Rozdział szósty Anarres

Kiedy po dekadzie spędzonej w szpitalu odesłano Szeveka do domu, przyszedł go odwiedzić sąsiad z pokoju numer 45 — wysoki i chudy jak tyka matematyk. Miał nie skorygowanego zeza rozbieżnego, więc nigdy nie było się pewnym, czy on patrzy na ciebie, czy ty patrzysz na niego. On i Szevek od roku zgodnie współżyli obok siebie w instytutowym domicylu i nie zamienili ze sobą przez ten czas ani jednego całego zdania.

Desar wszedł i spojrzawszy na — bądź obok — Szeveka, zapytał:

— Może coś?

— Nie, dzięki, świetnie sobie radzę.

— Może kolację?

— Z tobą? — spytał Szevek, ulegając wpływowi telegraficznego stylu Desara.

— Dobrze.

Matematyk przyniósł na tacy dwie kolacje z instytutowej stołówki i zjedli je razem w pokoju Szeveka. Podobnie czynił, z rana i wieczora, przez trzy następne dni, póki Szevek nie poczuł się na siłach, aby samemu wyjść na dwór. Trudno było pojąć, dlaczego Desar to robi. Nie miał przyjacielskiej natury, nakazy zaś braterstwa zdawały się dlań niewiele znaczyć. Jednym z powodów, dla których stronił od ludzi, była chęć ukrycia swej nieuczciwości:

Desar był albo straszliwym leniem, albo najzwyklejszym posiadaczem, pokój numer 45 zawalony był bowiem gratami, których jego lokator nie miał ani prawa, ani powodu posiadać — znajdowały się tam naczynia ze stołówki, książki z biblioteki, zestaw narzędzi snycerskich z magazynu zaopatrzeniowego rzemiosł, mikroskop z jakiegoś laboratorium, osiem różnych koców, szafa pełna ubrań, z których część wyraźnie nigdy nie pasowała na Desara i nigdy nie będzie pasować, inne zaś wyglądały na jego ubranka z czasów, kiedy miał osiem — dziesięć lat. Odnosiło się wrażenie, że matematyk chodzi do składów i magazynów i wynosi stamtąd naręczami wszystko, co mu wpadnie w ręce, czy mu to potrzebne, czy nie.

— Po co przechowujesz tu te wszystkie klamoty? — zapytał go Szevek, gdy po raz pierwszy uzyskał wstęp do jego pokoju.

Desar objął go rozwidlonym spojrzeniem.

— Podtrzymuje na duchu — wyjaśnił mętnie.

Dziedzina matematyki, którą sobie obrał, była tak ezoteryczna, że na dobrą sprawę nikt z Instytutu ani Związku Matematycznego nie był w stanie śledzić jego postępów. Zresztą właśnie dlatego ją wybrał. Przyjmował, że Szevekiem kierowały podobne pobudki.

— Do diabła — mawiał — praca? Tu ciepła posadka. Następstwo, jednoczesność, gówno.

Szevek lubił momentami Desara, momentami go zaś nie cierpiał — za te same dokładnie jego cechy. Przylgnął doń jednak, z rozmysłem, traktując to jako część postanowienia dokonania w swoim życiu zmiany.

Choroba uświadomiła mu, że jeśli będzie próbował radzić sobie dalej sam, do reszty się załamie. Ujrzał to w kategoriach moralnych i surowo swoją postawę osądził. Zachowywał siebie dla siebie samego, wbrew etycznemu nakazowi braterstwa. W wieku lat dwudziestu jeden Szevek nie był w pełnym tego słowa znaczeniu bigotem, jego poczucie moralne było żywe i wyostrzone; urobione wszakże na modłę prostackiego odonizmu, który wpajali dzieciom tuzinkowi dorośli; tkwił w nim kaznodzieja.

Postępował źle. Musi się poprawić. Uczynił to.

Zakazywał sobie zajmować się fizyką przez pięć wieczorów w dekadzie. Zgłaszał się na ochotnika do pracy społecznej w zarządzie instytutowych mieszkalni. Uczęszczał na zebrania Związku Fizyków i Syndykatu Członków Instytutu. Zapisał się do grupy uprawiającej ćwiczenia biomechanizmu zwrotnego i trening elektroencefalograficzny. W jadalni zmuszał się do siadania przy ogólnym stole, nie zaś — z nosem w książce — przy małym stoliku.

Dziwna rzecz: można by sądzić, że ludzie na niego czekali.

Wyjęli go do swego grona, przywitali, zapraszali, by dzielił z nimi sypialnię, prosili do towarzystwa. Wszędzie go ze sobą zabierali, tak że w trzy dekady zobaczył w Abbenay więcej niż wcześniej przez cały rok. Z grupkami wesołej młodzieży chadzał na stadiony, do ognisk rzemiosła, na basen, na festiwale, do muzeów, teatrów, na koncerty.

Koncerty stały się dla niego rewelacją, najradośniejszym odkryciem.

Nigdy dotąd nie był w Abbenay na koncercie, po części dlatego, że muzyka była dlań czymś, co się raczej wykonuje, nie zaś czego się słucha. Jako dziecko śpiewał w miejscowym chórze, grywał w zespole na instrumentach; bardzo to lubił, choć nie był szczególnie utalentowany. To było wszystko, co wiedział na temat muzyki.

Ośrodki kształceniowe uczyły wszelkich umiejętności przygotowujących do uprawiania sztuki: śpiewu, rytmiki, tańca, posługiwania się pędzlem, dłutem, kozikiem, tokarką i tym podobnymi przyborami. Wszystko tam było nastawione na praktykę: dzieci uczyły się patrzeć, mówić, słuchać, poruszać i operować narzędziami. Nie dokonywano rozróżnienia między sztuką a rzemiosłem; nie przyznawano tej pierwszej osobnego miejsca w życiu, postrzegano ją jako podstawową technikę życia, podobną mowie.

Tak oto — wcześnie i samoistnie — rozwinął się w architekturze styl zwięzły, czysty i prosty, o subtelnych proporcjach. Malarstwo i rzeźba pełniły przeważnie rolę usługową wobec architektury i planowania miast. Co się tyczy sztuki słowa, poezja i gawędziarstwo skłaniały się ku ulotności, do łączenia się ze śpiewem i tańcem; jedynie teatr utrzymywał pozycję w pełni odrębną i tylko on określany bywał w ogóle mianem Sztuki — czegoś zupełnie samoistnego. Istniało wiele regionalnych i objazdowych trup aktorów i tancerzy, teatrów repertuarowych, nierzadko z własnym dramatopisarzem. Wystawiały one tragedie, półimprowizowane komedie, pantomimy. Wyglądano ich niczym deszczu w zagubionych pośród pustyni miastach, ilekroć się zjawiały, były zawsze wydarzeniem roku. Sztuka dramatyczna, narodzona z ducha — i ducha tego wcielająca — izolacji i wspólnotowości Anarres, osiągnęła potęgę i świetność nadzwyczajną.

Szevek nie odznaczał się jednak zbytnią wrażliwością na dramat. Lubił bogactwo słów, lecz sama idea gry nie przypadała mu do gustu. Dopiero w drugim roku pobytu w Abbenay odkrył wreszcie swoją Sztukę: tę, która miała za tworzywo czas. Ktoś wziął go na koncert do Syndykatu Muzyki. Wrócił tam następnego wieczoru. Zaczął chodzić na wszystkie koncerty — ze swoimi nowymi znajomymi, jeśli to byto możliwe, bez nich, jeśli było trzeba. Muzyka stała mu się potrzebą pilniejszą niż towarzystwo i głębszej dostarczała satysfakcji.

Jego wysiłki, by się wyrwać z wrodzonego odosobnienia, w gruncie rzeczy skończyły się — zdawał sobie z tego sprawę — fiaskiem. Z nikim nie związał się przyjaźnią. Spółkował z wieloma dziewczętami, lecz kopulacja nie sprawiała mu takiej radości, jaką powinna. Przynosiła jedynie ulgę w potrzebie, jaką daje wypróżnienie, wstydził się tego potem, czynność ta bowiem spychała tę drugą osobę do roli przedmiotu. Lepsza już była masturbacja, właściwa droga dla kogoś takiego jak on. Samotność była jego przeznaczeniem; był więźniem swojego dziedzictwa. „Praca przede wszystkim.” Rulag powiedziała to spokojnie, konstatując fakt, niezdolna go zmienić, niezdolna wyrwać się ze swojej zimnej celi.

Z nim było podobnie. Serce ciągnęło go ku innym, ku tym miłym młodym istotom, które go nazywały bratem, ale ani on z nimi, ani one z nim nie były w stanie się zbliżyć. Urodził się do samotności, przeklęty, zimny intelektualista, egoista.

Liczyła się przed wszystkim praca; ale praca wiodła donikąd.

Powinna dawać przyjemność, podobnie jak seks, ale nie dawała jej. Borykał się wciąż z tymi samymi problemami, nie zbliżając się ani na krok do rozwiązania paradoksu czasu To, nie mówiąc już o teorii jednoczesności, która przed rokiem była już niemal w jego zasięgu. Ta pewność siebie wydawała mu się teraz niepojęta.

Czyżby naprawdę uważał się za zdolnego, w dwudziestym roku życia, do rozwinięcia teorii, która miała zmienić podstawy fizyki kosmologicznej? Najwyraźniej już na długo przedtem, nim go złożyła gorączka, musiał być niespełna rozumu. Zapisał się do dwóch grup zajęciowych matematyki filozoficznej, wmawiając w siebie, że mu to potrzebne, i nie dopuszczając myśli, że każdy z tych kursów mógłby sam poprowadzić nie gorzej od wykładowców.

W miarę możności unikał Sabula.

W pierwszym zapale nowych decyzji postawił sobie za cel bliższe poznanie Gvarab. Odpowiedziała na tę jego potrzebę najlepiej, jak umiała, zima jednak nie obchodziła się z nią łagodnie; była chora, głucha i stara. Rozpoczęła wiosenny kurs, a następnie go zawiesiła. Miała się raz lepiej, raz gorzej — to ledwo poznawała Szeveka, to znów ciągnęła go do swojej mieszkalni na całowieczorne rozmowy. Z czasem przemyślenia Szeveka wykroczyły poza poglądy Gvarab i owe długie pogawędki poczęły go nużyć.

Miał do wyboru: albo pozwolić Gvarab, by go zanudzała powtarzaniem godzinami tego, co już wiedział — bądź czego fałszywość częściowo wykazał — albo zranić i zbić staruszkę z tropu próbą wyprowadzenia jej z błędu. Przekraczało to granice cierpliwości i nie licowało z poczuciem taktu osoby w jego wieku, skończyło się więc na tym, że zaczął w miarę możności unikać Gvarab, doznając przy tym zawsze wyrzutów sumienia.

Poza nią nie miał z kim rozmawiać o problemach jego dziedziny. Nikt w Instytucie nie miał dostatecznej wiedzy na temat czystej fizyki czasu, aby mógł się z nim porozumieć. Chętnie by ich nauczył, nie otrzymał jednak dotąd posady nauczyciela ani klasy w Instytucie; studenci wydziału należący do Syndykatu Członków odrzucili jego prośbę w tej sprawie. Nie życzyli sobie kłótni z Sabulem.

Wraz z upływem roku Szevek coraz więcej czasu poświęcał na pisanie listów do Atro oraz innych fizyków i matematyków na Urras. Niewiele z tych listów zostało wysłanych. Niektóre po napisaniu po prostu darł. Odkrył, że matematyk Loai An, do którego wysmażył sześciostronicową rozprawkę na temat odwracalności czasowej, nie żyje od dwudziestu lat; zaniedbał przeczytania biograficznego wstępu do jego Geometrii czasu. Inne listy, które zamierzał wysłać na pokładzie frachtowców z Urras, zostały zatrzymane przez zarząd Portu w Abbenay. Port znajdował się pod bezpośrednią kontrolą KPR — ponieważ jego funkcjonowanie wymagało koordynacji działań wielu syndykatów — toteż niektórzy z koordynatorów musieli znać ajoński. Zarządcy owi, posiadający specjalną wiedzę, zajmujący ważne stanowiska, mieli skłonność do nabywania mentalności biurokratów: automatycznie odpowiadali „nie”. Podejrzliwym okiem spoglądali na listy do matematyków, które wyglądały na pisane szyfrem, a nikt nie był w stanie zapewnić ich, że tak nie jest. Listy do fizyków przepuszczano, jeśli wyraził zgodę pełniący funkcję konsultanta Sabul. Ten zaś nie zezwalał na wysyłanie tych, które traktowały o zagadnieniach spoza jego poletka w dziedzinie fizyki następstw. „To nie leży w mojej kompetencji” — pomrukiwał, odsuwając od siebie listy. Szevek mimo to wysyłał listy do zarządu Portu, skąd wracały z adnotacją:

„Nie zatwierdzono do wysłania”.

Przedstawił tę sprawę na forum Związku Fizyków, na którego zebrania Sabul fatygował się rzadko. Nikt nie okazał zainteresowania kwestią swobodnej wymiany z ideologicznym wrogiem. Niektórzy ganili Szeveka za zajmowanie się dziedziną tak ezoteryczną, że — jak sam przyznawał — nikt poza nim w jego ojczystym świecie nie był w niej kompetentny.

— Ależ ona jest po prostu nowa — bronił się Szevek nieskutecznie.

— Jeśli jest nowa, podziel się nią z nami, a nie z tymi posiadaczami!

— Już od roku występuję co kwartał z propozycją poprowadzenia kursu na ten temat. Wy zaś wciąż powtarzacie, że nie ma na to dostatecznego zapotrzebowania. Czy wy się boicie tego, dlatego że nowe?

Nie przysporzyło mu to przyjaciół. Opuścił zebranie zagniewany.

Nadal pisywał listy na Urras, nawet jeśli żadnego nie wysyłał.

Fakt, że mógł pisać do kogoś, kto go rozumiał, kto był w stanie go zrozumieć, pozwalał mu pisać, myśleć. Inaczej nie byłoby to możliwe.

Mijały dekady, kwartały. Dwa — trzy razy w roku spotykała go nagroda: przychodził list od Atro albo innego fizyka z A-Io lub Thu, długi, gęsto zapisany, gęsty od treści, cały — od pozdrowień powitalnych po podpis — wypełniony teorią dostępną jedynie dla wtajemniczonych w matematyczno-etyczno-kosmologiczną fizykę czasu, napisany w języku, który Szevek znał, przez nie znanych mu ludzi, usiłujących zawzięcie zwalczyć i obalić jego teorie, przez wrogów jego ojczyzny, rywali, obcych, braci.

Wiele dni po otrzymaniu takiego listu żył jak w gorączce, pijany radością, pracował dniem i nocą, tryskając pomysłami jak fontanna. Po czym z wolna, wśród rozpaczliwych zrywów i zmagań, wracał na ziemię, suchą ziemię, sam też wyjałowiony.

Pod koniec jego trzeciego roku w Instytucie umarła Gvarab.

Poprosił, aby pozwolono mu przemówić podczas uroczystości pogrzebowych, które — zgodnie ze zwyczajem — odbywały się w miejscu pracy zmarłego: w tym przypadku w jednej z sal wykładowych w gmachu laboratorium fizycznego. Był jedynym mówcą. Studenci w ogóle się nie zjawili — Gvarab od dwóch lat nie prowadziła zajęć dydaktycznych. Przybyło kilku starszych przedstawicieli Instytutu oraz syn Gvarab, mężczyzna w średnim wieku, agrochemik z Północnego Wschodu. Szevek przemówił, stojąc w miejscu, z którego staruszka zwykle prowadziła wykłady. Przypomniał zebranym, głosem zachrypniętym od notorycznie już nękającego go zimą zapalenia oskrzeli, że Gvarab położyła fundamenty pod naukę o czasie, że była największym kosmologiem, jaki kiedykolwiek pracował w Instytucie. „My, zajmujący się fizyką, mamy obecnie naszą Odo — mówił. — Mamy ją i nie czcimy jej. Po zakończeniu ceremonii jakaś stara kobieta dziękowała mu ze łzami w oczach. „Zawsze brałyśmy dziesiętnice razem, ona i ja, stróżowałyśmy w naszym bloku, takeśmy się zawsze serdecznie ze sobą nagadały” — wyznała, kuląc się na lodowatym wietrze po wyjściu z budynku. Agrochemik wymamrotał jakieś podziękowania i oddalił się spiesznie, by złapać okazję na Północny Wschód. Rozżalony, zirytowany, ogarnięty uczuciem daremności, Szevek wyruszył na spacer po mieście.

Jest tu od trzech lat, a czego dokonał? Napisał książkę, którą przywłaszczył sobie Sabul; pięć czy sześć nie wydanych rozpraw; na koniec wygłosił mowę pogrzebową po utraconym życiu.

Nic z tego, co zrobił, nie zyskało zrozumienia. By ująć to uczciwiej: nic z tego, czego dokonał, nie miało znaczenia. Nie pełnił żadnej ważnej funkcji, ani osobistej, ani społecznej. Prawdę mówiąc — nierzadkie w jego dziedzinie zjawisko — wypalił się przed dwudziestym rokiem życia. Niczego już nie osiągnie. Doszedł nieodwołalnie do muru.

Zatrzymał się przed frontonem auli Syndykatu Muzyki, żeby przeczytać program na najbliższą dekadę. Tego wieczoru nie było koncertu. Odwrócił się od plakatu — i stanął twarzą w twarz z Bedapem.

Bedap, ostrożny jak zwykle, do tego krótkowidz, nie zdradził, że go poznał. Szevek chwycił go za ramię.

— Szevek! Do licha, to ty?

Padli sobie w objęcia, ucałowali się, odsunęli od siebie, znowu się objęli. Szeveka przepełniło uczucie miłości. Czemu? Ostatniego roku w Instytucie Okręgowym nie darzył nawet Bedapa specjalną sympatią. Przez te trzy lata ani razu do siebie nie napisali.

Ich przyjaźń była przyjaźnią wieku chłopięcego, uczuciem minionym. A przecież owładnęła nim miłość: zapłonęła jak płomień na poruszonych węglach.

Szli i rozmawiali, nie zwracając uwagi na to, dokąd idą. Gestykulowali, przerywali jeden drugiemu. Szerokie ulice Abbenay spowijała cisza zimowego wieczoru. Mętne światła latarń tworzyły na każdym skrzyżowaniu srebrne sadzawki, przez które przewiewał suchy śnieżek, przypominający ławice małych rybek ścigających własne cienie. W ślad za śniegiem nadlatywał, kąsając, zimny wiatr. Zdrętwiały im wargi i szczękali zębami, co zaczęło im przeszkadzać w rozmowie. Złapali ostatni, odchodzący o dziesiątej autobus do Instytutu; Bedap mieszkał w bloku na wschodnim krańcu miasta, kawał drogi pod górę w przejmującym zimnie.

Spojrzeniem ironicznego zdumienia obrzucił pokój numer 46.

— Mieszkasz jak zgniły urrasyjski posiadacz, Szev.

— Daj spokój, nie jest tak źle. Wskaż mi tylko coś ekskrementalnego!

Istotnie, pokój mieścił z grubsza to jedynie, co Szevek w nim zastał. Bedap wskazał ręką:

— Ten koc.

— Już był, kiedy się wprowadzałem. Ktoś go sobie utkał i zostawił, gdy się wyprowadzał. Czy w taką noc koc jest rzeczą zbytkowną?

— Ma stanowczo ekskrementalny kolor — zawyrokował Bedap.

— Jako analityk funkcji muszę wskazać na zbędność koloru pomarańczowego. Pomarańczowy nie pełni żadnej żywotnej funkcji w organizmie społecznym ani na poziomie komórkowym, ani organicznym, z pewnością zaś nie na poziomie holoorganicznym czy najcentralniej etycznym — w którym to przypadku tolerancja jest mniej pożądanym od wydalenia rozwiązaniem. Ufarbuj go na zgniłozielono, bracie! A to co za śmietnik?

— Notatki.

— Szyfrem? — zainteresował się Bedap, przeglądając notatnik z właściwym sobie — przypomniał sobie Szevek — chłodem. Odznaczał się jeszcze mniejszym poczuciem własności — prywatnej własności — niż większość Anarresyjczyków. Nigdy nie miał ulubionego ołówka, który by wszędzie ze sobą nosił, ani starej koszuli, do której tak by się przywiązał, że z odrazą myślałby o wrzuceniu jej do pojemnika na odpadki; obdarowany prezentem, przyjmował go — przez wzgląd na uczucia ofiarodawcy — ale zawsze gubił. Był świadom tej swojej cechy i utrzymywał, że wskazuje ona, iż jest osobnikiem mniej prymitywnym od większości ludzi i stanowi wczesny przykład Człowieka Obiecanego, prawdziwego, urodzonego odonianina. Poczucie własności nie było mu jednak obce. Rezerwował je dla czaszki, tak własnej, jak i cudzej, i w tej sferze było ono pełne. Nigdy nie wtykał nosa w nie swoje sprawy.

Powiedział: — Pamiętasz te głupawe listy, które pisywaliśmy do siebie szyfrem, kiedy brałeś udział w akcji zalesiania?

— To nie szyfr, to język ajoński.

— Nauczyłeś się ajońskiego? Dlaczego piszesz w tym języku?

— Bo nikt na tej planecie nie rozumie, o co mi chodzi. Albo nie chcą zrozumieć. Jedyna osoba, która mnie rozumiała, zmarła przed trzema dniami.

— Sabul zmarł?

— Nie. Gvarab. Sabul nie zmarł. Jeszcze czego!

— Coś nie w porządku?

— Z Sabulem? Zawiść pół na pół z niekompetencją.

— Zdawało mi się, że jego książka o przyczynowości jest znakomita. Sam tak twierdziłeś.

— Bo tak uważałem, dopóki nie przeczytałem źródeł. To wszystko idee urrasyjskie. I to nienowe. Jemu od dwudziestu lat nie przyszła do głowy żadna własna myśl. Tyle też czasu nie zażywał kąpieli.

— A jak tam twoje myśli? — zapytał Bedap, kładąc dłoń na notatnikach i spoglądając na Szeveka spode łba. Miał małe, z lekka zezujące oczy, wyrazistą twarz i krępą sylwetkę. Obgryzał paznokcie; czynił to od lat, tak że zredukował je do wąskich jedynie skrawków wieńczących grube, niespokojne palce.

— Do bani — odparł Szevek, siadając na tapczanie. — Zajmuję się nie tym, czym powinienem.

Bedap uśmiechnął się.

— Ty?

— Pod koniec kwartału poproszę chyba o przeniesienie na inną posadę.

— Jaką?

— Obojętnie. Nauczyciela, inżyniera. Muszę dać sobie spokój z fizyką.

Bedap usiadł na krześle przy biurku, wgryzł się w paznokieć i powiedział:

— Dziwnie to słyszeć.

— Poznałem własne ograniczenia.

— Nie wiedziałem, że je masz. Mam na myśli fizykę. Masz całą masę ograniczeń i przywar. Ale nie jako fizyk. Wiem, nie jestem temporalistą. Ale nie trzeba umieć pływać, żeby poznać rybę, ani świecić, by rozpoznać gwiazdę…

Szevek spojrzał na przyjaciela i nagle wyrwało mu się coś, do czego nawet przed samym sobą się nie przyznawał:

— Myślałem o samobójstwie. Dużo o tym myślałem. W tym roku. Wydaje się, że to najlepsze wyjście.

— Nie wygląda mi to na wyjście na drugą stronę cierpienia.

Szevek uśmiechnął się z przymusem.

— Pamiętasz to?

— Doskonale. To była dla mnie niezwykle ważna rozmowa. A i dla Takver i Tirina, jak sądzę.

— Doprawdy? — Szevek wstał. Żeby przemierzyć pokój, wystarczyło zrobić tylko cztery kroki, Szevek nie mógł jednak usiedzieć na miejscu. — Wówczas była ważna i dla mnie — przyznał, stając przy oknie. — Ale tu się zmieniłem. W tym miejscu jest coś niedobrego. Nie wiem, co to takiego.

— Ja wiem. Mur. Doszedłeś do muru.

Szevek odwrócił się ku niemu z przestraszoną miną.

— Mur?

— W twoim przypadku mur wydaje się stanowić Sabul i jego poplecznicy w syndykatach naukowych i w KPR. Jeśli o mnie chodzi, siedzę w Abbenay od czterech dekad. Od czterdziestu dni.

Dostatecznie długo, by się zorientować, że i w czterdzieści lat nie zdziałałbym tu nic, ale to nic, z tego, czego zamierzam dokonać — usprawnić kształcenie naukowe w ośrodkach kształceniowych.

Chyba że się coś zmieni. Albo sam dołączę do wrogów.

— Wrogów?

— Małych ludzi. Przyjaciół Sabula! Tych u władzy.

— O czym ty gadasz, Dap? U nas nie ma struktury władzy.

— Nie? A co czyni Sabula tak potężnym?

— Przecież nie struktura władzy, rząd — ostatecznie to nie Urras!

— Nie. Nie mamy rządu, nie mamy praw, zgoda. Ale, o ile mi wiadomo, idei nigdy nie kontrolowały prawa i rządy, nawet na Urras. Gdyby tak było, jakżeby Odo dopracowała się swoich? Jakżeby mógł odonizm rozwinąć się w ruch ogólnoświatowy? Ludzie władzy próbowali zdusić go siłą i ponieśli klęskę. Idei nie da się zdławić uciskiem. Zdławić je można jedynie ignorując je. Odmawiając myślenia — odmawiając zmiany. Dokładnie to właśnie czyni nasze społeczeństwo! Sabul wykorzystuje cię, gdzie może, a gdy nie może, nie pozwala ci publikować, uczyć, nawet pracować.

Zgadza się? Innymi słowy, ma nad tobą władzę. Skąd ją czerpie?

Nie z nadania, takiej władzy u nas nie ma. Nie z intelektualnej przewagi, nie ma jej. Czerpie ją z wrodzonego przeciętnemu ludzkiemu umysłowi tchórzostwa. Opinia publiczna! Oto struktura władzy, której jest częścią i którą posługiwać się umie. Nie uznawany rząd włada społeczeństwem odonian i krępuje umysły jednostek.

Szevek oparł się rękami na parapecie i przez rozmyte odblaski na szybie wpatrywał się w ciemność za oknem. Na koniec stwierdził:

— Gadka wariata, Dap.

— Nie, bracie, ja jestem przy zdrowych zmysłach. Ludzie wariują, kiedy próbują żyć poza rzeczywistością. Rzeczywistość jest straszna. Może zabić. Daj jej trochę czasu, a z pewnością cię ukatrupi. Rzeczywistość boli — sam to powiedziałeś! Ale tym, od czego się bzikuje, są kłamstwa, uchylanie się od rzeczywistości. To kłamstwa sprawiły, że chcesz ze sobą skończyć…

Szevek odwrócił się od okna.

— Ale przecież nie możesz mówić na serio o rządzie, tutaj!

— Definicje Tomara: „Rząd — legalne sprawowanie władzy w, celu utrzymania i rozszerzenia władzy”. Zastąp „legalne” słowem „zwyczajowe” — i masz Sabula, Syndykat Zaleceń, KPR.

— KPR!

— KPR na dobrą sprawę przekształciła się już w biurokrację władzy.

Szevek roześmiał się po chwili, nie całkiem naturalnie, i powiedział:

— Daj spokój, Dap, to zabawne — i trochę niezdrowe, nie uważasz?

— Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, Szev, że to, co tryb analogiczny nazywa „chorobą” — społeczne zniechęcenie, niezadowolenie, alienacja — może też zostać analogicznie nazwane bólem — w tym sensie, w jakim ty mówiłeś o bólu, o cierpieniu? Oraz że, podobnie jak ból, choroba pełni pewną funkcję w organizmie?

— Nie! — zaprzeczył gwałtownie Szevek. — Ja mówiłem o tym w sensie jednostkowym, w kategoriach duchowych.

— Ale przecież mówiłeś o cierpieniu fizycznym, o człowieku umierającym od oparzeń. A zresztą ja mówię właśnie o cierpieniu duchowym! O ludziach, którzy widzą, jak się marnuje ich talent, ich pracę, ich życie. O wybitnych umysłach poddanych władzy durniów. O sile i odwadze skrępowanych zawiścią, żądzą władzy, lękiem przed zmianą. Zmiana to wolność, zmiana to życie — czyż jest coś bardziej fundamentalnego w odońskiej myśli? Tylko że nic się już nie zmienia! Nasze społeczeństwo jest chore. I ty o tym wiesz. Cierpisz na tę samą co ono chorobę. Ta choroba prowadzi do samobójstwa!

— Wystarczy, Dap. Dajmy już temu spokój.

Bedap umilkł. Metodycznie, w zamyśleniu zaczął obgryzać paznokieć kciuka.

Szevek usiadł na tapczanie i wsparł głowę na rękach. Zapadło długie milczenie. Śnieg przestał padać. Na szybę w oknie napierał suchy, ciemny wiatr. W pokoju panował ziąb; żaden z młodych mężczyzn nie zdjął palta.

— Posłuchaj, bracie — odezwał się wreszcie Szevek. — To nie nasze społeczeństwo krępuje indywidualną twórczość. To ubóstwo Anarres. Ta planeta nie ma zadatków na wykarmienie cywilizacji.

Jeśli zawiedziemy jeden drugiego, jeśli nie poświęcimy naszych osobistych pragnień na rzecz powszechnego dobra, nic, ale to nic na tej jałowej ziemi nie przyjdzie nam z pomocą. Ludzka solidarność to nasz jedyny ratunek.

— Solidarność, tak! Nawet na Urras, gdzie jedzenie samo spada z drzew, nawet tam Odo nauczała, że solidarność między ludźmi jest naszą jedyną nadzieją. Ale myśmy tę nadzieję zdradzili. Pozwoliliśmy, żeby współpraca przekształciła się w nakaz posłuszeństwa. Na Urras mają rząd mniejszości. Tu rządy sprawuje większość. Ale to jest nadal rząd! Sumienie społeczne przestało być czymś żywym, stało się maszyną, maszyną władzy, nad którą kontrolę sprawują biurokraci!

— I ty, i ja możemy zgłosić się na ochotnika i za parę dekad możemy zostać wylosowani do KPR. Czy to zmieni nas automatycznie w biurokratów, kierowników?

— To nie sprawa jednostek kierowanych do KPR, Szev. W większości są to ludzie do nas podobni. Aż zanadto podobni. Pełni najlepszych intencji, naiwni — a zresztą nie chodzi tylko o KPR. To masz wszędzie na Anarres. W ośrodkach kształceniowych, w instytutach, w kopalniach, w zakładach przemysłowych, w przetwórstwie rybnym, w wytwórniach konserw, w rolnictwie i placówkach badawczych, w fabrykach, w jednotowarowych wspólnotach — ta funkcja domaga się wszędzie wykwalifikowanej i stałej instytucji. Ta zaś właśnie stałość daje pole władczym zapędom.

W pierwszych latach po Osiedleniu mieliśmy tego świadomość, byliśmy na to uczuleni. Nasi przodkowie bardzo wyraźnie odróżniali wówczas zarządzanie od rządzenia ludźmi. Czynili to zaś z takim powodzeniem, że zapomnieliśmy, iż wola dominacji jest istotom ludzkim wrodzona na równi z impulsem świadczenia sobie wzajemnej pomocy, i musi być z każdej jednostki, z każdego nowego pokolenia rugowana. Nikt nie rodzi się odonianinem, podobnie jak człowiekiem cywilizowanym! Ale myśmy o tym zapomnieli. Nie uczymy wolności. Wychowanie, ta najważniejsza czynność społecznego organizmu, skostniało, stało się moralizujące, autorytatywne. Dzieciaki uczą się klepać słowa Odo jak papugi, jakby to były prawa — koszmarne bluźnierstwo!

Szevek zawahał się. Jako dziecko, a nawet i tu, w Instytucie, poznał na własnej skórze aż za dobrze taką edukację, o jakiej mówił Bedap, aby móc odeprzeć jego zarzuty.

Bedap bezlitośnie wykorzystał swoją przewagę.

— Zawsze jest łatwiej nie myśleć na własny rachunek. Znaleźć sobie jakąś milutką, bezpieczną hierarchię i umościć się w niej.

Byle nie wprowadzać żadnych zmian, nie zaryzykować niechęci innych, nie zakłócić spokoju swoich syndyków. To zawsze najłatwiejsze — pozwolić sobą rządzić.

— Ale przecież to nie jest rząd, Dap! Eksperci i starzy wyjadacze zdominują każdą załogę czy syndykat; najlepiej się znają na robocie. Ostatecznie robota musi jakoś iść! Co do KPR, zgoda, mogłaby się istotnie przekształcić w układ hierarchiczny, w strukturę władzy, gdyby nie została zorganizowana tak, żeby temu właśnie zapobiegać. Spójrz, jak jest urządzona! Ochotnicy, wybrani w drodze losowania; roczne szkolenie; potem cztery lata na Liście; potem do widzenia. Nikt nie zdoła zagarnąć władzy — w sensie dyktatorskim — w podobnym systemie, do tego jeszcze w cztery lata.

— Niektórzy pozostają dłużej niż cztery lata.

— Doradcy? Nie mają prawa głosu.

— Głosy nie są ważne. Za kulisami stoją ludzie…

— Dajże spokój! To czysta paranoja! Za kulisami — o czym ty gadasz? Za jakimi kulisami? Każdy może uczestniczyć w dowolnym zebraniu KPR, a jeśli jest syndykiem zainteresowanym danym przedmiotem, może też zabierać głos w dyskusji i głosować!

Chcesz powiedzieć, że mamy u siebie polityków?

Szevek był wściekły na przyjaciela; jego odstające uszy płonęły szkarłatem, mówił podniesionym głosem. Było już późno, w żadnym z pokoi po drugiej stronie dziedzińca nie paliło się światło.

Desar z pokoju numer 45 zapukał w ściankę działową, prosząc o ciszę.

— Mówię o tym, o czym ty sam dobrze wiesz — ściszonym do szeptu głosem odrzekł Bedap. — Że właśnie tacy ludzie jak Sabul kierują faktycznie KPR — i to od lat.

— Skoro o tym wiesz — rzucił Szevek ochrypłym, oskarżycielskim szeptem — czemuś tego publicznie nie ogłosił? Dlaczego, skoro dysponujesz faktami, nie zwołałeś w swoim syndykacie sesji krytycznej? Jeśli twoje podejrzenia nie wytrzymają publicznego badania, nie chcę ich tu wysłuchiwać jako szeptów o północy.

Oczy Bedapa zwęziły się, upodobniły do stalowych paciorków.

— Bracie — powiedział — jesteś zadufany w sobie. Zawsze taki byłeś. Choć raz wyjrzyj na świat z tego swojego cholernego czystego sumienia! Przyszedłem do ciebie i gadam tu szeptem, bo wiem, że mogę ci zaufać, do cholery! Z kimże innym mógłbym o tym pogadać? Czy to chcę skończyć jak Tirin?

— Jak Tirin? — zapytał zaskoczony Szevek podniesionym głosem.

Bedap uciszył go, wskazując gestem ścianę.

— Co się stało z Tirinem? Gdzie on jest?

— W Sanatorium na wyspie Segvina.

— W Sanatorium?

Siedząc na krześle bokiem Bedap przyciągnął do brody kolana i objął je ramionami. Mówił teraz cicho, z niechęcią:

— Tirin napisał sztukę i wystawił ją, w rok po twoim wyjeździe.

Była śmieszna, zwariowana; znasz jego rzeczy. — Przesunął dłonią po szorstkich piaskowych włosach i rozpuścił warkocz. — Głupcom mogła się wydawać antyodońska. Nie brak głupców. Podniósł się szum. Dostał naganę. Publiczną. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widziałem. Ludziska walą hurmem na zebranie syndykatu i zmywają ci głowę. Robiło się tak, gdy trzeba było natrzeć uszu jakiemuś panoszącemu się brygadziście albo zarządzającemu. Obecnie posługują się tą metodą tylko wówczas, gdy chcą zakazać jednostce samodzielnego myślenia. To było straszne. Tirin nie mógł się z tym pogodzić. Myślę, że faktycznie trochę mu się od tego pomieszało w głowie. Od tamtej pory uważał, że wszyscy są przeciwko niemu. Zaczął za dużo gadać — takie gorzkie gadanie.

Nie żeby nierozsądne, ale zawsze krytyczne, zawsze pełne jadu.

I gadał tak z każdym. No i cóż, przestał pracować w Instytucie, zakwalifikowano go jako instruktora matematyki i wystąpił o skierowanie do pracy. Otrzymał je. Do brygady naprawy dróg w Południoniżu. Protestował, że popełniono błąd, ale komputery Kompopracu potwierdziły skierowanie. Więc pojechał.

— Tir, odkąd go znam, nigdy nie pracował na powietrzu — wtrącił Szevek. — Od dziesiątego roku życia. Zawsze się wkręcał do papierkowej roboty. Kompoprac postąpił sprawiedliwie.

Bedap puścił tę uwagę mimo uszu.

— Naprawdę nie wiem, co tam zaszło. Pisał do mnie parę razy, za każdym razem z innego miejsca pracy. Kierowano go zawsze do pracy fizycznej w małych wspólnotach gdzieś na końcu świata.

Napisał, że rzuca posadę i wraca do Północoniżu, żeby się ze mną zobaczyć. Nie przyjechał. Przestał pisać. Odnalazłem go wreszcie przez Rejestr Zatrudnionych w Abbenay. Przysłali mi kopię jego karty, ostatni wpis brzmiał po prostu: „Terapia. Wyspa Segvina”.

Terapia! Czy Tirin kogoś zamordował? Czy kogoś zgwałcił? Za cóż innego posyła się ludzi do Sanatorium?

— Do Sanatorium w ogóle się nikogo nie posyła. Trzeba samemu poprosić o skierowanie.

— Nie wciskaj mi tu kitu — uniósł się zapalczywie Bedap. — On nigdy nie prosił, żeby go tam posyłano! Doprowadzili go do obłędu, a potem go tam zapudłowali. Stary, ja mówię o Tirinie, o Tirinie. Czy ty go jeszcze w ogóle pamiętasz?

— Poznałem go wcześniej od ciebie. Czym więc jest według ciebie Sanatorium — więzieniem? Ależ to schronisko. Jeśli przebywają tam mordercy i bumelanci, to tylko dlatego, że sami prosili, by posłać ich tam, gdzie nie będzie na nich wywierana presja i gdzie nie będzie groziła im kara. Kim jednak są ci ludzie, o których z uporem mówisz „oni”? „Oni” doprowadzili go do obłędu, „oni” to, „oni” tamto. Czy chcesz powiedzieć, że cały system społeczny jest przeżarty złem, a „oni”, prześladowcy Tirina, twoi wrogowie, to w gruncie rzeczy my — organizm społeczny?

— Jeśli potrafisz z czystym sumieniem wyrzucić Tirina z pamięci jako bumelanta, nie wydaje mi się, abym miał ci coś więcej do powiedzenia — szepnął skulony na krześle Bedap. W jego głosie zabrzmiał tak wielki i szczery żal, że święte oburzenie Szeveka w jednej chwili zgasło.

Przez chwilę obaj milczeli.

— Pójdę już lepiej — oznajmił Bedap, rozprostowując zesztywniałe członki i wstając.

— Ależ to godzina drogi. Nie wygłupiaj się.

— No cóż, myślałem… Skoro…

— Nie wygłupiaj się.

— W porządku. Gdzie jest sracz?

— Trzecie drzwi na lewo.

Wróciwszy z ubikacji, Bedap zaproponował, że prześpi się na podłodze, ale ponieważ nie było dywanu, ciepły zaś koc tylko jeden, Szevek uznał ten pomysł za głupi. Obaj byli w ponurym nastroju i wściekli, przepełnieni urazą, jakby stoczyli ze sobą pojedynek na pięści, lecz nie zdołali wyładować całego gniewu. Szevek rozwinął pościel i położyli się. Po zgaszeniu lampy napełniła pokój srebrzysta ciemność — półmrok miejskiej nocy, kiedy to światło odbija się bladą łuną od leżącego na ziemi śniegu. Było zimno.

Z wdzięcznością przyjmowali ciepło swoich ciał.

— Wycofuję to o kocu.

— Słuchaj, Dap, ja nie chciałem…

— Och, pogadamy o tym jutro.

— W porządku.

Przysunęli się do siebie bliżej. Szevek przekręcił się na brzuch i po paru minutach już spał. Bedap próbował nie usnąć, ale po chwili zsunął się w ciepło, i głębiej jeszcze: w bezbronność i ufność snu. W nocy jeden z nich krzyczał coś przez sen. Drugi, mamrocząc słowa otuchy, wyciągnął ospale rękę — i ślepy, ciepły ciężar tego dotyku przeważył nad wszelkim strachem.

Spotkali się następnego dnia wieczorem, aby się zastanowić, czy powinni, czy też nie, żyć ze sobą przez jakiś czas jak za młodych lat. Należało to omówić, ponieważ Szevek był zdecydowanie heteroseksualny, Bedap zaś zdecydowanie homoseksualny, więc przyjemność z takiego związku przypadłaby głównie Bedapowi.

Szevekowi zależało jednak bardzo na odnowieniu starej przyjaźni, gdy się więc zorientował, jak wiele znaczy dla Bedapa jej seksualna strona, że stanowi dlań ona prawdziwe jej dopełnienie, ujął sprawy w swoje ręce i dopilnował, z czułym naleganiem, żeby Dap spędził z nim również i noc. Wprowadzili się do wolnej pojedynki w bloku w śródmieściu i mieszkali tam razem około dekady; potem się znowu rozeszli, Bedap wrócił do swojej noclegowni, Szevek do pokoju numer 46. Żadna ze stron nie odczuwała dostatecznie silnego pożądania, aby ten związek mógł trwać. Odnowili po prostu wzajemne do siebie zaufanie.

Widując się z Bedapem niemal codziennie, Szevek zastanawiał się czasem, za co też darzy go taką sympatią i ufnością. Obecne poglądy przyjaciela uważał za odpychające, jego natrętną zaś skłonność do ich omawiania za męczącą. Spierali się zażarcie niemal przy każdym spotkaniu. Zadali jeden drugiemu niemało bólu.

Rozstając się z Bedapem, Szevek wyrzucał sobie czepianie się przeżytej lojalności, nic więcej, i przysięgał sobie z gniewem, że więcej się z Bedapem nie zobaczy.

Nie sposób było jednak zaprzeczyć, że bardziej lubił go jako mężczyznę niż przedtem jako chłopca. Nieporadny, namolny, dogmatyczny, wywrotowy — to wszystko można mu było zarzucić, zdobył sobie jednak wolność myśli, której Szevek pragnął, chociaż jej przejawów nienawidził. Miał świadomość, że Bedap odmienił jego życie, że ruszył wreszcie z martwego punktu i że stało się to za sprawą druha z lat młodości. Walczył z nim o każdy krok na tej drodze, a jednak wciąż do niego wracał — żeby kłócić się, zadawać rany i rany odbierać, żeby — wśród zaprzeczeń, odtrąceń, gniewnych dąsów — znaleźć to, czego szukał. Nie wiedział, czego szuka.

Ale wiedział, gdzie tego szukać.

W sferze myśli był to w jego życiu okres równie smutny co wcześniejsze lata. Nadal nie posuwał się w swej pracy; prawdę mówiąc, odszedł całkowicie od fizyki czasu i wrócił do skromnych prac laboratoryjnych; w asyście zręcznego, milczącego technika przeprowadzał rozmaite doświadczenia nad promieniotwórczością, badał prędkości subatomowe. Było to pole dobrze już wydeptane, toteż jego spóźnione na nie wstąpienie zostało przez jego kolegów przyjęte jako przyznanie się do porażki w próbach uchodzenia za oryginalnego. Syndykat członków Instytutu przydzielił mu kurs przygotowawczy z fizyki matematycznej. Nie doznał uczucia triumfu z przyznania mu nareszcie samodzielnych zajęć, tak to bowiem właśnie wyglądało — przydzielono mu je, zezwolono mu na nie. Nic go już nie cieszyło. Fakt, że ściany jego sztywnego, purytańskiego sumienia poszerzyły się tak radykalnie, zapewniało wszystko prócz komfortu. Odczuwał chłód, czuł się zagubiony. Ale ponieważ nie miał się dokąd wycofać, żadnego miejsca, gdzie mógłby się schronić, brnął w ten ziąb coraz dalej, coraz beznadziejniej zagubiony.

Bedap miał wielu przyjaciół — kapryśną, wiecznie niezadowoloną paczkę — spośród których paru zapałało sympatią do nieśmiałego odludka. Szevekowi nie byli oni bliżsi od jego pospolitszych znajomych z Instytutu, ciekawsza jednak wydawała się ich umysłowa niezależność. Zachowywali wolność przekonań nawet za cenę ekscentryczności. Kilku z nich należało do intelektualnych nuchnibi, którzy od lat nie splamili się pracą na stałej posadzie.

Szevek — gdy nie przebywał w ich towarzystwie — potępiał ich surowo.

Był w ich gronie kompozytor imieniem Salas. On i Szevek zapragnęli uczyć się jeden od drugiego. Salas był na bakier z matematyką, lecz gdy tylko Szevek był w stanie objaśniać mu fizykę w analogicznym albo doświadczalnym trybie, okazywał się chętnym i pojętnym uczniem. Szevek równie chłonnie słuchał wszystkiego, co Salas mógł mu wyłożyć z teorii muzyki, oraz wszystkiego, co mu puszczał z taśmy lub wygrywał na swym portatywie. Niektóre jednak rzeczy, jakich się od kompozytora dowiedział, poruszyły go do głębi. Salas dostał skierowanie do brygady kopaczy kanałów na równinach Temae, na wschód od Abbenay.

Na trzy dni, które miał wolne w dekadzie, zjeżdżał do miasta i zatrzymywał się u którejś z dziewcząt. Szevek zakładał, że bierze on te skierowania, bo chce dla odmiany popracować trochę na świeżym powietrzu, lecz później dowiedział się, że Salas nigdy nie dostał skierowania na posadę związaną z muzyką ani do żadnej innej pracy jak tylko do niewykwalifikowanej.

— Jakie ty masz zaszeregowanie w Kompopracu? — zapytał zdumiony.

— Kartel robót ogólnych.

— Ależ ty jesteś wykwalifikowany! Spędziłeś sześć czy osiem lat w konserwatorium Syndykatu Muzyki, czyż nie? Dlaczego nie skierują cię do uczenia muzyki?

— Kierowali. Odmówiłem. Jeszcze przez jakieś dziesięć lat nie będę gotów do nauczania. Pamiętaj, że jestem kompozytorem, a nie wykonawcą.

— Ale przecież muszą istnieć jakieś posady i dla kompozytorów.

— Gdzie?

— W Syndykacie Muzyki, jak przypuszczam.

— Tylko że syndykom muzyki nie podobają się moje kompozycje. Ani wielu innych nie bardzo, jak na razie, za nimi przepada.

Nie mogę stanowić syndykatu sam dla siebie, prawda?

Salas był małym kościstym człowiekiem, wyłysiałym już na górnej części twarzy i ciemieniu; resztkę włosów nosił krótko w postaci jedwabistego, beżowego opierzenia na karku i wokół podbródka. Miał zniewalający uśmiech, siateczką zmarszczek pokrywający jego wyrazistą twarz.

— Widzisz, ja nie piszę tak, jak mnie nauczono pisać w konserwatorium. Piszę muzykę dysfunkcjonalną. — Uśmiechnął się jeszcze bardziej ujmująco niż zwykle. — Oni życzą sobie chorałów. Ja nie znoszę chorałów. Oni życzą sobie takich rozwlekle harmonicznych kawałków, jakie pisał Sessur. Ja nie znoszę muzyki Sessura… Piszę teraz utwór na orkiestrę kameralną. Sądzę, że mógłbym dać mu tytuł Zasada jednoczesności. Pięć instrumentów, z których każdy gra odrębny, powracający temat; żadnej przyczynowości muzycznej; proces progresywny dokonuje się wyłącznie poprzez wzajemną relację części. Stwarza to cudowną harmonię. Ale oni jej nie słyszą. Nigdy jej nie usłyszą. Nie są do tego zdolni.

Szevek zamyślił się na chwilę.

— A gdybyś tak nazwał swoją kompozycję Uroki solidarności — zapytał — czy wówczas by usłyszeli?

— Do czorta! — wtrącił Bedap, który się im przysłuchiwał. — To pierwsza cyniczna uwaga, jaką w życiu wygłosiłeś, Szev. Witaj w naszym gronie!

Salas roześmiał się.

— Wysłuchaliby jej, ale potem skierowaliby do nagrania na taśmę albo wykonania na prowincji. Nie jest utrzymana w Stylu Organicznym.

— Nic dziwnego, że mieszkając w Północoniżu, nigdy nie słyszałem profesjonalnej muzyki. Ale jakie oni znajdują usprawiedliwienie dla tego rodzaju cenzury? Ty piszesz muzykę! Muzyka jest sztuką kooperatywną, organiczną z samej definicji, społeczną.

Niewykluczone, że jest najszlachetniejszą formą społecznego zachowania, do jakiej jesteśmy zdolni. Z pewnością zaś jest jednym z najszlachetniejszych zawodów, jaki może sobie obrać jednostka.

Ze swej zaś natury, z natury wszelkiej sztuki, jest dzieleniem się.

Artysta dzieli się z innymi, to istota jego dzieła. Abstrahując już od tego, co mówią twoi syndycy, w jaki sposób może Kompoprac usprawiedliwić fakt, że nie kieruje cię do pracy w twoim zawodzie?

— Oni nie pragną się tym dzielić — oznajmił wesoło Salas. — Oni mają przed tym pietra.

Bedap przemówił tonem bardziej serio:

— Potrafią to usprawiedliwić, gdyż muzyka nie jest użyteczna.

Pojmujesz, ważne jest kopanie kanałów; muzyka to tylko dekoracja. Zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do najnikczemniejszego z rodzajów spekulanckiego utylitaryzmu. Odrzuciliśmy to wszystko, co stanowiło istotę odońskiego ideału — złożoność, żywotność, swobodę tworzenia i przedsiębiorczości. Wróciliśmy wprost do barbarzyństwa — jeśli coś jest nowe, uciekaj od tego; jeśli nie możesz tego zjeść, wyrzuć to!

Szevek pomyślał o własnej pracy i nic nie powiedział. Nie potrafił się jednak przyłączyć do krytyki Bedapa. Przyjaciel otworzył mu oczy na fakt, że i sam jest w gruncie rzeczy rewolucjonistą; a jednak czuł całym sobą, że jest nim za sprawą wychowania i wykształcenia, które odebrał jako odonianin i Anarresyjczyk. Nie może się buntować przeciwko własnemu społeczeństwu, bo jego społeczeństwo, właściwie rozumiane, jest rewolucją — nieustającą rewolucją, procesem w rozwoju. Aby podtrzymać ważność rewolucji i jej siłę — myślał — wystarczy człowiekowi działać, bez obawy kary i nadziei nagrody — działać z potrzeby serca.

Bedap wybierał się z kilkoma przyjaciółmi na dziesięciodniową włóczęgę w góry Ne Theras. Namówił Szeveka, żeby wyruszył z nimi. Temu uśmiechała się dekada w górach, lecz nie perspektywa wysłuchiwania przez dziesięć dni poglądów Bedapa. Rozmowa z nim zanadto przypominała sesje krytyczne, tę formę wspólnotowego życia, za którą najmniej przepadał, polegającą na tym, że każdy wstawał i skarżył się na niedociągnięcia w funkcjonowaniu wspólnoty oraz — najczęściej — na skazy charakteru sąsiadów.

Im bliżej było do tych wakacji, z tym mniejszą wyglądał ich ochotą. Wsadził jednak do kieszeni notes — aby mieć możność usuwania się od towarzystwa pod pozorem pracy — i wyruszył.

Spotkali się wczesnym rankiem za bazą ciężarówek przy Wschodnich Rogatkach — trzech mężczyzn i trzy kobiety. Szevek nie znał żadnej z nich, a Bedap przedstawił go jedynie dwóm. Gdy ruszyli drogą w stronę gór, wypadło mu iść obok tej trzeciej.

— Szevek — przedstawił się.

— Wiem — odpowiedziała.

Uświadomił sobie, że musiał ją już gdzieś spotkać i powinien znać jej imię. Zapłonęły mu uszy.

— Kpisz sobie? — zapytał Bedap, podchodząc z lewej strony. — Takver była z nami w Instytucie w Północoniżu. Od dwóch lat mieszka w Abbenay. Nie spotkaliście się od tego czasu?

— Widziałam go parę razy — powiedziała dziewczyna i roześmiała się.

Miała śmiech osoby, która lubi dobrze zjeść — szeroki, dziecięcy śmiech. Wysoka i raczej szczupła, o krągłych ramionach, rozłożystych biodrach, nie była olśniewająco piękna, twarz miała smagłą, inteligentną i pogodną. W jej oczach była ciemność, nie ta nieprzenikniona ciemność błyszczących oczu, ale mrok głębi, niezwykle miękka, niemal aksamitna czerń miałkiego popiołu. Napotkawszy spojrzenie tych oczu, Szevek pojął, że zapominając o niej, popełnił grzech niewybaczalny — i w tej samej chwili zrozumiał, że zostało mu to wybaczone. Że sprzyja mu szczęście. Że jego los się odmienił.

Wkroczyli w góry.

Zimnym wieczorem czwartego dnia wyprawy on i Takver siedzieli na nagim stromym zboczu nad doliną. Czterdzieści metrów niżej pomiędzy opryskanymi wodą kamieniami rwał parowem górski strumień. Niewiele było na Anarres płynącej wody; jej poziom na większości terenów był niski, rzeki krótkie. Bystre potoki płynęły tylko w górach. Łoskot kipieli burzącej się, szumiącej i śpiewającej był dla młodych nowością.

Przez cały dzień wdrapywali się na stoki wysokogórskich wąwozów, potem schodzili, tak że nie czuli już nóg. Reszta grupy została w Schronisku, kamiennym, schludnie utrzymanym domku, zbudowanym przez — i dla — turystów; Związek Ne Theras należał do najaktywniejszych spośród ochotniczych stowarzyszeń, które postawiły sobie za cel zachowanie i ochronę skąpych raczej „malowniczych” zakątków Anarres. Mieszkający tam latem strażnik ogniowy pomagał Bedapowi i pozostałym przygotować jakąś kolację z zasobów dobrze zaopatrzonej spiżarni. Takver i Szevek wyszli — osobno i w tej kolejności — nie mówiąc, dokąd się wybierają, ani to zresztą wiedząc.

Kiedy ją znalazł, siedziała na stromym zboczu wśród porastających górskie stoki — jakby je posypano kłaczkami koronek — delikatnych krzewin księżycorośli; ich sztywne, kruche gałązki srebrzyły się w mroku. Bezbarwna jasność nieba między wschodnimi szczytami zwiastowała wzejście księżyca. Strumień burzył się hałaśliwie w ciszy wyniosłych, nagich wzgórz. Ani powiewu wiatru, ani chmurki na niebie. Powietrze ponad górami — czyste i przejrzyste — przypominało ametyst.

Czas jakiś siedzieli w milczeniu.

— Jeszcze nigdy nie czułem takiego pociągu do kobiety, jaki czuję do ciebie. Od początku tej wycieczki. — Ton głosu Szeveka był zimny, niemal gniewny.

— Nie chciałam ci psuć wakacji — odpowiedziała z tym swoim szerokim, dziecinnym śmiechem, zbyt głośnym o tej godzinie zmierzchu.

— Nie popsułaś!

— To świetnie. Myślałam, że się skarżysz, że to cię rozprasza.

— Rozprasza! To jest jak trzęsienie ziemi.

— Dziękuję.

— Ty nie masz z tym nic wspólnego — odrzekł szorstko. — Tu chodzi tylko o mnie.

— Tak tobie się zdaje.

Zapadło dłuższe milczenie.

— Jeśli masz ochotę kopulować — powiedziała — dlaczego mnie nie poprosisz?

— Bo nie jestem pewien, czy tego właśnie chcę.

— Ani ja — stwierdziła bez uśmiechu. — Słuchaj — powiedziała miękkim, pozbawionym niemal tembru głosem; była w nim ta sama puszystość, co w jej oczach — powinnam ci coś wyznać. — Co mu jednak powinna była wyznać, pozostało przez dłuższą chwilę nie wyznane. Zwrócił na nią w końcu spojrzenie tak pełne błagalnego niepokoju, że wyrzuciła z siebie pośpiesznie: — No cóż, chciałam jedynie powiedzieć, że nie chcę teraz z tobą spółkować.

Ani z nikim innym.

— Zerwałaś z seksem?

— Ależ skąd! — zaprzeczyła z oburzeniem, bez dalszych jednak wyjaśnień.

— A ja właściwie tak — wyznał, rzucając do potoku kamyk. — Albo jestem impotentem. Już od pół roku nic, a i przedtem tylko z Bedapem. Właściwie już blisko rok. Coraz mniejszą mi to sprawiało frajdę, aż wreszcie zaniechałem prób. To nie było tego warte.

Niewarte zachodu. A jednak nie zapomniałem, jakie to być powinno.

— Otóż właśnie — przytaknęła. — Ja miałam ogromną frajdę ze spółkowania do osiemnastego, dziewiętnastego roku życia. To było podniecające, ciekawe, przyjemne. Ale później… sama nie wiem. Tak jak powiedziałeś, coraz mniejszą mi to sprawiało frajdę. Nie szukałam już przyjemności. Nie samej tylko przyjemności, to mam na myśli.

— Chcesz mieć dzieci?

— Tak, gdy przyjdzie czas.

Cisnął następny kamyk do strumienia, wtapiającego się już w cień parowu i tylko swoim gwarem — nie milknącą harmonią złożoną z dysharmonii — dającego o sobie znać.

— Ja chcę doprowadzić do końca moją pracę — powiedział.

— Czy życie w celibacie w tym pomaga?

— Zachodzi pewien związek. Nie wiem, na czym on polega, nie jest to związek przyczynowy. W tym samym mniej więcej czasie, gdy obrzydł mi seks, zacząłem też nawalać w pracy. Szło mi coraz gorzej. Przez trzy lata zupełnie nic. Jałowizna. Jałowizna na każdym polu. Jak okiem sięgnąć jałowa pustynia, prażona nielitościwym żarem bezlitosnego słońca, pustka bez oznak życia, bez odcisku stopy, bez zmazy, bez wytrysku, usiana kośćmi nieszczęsnych wędrowców…

Nie roześmiała się; zaskomlała śmiechem, jak gdyby śmiech sprawiał jej ból. Próbował dojrzeć jej twarz. Niebo za jej pociemniałą głową świeciło ostro i czysto.

— Co jest takiego złego w przyjemności, Takver? Czemu się przed nią wzbraniasz?

— Nic nie ma złego. I wcale się przed nią nie wzbraniam. Tyle że nie jest mi potrzebna. A jeśli będę kontentowała się tym, czego nie potrzebuję, nigdy nie dostanę tego, czego potrzebuję.

— A czego potrzebujesz?

Spuściła wzrok, drapiąc paznokciem odkrytą skalną powierzchnię. Nie odpowiedziała. Nachyliła się, by ułamać gałązkę księżycorośli, lecz dotknęła jej tylko, pogładziła pokrytą puchem łodyżkę i drobny listek. Szevek poznał po jej napiętych ruchach, że aby wydobyć z siebie głos, musi pohamować lub zdusić wzbierającą w niej falę uczuć. Kiedy jej się to wreszcie udało, odezwała się cicho, niemal szorstko:

— Potrzebuję więzi. Prawdziwej. Ciała i umysłu, na całe życie.

Nic więcej. I nic mniej.

Popatrzyła na niego wyzywająco, nieomal z nienawiścią.

Wezbrała w nim jakaś tajemnicza radość, niczym dochodzące z ciemności dźwięki i zapach wartkiego potoku. Ogarnęło go uczucie nieograniczonej swobody, jasności, całkowitej jasności, jakby z zamknięcia wyrwał się na wolność. Niebo za głową Takver rozjaśnił wschód księżyca; dalekie szczyty oblała srebrzysta poświata.

— Tak, to o to chodzi — rzekł bez zakłopotania ani poczucia, że mówi do drugiej osoby; zamyślony, powiedział to, co przyszło mu do głowy. — Nigdy tego nie dostrzegałem.

W głosie Takver pobrzmiewał jeszcze ślad urazy.

— Nigdy nie byłeś zmuszony tego dostrzec.

— Dlaczego nie?

— Dlatego, jak przypuszczam, że nigdy nie dostrzegłeś takiej możliwości.

— Co chcesz przez to powiedzieć, jakiej możliwości?

— Odpowiedniej osoby!

Rozważył to. Siedzieli oddaleni od siebie o mniej więcej metr, obejmując podciągnięte kolana, robiło się bowiem zimno. Oddechy mroziły im gardła jak lodowata woda. Mogli je obserwować — blade opary w nabierającej blasku poświacie księżyca.

— Ja dostrzegłam to tamtej nocy — powiedziała Takver — tej przed twoim wyjazdem z Północowyżu. Mieliśmy przyjęcie, pamiętasz. Niektórzy siedzieli i gadali przez całą noc. Ale to było cztery lata temu. A ty nie znałeś nawet mojego imienia. — W jej głosie nie było już zawziętości; wyglądało na to, że chce mu wybaczyć.

— Czy ujrzałaś we mnie wtedy to, co ja w tobie przez te cztery ostatnie dni?

— Nie wiem. Nie potrafię ci odpowiedzieć. To właściwie nie miało podłoża seksualnego. W ten sposób już wcześniej zwróciłam na ciebie uwagę. To było coś innego; ja cię zobaczyłam.

Ale przecież ja wcale nie wiem, co ty dostrzegasz teraz. Ani, na dobrą sprawę, co sama wtedy dostrzegłam. Wcale cię dobrze nie znałam. Jedynie, kiedy mówiłeś, wydawało mi się, że widzę cię na wylot, zaglądam do twego wnętrza. Ale przecież mogłeś być zupełnie inny, niż mi się zdawało. Nie byłaby to ostatecznie twoja wina — dodała. — Po prostu wiedziałam, że to, co w tobie dostrzegłam, to jest to, czego potrzebuję. A nie tylko chcę!

— I ty mieszkasz w Abbenay od dwóch lat i nigdy…

— Co nigdy? To wszystko siedziało we mnie, w mojej głowie, ty nawet nie znałeś mojego imienia. Ostatecznie osoba nie może nawiązać więzi sama z sobą!

— A ty bałaś się, że jeśli do mnie przyjdziesz, mogę nie zechcieć nawiązywać więzi?

— Nie bałam się. Wiedziałam, że jesteś człowiekiem, którego… nie można zmusić… Owszem, bałam się. Bałam się ciebie. Nie popełnienia błędu. Wiedziałam, że to nie błąd. Ale ty byłeś, byłeś sobą. Zdajesz sobie chyba sprawę, że nie jesteś jak większość ludzi.

Bałam się ciebie, bo wiedziałam, że jesteś mi równy! — zakończyła ze złością, ale już w następnej chwili dodała miękko, łagodnie: — Wiesz, Szevek, to naprawdę nie ma znaczenia.

Po raz pierwszy wymówiła przy nim jego imię. Odwrócił się w jej stronę i powiedział zacinając się, niemal krztusząc:

— Nie ma znaczenia? Najpierw odkrywasz — pokazujesz mi, co ma znaczenie, co się naprawdę liczy, czego szukałem przez całe życie, a potem mówisz, że to nie ma znaczenia!

Siedzieli teraz twarzami do siebie, lecz nie dotykali się.

— A więc tego chcesz?

— Tak. Więzi. Szansy.

— Teraz — i na całe życie?

— Teraz i na całe życie.

Życie — powtórzył w zimnej ciemności szumiący w dole po kamieniach bystry strumień.

Po powrocie z gór Szevek i Takver wprowadzili się do pokoju dwuosobowego. W kwartale w pobliżu Instytutu nie było żadnej wolnej dwójki, Takver słyszała jednak o jednej niezbyt daleko, w starej mieszkalni na północnym końcu miasta. Żeby dostać pokój, udali się do zarządcy kwartału mieszkaniowego — Abbenay podzielone było na około dwieście okręgów administracyjnych, zwanych kwartałami — którym okazała się chałupniczka szlifująca soczewki, siedząca w domu z trójką małych dzieci. Księgi meldunkowe trzymała w szafie na najwyższej półce, żeby dzieciaki nie mogły się do nich dobrać. Sprawdziła, czy pokój jest zarejestrowany jako wolny; Szevek i Takver zajęli go, wpisując po prostu do księgi swoje imiona. Przeprowadzka również nie była niczym skomplikowanym. Szevek przeniósł pudło papierów, zimowe buty i pomarańczowy koc. Takver musiała odbyć trzy kursy.

Pierwszy do rejonowego składu odzieży po nowe ubranie dla obójga; miała niejasne, lecz silne uczucie, że zmiana stroju to zasadniczy dla rozpoczęcia ich partnerstwa akt. Drugi kurs do dawnej noclegowni, raz po ubranie i papiery, powtórnie — w towarzystwie Szeveka — żeby przenieść pewną liczbę osobliwych przedmiotów: zrobionych z drutu, zawiłych, kolistego kształtu, które, zawieszone u sufitu, poruszały się. Zrobiła je z drucianego złomu przy pomocy narzędzi z magazynu zaopatrzenia rzemiosła i nazwała: Zajęcia Nie Zamieszkanej Przestrzeni. Jedno z pary znajdujących się w pokoju krzeseł było mocno podniszczone, odnieśli je więc do punktu naprawczego, skąd wzięli inne, solidne. Tak więc mieli już umeblowany pokój. Sufit w nim był wysoki, pomieszczenie zawierało więc dużo powietrza i pod dostatkiem przestrzeni dla Zajęć. Domicyl zbudowano na jednym z niskich wzgórz Abbenay i z narożnego okna w pokoju, przez które po południu zaglądało słońce, rozciągał się widok na miasto, jego ulice i place, dachy, zielone parki i zamiejskie równiny.

Pożycie płciowe po długiej wstrzemięźliwości i niespodziana radość zachwiały równowagę i Szeveka, i Takver. W okresie kilku pierwszych dekad on miotał się między uniesieniem a przygnębieniem; ona miewała napady złego humoru. Oboje byli przewrażliwieni i niedoświadczeni. Napięcie to ustępowało z wolna, w miarę jak się z sobą zżywali. Ich głód seksualny przetrwał w postaci namiętnego zauroczenia, ich pragnienie zespolenia odnawiało się co dzień, bo co dzień się spełniało.

Dla Szeveka było teraz jasne — i za głupotę uznałby sąd przeciwny — że wszystkie złe lata, które przeżył w tym mieście, stanowiły część jego obecnego, wielkiego szczęścia, bo do niego prowadziły, do niego go przygotowywały. Wszystko, co mu się przydarzyło, było częścią tego, co przeżywał teraz. Takver nie dopatrywała się w ich szczęściu podobnie niejasnej przyczynowo-skutkowej zbieżności, ale ostatecznie nie była chronofizykiem.

Postrzegała czas naiwnie, jako biegnącą przed siebie drogę. Szedłeś nią i dokądś dochodziłeś. Jeśli miałeś szczęście, dochodziłeś tam, dokąd było warto.

Gdy jednak Szevek, pozostając przy tej metaforze, ujął ją po swojemu, wyjaśniając, że jeśliby pamięć i zamysł nie czyniły przeszłości i przyszłości częścią teraźniejszości, nie istniałaby — wedle ludzkich pojęć — żadna droga, nie byłoby też więc dokąd iść, przytaknęła mu, nim dobrnął do połowy swojego wywodu.

— Otóż to — powiedziała. — Tym się właśnie zajmowałam przez te ostatnie cztery lata. Nie wszystko to kwestia szczęścia. Jedynie część.

Miała dwadzieścia trzy lata, była o pół roku młodsza od Szeveka. Wychowała się w rolniczej wspólnocie w Dolinie Krążystej na Północnym Wschodzie. Był to region zabity deskami i zanim Takver przyjechała do Instytutu w Północoniżu, pracowała ciężej niż większość młodych Anarresyjczyków. W Dolinie Krążystej brakowało rąk do najpilniejszych prac, a ponieważ gmina nie była dość duża ani gospodarczo dostatecznie wydajna, nie mogła liczyć na przychylność komputerów Kompopracu. Była zdana sama na siebie. Takver, mając osiem lat, wybierała w młynie słomę i kamienie z ziaren holum, po trzy godziny dziennie, po trzech spędzonych w szkole. Niewiele w jej praktycznym wykształceniu nastawione było na rozwój jednostki: podporządkowane ono było walce o przetrwanie, którą toczyła jej wspólnota. W porze żniw i sadzenia wszyscy, od lat dziesięciu do sześćdziesięciu, od rana do wieczora pracowali w polu. Piętnastoletnia Takver zajmowała się koordynacją prac na czterystu uprawianych przez wspólnotę w Dolinie Krążystej poletkach i pomagała dietetyczce w miejskiej stołówce układać jadłospis. Nie było w tym nic nadzwyczajnego i Takver nie przywiązywała do tego wagi, ukształtowało to jednak niektóre cechy jej charakteru i odbiło się na poglądach. Szevek był rad, że odbębnił swój przydział kleggich, jego partnerka odnosiła się bowiem z pogardą do ludzi, którzy unikali pracy fizycznej.

„Spójrz na Tinana — mówiła na przykład — skamle i labiedzi, bo dostał skierowanie na cztery dekady na wykopki holum, delikatniś, myślałby kto, że jest z rybiej ikry! Czy on w ogóle ubrudził sobie kiedy ręce?” Nie była zbyt wyrozumiała i miała porywczy temperament.

Studiowała biologię w Instytucie Okręgowym w Północoniżu, z tak dobrymi efektami, że postanowiła kontynuować studia w Instytucie Centralnym. Po roku zaproszono ją do nowo powstałego syndykatu, który zakładał laboratorium badawcze technik zwiększania ilości i udoskonalania odmian ryb jadalnych w trzech oceanach na Anarres. Gdy ją pytano, czym się zajmuje, odpowiadała:

„Jestem genetykiem ryb”. Lubiła swoją prace; łączyła ona w sobie dwie cechy, które wysoko ceniła: ścisłą, opartą na faktach pracę badawczą oraz cel, nastawiony na wzrost i poprawę. Nie wykonując takiej pracy, nie osiągnęłaby satysfakcji. Ale praca jej nie wystarczała. Większość tego, co działo się w głowie i duszy Takver, niewiele miało wspólnego z genetyką ryb.

Miała miewymowny pociąg do krajobrazów i żywych stworzeń. Pociąg ów, nazywany nieudolnie „miłością natury”, wydawał się Szevekowi czymś znacznie pojemniejszym od miłości. Istnieją dusze — rozmyślał — których pępowina nigdy nie została przecięta. Które nigdy nie zostały odstawione od piersi wszechświata.

Nie traktują one śmierci jak wroga; z radością oczekują gnicia i obracania się w próchnicę. Niezwykły był widok Takver biorącej do ręki liść albo choćby kamień. Stawała się jakby jego przedłużeniem — on zaś jej.

Pokazała Szevekowi w laboratorium zbiorniki z wodą morską mieszczące pięćdziesiąt, jeśli nie więcej, gatunków ryb — dużych i małych, szarych i pstrych, szykownych i groteskowych. Był tym widokiem zafascynowany i z lekka przerażony.

Trzy oceany Anarres obfitowały w zwierzęta w tym samym stopniu, w jakim lądy były ich pozbawione. Morza od kilku milionów lat nie miały ze sobą łączności, toteż ewolucja istot żywych przebiegała w nich jak na oddzielnych wyspach. Rozmaitość ich form była oszałamiająca. Szevekowi nie przyszłoby nawet do głowy, że życie może się mnożyć tak dziko, tak bujnie, jakby to właśnie bujność stanowiła samą jego esencję.

Na lądzie nieźle radziły sobie rośliny — na swój ubogi i kolczasty sposób — te jednak zwierzęta, które spróbowały oddychać powietrzem, przeważnie porzuciły ten zamiar, kiedy klimat planety wszedł w tysiącletnią erę kurzu i suszy. Przetrwały bakterie — wiele z nich jako litofagi — oraz kilkaset gatunków robaków i skorupiaków.

Człowiek podjął ostrożną i ryzykowną próbę wciśnięcia się w tę wąską niszę ekologiczną. Mógł się w niej zmieścić, jeśli łowił bez zbytniej chciwości i stosował nawożenie, wykorzystując w tym celu głównie odpadki organiczne. Nie mógł już jednakże ulokować w niej nikogo więcej. Dla trawożernych brakowało trawy. Dla mięsożernych brakowało trawożernych. Nie było owadów do zapładniania kwitnących roślin; wszystkie importowane drzewa owocowe zapylano ręcznie. Nie sprowadzono z Urras żadnych zwierząt, żeby nie zachwiać delikatnej równowagi biologicznej.

Na Księżyc przybyli wyłącznie osadnicy, tak dokładnie wyszorowani z zewnątrz i od wewnątrz, że przywieźli ze sobą minimalną tylko ilość osobistej fauny i flory. Nawet pchła nie przedostała się na Anarres.

— Lubię biologię morza — wyznała Takver Szevekowi przed pełnymi ryb zbiornikami — bo jest taka skomplikowana, istna pajęczyna, splot wzajemnych powiązań. Ta ryba zjada tamtą, drobiazg zjada orzęski, te znów bakterie i tak koło się zamyka. Na lądzie masz tylko trzy typy, same niestrunowce — jeśli nie liczyć człowieka — To nader dziwna — z biologicznego punktu widzenia — sytuacja.

My, Anarresyjczycy, jesteśmy nienaturalnie izolowani. W Starym Świecie masz osiemnaście typów zwierząt lądowych; istnieją gromady takie jak owady, składające się z tylu gatunków, że nigdy nie byli w stanie ich zliczyć, niektóre z tych gatunków liczą miliardy osobników. Pomyśl tylko: gdzie nie spojrzysz — zwierzęta, inne stworzenia dzielące z tobą ziemię i powietrze. Człowiek czułby się o tyle bardziej częścią…

Pobiegła spojrzeniem za małą niebieską rybką, która łukiem przecięła mroczny zbiornik. Szevek śledził w skupieniu tor rybki, podążając zarazem za biegiem myśli swej partnerki. Długo włóczył się między zbiornikami, a później często przychodził z Takver do laboratorium i akwariów, rezygnując ze swej arogancji fizyka wobec tych małych, dziwnych żyjątek, wobec istnień, dla których teraźniejszość trwa wiecznie, istotek, które z niczego się nie tłumaczą i nie potrzebują usprawiedliwiać się przed człowiekiem ze swego zachowania.

Większość Anarresyjczyków pracowała od pięciu do siedmiu godzin dziennie i miała od dwóch do czterech dni wolnych w dekadzie. Szczegóły tyczące częstotliwości, punktualności, dni wolnych i tak dalej były uzgadniane między daną jednostką a jej zespołem, brygadą, syndykatem, federacją koordynującą — a więc na tym poziomie, na którym najłatwiej o osiągnięcie najlepszej współpracy i wydajności. Takver prowadziła badania według własnego programu, praca ta jednak oraz ryby stawiały własne, kategoryczne wymagania; spędzała w laboratorium od dwóch do dziesięciu godzin dziennie, nie miała dni wolnych. Szevek miał teraz dwie posady nauczycielskie: prowadził kurs z matematyki dla zaawansowanych w ośrodku kształceniowym i drugi taki sam w Instytucie. Oba kursy prowadził rano, toteż wracał do pokoju przed południem. Takver jeszcze zwykle nie było. W budynku panowała względna cisza. Słońce nie dobiegło jeszcze w swojej wędrówce do wychodzącego na południowy zachód podwójnego okna, z którego rozciągał się widok na miasto i równiny; w zacienionym pokoju panował chłód. Wiszące w górze na różnej wysokości delikatne, koncentryczne mobile poruszały się z introwertyczną precyzją, ciche i tajemnicze niczym organy ciała lub procesy zachodzące w myślącym mózgu. Szevek siadał przy stole pod oknem i brał się do pracy — czytał, robił notatki, obliczenia. Do pokoju, napełniając go blaskiem, zaglądało powoli słońce, padając na rozłożone na stole papiery i na dłonie Szeveka. A on pracował.

Błędne początki i daremne trudy minionych lat okazywały się teraz podwalinami, fundamentami, które — choć kładzione w ciemności — położone zostały solidnie. Na nich to — metodycznie i ostrożnie, ze zręcznością wszakże i nieomylnością ręki, które zdawały się pochodzić nie od niego, lecz od jakiejś wiedzy, która się nim posługiwała jak narzędziem — wznosił piękną i solidną konstrukcję zasad jednoczesności.

Takver — jak zresztą każdy człowiek, decydujący się żyć u boku twórczego ducha — miała z nim życie niełatwe. Choć jej istnienie było Szevekowi niezbędnie potrzebne, jej fizyczna obecność rozpraszała go. Toteż niechętnie wracała wcześniej do domu, bo często odkładał wtedy pracę, co uważała za złe. Później, gdy już osiągną stateczność średniego wieku, będzie w stanie ignorować jej obecność; jako dwudziestoczterolatek nie potrafił. Dlatego tak układała sobie zajęcia w laboratorium, aby nie wracać do domu przed popołudniem. Ale i to nie było najlepszym rozwiązaniem, gdyż Szevek wymagał opieki. Bywało, że w dni, kiedy nie miał wykładów, zastawała go przy stole, za którym siedział od sześciu, czasem ośmiu godzin, a gdy od niego wstawał, zataczał się ze zmęczenia, trzęsły mu się ręce i mówił od rzeczy. Twórczy duch obchodzi się ze swoimi narzędziami bez pardonu, zużywa je, odrzuca, chwyta za nowy egzemplarz. Lecz dla Takver wymiana nie wchodziła w grę, toteż widząc, jak bezlitośnie wykorzystywany jest Szevek, burzyła się. Podnosiła krzyk, jak niegdyś Asieo, mąż Odo, który wołał: „Na miłość boską, dziewczyno, czy nie mogłabyś służyć Prawdzie po troszk u?” — z tą różnicą, że tu dziewczyną była ona i do tego nie miała znajomości z Bogiem.

Prowadzili ze sobą rozmowy, szli na spacer albo do łaźni, potem na kolację do stołówki w Instytucie. Po kolacji jakaś impreza, koncert lub spotkanie z przyjaciółmi — Bedapem, Salasem oraz ich gronem znajomych, Desarem i kolegami z Instytutu, znajomymi i przyjaciółmi Takver. Ich życie nie koncentrowało się jednak wokół spotkań i przyjaciół. Udzielanie się — czy to społecznie, czy towarzysko — nie było im niezbędnie potrzebne; wystarczało im ich partnerstwo i nie umieli ukryć tego faktu. Pozostałych nie zdawało się to jednak urażać. Wprost przeciwnie. Bedap, Salas, Desar i reszta przychodzili do nich jak spragnieni wędrowcy do źródła. Inni ludzie nie byli dla nich najważniejsi — ale oni byli najważniejsi dla innych. Nie odznaczali się niczym wyjątkowym, nie byli ani uczynniejsi od innych, ani szczególnie błyskotliwi w rozmowie, mimo to przyjaciele kochali ich, polegali na nich i znosili im prezenty — drobne podarunki, jakie krążyły wśród tych ludzi, którzy nie mieli nic i posiadali wszystko: a to szalik zrobiony na drutach, a to odłamek granitu wysadzany karmazynowymi granatami, a to wazon ulepiony ręcznie w pracowni związku garncarzy, a to wiersz miłosny, a to komplet drewnianych, rzeźbionych guzików, a to spiralną muszlę z Morza Sorruba. Wręczając taki prezent Takver, mówili: „Weź to, może się przyda Szevowi jako przycisk do papieru”, wręczając zaś Szevekowi: „Przyjmij to, Tak się spodoba ten kolor”. Ofiarowując te dary, pragnęli się włączyć w to, co ci dwoje dzielili między sobą, uczcić to, uhonorować.

Lato roku 160 po Osiedleniu na Anarres było długie, skwarne i pogodne. Obfite deszcze, które spadły na wiosnę, uczyniły równiny Abbenay zielonymi i zmyły kurz z powietrza, od czego stało się ono niezwykle przejrzyste; w ciągu dnia przypiekało słońce, nocą niebo usiane było gwiazdami. Gdy wschodził księżyc, widziało się wyraźnie zarysy kontynentów pod oślepiająco białymi zwojami chmur.

— Dlaczego on tak pięknie wygląda? — zastanawiała się Takver, leżąc w ciemności obok Szeveka pod pomarańczowym kocem.

Ponad nimi unosiły się w mroku Zajęcia Nie Zamieszkanej Przestrzeni; za oknem błyszczał księżyc w pełni. — Skoro wiemy, że to tylko planeta taka jak ta, jedynie z lepszym klimatem i gorszymi ludźmi, skoro wiemy, że ci ludzie to posiadacze, którzy toczą wojny, ustanawiają prawa, jedzą, gdy inni głodują, starzeją się, mają pecha, gościec stawowy i nagniotki na palcach tak samo jak ludzie tutejsi… skoro wiemy to wszystko, czemu on nadal wydaje nam się miejscem tak szczęśliwym — jakby życie musiało tam płynąć w rozkoszy? Kiedy patrzę na tę promienistą kulę, nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłby tam żyć taki odrażający, mały człowieczek z wytłuszczonymi rękawami i szczątkowym mózgiem jak Sabul; po prostu nie potrafię…

Księżycowa poświata oświetlała ich nagie piersi i ramiona. Delikatny meszek na twarzy Takver opromieniał jej rysy mglistą aureolą; cienie, a także jej włosy były czarne. Szevek dotknął srebrną dłonią jej srebrnego ramienia, dziwiąc się ciepłu tego dotyku w tak zimnym świetle.

— Jeśli umiesz zobaczyć jakąś rzecz w całej jej pełni — powiedział — zawsze wyda ci się ona piękna. Planety, życie ludzkie…

Świat zaś widziany z bliska to brud i kamienie. Życie oglądane z perspektywy dnia codziennego to ciężki znój, człowieka ogarnia zmęczenie, traci z oczu wzór. Potrzebny jest dystans — odstęp. Żeby dostrzec, jak piękna jest ziemia, trzeba ją zobaczyć jako księżyc. Żeby dostrzec, jak piękne jest życie, trzeba na nie spojrzeć z punktu widzenia śmierci.

— W porządku, jeśli chodzi o Urras. Niech tam sobie zostanie i będzie tym księżycem — nie zależy mi na niej! Ale nie myślę stawać na kamieniu nagrobnym, spoglądać na życie i stwierdzać: O, jakże ono piękne! Chcę je oglądać jako całość z samego jego środka, tu, teraz. Gwiżdżę na wieczność!

— To nie ma nic wspólnego z wiecznością — powiedział z uśmiechem — szczupły, kudłaty mężczyzna ze srebra i cienia. — Żeby ujrzeć życie jako całość, wystarczy stwierdzić, że jest śmiertelne. Ja umrę, ty umrzesz; inaczej jakże moglibyśmy się kochać?

Słońce się wypali. Dzięki czemu innemu świeci?

— Och, to twoje gadanie, ta twoja przeklęta filozofia!

— Gadanie? To nie gadanie. Tego się dotyka ręką. Oto dotykam całości, obejmuję ją. Co tu jest światłem księżyca, a co Takver?

Jakże mógłbym bać się śmierci? Skoro ją obejmuję, skoro trzymam w rękach światło…

— Nie bądź takim posiadaczem — burknęła.

— Nie płacz, kochanie.

— Ja nie płaczę. To ty. To tobie płyną łzy.

— Zimno mi. Światło księżyca jest zimne.

— Połóż się.

Przebiegł go dreszcz, gdy wzięła go w ramiona.

— Boję się, Takver — wyszeptał.

— Cicho, bracie, cicho, kochany.

Tej nocy — i przez wiele następnych — zasypiali, trzymając się w objęciach.

Загрузка...