, że ty… że my wszyscy jesteśmy zdra… powiedziała, że jesteśmy zdrajcy. — Wymawiając to słowo, dziewczynka podskoczyła, jakby dosięgła jej kula, i Szevek chwycił ją w objęcia. Przytuliła się do niego mocno, zanosząc się spazmatycznym szlochem. Była za duża i za wysoka, żeby mógł ją podnieść. Trzymał ją w objęciach i głaskał po włosach. Znad ciemnej głowy córki spojrzał na Bedapa. I jego oczy były pełne łez. Powiedział:

— W porządku, Dap. Idź już.

Bedapowi nie pozostało nic innego, jak odejść i zostawić ich samych — mężczyznę i dziecko — w tej jedynej bliskości, jakiej dzielić z nimi nie mógł, najtrudniejszej i najgłębszej: intymności bólu.

Odchodził bez uczucia ulgi czy wrażenia, że ucieka; czuł się raczej niepotrzebny, nieistotny. „Mam trzydzieści dziewięć lat — pomyślał, zmierzając w stronę domicylu, gdzie, całkowicie niezależny, mieszkał w pięcioosobowym pokoju. — Za parę dekad stuknie mi czterdziestka. Czego dokonałem? Czym się zajmowałem? Niczym. Wtykaniem nosa. Wtykaniem nosa w życie innych ludzi, bo własnego nie mam. Zawsze brakowało mi czasu… I czas przecieknie mi przez palce, i nigdy nie przeżyję… czegoś podobnego.”

Obejrzał się i pobiegł spojrzeniem w głąb długiej, cichej ulicy, wzdłuż której narożne latarnie zakreślały w wietrznej ciemności miękkie kałuże światła, zbytnio się już jednak oddalił, by móc dojrzeć ojca i córkę; a może oni już poszli. Nie umiałby też powiedzieć, choć taki był wymowny, co miało znaczyć owo „czegoś podobnego „; czul jednak, że doskonale wie, co to znaczy i że wszystkie jego nadzieje zależą od tej wiedzy, i jeśli ma ocaleć, musi swe życie zmienić.

Kiedy dziewczynka uspokoiła się na tyle, że Szevek mógł ją wypuścić z objęć, posadził ją na stopniu schodów przed noclegownią, a sam wszedł do środka, żeby powiedzieć nocnej stróżce, że Sadik spędzi tę noc z rodzicami. Stróżka przyjęła to chłodno. Dorośli pracownicy dziecięcych noclegowni mieli naturalną skłonność do niechętnego przyjmowania nocowania dzieci w mieszkaniach rodziców; uważali to za szkodliwe. Szevek perswadował sobie, że pewnie się omylił, biorąc chłód stróżki za coś więcej niż taką właśnie niechęć. Hole ośrodka kształceniowego były jasno oświetlone, tętniły hałasem, rozbrzmiewały tonami muzycznych ćwiczeń i gwarem dziecięcych głosów. Obudziły się w Szeveku echa wspomnień z dzieciństwa, wszystkie owe minione dźwięki, zapachy i cienie — a wraz z nimi lęki. O lękach się najłatwiej zapomina.

Wyszedł z noclegowni i ruszyli z Sadik do domu. Szevek obejmował ramieniem wąskie ramiona milczącej córki; wciąż się ze sobą zmagała. Gdy podchodzili do drzwi głównego domicylu bloku Pekesz, Sadik powiedziała nagle:

— Ja wiem, że tobie i Takver nie na rękę, żebym nocowała w domu.

— Skąd ci to przyszło do głowy?

— Bo wy potrzebujecie prywatności, dorosłe pary potrzebują prywatności.

— Jest przecież Pilun — zauważył.

— Pilun się nie liczy.

— Ty też nie.

Siąknęła nosem, spróbowała się uśmiechnąć.

Gdy weszli do jasno oświetlonego pokoju, jej pobladła, pokryta czerwonymi plamami, zapuchnięta twarz natychmiast zwróciła uwagę Takver, która zawołała z przestrachem:

— Co się stało?

Wyrwana ze stanu słodkiej błogości, Pilun, której przeszkodzono w ssaniu, zaczęła beczeć, na co znów rozpłakała się Sadik i przez chwilę wszyscy zdawali się tonąć we łzach, pocieszać nawzajem i nie przyjmować pociechy. A potem zapadła znienacka cisza. Pilun siedziała na kolanach matki, Sadik na kolanach ojca.

Gdy mała się już najadła i została położona spać, Takver spytała zatroskanym szeptem:

— No, mówcie prędzej! Co się stało?

Sadik też już niemal zasypiała z głową na piersi Szeveka. Wyczuł, jak się zbiera, żeby odpowiedzieć. Pogłaskał ją po włosach, by ją uciszyć, i odpowiedział za nią:

— Pewne osoby w ośrodku kształceniowym są do nas usposobione niechętnie.

— A jakie one mają, u licha, prawo usposabiać się do nas niechętnie?

— Ciszej… Chodzi o Syndykat.

— Ach — z jej ust wydarł się jakiś dziwny, gardłowy okrzyk. Zapięła bluzę, urywając przy tym guzik. Przez chwilę trzymała go na dłoni, przypatrując mu się uważnie. Następnie przeniosła spojrzenie na córkę i Szeveka.

— Od dawna to trwa?

— Od dawna — nie podnosząc głowy, odpowiedziała Sadik.

— Od paru dni, dekad, od kwartału?

— Och, dłużej. Ale oni stają się… Są coraz bardziej złośliwi.

Szczególnie w nocy. Terzol ich nie powstrzymuje. — Sadik mówiła jak przez sen, z całkowitym spokojem, jakby ta sprawa już jej nie dotyczyła.

— Co też takiego robią? — zapytała Takver, choć Szevek ostrzegł ją wzrokiem, by tego nie czyniła.

— No więc oni… są po prostu podli. Nie dopuszczają mnie do zabaw i w ogóle. Tip — była moją przyjaciółką, jak wiecie — dawniej przychodziła i rozmawiała ze mną, przynajmniej po zgaszeniu światła. Teraz już nie przychodzi. Terzol jest teraz w noclegowni starszą siostrą i ona… ona mówi: „Szevek jest… Szevek…”

Przerwał jej, wyczuwając narastające w ciele dziecka napięcie.

Sadik skuliła się, zbierając się na odwagę, by dokończyć zdanie.

Nie mógł tego znieść.

— Mówi: „Szevek jest zdrajcą, Sadik jest samolubem”. Przecież wiesz, co ona mówi, Takver!

Oczy mu płonęły. Takver podeszła i dotknęła policzka córki, nieśmiało i tylko raz. Powiedziała cicho:

— Tak, wiem — po czym cofnęła się i usiadła na drugim tapczanie, zwrócona do nich twarzą.

Pilun, zwinięta pod ścianą, pochrapywała cichutko. Mieszkańcy sąsiedniego pokoju wrócili ze stołówki, trzasnęły drzwi, ktoś na placu zawołał „dobranoc”, a ktoś inny życzył mu tego samego przez otwarte okno. Wielki, złożony z dwustu pokoi domicyl szumiał wokół nich przyciszonym gwarem; i podobnie jak ich życie wdzierało się w jego życie, tak jego życie wdzierało się w ich życie — cząstkę tej całości. Sadik zsunęła się po chwili z kolan ojca i usiadła obok niego na tapczanie. Jej ciemne włosy, potargane i zmierzwione, zwisały po obu stronach jej twarzy.

— Nie chciałam wam nic mówić, bo… — odezwała się słabym, cienkim głosem. — Ale jest coraz gorzej. Oni się wzajemnie podpuszczają, żeby mi dokuczać.

— Więcej tam nie wrócisz — zdecydował Szevek. Otoczył ją ramieniem. Nie poddała mu się, siedziała nadal sztywno wyprostowana.

— Może gdybym poszła i porozmawiała z nimi… — rozważała Takver.

— To się na nic nie zda. Myślą, co myślą.

— Za co to nas spotyka? — dopytywała się z niedowierzaniem Takver.

Nie odpowiedział. Wciąż obejmował córkę i Sadik zmiękła wreszcie, ze znużeniem opierając głowę na jego ramieniu.

— Są jeszcze inne ośrodki kształceniowe — stwierdził w końcu bez zbytniego przekonania.

Takver wstała. Nie mogła najwyraźniej usiedzieć bezczynnie na miejscu, chciała coś robić, działać. Lecz niewiele było do zrobienia.

— Zaplotę ci włosy, Sadik — zaproponowała bezbarwnym głosem.

Wyszczotkowała i zaplotła córce włosy. Ustawili parawan w poprzek pokoju i położyli Sadik obok śpiącej siostry. Kiedy mówiła im dobranoc, zebrało jej się znowu na płacz, po półgodzinie poznali jednak po jej oddechu, że już usnęła.

Szevek usiadł u szczytu drugiego tapczanu z notatnikiem i tabliczką, na której dokonywał obliczeń.

— Uporządkowałam dzisiaj ten rękopis — powiedziała Takver.

— De się tego uzbierało?

— Razem z suplementem czterdzieści jeden stron.

Skinął głową. Takver wstała, przyjrzała się znad parawanu śpiącym dziewczynkom, po czym wróciła i usiadła na tapczanie.

— Czułam, że coś jest nie w porządku. Ale ona nic mi nie mówiła. Nigdy nic nie mówi, ma naturę stoika. Nie pomyślałam, że to o to chodzi. Sądziłam, że to jedynie nasz kłopot, do głowy by mi nie przyszło, że wciągną w to dzieci. — Powiedziała to z cichą goryczą. — To się nasila, narasta… Czy w innej szkole będzie inaczej?

— Nie wiem. Jeśli będzie nadal tyle z nami przebywała, prawdopodobnie nie.

— Nie sugerujesz chyba…

— Niczego nie sugeruję. Stwierdzam jedynie fakt. Jeśli decydujemy się otaczać dziecko indywidualną miłością, nie zdołamy jej ustrzec przed tym, co temu towarzyszy, przed ryzykiem bólu. Bólu, jaki my sami jej zadajemy i jaki inni zadają jej przez nas.

— To niesprawiedliwe, żeby jej dokuczano za to, co my robimy.

Ona jest taka dobra, taka wesoła, jest jak czysta woda… — Urwała, bo wezbrał jej w gardle płacz, ale szybko otarła oczy i zacięła usta.

— Nie za to, co my robimy — sprostował. — Za to, co ja robię. — Odłożył notatnik. — Ty też się już przez to nacierpiałaś.

— Nie obchodzi mnie, co sobie gadają.

— W pracy?

— Mogę wziąć inną posadę.

— Nie tu, nie w twoim zawodzie.

— Chcesz, żebym stąd wyjechała? Pewnie dostałabym pracę w laboratoriach rybnych w Błogim Dostatku nad Morzem Sorruba. A ty? — Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. — Ty byś został tutaj, tak?

— Mógłbym pojechać z tobą. Skovan i inni podciągnęli się już w ajońskim, poradziliby sobie sami z obsługą radia, a to obecnie moja główna praktyczna funkcja w Syndykacie. Fizykę mogę uprawiać w Błogim Dostatku równie dobrze jak tutaj. Ale jeśli całkiem nie zerwę z Syndykatem Inicjatywy, nie rozwiąże to problemu, prawda? Bo to ja jestem problemem. To ja sprowadzam kłopoty.

— Co to będzie kogo obchodziło w takiej dziurze jak Błogi Dostatek?

— Obawiam się, że jednak będzie.

— Szev, jak często ty się spotykałeś z tymi objawami nienawiści? Czy ty też, jak Sadik, chowałeś to w sobie?

— Podobnie jak ty. No cóż, od czasu do czasu. Kiedy zeszłego lata pojechałem do Zgody, było tam trochę goręcej, niż ci opowiadałem. Rzucanie kamieniami, prawdziwa bitwa. Studenci, którzy mnie tam zaprosili, musieli się za mnie bić. I bili się, toteż szybko stamtąd wyjechałem — narażałem ich na niebezpieczeństwo. No cóż, studenci lubią, gdy się robi trochę niebezpiecznie. I ostatecznie sami się napraszaliśmy, sprowokowaliśmy ludzi. Okazuje się, że wielu jest po naszej stronie. Ale teraz… teraz zaczynam się zastanawiać, czy zostając z wami, nie narażam na niebezpieczeństwo ciebie i dzieci, Tak.

— Ty sam nie jesteś oczywiście zagrożony — mruknęła ze złością.

— Prosiłem o to. Nie przyszło mi jednak do głowy, że oni obrócą swoją plemienną niechęć i na ciebie. Niebezpieczeństwo, które ci grozi, odczuwam inaczej niż to, które zawisło nade mną.

— Altruista!

— Być może. Nic na to nie poradzę. Czuję się za was odpowiedzialny, Tak. Gdyby nie ja, mogłabyś pojechać, dokąd byś chciała, mogłabyś zostać tutaj. Pracowałaś, co prawda, dla Syndykatu, ale za złe mają ci jedynie twoją lojalność wobec mnie. Stałem się symbolem. Więc nie mam gdzie… nie mam dokąd jechać.

— Jedź na Urras — powiedziała tak twardo, że aż się cofnął, jakby go uderzyła w twarz.

Nie patrzyła mu w oczy, powtórzyła jednak, łagodniejszym już głosem:

— Jedź na Urras… Dlaczego by nie? Chcą cię tam. Tu cię nie chcą! Może się spostrzegą, co stracili, kiedy wyjedziesz… Ciebie tam zresztą ciągnie. Stwierdziłam to dzisiejszego wieczora. Dotąd się nad tym nie zastanawiałam. Poznałam to po twoim śmiechu, gdy mówiliśmy przy kolacji o tej nagrodzie.

— Nie potrzebuję nagród ani premii!

— Nie, ale potrzebujesz uznania, dyskusji, studentów — całego tego fermentu, i to nie bekanego ręką Sabula. Posłuchaj, ty i Dap opowiadacie w kółko o straszeniu KPR pomysłem czyjegoś wyjazdu na Urras, co miałoby potwierdzić prawo człowieka do decydowania o sobie. Ale dopóki tylko o tym gadacie, a nikt nie jedzie, wzmacniacie jedynie ich stanowisko, udowadniacie, że zwyczaj jest nienaruszalny. Teraz gdy wystąpiłeś z tym na zebraniu, ktoś będzie musiał pojechać. I tym kimś powinieneś być ty. Zaproszono cię, masz powód, żeby tam jechać. Jedź i odbierz nagrodę, odbierz pieniądze, które dla ciebie odłożyli — zakończyła i całkiem szczerze się naraz roześmiała.

— Ależ ja nie chcę jechać na Urras, Takver!

— Owszem, chcesz; i doskonale o tym wiesz. Choć naprawdę nie wiem dlaczego.

— No cóż, oczywiście, że chętnie bym się spotkał z niektórymi fizykami… — przyznał z zawstydzoną miną. — Zobaczył laboratoria w Ieu Eun, gdzie prowadzą doświadczenia nad światłem.

— Masz do tego prawo — oświadczyła z żarliwą gorliwością. — To część twojej pracy, powinieneś to zrobić.

— To dopomogłoby też w podtrzymaniu rewolucji po obydwu stronach, prawda? — upewnił się. — Co za szalony pomysł! Jak ze sztuki Tirina, tyle że na opak. Miałbym jechać obalać władyków…

No cóż, udowodniłoby się im przynajmniej, że Anarres istnieje.

Rozmawiają z nami przez radio, lecz nie wydaje mi się, aby w nas naprawdę wierzyli. Aby wierzyli w to, czym jesteśmy.

— Gdyby w to uwierzyli, mogliby się wystraszyć. Gdybyś ich rzeczywiście przekonał, mogliby przyjechać i zdmuchnąć nas z nieba.

— Nie sądzę. Udałoby mi się może dokonać znowu małego przewrotu w ich fizyce, ale nie w ich poglądach. Jedynie tu na miejscu mogę wpływać na społeczeństwo, choć tu nie dbają znowu o moją fizykę. Masz zupełną rację: skoro tyleśmy o tym mówili, musimy to wprowadzić w czyn. — Po krótkiej pauzie dodał: — Ciekaw jestem, jaką fizykę uprawiają inne rasy.

— Co za inne rasy?

— Obcy. Ludzie z Hain i innych systemów słonecznych. Na Urras znajdują się dwie obce ambasady: Hain i Terry. Hainowie wynaleźli napęd międzygwiezdny, z którego Urrasyjczycy obecnie korzystają. Przypuszczam, że udostępniliby go i nam, gdybyśmy o to poprosili. Ciekawą byłoby rzeczą… — Nie dokończył.

Po dłuższej chwili milczenia odwrócił się do Takver i zapytał zmienionym, sarkastycznym tonem:

— Co byś robiła, gdybym bawił z wizytą u posiadaczy?

— Pojechałabym z dziewczynkami na wybrzeże Sorruba, wiodła cichy żywot technika w rybnym laboratorium i czekała twojego powrotu.

— Mojego powrotu? Nie wiadomo, czy w ogóle mógłbym wrócić.

Popatrzyła mu w oczy.

— Co by ci w tym mogło przeszkodzić?

— Na przykład Urrasyjczycy. Mogą mnie zatrzymać. Przecież wiesz, że u nich nikt nie może ot tak sobie wyjeżdżać i przyjeżdżać. Może nasi. Mogą mi nie pozwolić wylądować. Niektórzy z KPR tym nam dziś właśnie grozili. Między innymi Rulag.

— Ona rzeczywiście byłaby do tego zdolna. Potrafi tylko odmawiać. Wie, jak zamykać drogę do domu.

— To prawda. Tak to się istotnie przedstawia — przyznał, siadając wygodniej i przyglądając się Takver z zadumą i podziwem. — Niestety, Rulag nie należy do wyjątków. Dla całej masy ludzi ktoś, kto pojechałby na Urras, a potem próbował tu wrócić, byłby najzwyklejszym zdrajcą, szpiegiem.

— Więc co by zrobili?

— No cóż, gdyby udało im się przekonać o niebezpieczeństwie Defensywę, mogliby zestrzelić statek.

— Czy ci z Defensywy byliby aż tak głupi?

— Nie sądzę. Ale przecież nie trzeba być pracownikiem Defensywy, żeby sporządzić materiał wybuchowy z prochu górniczego i wysadzić statek na ziemi lub, co bardziej prawdopodobne, zaatakować mnie po zejściu z pokładu. Wydaje mi się, że to bardzo realna możliwość. Należy ją w każdym razie brać pod uwagę, planując krajoznawczą wycieczkę po malowniczych terenach Urras.

— Czy warto więc, żebyś podejmował takie ryzyko?

Przez chwilę patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem.

— Tak — odrzekł — pod pewnym względem warto. Mógłbym tam skończyć moją teorię i ofiarować ją Urrasyjczykom — im, nam i pozostałym światom, rozumiesz — podobałoby mi się to. Tutaj otacza mnie mur. Jestem spętany, trudno mi w takich warunkach pracować, sprawdzać wyniki pracy, bez przyrządów, odcięty od kolegów, od studentów. A gdy już coś skończę, oni tego nie chcą.

Jeśli nawet chcą — jak na przykład Sabul — żądają ode mnie, bym wyrzekł się swobody w zamian za ich poparcie… Po mojej śmierci wykorzystają to, czego dokonałem, zawsze tak bywa. Ale w imię czego miałbym oddawać trud całego życia Sabulowi — wszystkim Sabulom — nędznym, przebiegłym, chciwym samolubom jednej planety? Pragnąłbym się nim podzielić. To, nad czym pracuję, to rzecz wielka. Powinno się ją rozdać, rozpowszechnić. Jej od tego nie ubędzie!

— A więc dobrze — powiedziała — to jest tego warte.

— Czego warte?

— Ryzyka, że możesz nie móc wrócić.

— Mogę nie móc wrócić — powtórzył. Wpatrywał się w nią dziwnym wzrokiem — roztargnionym, a zarazem napiętym.

— Ja myślę, że my — Syndykat — mamy więcej stronników, niż nam się wydaje. Nie doświadczamy tego, bośmy w gruncie rzeczy niewiele zrobili, nie zrobiliśmy nic, żeby ich skrzyknąć, nie podjęliśmy żadnego ryzyka. Jeśli je podejmiesz, myślę, że ci ludzie wystąpią z poparciem. Kiedy otworzysz drzwi, znowu poczują powiew świeżego powietrza, zapach wolności.

— I rzucą się kupą, żeby je zatrzasnąć…

— Jeśli to zrobią, tym gorzej dla nich. Syndykat stać na zapewnienie ci ochrony, kiedy wylądujesz. A zresztą, jeżeli ludzie będą nadal tacy wrodzy i nienawistni, powiemy sobie: do diabła z nimi — co za pożytek z anarchistycznego społeczeństwa, które lęka się anarchistów? Wyjedziemy stąd i zamieszkamy w Samotni, w Górnym Sedepie albo na końcu świata; zaszyjemy się w górach, na odludziu, jeśli będzie trzeba. Miejsca jest dosyć. Znajdą się też chętni, by nam towarzyszyć. Założymy nową wspólnotę. Skoro nasze społeczeństwo zaczyna się babrać w polityce i dąży do władzy, porzucimy je, wyjedziemy stąd i zbudujemy Anarres poza Anarres, damy nowy początek. Co ty na to?

— Pięknie — powiedział — to wszystko bardzo pięknie, kochanie.

Tylko że, widzisz, ja nie wybieram się na Urras.

— Ależ wybierasz się, wybierasz. A potem do nas wrócisz — zapewniła. W jej oczach mroczniała głęboka, miękka ciemność, podobna do ciemności nocnego lasu. — Jeśli tylko wyruszysz w drogę, to i wrócisz. Zawsze dochodziłeś tam, dokąd zamierzyłeś. I zawsze wracałeś.

— Nie gadaj głupstw, Takver, ja nie wybieram się na Urras!

— Jestem zupełnie wykończona. — Przeciągnęła się, pochyliła i oparła czoło na jego ramieniu. — Kładźmy się spać.

Загрузка...