Rozdział siódmy Urras

Szevek znalazł ten list w kieszeni nowego, podbitego runem zimowego palta, które zamówił w sklepie przy owej koszmarnej ulicy. Pojęcia nie miał, skąd on się tam wziął. Z całą pewnością nie nadszedł pocztą — przesyłki dostarczano mu trzy razy dziennie, a wśród nich wyłącznie rękopisy i przedruki od fizyków z całej Urras, zaproszenia na przyjęcia i prostoduszne przesyłki od szkolnej dziatwy. To był cienki kawałek papieru, złożony do środka, bez koperty; nie miał stempla franko ani też znaczka żadnej z trzech rywalizujących ze sobą kompanii pocztowych.

Ogarnięty niejasnym niepokojem, otworzył go i przeczytał:

„Jeśli jesteś Anarchistą dlaczego współpracujesz z tym systemem władzy zdradzając swój Świat i Odońską Nadzieję przecież przybyłeś tutaj żeby nam nieść tę Nadzieję. My którzy cierpimy niesprawiedliwość i ucisk spoglądamy w stronę Siostrzanego Świata wyglądając jutrzenki swobody w tej ciemnej nocy. Przyłącz się do nas swych braci!” Nie było podpisu ani adresu.

List ten wstrząsnął Szevekiem, zarówno jego poczuciem moralnym, jak i umysłem, wzbudził w nim nie tyle zdumienie, co jakby panikę. Zdawał sobie sprawę, że gdzieś tu są, tylko gdzie? Na żadnego się dotąd nie natknął, żadnego nie widział, nie spotkał dotychczas biedaka… Pozwolił, by otoczono go murem, i nawet tego nie spostrzegł. Przyjął schronienie jak jakiś posiadacz. Został zawłaszczony — tak właśnie, jak to określił Chifoilisk.

Nie wiedział jednak, jak zburzyć ten mur. A gdyby go nawet zburzył, dokąd pójść? Ogarnęła go jeszcze większa panika. Do kogo się zwrócić? Otaczały go zewsząd uśmiechy bogaczy.

— Chciałbym z tobą pomówić, Eforze.

— Oczywiście, sir. Proszę wybaczyć, sir, zrobię miejsce, postawię to tutaj.

Służący manewrował zręcznie ciężką tacą, zdjął pokrywki z naczyri i — nie uroniwszy ani kropli — nalał do filiżanki gorzkiej czekolady, która wzniosła się pieniście aż po krawędź naczynia.

Wyraźnie rozkoszował się śniadaniowym rytuałem i swoją w nim biegłością, równie też wyraźnie nie pragnął żadnych nieprzewidzianych jego zakłóceń. Zwykle mówił zupełnie czystym ajońskim, teraz jednak, ledwie Szevek wyraził chęć odbycia z nim rozmowy, przerzucił się na staccato miejskiej gwary. Szevek nauczył się rozumieć ją jako tako; odstępstwa w brzmieniu dźwięków, gdy się je raz uchwyciło, cechowała spójność, połykanie końcówek skazywało go wszakże na daremne domysły. Połknięciu ulegała połowa wyrazów. To przypomina szyfr — pomyślał — jak gdyby Nioti, jak sami się nazywali, nie życzyli sobie, by rozumieli ich postronni.

Służący stał i czekał na polecenia Szeveka. Wiedział już — zaraz pierwszego tygodnia zorientował się w idiosynkrazjach swego pana — że ten nie życzy sobie, by odsuwał dla niego krzesło ani wystawał przy nim podczas posiłku. Jego wyprężona, wyczekująca poza wystarczała, by zgasić wszelką nadzieję na odstąpienie od etykiety.

— Może byś usiadł, Eforze?

— Jak pan sobie życzy, sir — odparł sługa. Przesunął krzesło o pół cala, ale nie usiadł na nim.

— Oto, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. Jak wiesz, nie lubię wydawać ci poleceń.

— Staram się uprzedzać wszystkie pańskie życzenia, sir.

— Istotnie, lecz nie o to mi chodzi. Jak się orientujesz, w moim kraju nikt nie wydaje rozkazów.

— Takem i słyszał, sir.

— No więc chciałbym traktować cię jak równego sobie, jak brata. Poza tobą nie znam tu nikogo, kto by nie był bogaty — nie należał do posiadaczy. Bardzo chciałbym z tobą porozmawiać, poznać twoje życie…

Urwał, zrozpaczony, dojrzawszy wyraz pogardy na pomarszczonej twarzy Efora. Popełnił wszelkie możliwe błędy. Efor uznał go za nadętego, wtykającego nos w nie swoje sprawy głupca.

W geście rezygnacji opuścił ręce na stół i powiedział:

— Och, do diabła, przepraszam cię, Eforze! Nie umiem się wysłowić. Proszę, zapomnij o tym.

— Jak pan sobie życzy, sir. — Służący wycofał się.

To był koniec. „Klasy nieposiadające” pozostały mu równie dalekie, jak były wówczas, gdy czytał o nich na zajęciach z historii w Instytucie Okręgowym w Północoniżu.

W przerwie między semestrami zimowym i wiosennym obiecał spędzić tydzień u państwa Oiie.

Po jego pierwszej wizycie Oiie parokrotnie zapraszał go na obiad, dość zawsze sztywno, jak gdyby spełniał obowiązek gościnności, a może rozkaz rządu. W swoim domu podejmował jednak Szeveka przyjaźnie, zachowywał mimo to zawsze pewną wobec niego rezerwę. Przed drugą wizytą obaj jego synowie uznali Szeveka za starego przyjaciela; ich pewność co do reakcji Szeveka najwyraźniej zaskoczyła ojca. Wprawiła go w zakłopotanie; nie umiał jej zaakceptować; nie mógł jednak powiedzieć, że była nieuzasadniona. Szevek traktował chłopców jak stary przyjaciel, starszy brat. Ci zaś podziwiali go, a młodszy, Ini, całkiem się w nim niebawem zakochał. Szevek był uprzejmy, poważny, uczciwy i opowiadał takie zajmujące historie o Księżycu; było w tym jednakże i coś więcej. Reprezentował dla dziecka coś, czego Ini nie umiałby nazwać. Nawet w znacznie późniejszym okresie swojego życia — na które ta dziecięca fascynacja wywarła głęboki, choć niejasny wpływ — nie potrafił znaleźć na to słów, prócz tych, które pobrzmiewały owego czegoś echem: słowa podróżnik, słowa wygnaniec.

W owym tygodniu spadł jedyny obfitszy tej zimy śnieg. Szevek nigdy nie widział śnieżnej powłoki grubszej niż cal. Obfitość, sama masa śnieżycy wprawiła go w zachwyt. Radował się jej nadmiarem. Była zbyt biała, zimna, cicha i obojętna, aby najzagorzalszy nawet odonianin mógł ją nazwać ekskrementalną; uznanie jej za coś innego niż niewinny przepych dowodziłoby małości duszy.

Ledwie niebo przejaśniło się, wraz z chłopcami, których zamieć cieszyła nie mniej niż jego, wybiegł na dwór. Gonili się po rozległym ogrodzie na tyłach domu Oiie, obrzucali śnieżkami, kopali tunele, budowali zamki i fortece ze śniegu.

Sewa Oiie stała w oknie ze swoją szwagierką, Veą, przyglądając się zabawie dzieci, mężczyzny i małej wydry. Zwierzątko urządziło sobie zjeżdżalnię na murze śnieżnego zamku i w podnieceniu, raz za razem, ześlizgiwało się na brzuchu jak na sankach. Policzki chłopców płonęły. Mężczyzna, który długie, grube szarobure włosy związał z tyłu kawałkiem sznurka i którego uszy zaczerwieniły się od mrozu, kierował z werwą kopaniem tuneli.

— Nie tu! — Kop tam! — Gdzie łopata? — Mam lód w kieszeni! — dzwoniły niestrudzenie wysokie chłopięce głosy.

— Oto i nasz Obcy — uśmiechnęła się Sewa.

— Największy z żyjących fizyków — zauważyła jej szwagierka.

— Jakie to zabawne!

Kiedy w doskonałym nastroju Szevek wszedł do domu — zdyszany, otupując z butów śnieg, przepełniony tym świeżym, zimnym ożywieniem, którego doświadczają jedynie ci, którzy wracają właśnie z zabawy na śniegu — przedstawiono go szwagierce Sewy. Wyciągnął do niej swą dużą, silną, zziębniętą dłoń i objął ją z wysoka przyjaznym spojrzeniem.

— Ty jesteś siostrą Demaere’a? — zapytał. — Rzeczywiście, jesteś do niego podobna.

Uwaga ta, która w innych ustach wydałaby się Vei grubiańska, sprawiła jej ogromną przyjemność. „Oto mężczyzna — powtarzała sobie w duchu przez całe popołudnie — prawdziwy mężczyzna. Co on w sobie ma takiego?”

Nazywała się, ajońskim zwyczajem, Vea Doem Oiie; Doem, jej mąż, kierował wielkim kombinatem przemysłowym, dużo podróżował i połowę każdego roku spędzał za granicą jako handlowy przedstawiciel rządu. Gdy objaśniano to Szevekowi, on tymczasem chłonął Veę wzrokiem. Szczupła sylwetka, blada cera i czarne owalne oczy Demaere’a Oiie przemieniły się w niej w piękno.

Piersi, ramiona i ręce miała krągłe, miękkie i niezwykle białe. Siedziała przy stole obok Szeveka. Wciąż popatrywał na te nagie, sztywnym stanikiem podniesione wzgórki. Pomysł, żeby przy mroźnej pogodzie chodzić tak półnagą, zatrącał ekstrawagancją, podobną tej, którą był sam śnieg; przypominała go zresztą i niewinna biel jej drobnych piersi. Wygięcie szyi przechodziło łagodnie w krzywiznę dumnej, ogolonej, delikatnej głowy.

Ona jest naprawdę bardzo atrakcyjna — poinformował Szevek samego siebie. — Jest jak tutejsze łóżka: miękka. Ale afektowana. — po licha tak dobiera słowa?

Nie zdając sobie z tego sprawy, uczepił się jej cienkiego raczej głosu i wyszukanych manier jak tratwy na głębokiej wodzie, nieświadom, że tonie. Po obiedzie wracała pociągiem do Nio Esseii, przyjechała tylko na jeden dzień, nie zobaczy jej nigdy więcej.

Oiie był przeziębiony, Sewa zajęta przy dzieciach.

— Szevek, czy nie mógłby pan odprowadzić Veę na stację?

— Na miły Bóg, Demaere! Nie każ temu biednemu człowiekowi opiekować się mną! Nie sądzisz chyba, że spotkam po drodze wilki, prawda? Albo że wpadną do miasta dzicy Mingradowie i uprowadzą mnie do swych haremów? I znajdą mnie jutro rano zawiadowcy ze łzą zamarzniętą w oku, ściskającą w drobnych, zgrabiałych rączętach bukiecik zwiędłych kwiatków? Och, wolałabym już raczej to!

Nad dźwięczny potok tej przemowy wzniósł się jej śmiech — jak ciemna, gładka, potężna fala, która zmywa wszystko po drodze, pozostawiając wypłukany do czysta piasek. Vea nie wtórowała sobie śmiechem — ciemnym, gardłowym, który ścierał słowa — ona się śmiała z siebie.

Szevek włożył w holu palto i oczekiwał na nią przy drzwiach.

Pół kwartału przebyli w milczeniu. Pod ich stopami skrzypiał i chrzęścił śnieg.

— Jest pan naprawdę zdecydowanie za uprzejmy jak na…

— Jak na kogo?

— Jak na anarchistę — rzekła Vea swoim cienkim głosem, afektowanie przeciągając słowa (z taką samą intonacją, której używał Pae, a także Oiie na terenie uniwersytetu). — Jestem rozczarowana.

Myślałam, że będzie pan niebezpieczny i nieokrzesany.

— Bo jestem.

Spojrzała nań z ukosa. Głowę miała okręconą szkarłatnym szalem; w zestawieniu z jego jaskrawym kolorem i bielą śniegu dokoła jej oczy lśniły aksamitną czernią.

— A tymczasem odprowadza mnie pan potulnie na stację, doktorze Szevek.

— Szevek — podpowiedział miękko. — Bez „doktorze”.

— Czy to całe pana imię — pierwsze i ostatnie?

Skinął z uśmiechem głową. Czuł się doskonale, tryskał energią, cieszyło go czyste powietrze, ciepło doskonale uszytego palta, które miał na sobie, uroda idącej obok kobiety. Żadne troski ani czarne myśli nie miały doń tego dnia przystępu.

— Czy to prawda, że wy dostajecie imiona z komputera?

— Tak.

— Jakież to okropne, otrzymywać imię od maszyny!

— Dlaczego okropne?

— Takie mechaniczne, bezosobowe.

— A czy może być coś bardziej osobistego niż imię, którego nie nosi nikt inny spośród żyjących?

— Nikt inny? Jest pan jedynym Szevekiem?

— Dopóki żyję. Przede mną byli już Szevekowie.

— Krewni, chce pan powiedzieć?

— My niewielką wagę przywiązujemy do pokrewieństwa; wszyscy jesteśmy krewnymi. Nie wiem, kim byli, poza jednym, z pierwszych lat po Osiedleniu. Zaprojektował rodzaj łożyska stosowanego w ciężkim sprzęcie, do dzisiaj nazywa sieje „szevek”. — Znów się uśmiechnął, szerzej niż przedtem. — Miłą rzeczą jest nieśmiertelność!

Vea pokręciła głową.

— Dobry Boże! — wykrzyknęła. — Jakim cudem wy potraficie odróżnić kobietę od mężczyzny?

— No cóż, dopracowaliśmy się pewnych metod…

Parsknęła po chwili swoim zmysłowym, drażniącym śmiechem. Otarła łzawiące od mrozu oczy.

— Rzeczywiście, chyba istotnie jest pan nieokrzesany…! Czy oni wszyscy przyjęli zmyślone imiona i nauczyli się wymyślonego języka — wszystko nowe?

— Osadnicy na Anarres? Tak. Wydaje mi się, że byli romantykami.

— A wy tacy nie jesteście?

— Nie. My jesteśmy bardzo pragmatyczni.

— Jedno nie przeszkadza drugiemu — zauważyła.

Nie spodziewał się po niej subtelności umysłu.

— Tak, to prawda — przyznał.

— Cóż może być bardziej romantycznego od pańskiego tutaj przyjazdu — sam jak palec, bez grosza przy duszy, występujący w sprawie swojego narodu?

— I opływający w luksusie.

— Luksusie? W uniwersyteckich pokoikach? Miły Boże! Kochany biedaku! Nie pokazali panu żadnych przyzwoitszych miejsc?

— Byłem w wielu miejscach, lecz wszystkie były podobne. Pragnąłbym lepiej poznać Nio Esseię. Widziałem tylko zewnętrzną stronę miasta — opakowanie paczki.

Użył tego porównania, bo od pierwszej chwili zafascynował go zwyczaj Urrasyjczyków pakowania wszystkiego w czysty, wytworny papier, plastik, karton bądź folię. Pranie, książki, warzywa, ubrania, lekarstwa — wszystko otulano warstwami opakowań. Nawet ryzy papieru zawijano w kilka jego warstw. Nic nie miało się stykać z niczym innym. Zaczął odnosić wrażenie, że i on sam został starannie opakowany.

— Domyślam się. Zaprowadzili pana do Muzeum Historycznego, oprowadzili po Pomniku Dobunnae, kazali wysłuchać przemówienia w Senacie!

Roześmiał się, gdyż przedstawiła dokładnie marszrutę jednego z dni ubiegłego lata.

— Wiem, wiem! Oni tak głupio obchodzą się z obcokrajowcami. Dopilnuję, żeby zobaczył pan prawdziwą Nio!

— Bardzo bym tego pragnął.

— Znam całą masę cudownych ludzi. Kolekcjonuję ludzi. Tu tkwi pan jak w pułapce między wszystkimi tymi nadętymi profesorami i politykami… — trajkotała. Jej paplanina sprawiała mu przyjemność, podobnie jak śnieg i słońce.

Dotarli do małej stacyjki Amoeno. Vea już wcześniej kupiła bilet powrotny; pociąg miał nadjechać lada moment.

— Niech pan nie czeka, zamarznie pan.

Nie odpowiedział, stał i przyjaźnie pochłaniał ją wzrokiem — zwalisty w palcie na podbiciu z owczej wełny.

Opuściła spojrzenie na mankiet salopki i strzepnęła płatek śniegu z haftu.

— Czy ma pan żonę, Szevek?

— Nie.

— Żadnej w ogóle rodziny?

— Ach — nie. Mam partnerkę; dzieci. Proszę mi wybaczyć, pomyślałem o czym innym. „Żona” to dla mnie coś, co istnieje tylko na Urras.

— Kto to jest „partnerka”? — Zajrzała mu zalotnie w oczy.

— Wy powiedzielibyście, jak sądzę, żona.

— Czemu z panem nie przyjechała?

— Nie chciała; młodsza dziewczynka ma dopiero roczek… Nie, teraz już dwa. A poza tym… — Zawahał się.

— Czemu nie chciała przyjechać?

— No cóż, ma tam, nie tu, zadanie do spełnienia. Gdybym wiedział, jak bardzo by się jej spodobało wiele z tutejszych rzeczy, nalegałbym, żeby ze mną przyjechała. Ale nie wiedziałem tego. Jest poza tym kwestia bezpieczeństwa.

— Bezpieczeństwa? Tutaj?

Znowu się zawahał, po czym rzekł:

— Jak również po moim powrocie.

— A co panu grozi? — zapytała, robiąc zdziwione oczy.

Zza wzgórza za miastem wyjechał pociąg.

— Och, zapewne nic. Są jednak tacy, którzy uważają mnie za zdrajcę. Dlatego, że staram się o nawiązanie przyjaźni z Urras.

Mogą sprawiać kłopoty, kiedy przyjadę do domu. Nie chcę tego ani dla niej, ani dla dzieci. Doświadczyliśmy trochę szykan przed moim wyjazdem. Wystarczy.

— Chce pan powiedzieć, że zagrozi panu prawdziwe niebezpieczeństwo?

Nachylił się do niej, żeby lepiej słyszeć, na stację z łoskotem kół i wagonów wtaczał się już bowiem pociąg.

— Nie wiem — odrzekł z uśmiechem. — Czy wiesz, że nasze pociągi są bardzo podobne do waszych? Dobry projekt nie wymaga ulepszeń. — Podszedł z nią do wagonu pierwszej klasy. Ponieważ nie otwierała drzwi, uczynił to za nią. Kiedy wsiadła, wetknął do przedziału głowę i rozejrzał się po nim. — W środku nie są jednak podobne! To przedział prywatny, wyłącznie dla ciebie?

— O tak. Nie cierpię drugiej klasy. Mężczyźni żują gumę maera i spluwają. Czy na Anarres żuje się maerę? Nie, z pewnością nie.

Och, tak bym chciała dowiedzieć się czegoś więcej o panu i pańskiej ojczyźnie!

— Z chęcią bym o niej opowiedział, ale nikt mnie nie pyta.

— A więc spotkajmy się znowu, żeby sobie o niej porozmawiać!

Może by pan do mnie zadzwonił, będąc następnym razem w Nio Esseii? Proszę obiecać.

— Obiecuję — odrzekł z humorem.

— Świetnie! Wiem, że nie łamie pan obietnic. Nic jeszcze o panu nie wiem, ale to jedno wiem. Wyczuwam to. Do widzenia, Szevek.

Na chwilę nakryła dłonią w rękawiczce jego przytrzymującą drzwi rękę. Rozległ się dwutonowy gwizd lokomotywy; Szevek zatrzasnął drzwi i spoglądał za odjeżdżającym pociągiem, odprowadzając wzrokiem twarz Vei, świecącą z okna biało-szkarłatną plamą.

W doskonałym nastroju wrócił do domu Oiie i aż do zmroku toczył z Ini bitwę na śnieżki.


REWOLUCJA W BENBILI! UCIECZKA DYKTATORA!

PRZYWÓDCY REBELIANTÓW OPANOWUJĄ STOLICE!

NADZWYCZAJNE POSIEDZENIE RRŚ.

NIEWYKLUCZONA INTERWENCJA A-IO.


Brukowe gazety zachłystywały się największymi z dostępnych czcionek, gubiąc po drodze składnię i gramatykę; brzmiało to niczym sposób wysławiania się Efora: „Ostatniej nocy powstańcy opanowują całą zachodnią część Meskti i mocno naciskają na armię…” Taki — wtłaczający przeszłość i przyszłość w jeden przeciążony, chwiejący się czas teraźniejszy — był czasownikowy tryb Niotyjczyków.

Szevek przeczytał gazety i zajrzał do encyklopedii RRŚ pod hasło „Benbili”. Państwo to było formalnie demokracją parlamentarną, faktycznie — rządzoną przez generałów — dyktaturą wojskową. Był to rozległy, słabo zaludniony, biedny kraj na zachodniej półkuli, same tylko góry i jałowe sawanny. „Powinienem tam pojechać” — pomyślał, skuszony owym obrazem; oczyma wyobraźni oglądał już blade, chłostane wiatrem równiny. Wieści z Benbili niezwykle go poruszyły. Nasłuchiwał wiadomości stamtąd w radiu, które dotąd rzadko był włączał, stwierdziwszy, że jego podstawową funkcją było reklamowanie towarów na sprzedaż. Radiowe doniesienia, podobnie jak oficjalne telefaxy, zainstalowane w pomieszczeniach publicznych, były krótkie i suche — osobliwy kontrast z prasą popularną, która na każdej stronie krzyczała: Rewolucja!

Prezydent, generał Havevert, zdołał ujść cało w swoim słynnym opancerzonym samolocie, kilku jednak pomniejszych generałów ujęto i wykastrowano — kara, którą Benbilijczycy tradycyjnie przedkładali nad egzekucję. Wycofująca się armia zostawiała za sobą spalone pola i zgliszcza miast swego narodu. Partyzanci nękali ją z kolei wojną podjazdową. W Meskti, stolicy kraju, rewolucjoniści otworzyli bramy więzień, ogłaszając amnestię dla wszystkich uwięzionych. Żywiej zabiło serce Szeveka, kiedy to czytał. Więc była jeszcze, wciąż jeszcze była nadzieja… Z rosnącym przejęciem śledził doniesienia z dalekiej rewolucji. Czwartego dnia w telefaksowej transmisji z obrad Rady Rządów Świata usłyszał, jak ambasador ajoński przy RRŚ ogłasza, że A-Io, śpiesząc z pomocą demokratycznemu rządowi w Benbili, wysyła posiłki wojskowe prezydentowi-generałowi Havevertowi. Rewolucjoniści w Benbili przeważnie nie byli nawet uzbrojeni. Ajoiiskie oddziały wyruszały zaś przeciwko nim z karabinami, wozami pancernymi, samolotami, bombami. Szevek czytał w gazecie opis ich uzbrojenia i zaczęły ogarniać go mdłości.

Czuł obrzydzenie i gniew, a nie było nikogo, z kim mógłby o tym porozmawiać. Pae nie wchodził w rachubę. Atro był zaciekłym militarystą. Oiie był przyzwoitym człowiekiem, ale jego lęki i obawy właściciela majętności kazały mu obstawać przy sztywnych pojęciach prawa i porządku. Sympatię do Szeveka mógł powziąć jedynie dzięki temu, że nie dopuszczał do siebie myśli, iż ten jest anarchistą. Odońskie społeczeństwo — wywodził — określa siebie mianem anarchistycznego, ale jest w gruncie rzeczy zbiorowiskiem najzwyklejszych prymitywnych populistów, zachowujących ład społeczny bez widocznego udziału rządów tylko dlatego, że społeczeństwo to jest tak nieliczne i nie sąsiaduje z innymi państwami. Gdyby jego stanowi posiadania zagroził agresywny rywal albo otworzyłoby oczy na rzeczywistość, albo zostałoby starte z powierzchni ziemi. Rebeliantom z Benbili właśnie otwierają się oczy na rzeczywistość: przekonują się oto, że nic po wolności, skoro nie można jej poprzeć karabinami. Poglądy te Oiie wyłożył Szevekowi podczas jedynej dyskusji, jaką na ten temat odbyli. Nie ma znaczenia, kto rządzi — bądź zdaje mu się, że rządzi — Benbilijczykami: realna polityka zasadza się na walce o władzę między A-Io aThu.

— Realna polityka — powtórzył Szevek. Popatrzył na Oiie i zauważył: — Dziwne sformułowanie w ustach fizyka.

— Bynajmniej. Zarówno polityk, jak i fizyk zajmują się rzeczami takimi, jakimi one są, realnymi siłami, podstawowymi prawami tego świata.

— Mówisz jednym tchem o waszych marnych, nędznych „prawach” służących ochronie bogactwa, waszych „siłach” złożonych z karabinów i bomb — i o prawie entropii, sile grawitacji? Lepszego byłem zdania o twoim rozumie, Demaere!

Oiie aż się skurczył pod tym chłoszczącym tonem pogardy. Nic nie odrzekł, a i Szevek nie powiedział już nic więcej; Oiie jednak nigdy jego słów nie zapomniał. Tkwiły one odtąd w jego pamięci jako wspomnienie najbardziej wstydliwego momentu jego życia.

Gdyby bowiem tak łatwo zbił go z tropu Szevek — zwiedziony, prostaczkowaty utopista, byłoby to zawstydzające; ale zawstydził go Szevek-fizyk, człowiek, którego nie lubić i nie podziwiać nie mógł, na którego szacunek pragnął sobie zasłużyć, jakby to był szacunek wyższej jakiejś próby od tego, który gdzie indziej można było zdobyć — ten Szevek miał go w pogardzie, i dlatego spowodowany tym wstyd był nie do zniesienia, musiał go więc ukryć, zamknąć na resztę życia w najciemniejszym zakątku swej duszy.

Rewolucja w Benbili i Szevekowi wyostrzyła pewne sprawy: szczególnie kwestię jego własnego milczenia.

Nieufność do ludzi, z którymi przebywał, przychodziła mu z trudem. Wzrastał w kulturze, która zasadzała się — z wyboru i bez wyjątków — na zaufaniu w ludzką solidarność i pomoc wzajemną. Jakkolwiek pod pewnymi względami był z kultury tej wyobcowany i jej obcy, zachował się w nim nawyk: zakładał, że ludzie będą mu pomocni. Ufał im.

Nie przestawały doń jednak wracać — choć starał sieje od siebie odsuwać — przestrogi Chifoiliska. Wzmacniały je jego własne spostrzeżenia i przeczucia. Musi się nauczyć nieufności, czy mu się to podoba, czy nie. Musi milczeć; to, co posiada, zatrzymać dla siebie; zachować swoją siłę przetargową.

Mało się w owym czasie odzywał, jeszcze mniej pisał. Jego biurko przypominało morenę nic nie znaczących papierzysków; pojedyncze robocze notatki nosił zawsze przy sobie, w jednej z licznych urrasyjskich kieszeni. Nigdy nie odchodził od swojego osobistego komputera, nie skasowawszy w nim uprzednio zapisu.

Wiedział, że jest już bardzo bliski stworzenia ogólnej teorii czasu, której tak bardzo potrzebowali Ajończycy dla swoich podróży kosmicznych i swego prestiżu. Zdawał sobie przy tym sprawę, że dotąd jej nie opracował i że może nigdy mu się to nie uda. Ani pierwszego, ani drugiego z tych faktów nikomu dotąd nie wyjawił.

Przed wyjazdem z Anarres wydawało mu się, że ma już to odkrycie w zasięgu ręki. Znalazł wzory. Sabul o tym wiedział i w zamian za możność ich wydrukowania i uskubnięcia listka sławy ofiarował mu zgodę i uznanie. Odmówił Sabulowi; nie był to z jego strony żaden szlachetny gest. Szlachetnym gestem byłoby złożenie rękopisu w wydawnictwie Syndykatu Inicjatywy; ale i tego nie uczynił. Nie miał całkowitej pewności, że jest gotów do ogłoszenia tych wzorów. Coś jeszcze było niezupełnie tak, wymagało dopracowania. Trudził się nad tą teorią od dziesięciu lat, więc nie zaszkodzi poczekać jeszcze trochę, wygładzić ją i wypolerować.

Ów nie doszlifowany drobiazg zaczynał się przedstawiać coraz to fatalniej. Mała usterka w rozumowaniu. Wielka skaza. Rysa w samych fundamentach… W noc przed wyjazdem z Anarres spalił wszystkie zapiski dotyczące ogólnej teorii. Na Urras przyjechał z niczym. Przez pół roku — mówiąc językiem Urrasyjczyków — zwodził ich.

Czy może samego siebie?

Niewykluczone, że ogólna teoria czasu była złudą. Możliwe też, że jeśli nawet następstwa i jednoczesność zostaną pewnego dnia ujęte w ogólną teorię, dokonanie tego nie jemu przypadnie w udziale. Próbował przez dziesięć lat i nie udało się. Matematycy i fizycy, mocarze intelektu wiekopomne swoje dzieła tworzą za młodu. A jemu właśnie stuknęła czterdziestka. Było wielce prawdopodobne, że już się wypalił, skończył.

Zdawał sobie doskonale sprawę, że podobne fatalne nastroje i przeczucia klęski zapowiadały u niego dotąd okresy najbardziej twórcze. Stwierdziwszy, że w tym fakcie szuka pocieszenia, wpadł w złość z powodu własnej naiwności. Interpretować porządek czasowy jako porządek przyczynowy — dość to głupie jak na chronozofistę. Czyżby — w wieku lat czterdziestu — był już starym piernikiem? Lepiej wziąć się po prostu do skromnego, ale praktycznego zadania ulepszenia koncepcji interwału. Może się to komuś przyda.

Ale nawet gdy o tym zagadnieniu rozmawiał z innymi fizykami, miał wrażenie, że coś przed nimi ukrywa. Oni zaś mieli podobne uczucie.

Obrzydło mu już to ukrywanie, obrzydło nierozmawianie — o rewolucji, o fizyce, o czymkolwiek.

Szedł na wykład. Na okrytych młodymi liśćmi drzewach na terenie uniwersytetu śpiewały ptaki. Zimą nie słyszał ich śpiewu, teraz na powrót go podjęły, znowu wywodziły swoje słodkie trele.

Tiur-łi-H-łi — śpiewały. — To moje-je-je, moje-je-je, mój li-li-liść, mój li-li-liść…

Szevek przystanął na chwilę nieruchomo pod drzewami i słuchał.

A potem zszedł ze ścieżki, pomaszerował w przeciwnym kierunku, w stronę stacji, i wsiadł w poranny pociąg do Nio Esseii.

Toż na tej przeklętej planecie muszą być gdzieś otwarte jakieś drzwi!

Siedząc w pociągu, rozważał, czyby nie spróbować wydostać się z A-Io — może by tak pojechać do Benbili? Nie wziął jednak na serio tego pomysłu. Musiałby udać się okrętem albo samolotem, wytropiono by go i zatrzymano. Jedynym miejscem, gdzie mógłby się zaszyć przed wzrokiem swych dobroczyńców i opiekunów, było ich wielkie miasto, kryjówka pod samym ich nosem.

Nie była to ucieczka. Nawet gdyby wydostał się z tego kraju, pozostanie w potrzasku, uwięziony na Urras. Trudno to nazwać ucieczką, jakimkolwiek by tego ludzie władzy — z ich mistycznym podejściem do państwowych granic — nie określili mianem. Na myśl jednak o tym, że jego dobroczyńcy i opiekunowie mogliby, choćby przez chwilę, przypuszczać, że im uciekł, ogarnęła go naraz od wielu dni nie zaznana radość.

Był pierwszy naprawdę ciepły dzień wiosny. Pola zieleniły się i połyskiwały wodą. Każdemu stworzeniu pasącemu się na pastwiskach towarzyszyło młode; szczególnie urocze były jagnięta, skaczące jak białe sprężyste kulki i kręcące młynka ogonkami. Pan stada — baran, byk lub ogier o ciężkim karku — stał osobno w zagrodzie, mocarny niczym burzowa chmura, nabrzmiały pokoleniami. Nad pełnymi po brzegi stawami śmigały mewy — białe smugi na niebieskim tle; po bladobłękitnym niebie przepływały śnieżne obłoki. Gałęzie drzew w sadach nakrapiane były czerwienią, niektóre kwiaty już kwitły biało i różowo. Wyglądając przez okno wagonu, Szevek stwierdzał, że jego niepokój i buntowniczy nastrój skłonne były kwestionować nawet urok dnia. To było niesprawiedliwe piękno. Co Urrasyjczycy takiego zrobili, by sobie na nie zasłużyć? Dlaczego tak hojnie, w nadmiarze dostało się ono im, a tak skąpo, tak okrutnie skąpo przypadło go jego narodowi?

Myślę jak Urrasyjczyk — ocenił w duchu. Jak przeklęty posiadacz. Jakby zasługa miała jakiekolwiek znaczenie. Jak gdyby człowiek mógł sobie zasłużyć na piękno — albo życie! Starał się o niczym nie myśleć, dać się tak unosić i przyglądać się słońcu na czystym niebie i owieczkom brykającym na wiosennych łąkach.

Nio Esseia, miasto o czterech milionach mieszkańców, wyrastała nad zielonymi żuławami Delty delikatnymi połyskliwymi wieżami, jak gdyby zbudowana została ze słońca i mgły. W miarę jak pociąg sunął gładko po długim wiadukcie, miasto rosło, nabierało blasku i materializowało się — by go raptem wchłonąć w huczącą ciemność szerokiego na dwadzieścia torów podziemnego dojazdu, a następnie wychlusnąć — i pociąg, i pasażerów — na ogromne, lśniące przestrzenie Dworca Centralnego, nakrytego kopułą z kości słoniowej i lazurytu — największą, jak mówiono, jaką kiedykolwiek, na którymkolwiek ze światów wzniosła ludzka ręka.

Szevek przemierzał akry polerowanego marmuru pod tą olbrzymią niebiańską czaszą, aż dotarł w końcu do drugiego szeregu drzwi, przez które wchodziły nieustannie i wychodziły tłumy dążących dokądś pojedynczych ludzi. Wszyscy oni wydawali mu się niespokojni. Już wcześniej widywał nieraz ten niepokój na twarzach Urrasyjczyków i zastanawiał się nad nim. Czy brał się on stąd, że niezależnie od tego, ile posiadali pieniędzy, musieli się wciąż martwić, nie chcąc umrzeć w biedzie, o zarabianie ich więcej? Czy też powodem było poczucie winy, bo choćby nie wiedzieć jak mało ich mieli, zawsze dało się znaleźć kogoś, kto miał ich jeszcze mniej? Jakakolwiek była tego przyczyna, ów niepokój naznaczał ich twarze niejakim podobieństwem — i Szevek czuł się w ich tłumie nadzwyczaj samotny. Uciekając od swoich opiekunów i strażników, nie przewidział, jak będzie wyglądała samodzielność w społeczeństwie, w którym ludzie nie dowierzali jeden drugiemu i w którym istotą moralności była nie pomoc wzajemna, ale wzajemna agresja. Chwycił go lekki strach.

Wyobrażał sobie mgliście, że będzie chodził po mieście i nawiązywał rozmowy z przedstawicielami klasy nieposiadającej — jeśli taka w ogóle jeszcze istniała — bądź klas pracujących, jak je nazywano. Ale wszyscy ci ludzie spieszyli dokądś za swoimi sprawami i nie mieli najmniejszej ochoty tracić bezcennego czasu na próżne pogawędki. Zaraził się ich pośpiechem. Muszę dokądś pójść — postanowił, wyszedłszy na słońce i przepych zatłoczonej ulicy Moie. Ale dokąd? Do biblioteki narodowej? Do zoo? Nie zwiedzanie było mu jednak w głowie.

Przystanął w niezdecydowaniu przed sklepem z gazetami i błyskotkami nie opodal dworca. Nagłówek gazety krzyczał: THU WYSYŁA ODDZIAŁY WOJSKOWE NA POMOC POWSTAŃCOM W BENBILI, lecz nie przyciągnął uwagi Szeveka. Przyglądał się nie gazetom, ale kolorowym fotografiom na stoisku. Uświadomił sobie, że nie ma żadnych pamiątek z Urras. Kto podróżuje, ten powinien przywozić z wojaży upominki. Podobały mu się te widokówki z A-Io: góry, na które się wspinał, drapacze chmur w Nio, kaplica w uniwersytecie (nieomal widok z jego okna), wiejska dziewczyna w pięknym stroju regionalnym, wieże Rodarred — wreszcie zdjęcie, które pierwsze przyciągnęło jego wzrok: owieczka brykająca na ukwieconej łące i najwyraźniej śmiejąca się. Spodobałaby się małej Pilun. Wybrał po jednej pocztówce i podszedł z nimi do lady.

— I pięć, pięćdziesiąt i owieczka — to będzie razem sześćdziesiąt; i mapa, proszę, sir, jeden czterdzieści. Nareszcie ładny wiosenny dzień, prawda, sir? Nie ma pan drobniejszych?

Szevek wręczył kioskarzowi banknot o wartości dwudziestu jednostek. Wysupławszy teraz resztę, którą mu wydano, gdy kupował bilet, uzbierał — przyglądając się nominałom na banknotach i monetach — jednostkę czterdzieści.

— Zgadza się, sir. Najuprzejmiej panu dziękuję i życzę przyjemnego dnia!

Czy za pieniądze można nabyć także uprzejmość, podobnie jak pocztówki i mapę? Ile też uprzejmości okazałby sklepikarz, gdyby wszedł tu jak Anarresyjczyk do składu towarów, wziął, co potrzebne i wyszedł, skinąwszy magazynierowi głową?

To nie ma sensu, nie ma sensu myśleć w takich kategoriach.

Kiedy znajdziesz się w Krainie Własności, myśl jak właściciel.

Ubieraj się jak właściciel, jedz jak właściciel, zachowuj się jak właściciel, stań się jednym z właścicieli.

W śródmieściu Nio nie było parków, ziemia była tu zbyt cenna, by ją marnotrawić na tereny rekreacyjne. Zapuszczał się coraz dalej w te same szerokie, lśniące ulice, którymi go tyle razy wożono.

Doszedłszy do ulicy Saemtenevia, przeciął ją spiesznie, nie życząc sobie powtórzenia tamtego koszmaru na jawie. Znalazł się w dzielnicy handlowej. Banki, biurowce, gmachy rządowe. Czy cała Nio Esseia była taka? Olbrzymie połyskliwe pudła ze szkła i kamienia, ogromne ozdobne opakowania — puste, puste.

Mijając okno wystawowe z napisem Galeria Sztuki, postanowił wejść do środka, by uciec od moralnej klaustrofobii, o jaką go przyprawiały ulice, i w muzeum odnaleźć na powrót piękno Urras.

Okazało się jednak, że wszystkie eksponowane tam obrazy mają przypięte do ram karteczki z ceną. Przyglądał się namalowanemu z wprawą kobiecemu aktowi. Jego cena wynosiła 4000 mjm.

— To Fei Feite — poinformował go śniady mężczyzna, który wyrósł bezszelestnie u jego boku. — W zeszłym tygodniu mieliśmy pięć jego obrazów. Największe od dawna wydarzenie na rynku sztuki. Feite to pewna lokata, sir.

— Za cztery tysiące jednostek dwie rodziny mogą utrzymać się w tym mieście przez rok — zauważył Szevek.

Mężczyzna przyjrzał mu się uważniej i powiedział, przeciągając słowa:

— No cóż, zgadza się, sir, ale, widzi pan, tak się składa, że to jest dzieło sztuki.

— Sztuki? Człowiek tworzy dzieło sztuki, bo taką ma potrzebę.

A po co to stworzono?

— Jest pan artystą, jak widzę — powiedział mężczyzna jawnie już arogancko.

— Nie, ale człowiekiem, który rozpozna gówno, kiedy je zobaczy!

Sprzedawca cofnął się z przestrachem; gdy zaś znalazł się poza zasięgiem Szeveka, zaczął mówić coś o policji. Szevek skrzywił się i wyszedł z galerii. Przebywszy pół kwartału, przystanął. Nie może się tak dłużej wałęsać.

Ale dokąd by tu pójść?

Do kogoś… Do kogoś, do drugiego człowieka. Jakiejś ludzkiej istoty. Kogoś, kto mu udzieli pomocy, a nie sprzeda ją. Do kogo?

Dokąd?

Pomyślał o dzieciach Oiie — małych chłopcach, którzy go lubili — i przez dłuższą chwilę nie był w stanie skupić myśli na niczym innym. Potem poczęła wyłaniać się z jego pamięci daleka, mała i wyraźna postać: siostra Oiie. Jakże jej było na imię? „Proszę obiecać, że pan przyjedzie” — powiedziała; od tamtej pory już dwa razy przysyłała mu zaproszenia na wieczorne przyjęcia, pisane śmiałym, dziecinnym charakterem pisma na grubym, słodko pachnącym papierze. Nie skorzystał z nich, podobnie jak ignorował wszystkie zaproszenia od nieznajomych. Teraz sobie o nich przypomniał.

Jednocześnie przypomniał sobie ową drugą przesyłkę, te, która w niewyjaśniony sposób dostała się do kieszeni jego palta: „Przyłącz się do nas, swych braci”. Ale on nie mógł znaleźć na Urras żadnych braci.

Wszedł do najbliższego sklepu. Była to cukiernia, przeładowana złotymi ornamentami, tynkowana na różowo, z rzędami szklanych gablot pełnych pudełek, puszek i koszyków z cukierkami i słodyczami — różowymi, brązowymi, kremowymi, złotymi. Zapytał stojącą za tymi gablotami kobietę, czy nie pomogłaby mu znaleźć pewnego numeru telefonu. Ochłonął już z gniewu, w jaki wpadł w galerii sztuki, i taki był teraz pokorny w swoim zagubieniu i nietutejszości, że ujął tym sprzedawczynię; nie tylko pomogła mu wyszukać nazwisko w opasłej książce telefonicznej, ale i wykręciła numer na sklepowym aparacie.

— Halo?

— Szevek — przedstawił się. Telefon był dla niego środkiem do komunikowania się w pilnej potrzebie, służącym do informowania o zgonach, narodzinach i trzęsieniach ziemi. Pojęcia nie miał, co mówić.

— Kto? Szevek? Naprawdę? Jak to miło, że pan dzwoni! Skoro to pan, nie gniewam się ani troszeńkę, że mnie pan obudził.

— Spałaś?

— Jak kamień — i wciąż jestem w łóżku. Cieplutko tu i milutko.

Gdzież to pan jest, na Boga?

— Na ulicy Kae Sekae, jak mi się wydaje.

— Co pan tam robi? Niechże pan zajdzie. Która to godzina? Miły Boże, już prawie południe. Wiem, co zrobimy: wyjdę panu naprzeciw. Spotkamy się przy stawie z łódkami w ogrodach Starego Pałacu. Trafi pan? Proszę posłuchać, musi pan zostać, wydaję dziś wieczorem absolutnie boskie przyjęcie. — Trajkotała tak chwilę; zgodził się na wszystkie jej propozycje. Kiedy przechodził obok kontuaru, sklepowa uśmiechnęła się do niego.

— Może lepiej weźmie pan dla pani pudełko czekoladek, sir?

Przystanął.

— A powinienem?

— Nigdy nie zaszkodzi, sir.

W jej głosie zadźwięczała zażyłość i serdeczność. W sklepie było ciepło, a powietrze pachniało tak słodko, jakby skupiły się w nim wszystkie aromaty wiosny. Szevek, wysoki, ciężki i rozmarzony, stał wśród tych gablot z kosztownymi łakociami niczym owe masywne zwierzęta w zagrodach, barany i byki, ogłupiałe od gorąca wiosennych żądz.

— Przygotuję panu coś w sam raz — powiedziała kobieta i napełniła metalową, kunsztownie emaliowaną szkatułkę miniaturowymi listkami z czekolady i różyczkami z cukrowych włókien. Cynowe puzderko zawinęła w bibułkę, po czym włożyła ten pakunek do srebrnego kartonowego pudełka, które zawinęła w gruby różowy papier i obwiązała zieloną aksamitną wstążką. W jej zręcznych ruchach dawało się wyczuć komiczne i sympatyczne przejęcie; wręczyła Szevekowi gotową paczuszkę, ten, odebrał ją, wymamrotał słowa podziękowania i skierował się do wyjścia. W jej głosie nie odezwał się ton nagany, gdy mu przypomniała:

— Dziesięć sześćdziesiąt, sir.

Nie jest wykluczone, że z litości, którą kobiety odczuwają wobec siły, pozwoliłaby mu nawet odejść bez zapłacenia; zawrócił jednak posłusznie i odliczył należność.

Kolejką podziemną pojechał do ogrodów Starego Pałacu i odszukał staw z łódkami, na którym ślicznie wystrojone dzieci puszczały małe żaglowce — zachwycające miniaturowe modele z jedwabnym olinowaniem i mosiężnymi okuciami jubilerskiej roboty. Dojrzał Veępo przeciwnej stronie rozległego świetlistego kręgu wody i obszedł staw, radując się blaskiem słońca, powiewami wiosennego wiatru i widokiem ciemnych drzew parku, wypuszczających pierwsze, jasnozielone listki.

Zjedli lunch na tarasie parkowej restauracji pod wysoką kopułą ze szkła. W jej wnętrzu przejaśnionym słońcem wierzby, okryte rozwiniętymi już w pełni liśćmi, zwieszały się nad sadzawką, po której pływały tłuste białe ptaki i z leniwą pożądliwością — w oczekiwaniu kąsków — wpatrywały się w jedzących. Vea nie zajęła się zamówieniem, zdając to wyraźnie na Szeveka, wprawni kelnerzy doradzili mu jednak tak umiejętnie, że zdawało mu się, iż samodzielnie dokonał wyboru; na szczęście miał w kieszeni mnóstwo pieniędzy. Jedzenie było nadzwyczajne. Jeszcze nigdy nie kosztował dań o tak wybornym smaku. Przyzwyczajony do dwóch posiłków dziennie, zwykle opuszczał jadany przez Urrasyjczyków lunch, ale dziś pochłaniał go aż mu się uszy trzęsły, podczas gdy Vea elegancko skubała potrawy. W końcu miał dość; na widok jego skruszonej miny Vea wybuchnęła śmiechem.

— Za bardzo się objadłem.

— Krótki spacerek dobrze panu zrobi.

Bardzo krótki w istocie był to spacerek: niespieszna, dziesięciominutowa przechadzka po trawie — po czym Vea osunęła się z wdziękiem w cieniu wysokiego brzegu, porośniętego kwitnącymi złociście krzewami. Usiadł obok niej. Przyglądając się jej szczupłym stopom, obutym w białe trzewiki na niezwykle wysokim obcasie, przypomniał sobie wyrażenie, którym Takver określała kobiety posługujące się swoją płcią jako orężem w walce o władzę z mężczyznami: „spekulantki ciałem”. Patrząc na Veę, trudno w niej było nie uznać spekulantki nad spekulantkami. Jej obuwie, ubranie, makijaż, biżuteria, gesty — wszystko miało na celu prowokację. Była ciałem tak wyszukanie i wyzywająco kobiecym, że niemal nie sprawiała wrażenia istoty ludzkiej. Ucieleśniała płciowość, którą Ajończycy spychali w sny, powieści i wiersze, w nie kończący się szereg kobiecych aktów, w muzykę, architekturę z jej krzywiznami i kopułami, w cukierki, łaźnie, materace. Była tamtą zaklętą w stół kobietą.

Do gołej skóry ogolona głowa oproszona była talkiem z drobinami mikowego pyłu, delikatny przeto połysk przysłaniał nagość ciała Vei. Miała na sobie pajęczy szal czy też chustę, pod której osłoną rysowały się miękko kształty i płeć jej nagich ramion. Piersi miała zakryte: ajońskie kobiety nie chodziły z odsłoniętymi piersiami po ulicach, rezerwując ich nagość dla swych panów. Przeguby rąk ginęły pod złotymi bransoletkami, w zagłębieniu zaś szyi na tle delikatnej skóry pobłyskiwał niebiesko samotny klejnot.

— Jak to się trzyma?

— Co?

Nie mogąc dojrzeć klejnotu, udawała, że nieświadoma jest jego istnienia, zmuszając Szeveka, by go wskazał, a może i dotknął, sięgnąwszy ręką nad jej piersi.

Uśmiechnął się i uczynił to.

— Czy jest przyklejony?

— Ach, to. Nie, mam tam osadzony magnesik, to zaś ma pod spodem kawałeczek metalu, czy też może na odwrót. Tak czy owak, przyciągamy się wzajemnie.

— Masz magnes pod skórą? — dopytywał się z nie ukrywanym niesmakiem.

Uśmiechnęła się i zdjęła szafir, by się przekonał, że widnieje po nim jedynie mikroskopijny dołeczek srebrnej blizny.

— Pan mnie tak potępia — to odświeżające uczucie. Mam wrażenie, że czego bym nie powiedziała czy nie zrobiła, nie mogę już niżej upaść w pańskich oczach, bo już osiągnęłam w nich dno!

— Tak nie jest — zaprzeczył. Zdawał sobie sprawę, że ona prowadzi z nim grę, której reguł nie znał.

— Nie, nie; potrafię rozpoznać zgorszenie, kiedy je dostrzegę.

Które tak się na przykład objawia. — Wykrzywiła twarz grymasem odrazy; roześmiali się oboje. — Czyja naprawdę aż tak się różnię od Anarresyjek?

— O tak, naprawdę.

— Czy one wszystkie są umięśnionymi siłaczkami? Noszą trepy, mają wielkie platfusowate stopy, ubierają się w drelichy i golą raz na miesiąc?

— W ogóle się nie golą.

— W ogóle? Nigdzie? O mój Boże! Pomówmy lepiej o czym innym.

— O tobie. — Oparł się na trawiastym brzegu, tak blisko Vei, że owiały go naturalne i sztuczne wonie jej ciała. — Chciałbym się dowiedzieć, czy Urrasyjki zadowala ta wieczna podległość?

— Podległość komu?

— Mężczyźnie.

Ach to! Co każe panu sądzić, że jestem mu podległą?

— Wydaje się, że w waszym społeczeństwie wszystko jest w rękach mężczyzn. Przemysł, sztuka, zarządzanie, rząd, decyzje.

Przez całe życie nosicie nazwisko ojca i męża. Mężczyźni chodzą do szkoły, wy nie; tylko oni są nauczycielami, sędziami, tylko oni pracują w policji, zasiadają w rządzie, czyż nie? Czemu im pozwalacie sprawować nad wszystkim kontrolę? Dlaczego nie robicie tego, na co macie ochotę?

— Ależ robimy. Kobiety robią dokładnie to, na co mają ochotę.

By zaś to osiągnąć, nie muszą brudzić sobie rąk, nosić mosiężnych hełmów ani przekrzykiwać się w Dyrektoriacie.

— Cóż więc takiego robicie?

— Rządzimy mężczyznami, ma się rozumieć! I wie pan co?

Można im o tym mówić bez żadnej obawy, ponieważ oni w to nigdy nie uwierzą. Ha, ha, zabawna mała kobietka! — powiedzą, pogłaszczą po główce i wychodzą, podzwaniając medalami, całkowicie z siebie zadowoleni.

— Czy i ty jesteś z siebie zadowolona?

— Najzupełniej.

— Nie wierzę w to.

— Bo nie pasuje to do pańskich zasad. Mężczyźni zawsze tworzą sobie jakieś teorie, do których rzeczywistość musi się zawsze naginać.

— Nie, to nie sprawa teorii; nie wierzę w to, bo widzę, że nie jesteś zadowolona. Jesteś niespokojna, rozgoryczona, niebezpieczna.

— Niebezpieczna! — roześmiała się perliście. — Cóż za bajecznie cudowny komplement! I czemuż to jestem niebezpieczna, Szevek?

— Bo zdajesz sobie sprawę, że w oczach mężczyzn jesteś rzeczą — rzeczą, którą się posiada, kupuje, sprzedaje. Dlatego myślisz jedynie o przechytrzeniu właścicieli, zemszczeniu się…

Zdecydowanym ruchem zamknęła mu usta swoją drobną dłonią.

— Sza — powiedziała. — Wiem, że nie chciał pan być grubiański.

Wybaczam panu. Ale już wystarczy.

Zmarszczył się na tę hipokryzję, a także dlatego, że uświadomił sobie, iż mógł ją naprawdę zranić. Wciąż czuł dotyk jej dłoni na wargach.

— Przepraszam — wybąkał.

— Nie, nie. Jakże pan, przybysz z Księżyca, mógłby to zrozumieć? A zresztą jest pan tylko mężczyzną… Coś panu jednak powiem. Gdyby dał pan szansę jednej ze swoich „sióstr” tam na Księżycu zrzucenia buciorów, wykąpania się w olejkach, poddania się depilacji, włożenia pary pięknych sandałków, wetknięcia w pępek klejnotu i skropienia się perfumami, byłaby w siódmym niebie. A i pan byłby oczarowany! Och, byłby pan oczarowany! Ale nic z tego; wy nieszczęsne istoty z waszymi teoriami; sami bracia i siostry i żadnej uciechy!

— Masz rację! — przytaknął. — Żadnej uciechy. Nigdy. Po całych dniach kopiemy ołów w głębinach kopalń, a gdy nastaje noc, spożywszy posiłek, złożony z trzech ziarenek holum rozgotowanych w łyżce stęchłej wody, recytujemy Powiedzenia Odo, aż przychodzi pora kładzenia się do łóżek. Każdy do swego — w butach.

Nie mówił po ajońsku dostatecznie płynnie, by potok wymowy, jaki wyzwoliłby w nim ojczysty język, mógł go unieść w jedną z owych improwizowanych fantazji, których słuchaczkami — na tyle częstymi, aby się do nich przyzwyczaić — bywały jedynie Takver i Sadik; jakkolwiek jednak kulawa, jego wypowiedź zrobiła wrażenie na Vei. Vea zaniosła się swoim zmysłowym, ciepłym, szczerym śmiechem.

— Dobry Boże, to pan jest i wesołkiem! Kimże pan nie jest?

— Kupcem — odparł.

Przyglądała mu się z rozbawieniem. W jej pozie było coś aktorskiego, wystudiowanego. Ludzie zwykle nie przyglądają się sobie z bliska tak badawczo, chyba że matka dziecku, lekarz pacjentowi, kochanek kochance.

Usiadł.

— Chciałbym się jeszcze przejść.

Wyciągnęła do niego rękę, by pomógł jej wstać. Uczyniła to gestem leniwym i kuszącym, stwierdzając jednak przy tym z pełną wahania tkliwością:

— Pan jest naprawdę jak brat… Proszę mi podać rękę. Wezmę pana na spacer!

Przechadzali się alejkami rozległego ogrodu. Weszli do pałacu, przekształconego w muzeum dawnych królewskich czasów, Vea oświadczyła bowiem, że uwielbia oglądać zgromadzone tam klejnoty. Z portretów wiszących na obitych brokatem ścianach i rzeźbionych kominkach spoglądali na nich dumni lordowie i książęta. Komnaty kapały od srebra, złota i kryształów, rzadkich gatunków drewna, gobelinów i drogich kamieni. Za aksamitnymi sznurami stały straże. Czarno-szkarłatne mundury strażników dobrze pasowały do tego przepychu, złotą nicią wyszywanych kobierców, narzut z piór, twarze strażników nie harmonizowały jednak z otoczeniem: odbijało się na nich znudzenie i malowało znużenie tym bezużytecznym wystawaniem po całych dniach pośród obcych ludzi. Szevek i Vea podeszli do szklanej gabloty, w której leżała szata królowej Teaei — uszyta z wyprawionych skór buntowników, żywcem odartych ze skóry — którą przed czternastoma wiekami ta okrutna i harda kobieta przywdziewała, idąc między swój dotknięty plagami lud, by prosić Boga o odwrócenie zarazy.

— Przypomina to koźlą skórę — orzekła Vea, przyglądając się spłowiałym, nadgryzionym zębem czasu strzępom w szklanej gablocie. Podniosła wzrok na Szeveka. — Dobrze się pan czuje?

— Chyba wolałbym już stąd wyjść.

Kiedy znaleźli się w ogrodzie na pobladłą twarz Szeveka wróciły kolory, na pałacowe mury oglądał się jednak z nienawiścią.

— Dlaczego wy się tak kurczowo trzymacie swojej hańby? — zapytał.

— Ależ to tylko historia! Dzisiaj coś podobnego nie mogłoby się wydarzyć!

Zabrała go następnie na popołudniowe przedstawienie do teatru — na komedię o młodym małżeństwie i teściowych, pełną żartów na temat spółkowania, w której samo to słowo nie padło jednak ani razu. Szevek usiłował śmiać się wtedy, kiedy śmiechem wybuchała jego towarzyszka. Potem poszli do restauracji w śródmieściu — lokalu o niebywałym przepychu. Kolacja kosztowała sto jednostek. Szevek, objadłszy się już w południe, jadł niewiele, ulegając jednak namowom Vei, wypił dwa czy trzy kieliszki wina; okazało się smaczniejsze, niż się spodziewał, i zdawało się nie mieć żadnego ujemnego wpływu na sprawność jego umysłu. Zabrakło mu pieniędzy na zapłacenie rachunku za kolację, Vea nie okazała zamiaru podzielenia się z nim kosztami, ograniczając się do zasugerowania, by zapłacił czekiem, co też i uczynił. Następnie wynajętym samochodem pojechali do jej mieszkania; i tym razem pozwoliła, żeby to on zapłacił kierowcy. Czy to możliwe — zaczął się zastanawiać — aby Vea zaliczała się do owych tajemniczych istot — prostytutek? Ale prostytutki, jak wynikało z opisu Odo, były biedne, zaś Vea z pewnością nie była uboga; przygotowaniami do „jej” przyjęcia — jak mu oznajmiła — zajmowali się Jej” kucharz, „jej” pokojówka i „jej” dostawca. Mężczyźni na uniwersytecie o prostytutkach wyrażali się poza tym pogardliwie jako o istotach zepsutych, gdy tymczasem Vea, wyjąwszy jej ciągłą kokieterię, okazywała taką drażliwość na otwarte poruszanie spraw dotyczących seksu, że Szevek musiał przy niej baczniej pilnować języka, niżby to u siebie w domu czynił wobec nieśmiałego dziesięcioletniego dziecka. W rezultacie nie wiedział, kim naprawdę była.

Pokoje w jej mieszkaniu, za którego oknami migotały światła Nio, były przestronne i luksusowo urządzone, z wyłącznie białymi meblami — białe były nawet dywany. Szevekowi opatrzyły się już jednak luksusy, był poza tym okropnie śpiący. Goście mieli się zjawić dopiero za godzinę; gdy więc Vea wyszła, aby się przebrać, zdrzemnął się w głębokim białym fotelu w salonie. Obudziła go pobrzękująca czymś na stole pokojówka, w samą porę by mógł być świadkiem powrotu pani domu. Weszła ubrana w wieczorowy strój ajońskich kobiet — długą, spływającą fałdami z bioder spódnicę, z obnażonymi piersiami i ramionami. W jej pępku lśnił mały klejnot, zupełnie jak na obrazkach, które przed dwudziestoma pięcioma laty oglądał z Tirinem i Bedapem w Instytucie Okręgowym Nauk w Północoniżu, zupełnie taki sam… Wpatrywał się w nią na wpół rozbudzony, podniecony za to bynajmniej nie połowicznie.

Odpowiedziała na jego spojrzenie lekkim uśmiechem.

Usiadła obok niego na pufie, tak by móc zaglądać mu w oczy.

Zgarnąwszy swą białą spódnicę wokół kostek, powiedziała:

— A teraz proszę mi opowiedzieć, co się naprawdę zdarza między kobietami i mężczyznami na Anarres.

To było wprost niepojęte. W pokoju znajdowali się oprócz nich pokojówka i człowiek od dostawcy; Vea wiedziała, że Szevek ma partnerkę, on — że ona ma męża; nie padło między nimi ani jedno „owo na temat kopulacji. Czymże jednak, jeśli nie najjawniejszą do niej zachętą, były suknia Vei, ruchy, ton głosu?

Między kobietą a mężczyzną zdarza się tylko to, co oboje chcą, by się zdarzyło — odparł dość szorstko. — Oboje i każde z osobna.

— A zatem to prawda, że nie wyznajecie żadnej moralności? — zapytała, zgorszona i zachwycona zarazem.

— Nie rozumiem, co masz na myśli. Między zranieniem kogoś tam i tutaj nie ma żadnej różnicy.

— Chce pan powiedzieć, że trzymacie się tych samych starych reguł. Widzi pan, dla mnie moralność to jeszcze jeden przesąd, podobnie jak religia. Należy ją odrzucić.

— Ależ moje społeczeństwo — odrzekł do reszty zbity z tropu — to nic innego jak próba osiągnięcia moralności. Należy odrzucić moralizowanie, zgoda, przepisy, prawa, kary — żeby ludzie mogli poznać dobro i zło i dokonać międy nimi wyboru.

— Odrzuca pan więc wszystkie nakazy i zakazy. Tylko że, widzi pan, moim zdaniem wy, odonianie, popełniacie podstawowy błąd.

Odrzucacie księży, sędziów, prawo rozwodowe i tym podobne, a zachowujecie to, co w tym wszystkim najgorsze. Spychacie to tylko do środka, w głąb waszych sumień. Ale to wciąż w was tkwi.

Pozostajecie takimi samymi niewolnikami jak dotąd! Nie jesteście tak naprawdę wolni.

— Skąd ty to wiesz?

— Czytałam w pewnym czasopiśmie artykuł o odonizmie — odparła. — Poza tym spędziliśmy ze sobą cały dzień. Nie znam pana, ale trochę już o panu wiem. Wiem na przykład, że pan nosi w sobie królową Teaeę — nosi ją pan w tej swojej kudłatej głowie. I ona pomiata panem, stara tyranka, jak pomiatała swoimi niewolnikami.

Mówi: zrób to! — i pan robi to; nie rób tego! — i nie robi pan.

— Tutaj jest jej miejsce — zgodził się z uśmiechem. — W mojej głowie.

— Nie. Już lepiej ją trzymać w pałacu. Można się wówczas przeciwko niej zbuntować. Pan by się zbuntował! Pański prapradziadek to zrobił; zbiegł na Księżyc, żeby od niej uciec. Tylko że zabrał królową Teaeę ze sobą — i ona wciąż jest z wami!

— Być może. Nauczyła się jednak na Anarres, że jeśliby kazała mi zranić drugiego człowieka — zadałbym ranę samemu sobie.

— Wciąż ta sama odwieczna hipokryzja. Życie jest walką, w której zwyciężają najsilniejsi. Jedyną rolą cywilizacji jest maskowanie krwi i ozdabianie nienawiści pięknymi słówkami!

— Może waszej cywilizacji. Nasza niczego nie maskuje. Jest pełna prostoty. U nas królowa Teaea nosi własną skórę… Jesteśmy posłuszni tylko jednemu jedynemu prawu — prawu ludzkiej ewolucji.

— Prawo ewolucji głosi, że przeżywa najsilniejszy!

— Zgoda; zaś najsilniejszymi, w egzystencji każdego społecznego gatunku, są jednostki najwyżej zorganizowane. Mówiąc w ludzkich kategoriach: te o najwyższej etyce. Widzisz, my na Anarres nie znamy ofiar ani wrogów. Mamy tylko siebie. Wzajemne zadawanie sobie ran nie dodawałoby nam siły. Przyczyniałoby się jedynie do słabości.

— Nie dbam o zadawanie czy niezadawanie ran. Nie dbam o innych, podobnie jak inni o to nie dbają. Udają tylko. Ja nie chcę udawać. Chcę być wolna!

— Ależ Veo — zaczął czule, bo poruszyło go głęboko to jej pragnienie wolności, zadzwonił jednak dzwonek u drzwi, Vea wstała, wygładziła spódnicę i z uśmiechem na twarzy poszła witać gości.

W ciągu następnej godziny zeszło się ze trzydzieści — czterdzieści osób. Szevek był z początku rozdrażniony, znudzony i zniechęcony. Jeszcze jedno przyjęcie, na którym wszyscy stoją ze szklankami w rękach, uśmiechają się i rozmawiają głośno. Wnet jednak zaczęło robić się ciekawiej. Wszczynano dyskusje, wybuchały spory, goście siadali i pogrążali się w rozmowach; zaczęło to przypominać przyjęcia w jego ojczyźnie. Roznoszono kruche ciasteczka, kawałki mięsa i ryb, baczny kelner niestrudzenie napełniał szklanki. Szevek wypił drinka. Od miesięcy obserwował wlewających w siebie alkohol Urrasyjczyków i nie dostrzegł, aby któryś się od tego rozchorował. Trunek smakował jak lekarstwo, ktoś wyjaśnił mu jednak, że składa się głównie z gazowanej wody, a tę lubił. Był spragniony, wychylił więc szklankę do dna. Dwóch mężczyzn uparło się, żeby z nim rozmawiać o fizyce. Jeden z nich był dobrze wychowany i Szevekowi udało się odeń uwolnić, trudno mu bowiem było rozprawiać o fizyce z niefizykami. Drugi natomiast okazał się natrętem. Szevek skonstatował jednak, że irytacja, którą tamten w nim wzbudzał, niepomiernie ułatwia rozmowę. TyPek znał się na wszystkim, pewnie dlatego, że miał forsy jak lodu.

— Pańska teoria jednoczesności, tak jak ja to widzę — informował Szeveka — zaprzecza po prostu najoczywistszemu faktowi, jaki się wiąże z czasem, temu mianowicie, że czas upływa.

— No cóż, w fizyce, inaczej niż w interesach, człowiek podchodzi ostrożnie do tego, co się nazywa „faktami” — odpowiedział mu Szevek opanowanym i uprzejmym tonem, w jego spokoju było jednak coś takiego, co kazało Vei, gawędzącej nie opodal w grupce gości, odwrócić się i nadstawić ucha. — Używając terminów teorii jednoczesności, następstwa nie uważa się za zjawisko fizykalnie obiektywne, ale subiektywne.

— Proszę, żeby pan przestał straszyć Dearriego i wyjaśnił nam, co to znaczy w języku bobasków — wtrąciła Vea. Jej przenikliwość kazała Szevekowi uśmiechnąć się.

— No cóż, przywykliśmy uważać, że czas „mija”, przepływa obok nas; a jeśli to my się poruszamy, od przeszłości do przyszłości, odkrywając rzeczy wciąż nowe? Jak widzicie, przypominałoby to poniekąd czytanie książki. Książka zawiera się — cała i skończona — pomiędzy okładkami. Ale jeśli chcecie poznać tok opowieści i zrozumieć go, musicie zacząć od pierwszej strony i przewracać kolejno następne. Kosmos byłby więc taką ogromną księgą, a my maleńkimi jej czytelnikami.

— Pozostaje jednak faktem — zauważył Dearri — że doświadczamy kosmosu jako następstwa, upływu. Jakiż więc pożytek z teorii, która głosi, że na jakimś wyższym piętrze pozostaje on wiecznie jednoczesny? Rozrywka dla was, teoretyków, zapewne, bez praktycznego jednakże zastosowania — bez odniesienia do realnego życia. Chyba że implikuje to możliwość zbudowania machiny czasu! — dorzucił z jakąś krewką, fałszywą jowialnością.

— Ale przecież my nie doświadczamy kosmosu jedynie jako następstwa — zauważył Szevek. — Czy nigdy pan nie śni, panie Dearri? — Dumny był z siebie, że choć raz pamiętał, by nazwać kogoś „panem”.

— Co to ma do rzeczy?

— Wygląda na to, że czasu w ogóle doświadczamy jedynie w świadomości. Małe dziecko nie postrzega go; nie potrafi zdystansować się wobec swej przeszłości i pojąć, jak ma się ona do teraźniejszości, ani wyobrazić sobie, jak teraźniejszość może się odbić na przyszłości. Nie rozumie, że czas mija; nie pojmuje, co to takiego śmierć. Pogrążony w nieświadomości umysł dorosłego jest podobny do umysłu niemowlęcia. W snach czas nie istnieje, następstwo ulega odwróceniu, przyczyna i skutek przeplatają się ze sobą. Nie istnieje czas w micie i legendzie. O jakiej to bowiem przeszłości mówi podanie, kiedy stwierdza: Dawno, dawno temu…”? Podobnie mistyk, gdy nawiązuje na nowo więź między rozumem a nieświadomością, poczyna postrzegać wszystko jako jedność i rozumieć prawdę wiecznego powrotu.

— Właśnie, mistycy — rzekł z ożywieniem mniej śmiały z dwójki mężczyzn. — Tebores w Ósmym Tysiącleciu napisał: Umysł pogrążony w nieświadomości współistnieje z całym kosmosem.

— Ale my przecież nie jesteśmy dziećmi — zauważył Dearri — jesteśmy rozumnymi ludźmi. Czy pańska jednoczesność to coś w rodzaju mistycznego wstecznictwa?

Nastąpiła pauza, podczas której Szevek nałożył sobie ciasta, na które nie miał ochoty, i zjadł je. Już raz stracił tego dnia cierpliwość i zrobił z siebie głupca. Wystarczy.

— Może mógłby ją pan potraktować — powiedział — jako próbę przywrócenia równowagi. Widzi pan, teoria następstw pięknie tłumaczy nasze poczucie linearności czasu oraz świadectwo ewolucji.

Mieści w sobie akt stworzenia i śmierć. Lecz tu się zatrzymuje.

Zajmuje się tym wszystkim, co podlega zmianie, nie potrafi jednak wytłumaczyć, dlaczego rzeczy nie tylko zmieniają się, ale i trwają.

Mówi wyłącznie o czasie jako strzale — nigdy jako kole.

— Kole? — spytał bardziej uprzejmy z dociekliwych mężczyzn z tak wyraźnym pragnieniem zrozumienia, o co chodzi, że Szevek całkiem zapomniał o Dearrim i z entuzjazmem wdał się w wyjaśnienia, gestykulując i wymachując rękami, jakby usiłował namacalnie ukazać swemu słuchaczowi strzały, koła i drgania, o których mówił.

— Czas porusza się zarazem po kole i po linii. Planety obracają się. Jeden cykl, jeden obieg po orbicie wokół słońca stanowi rok, prawda? A dwa obiegi — dwa lata, i tak dalej; można liczyć te obroty w nieskończoność — obserwator może je liczyć. To w istocie dzięki temu systemowi odmierzamy czas — oto nasz czasomierz, nasz zegar. Ale w obrębie tego systemu, wewnątrz cyklu, gdzie tu czas? Gdzie początek, gdzie koniec? Wieczna powtarzalność to proces czasowy. Aby go postrzec jako czasowy, trzeba go porównać, odnieść do jakiegoś innego cyklicznego albo niecyklicznego procesu. To bardzo dziwne i ciekawe, nieprawdaż? Trwałe związki chemiczne składają się z cząsteczek będących w regularnym, okresowym ruchu względem siebie. W gruncie rzeczy to owe mikroskopijne, odwracalne w czasie cykle atomu zapewniają materii dostateczną trwałość, aby stała się możliwą ewolucja. Czas tworzą zsumowane maleńkie okresy bezczasu. A dalej, już na wielką skalę — kosmos: przypuszczamy, że cały wszechświat jest procesem cyklicznym, oscylacją rozszerzania się i kurczenia, bez żadnego przedtem czy potem. Jedynie w obrębie każdego z tych wielkich cykli, tu, gdzie żyjemy, jedynie tutaj czas przebiega liniowo, dokonuje się ewolucja, zachodzą zmiany. A zatem czas ma dwa aspekty. Jest strzałą, płynącą rzeką — bez czego nie byłoby zmiany, postępu, kierunku ani stworzenia. I jest kołem, bądź cyklem, poza którym jest chaos, następstwo chwil bez znaczenia, świat bez zegarów, pór roku i obietnic.

— Nie może pan wygłaszać dwóch sprzecznych twierdzeń o jednej i tej samej rzeczy — ze spokojem przemądrzalca oświadczył Dean. — Innymi słowy, jeśli jeden z tych „aspektów” jest prawdziwy, to drugi jest po prostu iluzją.

— Wielu fizyków istotnie tak twierdziło — przyznał Szevek.

— I co pan na to? — dopytywał się ten, który spragniony był wiedzy.

— No cóż, uważam, że z tej trudności wybrnąć się da bez trudu… Czy możemy odrzucić jako iluzję istnienie lub stawanie się?

Stawanie się bez istnienia jest pozbawione sensu. Istnienie bez stawania się to straszne nudziarstwo… Skoro umysł zdolny jest postrzegać czas w obu tych przejawach, prawdziwa chronozofia winna stworzyć pole, na którym dałoby się zrozumieć oba te aspekty, czy też przejawy czasu.

— Jakiż jednak pożytek z takiego „rozumienia” — nastawał Dearri — skoro nie prowadzi ono do praktycznych, technologicznych zastosowań? To nic więcej niż żonglowanie słowami, czyż nie tak?

— Stawia pan pytania jak prawdziwy spekulant — stwierdził Szevek, a nikt z zebranych nie zdawał sobie sprawy, że obrzucił Dearriego najobelżywszym wyzwiskiem ze swego słownika; Dearri kiwnął nawet lekko głową, z zadowoleniem kwitując komplement. Vea jednak wyczuła napięcie i wtrąciła się:

— Nie zrozumiałam ani słóweczka z tego, co pan teraz powiedział, ale wydaje mi się, że pojęłam to, co mówił pan o książce — że w gruncie rzeczy wszystko istnieje w tej chwili — jeśli zaś tak, czy nie moglibyśmy przepowiadać przyszłości? Skoro jest już obecna?

— Nie, nie — sprostował dość śmiało mniej śmiały z rozmówców Szeveka. — Ona nie jest obecna tak jak kanapa bądź dom — czas to nie przestrzeń, nie można go sobie obejść w koło!

Vea skwapliwie kiwnęła głową, jakby z ulgą, że została przywołana do porządku. Nieśmiały mężczyzna, najwidoczniej zachęcony przepłoszeniem kobiety z królestwa czystej myśli, zwrócił się do Dearriego i rzekł:

— Wydaje mi się, że fizyka czasu mogłaby znaleźć zastosowanie w etyce. Czy zgodziłby się pan z takim stanowiskiem, doktorze Szevek?

— W etyce? No cóż, nie wiem. Ja zajmuję się głównie matematyką. Trudno zamykać w równaniach normy etyczne.

— Dlaczego nie? — rzekł Dearri.

Szevek zignorował go.

— Jednak to prawda, chronozofia ma związek z etyką. A to dlatego, że nasze poczucie czasu warunkuje naszą zdolność do odróżniania przyczyny i skutku, środków i celu. Dziecko, na przykład — podobnie jak zwierzę — nie dostrzega różnicy między tym, co robi w danej chwili, a tym, do czego jego działanie doprowadzi. Nie potrafi złożyć wielokrążka — ani obietnicy. My to potrafimy. Dostrzegając różnicę między tym, co teraźniejsze, a tym, co nieteraźniejsze, potrafimy jedno z drugim powiązać. I tutaj wkracza etyka. Odpowiedzialność. Powiedzieć, że złe środki przyniosą dobry skutek, to tak jakby stwierdzić, że jeśli pociągnę linę na tym krążku, podniesie ona ciężar na tamtym. Złamanie obietnicy oznacza zaprzeczenie realności przeszłości; odbiera więc nadzieję na realność przyszłości. Jeśli czas i rozum są nawzajem funkcyjnie związane, jeżeli jesteśmy tworami czasu, będzie dla nas korzystniej, jeśli go poznamy i postaramy się wykorzystać najlepiej jak można. Po to, aby postępować odpowiedzialnie.

— Momencik — przerwał mu Daerri niezmiernie zadowolony z własnej przenikliwości — powiedział pan przed chwilą, że w systemie pańskiej jednoczesności nie istnieje przeszłość ani Przyszłość, jedynie coś w rodzaju wiecznej teraźniejszości. Jakże więc może pan ponosić odpowiedzialność za książkę już napisaną?

Wszystko, co może pan uczynić, to przeczytać ją. Nie ma wyboru, nie ma miejsca na swobodę działania.

— To dylemat determinizmu. Ma pan całkowitą rację, jest on trwale obecny w myśleniu w ramach jednoczesności. Ale i myślenie w duchu następstw ma swoje dylematy. To jest tak — posłużę się niemądrym, obrazowym porównaniem — rzuca pan kamieniem w drzewo; jeśli jest pan wyznawcą jednoczesności kamień już w nie uderzył, jeśli wyznawcą następstw — nigdy go nie osiągnie.

Co pan wybiera? A może woli pan rzucać kamieniami bez zastanawiania się nad tym, bez dokonywania wyboru? Ja wolę utrudniać sobie życie i wybieram oba rozwiązania.

— Ale jak, jak je pan godzi? — zapytał z przejęciem mniej śmiały z mężczyzn.

Szevek omal nie parsknął śmiechem z rozpaczy.

— Nie wiem. Pracowałem nad tym kawał czasu! Ostatecznie kamień jednak uderza w drzewo. Nie wyjaśni tego ani pojęcie czystego następstwa, ani czystej jednoczesności. Nam zaś nie chodzi o czystość, ale o złożoność, o związek między przyczyną i skutkiem, środkami i celem. Nasz model kosmosu musi być równie niewyczerpany, jak i sam kosmos. Złożoność, w której zawiera się nie tylko trwanie, ale i kreacja, nie tylko byt, ale i stawanie się, nie tylko geometria, ale i etyka. Nie odpowiedzi szukamy, a tylko sposobu postawienia pytania…

— Wszystko to pięknie, ale przemysł potrzebuje właśnie odpowiedzi — orzekł Dearri.

Szevek odwrócił się z wolna, popatrzył na niego z góry i nic nie odpowiedział.

Zapadło kłopotliwe milczenie, które z wdziękiem i beztroską przerwała Vea, wracając do swego tematu przewidywania przyszłości. Wciągnął on również pozostałych i wszyscy zaczęli opowiadać o swoich doświadczeniach z wróżbitami i jasnowidzami.

Szevek postanowił nie odzywać się więcej, bez względu na to, o co by go pytano. Czuł wielkie pragnienie; pozwolił, by kelner napełnił mu szklankę, i wypił smaczny, musujący płyn. Rozejrzał się po pokoju, w obserwacji innych ludzi szukając ucieczki od gniewu i napięcia. Ale obecni na przyjęciu, jak na Ajończyków, zachowywali się bardzo impulsywnie — krzyczeli, śmiali się głośno. przerywali jeden drugiemu. W kącie jakaś para oddawała się igraszkom miłosnym. Szevek z odrazą odwrócił od nich wzrok. Więc oni egoizują nawet w seksie? Pieszczoty i spółkowanie na oczach ludzi samotnych było to równie wulgarne jak jedzenie na oczach zgłodniałych. Zwrócił swą uwagę ku otaczającej go grupie osób.

Porzuciły już temat jasnowidztwa i zajmowały się teraz polityką.

Dyskutowano o wojnie, o tym, co zrobi teraz Thu, co A-Io, a co RRŚ.

— Dlaczego posługujecie się samymi abstrakcjami? — wtrącił naraz, zastanawiając się jednocześnie, po co się odezwał, skoro postanowił tego nie czynić. — To nie nazwy krajów, ale ludzie zabijają ludzi. Dlaczego żołnierze idą na wojnę? Dlaczego idą i zabijają ludzi, których w ogóle nie znają?

— Ależ od tego właśnie są! — wykrzyknęła drobna, ładna kobieta z opalem w pępku.

Paru mężczyzn zaczęło wykładać Szevekowi zasadę narodowej suwerenności. Wtrąciła się Vea:

— Ależ pozwólcie mu się wypowiedzieć. Jak pan rozwiązałby tę sytuację, Szevek?

— Rozwiązanie widać gołym okiem.

— Gdzie?

— Anarres!

— Przecież to, co wy robicie na Księżycu, nie rozwiąże naszych lokalnych problemów.

— Problem człowieka jest wszędzie taki sam. Przetrwanie. Gatunku, grupy, jednostki.

— Samoobrona narodowa…! — ktoś krzyknął.

Spierali się i on się spierał. Wiedział, co chce powiedzieć i że to musi każdemu trafić do przekonania, bo jest prawdziwe i jasne, ale jakoś nie umiał się wysłowić. Wszyscy się przekrzykiwali. Drobna, ładna kobieta poklepała szerokie oparcie fotela, w którym siedziała, i on przysiadł na nim. Jej ogolona jedwabista główka wyjrzała spod jego ramienia.

— Hej, panie księżycowy! — zawołała kobieta.

Wróciła Vea, która na chwilę przyłączyła się do innej grupki. Jej płonęła, oczy sprawiały wrażenie ogromnych i rozmytych.

Szevekowi wydało się, że dostrzegł w salonie Pae, tyle tam jednak ¦tyło twarzy. Wszystko odbywało się zrywami, przedzielonymi momentami pustki, zupełnie jakby mu pozwolono obserwować zza kulis funkcjonowanie cyklicznego kosmosu ze starej hipotezy Gvarab.

— Zasada legalnej władzy musi zostać utrzymana, inaczej obsuniemy się w najczystszą anarchię! — grzmiał z groźną miną jakiś gruby mężczyzna. Na co Szevek:

— Tak, tak, obsuńcie się! My cieszymy się anarchią już od stu pięćdziesięciu lat.

Palce stóp małej ślicznotki, obutych w srebrne sandałki, wysunęły się spod jej spódnicy, naszywanej setkami drobnych pereł.

— Proszę opowiedzieć nam coś o Anarres — poprosiła Vea. — Jak tam naprawdę jest? Czy istotnie tak cudownie?

Siedział na poręczy fotela, a ona przysiadła na pufie u jego kolan, prosta i gibka, jej miękkie piersi spoglądały na niego ślepymi oczami, na pewnej siebie zarumienionej twarzy malował się uśmiech. Myśli Szeveka okryła jakaś ciemność i zaćmiła wszystko. Zaschło mu w gardle. Wychylił szklankę, którą przed chwilą napełnił mu kelner.

— Nie wiem — odrzekł; język miał zdrętwiały. — Nie. Nie jest tak cudownie. To brzydki świat. Nie taki jak ten. Anarres to nic tylko kurz i spieczone wzgórza. Wszystko tam jest jałowe, suche. I ludzie niepiękni. Mają wielkie dłonie i stopy, takie jak ja i ten kelner.

Ale nie mają opasłych brzuchów. Bardzo się brudzą i kąpią się wspólnie, czego nikt tutaj nie robi. Miasta są bardzo małe i nudne, ponure. Żadnych pałaców. Życie jest monotonną, ciężką harówką.

Nie zawsze można mieć to, czego by się chciało, lub nawet czego się potrzebuje, bo nie dla wszystkich starcza. Wy, Urrasyjczycy, macie wszystkiego pod dostatkiem. Pod dostatkiem powietrza, deszczu, trawy, oceanów, pod dostatkiem pożywienia, muzyki, budynków, fabryk, maszyn, książek, ubrań i historii. Jesteście bogaci, zaznajecie dostatku. My jesteśmy biedni, cierpimy niedostatek.

Wy macie dużo, my nie mamy nic. Tutaj wszystko jest piękne.

Z wyjątkiem twarzy. Na Anarres nic nie jest piękne, nic oprócz twarzy. Twarzy innych ludzi, mężczyzn i kobiet. Nie mamy nic prócz tego, nic prócz samych siebie. Tu dostrzega się klejnoty — tam oczy. A w oczach przepych — przepych ludzkiego ducha. Bo u nas mężczyźni i kobiety są wolni, nie mając nic, cieszą się wolnością. A wy, posiadacze, opętani jesteście posiadaniem. Jesteście wszyscy więźniami. Każdy sam, osobno, z majdanem swej własności. Żyjecie w więzieniu i umieracie w więzieniu. To wszystko, co dostrzegam w waszych oczach — mur, mur!

Wszystkie spojrzenia były zwrócone na niego.

Wciąż słyszał brzmiący w ciszy swój podniesiony głos, piekły go uszy. Jego myśli znowu ogarnęła ciemność i pustka.

— Kręci mi się w głowie — powiedział i wstał.

Vea ujęła go pod ramię.

— Proszę tędy — powiedziała, śmiejąc się cichym, tłumionym śmiechem.

Poszedł za nią, lawirującą wśród gości. Czuł, że twarz mu zbladła, zawroty nie ustępowały; miał nadzieję, że gospodyni prowadzi go do łazienki albo do okna, by mógł zaczerpnąć świeżego powietrza. Pokój, do którego weszli, był przestronny, oświetlony wpadającym z zewnątrz przyćmionym światłem. Pod jedną ścianą stało wysokie białe łoże; połowę innej zajmowało lustro. W powietrzu unosił się duszny, słodki zapach kotar, pościeli i perfum, jakich używała Vea.

— Masz już dosyć — oświadczyła, z tym samym tłumionym śmieszkiem, stając przed nim i w półmroku zaglądając mu w twarz. — Naprawdę dosyć, jesteś niemożliwy, cudowny! — Położyła mu ręce na ramionach. — Ależ mieli baranie miny! Muszę cię za to pocałować! — To powiedziawszy, uniosła się na palcach, ofiarowując mu usta, białą szyję i obnażone piersi.

Objął ją i — odchylając do tyłu jej głowę — całował wargi, a potem szyję i piersi. Zrazu poddawała mu się, jakby była pozbawiona kości, potem zaczęła się delikatnie wyrywać, śmiejąc się, napierając nań lekko i szepcząc:

— Och, nie, nie, zachowuj się przyzwoicie. Daj spokój, musimy już wracać do gości. Nie, Szevek, opanuj się, nic z tego nie będzie!

Nie zwracał na jej słowa uwagi. Pociągnął ją w stronę łóżka; nie opierała się, nie przestawała jednak protestować. Jedną ręką zaczął manipulować przy skomplikowanym stroju, który nosił, aż zdołał rozpiąć spodnie; potem przyszła kolej na ubranie Vei, nie mógł rozluźnić nisko opasującego jej talię obcisłego paska spódnicy.

— Przestań — wyszeptała. — No już, Szevek, posłuchaj, teraz nic z tego nie będzie. Nie zabezpieczyłam się, gdybym zaszła, dopiero bym miała, mąż wraca za dwa tygodnie! No, puśćże mnie już.

Nie był jednak w stanie spełnić jej prośby; przyciskał twarz do jej miękkiego, spoconego, pachnącego ciała.

— Nie pognieć mi sukni, na miłość boską, spostrzegą się. Miejże cierpliwość, miejże cierpliwość, jakoś to urządzimy, umówimy się gdzieś na spotkanie, widzisz, ja muszę dbać o reputację, nie ufam pokojówce, poczekaj trochę, nie teraz. Nie teraz! Nie teraz!

Na koniec, wystraszona jego ślepą natarczywością i siłą, pchnęła go oburącz w pierś. Cofnął się o krok, zmieszany jej podniesionym nagle tonem, przestrachem i sprzeciwem; nie mógł się już jednak powstrzymać, jej opór tym bardziej go podniecił. Przyciągnął ją do siebie, jego nasienie trysnęło na biały jedwab jej sukni.

— Puść mnie! Puść mnie! — powtarzała podniesionym szeptem.

Puścił ją. Stał oszołomiony. Manipulował przy spodniach, próbując je zapiąć.

— Przepraszam… myślałem, że… że ty chcesz…

— Na miłość boską! — wykrzyknęła, oddalając od ciała fałdy spódnicy i przyglądając się im w przyćmionym świetle. — No i proszę! Muszę się teraz przebierać.

Szevek stał z opuszczonymi ramionami i otwartymi ustami, dysząc z wysiłkiem; nagle odwrócił się i wypadł z mrocznego pokoju. Znalazłszy się w rzęsiście oświetlonym salonie, począł się przedzierać przez tłum gości, potknął się o czyjąś nogę, walczył z przeszkodami w postaci ciał, ubrań, klejnotów, piersi, oczu, płomieni świec i mebli. Wpadł na stół, na którym stała srebrna patera, na niej zaś — ułożone w koncentryczne kręgi na podobieństwo ogromnego bladego kwiatu — leżały nadziewane mięsem, kremem i ziołami ciastka. Chwyciwszy ustami powietrze, zgiął się w pół i zwymiotował na paterę.

— Odwiozę go do domu — zaproponował Pae.

— Niech pan to zrobi, na miłość boską! — zawołała Vea. — Pan go szukał, Saio?

— No cóż, trochę. Na szczęście Demaere zatelefonował do pani.

— Całe szczęście, żeście po niego przyjechali.

— Nie przysporzy już nam kłopotu. Zemdlał w holu. Czy mógłbym przed odjazdem skorzystać z pani telefonu?

— Proszę pozdrowić ode mnie Szefa — rzuciła z przekąsem.

Oiie, który przybył do mieszkania siostry razem z Pae, razem też z nim odjechał. Siedzieli na środkowej kanapie wielkiej rządowej limuzyny, którą Pae miał zawsze na wezwanie — tej samej, którą minionego lata przywieziono Szeveka z kosmodromu. Szevek leżał teraz na tylnym siedzeniu, tak jak go tam wrzucili, i spał jak zabity.

— Czy on przez cały dzień był z twoją siostrą, Demaere?

— Co najmniej od południa.

— Dzięki Bogu!

— Czemu tak dbacie o to, żeby nie zabłąkał się do slumsów?

Toż każdy odonianin jest już i tak przeświadczony, że jesteśmy zgrają wyzyskiwanych niewolników na pensji, więc co za różnica, jeśli zobaczy coś, co go w tym przekonaniu utwierdzi?

— Nie dbam o to, co on zobaczy. Nie chcemy, by jego widziano. Nie czytałeś brukowców? Albo ulotek, które w zeszłym tygodniu krążyły po Starym Mieście, zapowiadających przybycie „Zwiastuna”? Tego z mitu, który przychodzi przed nowym millennium. „Obcy, wyrzutek, wygnaniec, przynoszący w pustych rękach nadchodzący czas”. Cytują to. Motłoch wpadł w jeden z tych swoich pieprzonych apokaliptycznych nastrojów. Wypatruje przewodnika. Katalizatora. Przebąkuje o strajku generalnym. Nigdy się niczego nie nauczą. Mimo to trzeba im dać nauczkę. Wyślemy to przeklęte buntownicze bydło na wojnę z Thu, to jedyny pożytek, jaki możemy z nich mieć.

Żaden z mężczyzn nie odezwał się już podczas jazdy.

Nocny stróż w Domu Starszych Wykładowców pomógł im zataszczyć Szeveka do pokoju. Położyli go na łóżku. Z miejsca zaczął chrapać.

Oiie został przy nim chwilę, ściągnął mu buty i okrył go kocem.

Oddech pijanego cuchnął; Oiie cofnął się od łóżka, strach przed Szevekiem i miłość, którą do niego czuł, ścierały się ze sobą.

Zmarszczył się i burknął:

— Śmierdzący dureń.

Zgasił światło i wyszedł do drugiego pokoju. Pae stał przy biurku i przeglądał papiery Szeveka.

— Zostaw to — mruknął Oiie, na jego twarzy odbiła się jeszcze silniejsza odraza. — Chodźmy już. Jest druga nad ranem. Padam z nóg.

— Czym ten gnojek się zajmował, Demaere? Tutaj wciąż nic nie ma, absolutnie nic. Czyżby to był kuty na cztery nogi oszust?

Czyżbyśmy zostali nabici w butelkę przez zasranego naiwnego wieśniaka z Utopii? Gdzie ta jego teoria? Co z naszymi przeskokowymi podróżami kosmicznymi? Co z naszą przewagą nad Hainami? Od dziewięciu czy dziesięciu miesięcy karmimy skurczybyka i nic z tego nie mamy!

Wsunął jednak do kieszeni jedną z kartek, nim ruszył za Oiiem do drzwi.

Загрузка...