Rozdział drugi Anarres

W kwadratowym oknie w białej ścianie lśni czyste, puste niebo.

Na niebie świeci słońce.

W pokoju jest jedenaścioro dzieci, w większości umieszczonych (po dwoje i troje) w dużych, wyściełanych kojcach i zapadających — wśród wiercenia się i gaworzenia — w sen. Dwóch najstarszych chłopców bawi się na podłodze: ruchliwy grubasek rozbiera układankę, a drugi — guzowaty brzdąc — siedzi w żółtym kwadracie padającego z okna światła i z poważnym, gapiowatym wyrazem twarzy wpatruje się w promień słońca. W przedpokoju jednooka, siwowłosa matrona rozmawia z wysokim, smutnym, trzydziestoletnim mężczyzną.

— Jego matka dostała przydział do Abbenay — mówi mężczyzna. — Chce, by on tu został.

— Zatrzymujemy go więc w żłobku na stałe, tak, Palat?

— Tak. Ja wracam do noclegowni.

— Nie martw się o niego, on nas tu wszystkich zna! A Kompoprac z pewnością wyśle cię niedługo tam, dokąd i Rulag, prawda?

Skoro jesteście partnerami i oboje inżynierami.

— Tak, ale ona jest… Widzisz, o nią wystąpił Centralny Instytut Inżynierii. Ja nie jestem aż tak dobry. Rulag ma ważne zadanie do spełnienia.

Kobieta skinęła głową i westchnęła.

— Mimo to… — zaczęła z przekonaniem, po czym umilkła.

Ojciec przyglądał się guzowatemu chłopczykowi, który — zajęty obserwowaniem światła — nie zauważył jego obecności w przedpokoju. Tymczasem grubasek ruszył żwawo w stronę chłopczyka, choć — z powodu mokrych i opadających pieluch — poruszał się krokiem osobliwym, jakby w kuckach. Zbliżył się z nudów (lub w celach towarzyskich), znalazłszy się wszelako w słonecznym kwadracie, odkrył, że tam ciepło. Usiadł więc ciężko obok zagapionego kolegi, spychając go w cień.

Niemy zachwyt guzowatego malca w jednej chwili zmienił się we wściekłość. Odepchnął intruza i krzyknął z gniewną miną:

— Uciekaj stąd!

Podbiegła przedszkolanka. Podniosła grubaska.

— Nie wolno popychać innych, Szev.

Chłopczyk wstał. Na jego twarzyczce płonęło słońce i złość.

Pieluchy osunęły się.

— Moje! — zawołał wysokim, dźwięcznym głosikiem. — Moje śłonećko!

— Ono nie jest twoje — wyjaśniła jednooka kobieta z wyrozumiałością całkowitego przekonania. — Nic nie jest twoje. Słoneczko jest po to, żeby z niego korzystano. Należy się nim dzielić. Jeśli nie będziesz się nim dzielił, nie będziesz mógł z niego korzystać.

Podniosła rozeźlonego malca w łagodnych, stanowczych rękach i posadziła go poza słonecznym kwadratem.

Grubasek siedział i przypatrywał się chłopcu obojętnie. Guzowaty chłopczyk zatrząsł się cały.

— Moje śłonećko! — krzyknął i wybuchnął płaczem.

Ojciec wziął go na ręce i przytulił.

— No, już dobrze, Szev — uspokajał go. — Przecież wiesz, że nie można mieć niczego na własność. Co się z tobą dzieje?

Głos mu się łamał i drżał, jakby i jemu zbierało się na płacz.

Chłopczyk — szczupły, długi i lekki jak piórko — zanosił się w jego ramionach od płaczu.

— Niektórzy nie umieją brać życia takim, jakim ono jest — stwierdziła jednooka kobieta, przyglądając się im ze współczuciem.

— Wezmę go teraz ze sobą. Rozumiesz, jego matka dziś wyjeżdża.

— Oczywiście. Mam nadzieję, że niedługo dostaniecie wspólny przydział — powiedziała kobieta z melancholijnym wyrazem twarzy, mrużąc zdrowe oko i zarzucając sobie grubaska na biodro niczym worek ziarna. — Szev, do widzenia, skarbie. Jutro pobawimy SK w ciężarówkę i kierowcę, chcesz?

Malec nie wybaczył jej jeszcze. Obejmował ojca za szyję i szlochał, kryjąc twarz w ciemności po utraconym słońcu.

Orkiestrze potrzebne były tego ranka do próby wszystkie ławki; w dużej sali ośrodka kształceniowego wycinała hołubce sekcja taneczna, więc dzieci odbywające ćwiczenia w mówieniu i słuchaniu zasiadły kręgiem na podłodze z piankowca w warsztacie.

Zgłosił się pierwszy ochotnik — tykowaty ośmiolatek o szczupłych dłoniach i wielkich stopach. Stał bardzo prosto (jak to dzieci zdrowe); jego twarz, pokryta delikatnym meszkiem, była zrazu blada, potem — kiedy czekał, aż koledzy się uciszą — oblała się rumieńcem.

— No, proszę, Szevek — zachęcił prowadzący zajęcia.

— Ja chciałbym się podzielić pewną myślą.

— Głośniej — przerwał mu nauczyciel, mocno zbudowany dwudziestoparolatek.

Chłopiec uśmiechnął się nieśmiało.

— Otóż, widzicie, przyszło mi do głowy… Powiedzmy, że rzucacie w coś kamieniem. Na przykład w drzewo. Rzucacie, kamień leci w powietrzu i uderza w drzewo. Zgadza się? Tylko że w rzeczywistości on nie może w nie uderzyć, ponieważ… Czy mogę prosić o tabliczkę? Spójrzcie, stąd rzucacie kamieniem, a tu stoi drzewo — rysował na tabliczce — powiedzmy, że to jest drzewo, a to kamień, tu, w połowie drogi. — Dzieci zachichotały, rozbawione jego przedstawieniem drzewa holum, on sam uśmiechnął się. — Żeby dolecieć od was do drzewa, kamień musi przebyć połowę drogi, jaka was od niego dzieli, prawda? Potem połowę następnego odcinka między tą połową a drzewem. A potem połowę tej następnej połowy między tą drugą połową a drzewem. Choćby nie wiem jak daleko doleciał, zawsze da się wskazać takie miejsce (tyle że w istocie tu chodzi o czas), które znajduje się w połowie drogi między jego ostatnim położeniem a drzewem…

— Czy to jest waszym zdaniem ciekawe? — przerwał mu prowadzący zajęcia, zwracając się do reszty dzieci.

— Czemu on nie może dolecieć do tego drzewa? — zapytała dziesięcioletnia dziewczynka.

— Bo zawsze pozostanie mu do przebycia połowa drogi, jaka go od niego dzieli — wyjaśnił Szevek — a następnie połowa tej połowy i połowa następnej połowy i tak dalej, rozumiesz?

— Może po prostu źle wycelowałeś — powiedział prowadzący zajęcia z wymuszonym uśmiechem.

— Nie ma znaczenia, jak się wyceluje. Kamień nie może dolecieć do drzewa.

— Kto ci podsunął tę myśl?

— Nikt. Wydaje mi się, że ją zobaczyłem. Chyba rozumiem, dlaczego kamień w rzeczywistości…

— Wystarczy.

Niektóre dzieci, które przedtem rozmawiały, teraz umilkły, jakby naraz zaniemówiły. Chłopiec stał z tabliczką w ręku w zapadłej nagle ciszy. Wyglądał na wystraszonego, twarz mu się skrzywiła.

— Mowa jest dzieleniem się — sztuką kooperatywną. Ty się nie dzielisz, ty egoizujesz.

Z holu dobiegała prosta, skoczna melodia orkiestry.

— Nie odkryłeś tego samodzielnie. Czytałem już coś podobnego w jakiejś książce.

Chłopiec łypnął na nauczyciela.

— W jakiej książce? Czy ona tu jest?

Prowadzący zajęcia wstał. Był od Szeveka niemal dwa razy wyższy i trzy razy cięższy, jego twarz zdradzała głęboką niechęć do ucznia; w jego postawie nie było jednak groźby użycia fizycznej przemocy, jedynie chęć podbudowania autorytetu, nadwerężonego przez pełną irytacji odpowiedź, której udzielił na dziwaczne pytanie chłopca:

— Nie! I przestań mi tu egoizować! — Wrócił do melodyjnego, pedantycznego tonu: — Takie wypowiedzi stoją doprawdy w bezpośredniej sprzeczności z celami, które przyświecają nam w grupie mówienia i słuchania. Mowa jest funkcją dwukierunkową.

Szevek, w przeciwieństwie do większości z was, jeszcze nie dorósł do zrozumienia tej prawdy, toteż jego obecność w grupie stanowi zawadę. Ty sam to chyba czujesz, co, Szevek? Sugerowałbym, żebyś znalazł sobie grupę odpowiednią do twego poziomu.

Nikt więcej się nie odezwał. Cisza i hałaśliwa, prosta melodia towarzyszyły chłopcu, gdy zwracał tabliczkę i występował z kręgu. Wyszedł na korytarz i zatrzymał się. Grupa, którą opuści’, przystąpiła — pod nadzorem nauczyciela — do grupowego opowiadania, które uczniowie snuli na zmianę. Przysłuchiwał się stłumionym głosom i przyspieszonemu wciąż biciu swojego serca. Dzwoniło mu w uszach — nie był to hałas orkiestry, ale dźwięk, jaki się Pojawia, kiedy człowiek powstrzymuje płacz; już kilka razy w życiu słyszał to dzwonienie. Nie lubił się w nie wsłuchiwać, nie miał też ochoty rozważać zagadnienia kamienia i drzewa, skupił więc uwagę na Kwadracie. Kwadrat składał się z liczb, a te były zawsze chłodne i niewzruszone. Kiedy zdarzyło mu się popełnić jakiś błąd, do nich się zwracał, bo one były wolne od błędu. Wyobraził sobie Kwadrat — wzór w przestrzeni, podobny wzorom, jakie muzyka rysuje w czasie — ułożony z pierwszych dziewięciu liczb całkowitych, z piątką pośrodku. Jakkolwiek by dodawać ich rzędy, otrzymywało się zawsze ten sam wynik, znosiły się wszelkie nierówności; przyjemnie było na to patrzeć. Gdyby się tak udało zebrać grupę osób lubiących rozmawiać o podobnych sprawach; ale do tego rodzaju rozważań skłonnych było jedynie kilku starszych chłopców i parę dziewcząt, a oni byli zajęci. Co to za książka, o której mówił prowadzący zajęcia? Czy to księga liczb? Czy pokazałaby, w jaki sposób kamień dolatuje do drzewa? Głupi był, że opowiedział ten żart o kamieniu i drzewie, nikt nawet nie spostrzegł, że to dowcip, nauczyciel miał rację. Bolała go głowa. Spoglądał w głąb siebie, na niewzruszone wzory.

Gdyby jakąś książkę napisać w całości przy pomocy liczb, byłaby to książka prawdziwa. Książka sprawiedliwa. Nic, co wyraża się w słowach, nie pozostaje dokładnie tym samym. Rzeczy ujęte w słowa deformują się i mieszają ze sobą, zamiast stać prosto i pasować do siebie. Ale pod słowami, w centrum — jak w środku Kwadratu — wszystko się sumuje. Wszystko może podlegać zmianie, ale nic nie zostanie zgubione. Jeśli widziało się liczby, można to było zauważyć, dostrzec równowagę, wzór. Zobaczyć podwaliny świata. Były solidne.

Nauczył się czekać. Był w tym dobry, był prawdziwym znawcą.

Najpierw nabywał tej umiejętności, czekając na powrót matki, Rulag, choć było to już tak dawno temu, że zdążył o tym zapomnieć; doskonalił sztukę czekania, czekając na swoją kolej, czekając, żeby się podzielić, żeby się z nim podzielono. Gdy miał osiem lat, pytał: dlaczego, jak, a co, jeśli, lecz rzadko pytał: kiedy.

Czekał na powrót ojca, z którym miał się przenieść do domicylu. Długo się przeciągało to czekanie: sześć dekad. Palat przyjął okresową posadę konserwatora maszyn w Fabryce Uzdatniania Wody w Bębnej Górze, a potem miał zamiar spędzić dekadę na plaży w Malennin, popływać trochę, odpocząć i pospółkować z kobietą o imieniu Pipar. Wytłumaczył się synowi z tych zamiarów. Szevek miał do niego zaufanie, a Palat na to zaufanie zasługiwał. Pod koniec tych sześćdziesięciu dni przyjechał do domu dziecka w Równinnem — wysoki, chudy mężczyzna o jeszcze smutniejszym niż zwykle wyglądzie. Kopulacja nie była tym, czego naprawdę pragnął. Tym czymś była Rulag. Na widok syna uśmiechnął się, a na jego czoło wystąpiły zmarszczki bólu.

Lubili ze sobą przebywać.

— Palat, czy widziałeś kiedyś książkę z samymi liczbami?

— Masz na myśli matematykę?

— Tak przypuszczam.

— Taką jak ta?

Z kieszeni płaszcza wyjął książkę — małą, przeznaczoną do noszenia w kieszeni, oprawioną na zielono (jak większość książek), z wytłoczonym na okładce Kołem Życia. Była gęsto zadrukowana, drobną czcionką, z wąskimi marginesami, papier był bowiem substancją, dla wytworzenia której trzeba było dużo drzew holum i ludzkiej pracy — jak to zawsze podkreślał magazynier w ośrodku kształceniowym, gdy się podarło kartkę i przychodziło po nową.

Palat otworzył książkę. Dwukolumnową stronę wypełniały kolumny liczb. Miał je oto przed oczami — takie, jakie sobie wyobraził.

Brał do ręki przymierze sprawiedliwości wiecznej. „Tablice logarytmiczne, podstawy 10 i 12” — głosił tytuł nad Kołem Życia na okładce.

Jakiś czas studiował pierwszą stronę.

— Do czego to służy? — zapytał, owe wzory przedstawiono tam bowiem najwyraźniej nie dla samego tylko ich piękna.

Siedząc obok niego na twardej ławce w zimnej, marnie oświetlonej świetlicy domicylu, inżynier zaczął objaśniać synowi logarytmy. Dwaj starcy grali w drugim końcu pomieszczenia w pchełki, wybuchając co chwila rechotliwym śmiechem. Weszła para nastolatków; zapytali o wolną pojedynkę i szybko się do niej udali.

O metalowy dach parterowego domicylu zabębnił deszcz i wnet ustał. Nigdy nie padał długo. Palat wyjął suwak logarytmiczny i objaśnił Szevekowi jego działanie; Szevek w zamian pokazał mu Kwadrat i wytłumaczył zasadę jego ułożenia. Zrobiło się bardzo Późno, nim zdali sobie sprawę, która jest godzina. Puścili się biegiem przez cudownie pachnącą deszczem, błotnistą ciemność do domu chłopca. Dostali burę od stróża; dusząc się ze śmiechu, cmoknęli się na pożegnanie, po czym Szevek pobiegł do okna w zbiorowej sypialni, z którego mógł widzieć, jak Palat odchodzi jedyną ulicą w Równinnem, tonącą w wilgotnej, naelektryzowanej ciemności.

Położył się do łóżka z ubłoconymi nogami i zaraz zasnął. Przyśniło mu się, że idzie drogą przez nagie pole — Daleko w przodzie widniała jakaś linia, przecinająca drogę. Zbliżywszy się do niej, stwierdził, że to mur. Przecinał nagą równinę od horyzontu po horyzont — solidny, mroczny i niezwykle wysoki. Droga dobiegała do niego i kończyła się.

Musiał iść dalej, ale nie mógł. Mur go zatrzymał. Wzbierał w nim bolesny, gniewny strach. Musi iść dalej albo już nigdy nie wróci do domu. Ale przed nim stał mur. Przejścia nie było.

Uderzył pięściami w gładką powierzchnię, krzyknął. Jego ochrypły krzyk przypominał krakanie. Skulił się, przerażony tym dźwiękiem, a wtedy jakiś głos powiedział: „Spójrz”. Był to głos ojca. Odniósł wrażenie, że była tam i jego matka, Rulag, choć nie widział jej (nie pamiętał jej twarzy). Wydawało mu się, że ona i Palat stoją w ciemności pod murem na czworakach, zwaliści i ukształtowani odmiennie od istot ludzkich. Wskazywali mu coś, co leżało na ziemi, w jałowym pyle, na którym nic nie rosło. Leżał tam kamień, ciemny jak sam mur; na jego powierzchni (a może w jego wnętrzu) widniała jakaś cyfra; pomyślał zrazu, że to piątka, potem wziął ją za jedynkę, wreszcie zrozumiał, jaka to liczba — była to liczba prymarna, która jest zarazem jednością i wielością.

„Oto kamień węgielny” — odezwał się czyjś znajomy, ukochany głos; Szeveka przejęła radość. W mroku cienia nie wznosił się już mur; zrozumiał, że wrócił — był w domu.

Później nie był w stanie przypomnieć sobie szczegółów tego snu, owego jednak uczucia przepełniającej go radości nie zapomniał. Nigdy niczego podobnego nie doświadczył. Był tak pewien istnienia tej radości — niczym pojedynczego błysku palącego się stale światła — że nigdy, mimo że doznał jej we śnie, nie uważał jej za nierzeczywistą. Jakkolwiek istniała naprawdę, nie mógł jej odzyskać, ani tęskniąc za nią, ani próbując ją wysiłkiem woli poczuć.

Mógł sobie o niej tylko przypominać — po przebudzeniu. Gdy zaś nawiedzały go ponownie sny o murze (co niekiedy się zdarzało), były to sny posępne i przepełnione poczuciem bezradności.

Ideę „więzienia” zaczerpnęli z epizodów Żywota Odo — lektury obowiązkowej dla wszystkich, którzy obrali sobie za przedmiot historię. W książce tej natykali się na wiele miejsc niejasnych, a w Rowninnem nie było nikogo, kto by na tyle znał historię, żeby je im objaśnić; nim jednak dotarli do lat spędzonych przez Odo w twierdzy w Drio, pojęcie „więzienia” wyjaśniło się samo. Wędrowny nauczyciel historii, który podówczas zawitał w mieście, objaśnił im to zagadnienie obszerniej — acz z niechęcią, jakiej zwykle doświadcza przyzwoity człowiek, zmuszony tłumaczyć dzieciom rzeczy nieprzyzwoite. Istotnie — przyznał — więzienie było miejscem, do którego państwo wsadzało ludzi, którzy złamali jego prawa. Więc czemu stamtąd po prostu nie wychodzili? Nie mogli, drzwi były zamknięte. Jak to zamknięte? No, jak drzwi jadącej ciężarówki, żebyście nie wypadli, głuptasy! I co oni robili, siedząc tyle czasu w jednym pomieszczeniu? Nic. Nie mieli tam nic do roboty. Oglądaliście obrazki przedstawiające Odo w celi więziennej w Drio, prawda? Wizerunek cierpliwej buntowniczki — pochylona siwa głowa, zaciśnięte dłonie — nieruchomej w gęstniejącym mroku. Czasem więźniów skazywano na roboty. Skazywano? Hm, to znaczy, że sędzia — osoba upoważniona przez prawo — nakazywał im wykonywanie jakiejś fizycznej pracy. Nakazywał? A jeśli nie chcieli jej wykonywać? Hm, byli do tego zmuszani; jeśli nie pracowali, byli bici. — Dreszcz zgrozy przebiegł dziecięcych słuchaczy, jedenaste — i dwunastolatków; żaden nie został nigdy uderzony ani nie był świadkiem, jak kogoś uderzono (chyba że w nagłym porywie gniewu).

Tirin zadał pytanie, które cisnęło się na usta wszystkim:

— Chcesz powiedzieć, że kilku biło jednego?

— Tak.

— Dlaczego ich nie powstrzymywano?

— Strażnicy mieli broń. Więźniowie nie — odparł nauczyciel.

Wyrzucił to z siebie ze złością, jak człowiek zmuszony do powiedzenia czegoś ohydnego i faktem tym zakłopotany.

Zwykły powab perwersji zbliżył do siebie Tirina, Szeveka i trzech innych chłopców. Dziewczęta ze swojego grona wykluczyli — nie potrafiliby wyjaśnić dlaczego. Tirin wynalazł idealne więzienie — pod zachodnim skrzydłem ośrodka kształceniowego.

Był to załom w fundamentach, na tyle przestronny, by móc pomieścić jedną siedzącą bądź leżącą osobę, ograniczony z boków trzema betonowymi ścianami, a od góry stropem; ponieważ fundamenty stanowiły część betonowej formy, podłoga owej wnęki była spojona ze ścianami, ciężka zaś płyta oblicówki z piankowca szczelnie ją zamykała. Drzwi owe powinny być jednak zawarte.

Stwierdzili doświadczalnie, że dwie podpory, zaklinowane o licową ścianę, unieruchamiały płytę z zatrważającą skutecznością.

Nikt, kogo by tam zamknięto, nie zdołałby otworzyć tych drzwi.

— A światło?

— Nie będzie światła — zawyrokował Tirin. Mówił o podobnych sprawach tonem znawcy, gdyż jego wyobraźnia pozwalała mu dotrzeć do ich istoty. Wykorzystywał w tym celu wszystkie znane sobie fakty, ale to nie fakty natchnęły go tą pewnością siebie. — W twierdzy w Drio trzymano więźniów w ciemnościach. Przez całe lata.

— Musi być choć dostęp powietrza — zauważył Szevek. — Te drzwi są szczelne jak drzwi komory próżniowej. Musimy w nich zrobić otwór.

— Przewiercenie się przez piankowiec zajęłoby nam godziny.

A zresztą kto wytrzyma w tym pudle tyle, żeby mu aż zabrakło powietrza!

Chór ochotników i pretendentów.

Tirin obrzucił ich drwiącym spojrzeniem.

— Powariowaliście wszyscy. Kto by się dobrowolnie dawał zamykać w czymś takim? Po co?

Zadowalał go sam pomysł — zresztą jego własny — zbudowania więzienia; nie podejrzewał nawet, że niektórym wyobraźnia nie wystarcza: muszą wejść do celi, spróbować otworzyć zamknięte na głucho drzwi.

— Chcę się przekonać, jak to jest — oświadczył Kadagv, zuchwały, poważny dwunastolatek o rozrośniętej piersi.

— Puknij się w głowę! — zaśmiał się kpiąco Tirin, lecz pozostali chłopcy poparli Kadagva.

Szevek przyniósł z warsztatu świder i wywiercili w „drzwiach” dwucentymetrowy otwór na wysokości nosa. Trwało to — zgodnie z przewidywaniami Tirina — blisko godzinę.

— Jak długo chcesz tam siedzieć, Kad? Godzinkę?

— Słuchajcie — rzekł Kadagv — skoro mam być więźniem, nie mogę sam o tym decydować. Nie jestem wolny. Wy musicie postanowić, kiedy mnie wypuścić.

— Co racja, to racja — przyznał Szevek, wytrącony tą logiką z równowagi.

— Nie możesz tam siedzieć tak długo, Kad, ja też chcę mieć swoją kolej! — zaprotestował najmłodszy z chłopców, Gibesz.

Więzień nie raczył mu nawet odpowiedzieć. Wszedł do celi.

Podniesiono drzwi, osadzono je z łoskotem i zaklinowano podporami, które wszyscy czterej dozorcy więzienni przybijali z entuzjazmem. Następnie stłoczyli się wszyscy u otworu do oddychania, żeby się przyjrzeć więźniowi, lecz ponieważ w lochu było tylko tyle światła, ile go wpadało przez otwór, nic nie zobaczyli.

— Nie wyssijmy pierdzielowi całego powietrza!

— Nadmuchajmy mu trochę.

— Napierdźmy mu trochę!

— De go potrzymamy?

— Z godzinę.

— Trzy minuty.

— Pięć lat!

— Zostały cztery godziny do zgaszenia świateł. Tyle mu powinno wystarczyć.

— Ale ja też chcę mieć swoją kolej!

— W porządku, zamkniemy cię tu na całą noc.

— Myślałem o jutrze, co, nie?

W cztery godziny później wybili podpory i uwolnili Kadagva.

Wynurzył się — pan sytuacji — z równą pewnością siebie, z jaką wchodził do lochu; oświadczył, że zgłodniał i że więzienie to fraszka; większość czasu przespał.

— Zrobiłbyś to jeszcze raz? — zapytał go wyzywająco Tirin.

— Jasne.

— Nie, teraz moja kolejka…

— Zamknij się, Gib. Więc jak, Kad? Dałbyś się tam zamknąć z powrotem, nie wiedząc, kiedy cię wypuścimy?

— Jasne.

— Bez jedzenia?

— Oni karmili więźniów — zauważył Szevek. — To jest właśnie w całej tej sprawie takie niesamowite.

Kadagv wzruszył ramionami. Jego wyzywająca, nieugięta postawa stawała się nie do zniesienia.

— Słuchajcie — polecił Szevek dwu najmłodszym chłopcom — lećcie do kuchni i poproście o jakieś resztki, przynieście też jakąś butelkę z wodą. — Obrócił się do Kadagva. — Zostawimy ci cały worek żarcia, żebyś mógł siedzieć w tej dziurze, jak długo zechcesz.

— Jak długo wy zechcecie — poprawił go Kadagv.

— Dobra. Właź do środka! — Pewność siebie Kadagva obudziła w Tirinie teatralną żyłkę. — Jesteś więźniem. Nie odszczekiwać się.

Zrozumiano? Odwróć się. Połóż ręce na głowę.

— Po co?

— Chcesz się wycofać?

Kadagv stał przed nim z ponurą miną.

— Nie możesz pytać dlaczego. Bo jak zapytasz, możemy cię zbić, a ty nie będziesz mógł się bronić i nikt ci nie pomoże. Możemy ci dać kopa w jaja, a ty nie będziesz mógł oddać. Bo nie jesteś wolny. No więc jak, idziesz na to?

— Jasne. Uderz mnie.

Tworzyli dziwną, nieruchomą grupę — Tirin, Szevek i więzień — stojąc naprzeciwko siebie w ciemności wokół lampy między ciężkimi ścianami fundamentowymi budynku.

Tirin roześmiał się z wyzywającą rozkoszą.

— Nie będziesz mi mówił, co mam robić, ty paskarzu. Zamknij japę i właź do celi!

Kiedy zaś Kadagv odwrócił się posłusznie, pchnął go wyprostowanym ramieniem w plecy, aż tamten runął jak długi. Chrząknąwszy ze zdumienia — czy może bólu — usiadł, trzymając się za palec, który obtarł sobie lub zwichnął o tylną ścianę lochu. Szevek i Tirin milczeli. Stali nieruchomo, z kamiennymi twarzami, bo już weszli w role strażników. Nie grali ich — to te role ich grały. Wrócili młodsi chłopcy, niosąc trochę chleba holum, melon i butelkę wody; choć po drodze rozmawiali ze sobą, dziwna cisza pod celą udzieliła im się natychmiast. Wrzucono jedzenie i wodę do środka, dźwignięto i zaparto drzwi. Kadagv został w ciemności sam. Pozostali zebrali się wokół lampy. Gibesz spytał szeptem:

— Gdzie on będzie szczał?

— Do wyra — z kpiącą bezceremonialnością odparł Tirin.

— A jak mu się zachce srać? — Gibesz zaniósł się nagle piskliwym śmiechem.

— Co cię tak śmieszy w sraniu?

— Pomyślałem sobie… a co jeśli on nie będzie mógł dojrzeć… po ciemku… — Gibesz nie był w stanie wyjaśnić powodów tego nagłego napadu wesołości. Chłopcy wybuchnęli chóralnym rechotem; pokładali się ze śmiechu, dokąd im nie zabrakło tchu. Zdawali sobie doskonale sprawę, że więzień słyszy ten wybuch rozbawienia.

W dziecięcych sypialniach zgaszono już światła, wielu dorosłych również leżało już w łóżkach, choć w blokach mieszkalnych jeszcze się tu i ówdzie świeciło. Ulica była pusta. Chłopcy maszerowali nią zamaszyście, śmiejąc się i przekrzykując, podnieceni wspólnym sekretem, zakłócaniem spokoju innym i własnym rozdokazywaniem. Zbudzili połowę dzieci w sypialni zabawą w berka na korytarzu i pośród łóżek. Nikt z dorosłych nie interweniował; harmider wnet ucichł.

Tirin i Szevek, siedząc na łóżku Tirina, długo jeszcze ze sobą szeptali. Uzgodnili, że Kadagv ma, czego chciał, posiedzi w więzieniu dwie noce.

Kiedy ich grupa zebrała się po południu w warsztatach odzysku drewna, brygadzista zapytał o Kadagva. Szevek i Tirin wymienili spojrzenia. Powstrzymanie się od odpowiedzi sprawiło, że Szevek poczuł się sprytny i silny. Lecz gdy Tirin odrzekł ze spokojem, że Kadagv dołączył tego dnia do innej grupy, kłamstwo przyjaciela nim wstrząsnęło. Poczucie wewnętrznej siły zaczęło mu nagle doskwierać: zaswędziały go nogi, zaczęły palić uszy. Gdy zaś brygadzista zwrócił się bezpośrednio do niego, podskoczył jak oparzony, zdjęty przerażeniem, zgrozą albo jakimś pokrewnym uczuciem, nigdy wcześniej przezeń nie doznanym, podobnym do zmieszania, ale od niego dokuczliwszym: dręczącym, nieprzyjemnym… Szpachlując i polerując papierem ściernym dziurki po gwoździach w trójwarstwowych sklejkach z drzewa holum, a następnie wygładzając je do jedwabistej gładkości, nie przestawał myśleć o Kadagvie. Ilekroć wejrzał w swe myśli, znajdował tam Kadagva. Było to obrzydliwe.

Po obiedzie do Tirina i Szeveka podszedł trzymający wartę przed więzieniem Gibesz; minę miał nietęgą.

— Mam wrażenie, że Kad coś do siebie gada — poinformował ich. — Takim jakimś dziwnym głosem.

Zapadła chwila ciszy.

— Wypuśćmy go — zaproponował Szevek.

Tirin obrócił się w jego stronę.

— Daj spokój, Szev, nie rozklejaj się jak stara baba. Nie bądź takim altruistą! Pozwól mu doprowadzić tę sprawę do końca bez utraty szacunku dla samego siebie.

— Altruistą, kurna! Ja dla siebie nie chcę stracić szacunku — burknął Szevek, ruszając w stronę ośrodka kształceniowego.

Tirin znał go zbyt dobrze, by tracić czas na próżne spory; pośpieszył śladem przyjaciela. Pociągnęły za nimi jedenastolatki.

Wsunęli się pod budynek i podczołgali do celi. Szevek wybił jeden klin, Tirin drugi. Drzwi więzienia upadły z głuchym łoskotem.

Kadagv leżał na ziemi, zwinięty, na boku. Usiadł, po czym podniósł się bardzo powoli i wyszedł z celi. Niżej niż to było konieczne, schylił głowę pod niskim stropem, długo mrugał w świetle lampy, nie wyglądał jednak inaczej niż zwykle. Razem z nim wydostał się z lochu niebywały smród. Więzień z jakiegoś powodu dostał rozwolnienia. Cela była zapaskudzona, jego koszula wysmarowana na żółto fekaliami. Usiłował zakryć te ślady ręką, dostrzegłszy je w świetle lampy. Nikt się nie odezwał.

Kiedy wyczołgali się spod budynku i zbliżali do noclegowni, Kadagv zapytał:

— Długo to trwało?

— Około trzydziestu godzin, wliczając pierwsze cztery.

— Nieźle — stwierdził Kadagv bez przekonania.

Odprowadziwszy go do łaźni, zęby się umył, Szevek puścił się biegiem do latryny. Wymiotował, pochylony nad umywalką. Torsje wstrząsały nim przez kwadrans. Gdy ustąpiły, czuł się roztrzęsiony i wyczerpany. Powlókł się do świetlicy w noclegowni, poczytał trochę fizyki, po czym wcześniej położył się do łóżka. Żaden z piątki chłopców nie wczołgiwał się już nigdy do więzienia pod ośrodkiem kształceniowym. Żaden nie wspominał o tym epizodzie — z wyjątkiem Głbesza, który pochwalił się nim raz przed grupką starszych chłopców i dziewcząt; nic nie zrozumieli, poniechał więc tego tematu.

Księżyc stal wysoko nad Instytutem Okręgowym Nauk Szlachetnych i Przyrodniczych w Północoniżu. Czterech chłopców, piętnaste — i szesnastolatków, siedziało na szczycie wzgórza wśród kęp karłowatego, ciernistego holum, spoglądając na Instytut Okręgowy i na Księżyc.

— To dziwne — odezwał się Tirin. — Nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy…

Pozostała trójka wyraziła pogląd, że to się samo przez się rozumie.

— Nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy — ciągnął nie speszony Tirin — że tam, na Urras, siedzą sobie na jakimś wzgórzu ludzie, patrzą na Anarres — na nas — i mówią: „Spójrzcie, oto Księżyc”.

Nasza ziemia jest ich księżycem; nasz księżyc ich ziemią.

— Więc cóż jest rzeczywiste? — zapytał z afektacją Bedap i ziewnął.

— Wzgórze, na którym przypadkiem siedzisz — odrzekł Tirin.

Wpatrywali się w świetlisty, zamglony turkus o kształcie nieregularnej kuli, w dzień po pełni. Północna czapa lodowa lśniła oślepiająco.

— Na północy jest pogodnie — zauważył Szevek. — Słonecznie.

Ta brązowawa wypukłość to A-Io.

— Wylegują się tam nago na słońcu — powiedział Kvetur — z klejnotami w pępkach, nieowłosieni.

Zapadła cisza.

Wdrapali się na wzgórze, bo spragnieni byli męskiego towarzystwa. Obecność kobiet ich męczyła. W ostatnim czasie wydawało im się, że świat jest pełen dziewcząt. Gdziekolwiek spojrzeli — na jawie to czy we śnie — wszędzie widzieli dziewczęta. Każdy z nich próbował już z nimi kopulować; niektórzy podejmowali nawet rozpaczliwe próby niekopulowania z dziewczętami. Bez różnicy.

Dziewczęta nie znikały.

Przed trzema dniami na zajęciach z historii ruchu odońskiego oglądali lekcję wizualną i od tamtej pory prześladował ich obraz opalizujących klejnotów, wetkniętych w gładkie zagłębienia błyszczących od olejków, brązowych brzuchów kobiet.

Oglądali też zwłoki dzieci (podobnie jak oni sami owłosionych) zwalone na plaży niczym złom, sztywne i rdzawe; jacyś mężczyźni oblewali je naftą i podpalali. „Głód w prowincji Bachifoil w państwie Thu — oznajmił głos komentatora. — Ciała zmarłych z głodu i chorób dzieci są palone na plażach. Siedemset kilometrów stamtąd, w państwie A-Io (tu właśnie następowały uklejnocone pępki), całymi dniami wylegują się na piasku na plażach Tius kobiety służące do zaspokajania seksualnych potrzeb męskich przedstawicieli klas posiadających (posłużono się wyrazami języka ajońskiego, ponieważ żadne z tych słów nie miało odpowiednika w języku prawickim), czekając, aż podadzą im obiad członkowie klasy nieposiadającej”. Najazd kamerą, scenka obiadowa: miękkie, mlaszczące, uśmiechnięte usta; gładkie dłonie sięgają po przysmaki, zroszonymi wodą stosami piętrzące się na srebrnych półmiskach. Przebitka na nieruchomą, zakrzepłą twarz nieżywego dziecka — otwarte, puste, czarne, spieczone usta., Jedno obok drugiego” — podkreślił ściszony głos.

W umysłach chłopców powstał obraz przypominający oleistą, opalizującą bańkę.

— De też lat mogą mieć te filmy? — dociekał Tirin. — Czy pochodzą sprzed Osiedlenia, czy są współczesne? Nigdy nam tego nie mówią.

— A co to ma za znaczenie? — rzekł Kvetur. — Tak żyło się na Urras przed rewolucją odońską. Wszyscy odonianie wyjechali stamtąd i przenieśli się na Anarres. Więc pewnie nic się tam nie zmieniło. — Wskazał na ogromny niebiesko-zielony księżyc. — Dalej się w tym babrzą.

— A skąd o tym wiemy?

— Co chcesz przez to powiedzieć, Tir? — zapytał Szevek.

— Jeśli te filmy pochodzą sprzed stu pięćdziesięciu lat, na Urras mogły zajść od tego czasu kolosalne zmiany. Nie twierdzę, że tak jest, ale jeśli? — skąd byśmy mieli się o tym dowiedzieć? Nie jeździmy tam, nie rozmawiamy, nie kontaktujemy się. W gruncie rzeczy nie mamy pojęcia, jak wygląda obecnie życie na Urras.

— Ci z KPR to wiedzą. Rozmawiają przecież z załogami urrasyjskich frachtowców. Są dobrze poinformowani. Muszą być, żebyśmy mogli prowadzić z tamtymi handel i orientować się, jakie niebezpieczeństwo dla nas przedstawiają — wyjaśnił rozsądnie Bedap, na co Tirin miał jednak rezolutną odpowiedź:

— Może ci z KPR są poinformowani, ale my nie.

— Poinformowani! — parsknął Kvetur. — Nasłuchałem się o Urras już w żłobku! Nie mam najmniejszej ochoty oglądać ponownie widoku plugawych urrasyjskich miast i natłuszczonych urrasyjskich cielsk!

— Otóż właśnie — oznajmił Tirin zadowolonym tonem kogoś, kto trzyma się logiki. — Cały dostępny uczniom materiał na temat Urras jest do siebie podobny. Odrażający, niemoralny, ekskrementalny. Ale przyjrzyjcie się: jeśli sprawy miały się aż tak źle, kiedy osadnicy stamtąd wyjeżdżali, jakim cudem to funkcjonowało przez te sto pięćdziesiąt lat? Jeśli byli aż tak zepsuci, dlaczego nie leżą martwi? Czemu ich społeczeństwa posiadaczy nie upadły?

Czego się tak boimy?

— Zarazy — podpowiedział mu Bedap.

— To jesteśmy aż tak wrażliwi, że nie możemy znieść krótkotrwałego wystawienia na szkodliwe wpływy? Zresztą nie wszyscy muszą być chorzy. Choćby nie wiem jak zgniłe było to ich społeczeństwo, znaleźliby się w nim na pewno i ludzie przyzwoici. Ludzie tutaj są różni, prawda? Czyśmy wszyscy doskonałymi odonianami? Weźcie tego zasrańca Pesusa!

— Ale w chorym organizmie nawet zdrowa komórka jest skazana na zniszczenie — stwierdził Bedap.

— Och, posługując się analogią można udowodnić wszystko, doskonale o tym wiesz. A zresztą skąd my mamy wiedzieć, że ich społeczeństwo jest chore?

Bedap obgryzał paznokieć kciuka.

— Twierdzisz, że KPR i syndykat materiałów naukowych karmią nas kłamstwami na temat Urras?

— Nie; stwierdzam jedynie, że wiemy tylko tyle, ile nam się mówi. A czy wiecie, co nam się mówi? — Tirin zwrócił ku nim swoją ciemną twarz o zadartym nosie, oblaną teraz niebieskawą poświatą księżyca. — Kvet to przed chwilą sformułował. Przyswoił sobie tę lekcję. Słyszeliście ją: brzydź się Urras, nienawidź Urras, bój się Urras.

— A czemuż by nie? — natarł nań pytaniem Kvetur. — Popatrz, jak potraktowali nas, odonian!

— Oddali nam swój księżyc, mało?

— Owszem, żebyśmy im nie zburzyli ich paskarskich państw i nie zbudowali tam sprawiedliwego społeczeństwa. Założę się, że skoro tylko się nas pozbyli, wzięli się do jeszcze gorliwszego niż przedtem budowania rządów i armii, bo nie został tam już nikt, kto by im w tym wadził. Czy sądzisz, że przybyliby tu jako przyjaciele i bracia, gdybyśmy otworzyli przed nimi Port? Ich tysiąc milionów, nas dwadzieścia? Wytępiliby nas albo zrobiliby z nas wszystkich — jak to się mówi? uciekło mi to słowo — niewolników, żebyśmy na nich pracowali w kopalniach!

— Zgoda. Przyznaję, że jest zapewne rzeczą roztropną bać się Urras. Ale dlaczego zaraz nienawidzić? Nienawiść jest niepraktyczna; po co się nas tego uczy? Czyż nie jest wykluczone, że gdybyśmy dowiedzieli się, jaka naprawdę jest Urras, spodobałaby się nam… w jakimś stopniu… niektórym spośród nas? Że KPR chce zapobiec nie temu, żeby niektórzy z nich nie zjawili się tutaj, ale temu, by niektórzy z nas nie zapragnęli pojechać tam?

— Pojechać na Urras? — powtórzył ze zgrozą Szevek.

Spierali się, bo lubili spory, lubili szybki galop rozkiełznanych myśli po ścieżkach możliwości, lubili podważać to, co niepodważalne. Byli inteligentni, ich umysły zostały już wdrożone do naukowej jasności — i mieli po szesnaście lat. W tym jednak punkcie ustała dla Szeveka — podobnie jak wcześniej dla Kvetura — cała płynąca ze sporu przyjemność. Był wzburzony.

— Kto mógłby pragnąć pojechać na Urras? — zapytał. — Po co?

— Żeby się przekonać, jak wygląda inny świat. Żeby się przekonać, co to takiego „koń”!

— To dziecinada — zawyrokował Kvetur. — W paru innych jeszcze systemach gwiezdnych istnieje życie — powiódł dłonią po rozjaśnionym blaskiem księżyca niebie — tak mówią. I co z tego? My mieliśmy szczęście urodzić się tutaj!

— Skoro jesteśmy lepsi od wszystkich innych ludzkich społeczeństw — zauważył Tirin — powinniśmy im pomagać. A tego się nam zakazuje.

— Zakazuje? Nieorganiczne słowo. Kto zakazuje? Dokonujesz eksternalizacji samej funkcji integrującej — pochylając się do przodu, przemówił z żarem Szevek. — Mus to nie to samo co „przymus”. Nie opuszczamy Anarres, bo jesteśmy Anarres. Będąc Tirinem, nie możesz opuścić skóry Tirina. Choćbyś nie wiem jak starał się zostać kimś innym, żeby się przekonać, jak to jest, nie zdołasz tego dokonać. Ale czy zakazuje ci się tego siłą? Czy nas trzyma się tutaj siłą? Bo i jakąż by — praw, rządów, policji? Żadną z nich. Trzyma nas tu po prostu nasza własna istota, nasza natura odonian. Twoim przeznaczeniem jest być Tirinem, moim — Szevekiem, a naszym wspólnym — odpowiedzialnymi przed sobą odonianami. Ta odpowiedzialność jest naszą wolnością. Uchylić się od niej oznaczałoby utracić wolność. Czy naprawdę chciałbyś żyć w społeczeństwie, które pozbawia cię odpowiedzialności i wolności, nie pozostawiając wolnego wyboru, poza fałszywym wyborem między posłuszeństwem prawu a podlegającym karze występkiem? Czy ty naprawdę pragnąłbyś żyć w więzieniu?

— Och, kurka, oczywiście, że nie! To nie można już sobie nawet pogadać? Bieda z tobą, Szev, polega na tym, że nie otwierasz japy, dopóki nie nagromadzisz całej wywrotki ciężkich jak jasna cholera argumentów, które następnie zwalasz na kupę, nie bacząc na zmasakrowane tą zwałką krwawe zwłoki…

Szevek wyprostował się z urażoną miną.

Bedap, krępy młodzieniec o kwadratowej twarzy, stwierdził, obgryzając kciuk:

— Mimo to pytanie Tira nie traci ważności. Dobrze byłoby wiedzieć, że znamy całą prawdę o Urras.

— A któż to nas według ciebie okłamuje? — natarł nań Szevek.

Bedap odpowiedział mu spokojnym spojrzeniem.

— Kto, bracie? A któż by, jeśli nie my sami?

Siostrzana planeta, cicha i świetlista, spływała na nich swym blaskiem — piękny przykład nierealności tego, co rzeczywiste.

Zalesianie Zachodniego Temaeńskiego Wybrzeża należało do rzędu wielkich przedsięwzięć piętnastej dekady po Osiedleniu na Anarres; zatrudnionych było przy nim blisko osiemnaście tysięcy ludzi przez okres dwóch lat.

Choć długie plaże Południowego Wschodu były żyzne i zapewniały utrzymanie licznym rybackim i rolniczym wspólnotom, grunty orne ciągnęły się wzdłuż morskiego brzegu wąskim jedynie pasem. Tereny rozległych równin na zachód w głąb lądu pozostawały nie zamieszkane, nie licząc paru samotnych osad górniczych.

Rejon ten zwano Kurzawą.

W poprzedniej erze geologicznej porastały Kurzawę olbrzymie lasy holum — pospolitego, dominującego na Anarres gatunku roślin. Obecnie klimat był cieplejszy i bardziej suchy. Tysiącletnie okresy suszy wytrzebiły drzewa i wysuszyły glebę na miałki, szary pył, który wzbijał się przy każdym podmuchu wiatru, tworząc pagórki o liniach tak czystych i tak przy tym jałowe jak wszystkie piaszczyste wydmy. Anarresyjczycy mieli nadzieję przywrócić żyzność tym nieużytkom drogą ich ponownego zalesienia. Szevek uważał, że pozostawało to w zgodzie z zasadą odwracalności przyczynowej, która — acz lekceważona przez wyznawaną aktualnie na Anarres szkołę fizyki następstw — stanowiła nadal istotny, ukryty element odońskiej myśli. Nosił się z zamiarem napisania rozprawy, ukazującej wzajemny stosunek idei Odo i poglądów fizyki czasu, a w szczególności wpływu odwracalności przyczynowej na jej ujęcie zagadnienia celów i środków. W wieku osiemnastu lat nie dostawało mu jednak wiedzy do napisania takiej rozprawy; nigdy jej zresztą nie nabędzie, jeśli nie porzuci przeklętej Kurzawy i nie wróci jak najprędzej do fizyki.

Nocą wszyscy w obozach akcji leśnej kasłali. W ciągu dnia kasłali mniej; byli zbyt zajęci, żeby kasłać. Kurz — ta miałka, sucha substancja, zatykająca gardło i płuca — był ich wrogiem; ich wrogiem, wyzwaniem, ich nadzieją. Niegdyś, tłusty i czarny, leżał w cieniu drzew. Dzięki ich wytężonej pracy może wrócić do tej dawnej roli.

Ona wywodzi liść zielony z głazu

I czystą wodą z litej tryska skały…

Gimar zawsze nuciła sobie tę melodię, a teraz (w upalny wieczór wracali równiną do obozu) zaśpiewała ją na cały głos.

— Kto taki? Co to za „ona”? — dopytywał się Szevek.

Dziewczyna roześmiała się. Jej pełna, jedwabista twarz była umazana i pokryta kurzem, włosy miała pełne kurzu, bił od niej mocny i przyjemny zapach potu.

— Wychowałam się w Południowyżu — odparła. — To region górniczy. To górnicza piosenka.

— Jacy górnicy?

— To nie wiesz? Ludzie, którzy mieszkali tu jeszcze przed przybyciem osadników. Niektórzy z nich zostali i dołączyli do wspólnoty. Kopacze złota, cyny. Zachowali po dziś dzień niektóre swoje święta i pieśni. Tadde był górnikiem, śpiewał mi tę piosenkę, kiedy byłam mała.

— Któż to więc jest ta „ona”?

— Nie wiem, tak po prostu mówi piosenka. A my, czy nie tym się właśnie zajmujemy? Wywodzimy liść zielony z głazu!

— Brzmi to religijnie.

— Ach te twoje wyszukane, książkowe wyrazy! To tylko piosenka, nic więcej. Dużo bym dała, żeby się znaleźć w tym drugim obozie i móc sobie popływać. Cała śmierdzę!

— Ja też śmierdzę.

— Wszyscy śmierdzimy.

— Solidarnie…

Ich obóz położony był jednak o piętnaście kilometrów od plaż Temae i można tu było co najwyżej wytarzać się w pyle.

Był w obozie człowiek, którego imię wymawiało się podobnie jak Szeveka: Szevet. Kiedy wołano jednego, odpowiadał drugi.

Szevek odczuwał coś w rodzaju powinowactwa z tym mężczyzną, związku — z powodu tej przypadkowej zbieżności — szczególniejszego niż braterstwo. Zauważył kilka razy, że Szevet mu się przygląda. Nie rozmawiali ze sobą dotąd.

Pierwszym dekadom udziału Szeveka w akcji zalesiania towarzyszyły uczucia cichego buntu i znużenia. Osób, które postanowiły poświęcić się pracy w dziedzinach o zasadniczej doniosłości (takich jak fizyka), nie powinno się powoływać do podobnych zadań i ciągać na akcje specjalne. Bo czy nie było rzeczą niemoralną wy „Tatuś”. Małe dziecko może nazywać mamme bądź tadde każdą dorosłą osobę. Tadde Gimar mógł więc być jej ojcem, wujem lub nie spokrewnionym z nią dorosłym, który okazywał jej ojcowską lub dziadkową troskę i przywiązanie. Gimar do wielu osób mogła się zwracać tadde bądź mamme, słowo to ma jednak nieco węższe znaczenie niż ammar (brat/siostra), którym zwracać się można do każdego.

Wykonywanie pracy, do której nie ma się serca? Ta praca musiała zostać wykonana, zgoda, ale przecież wiele ludzi ani dbało o to, do jakich zajęć ich przydzielano i stale zmieniało pracę; to oni powinni stawić się na ochotnika. Byle głupiec potrafiłby uporać się z tą pracą. Prawdę mówiąc, większość z nich potrafiłaby wykonywać ją lepiej od Szeveka. Dumny był ze swojej siły i zawsze zgłaszał się do „harówek” dziesiątego dnia roboczego cyklu; lecz tutaj to szło dzień za dniem, osiem godzin dziennie, w kurzu i skwarze.

Każdego dnia z utęsknieniem wyglądał wieczoru, mając nadzieję oddać się nareszcie samotnym rozmyślaniom, ale ledwie dowlekał się po kolacji do namiotu, głowa opadała mu na piersi, zasypiał i spał jak kamień aż do świtu.

Towarzysze pracy wydawali mu się tępi i prostaccy; nawet ci, którzy byli od niego młodsi, traktowali go jak smarkacza. Pełen niechęci i wzgardy, przyjemność znajdował jedynie w pisaniu listów do przyjaciół, Tirina i Rovab (pisał je szyfrem, który ułożyli jeszcze w Instytucie; szyfr stanowił zbiór słownych odpowiedników specjalnych symboli fizyki czasu). Napisane, zdawały się znaczyć coś, ale w rzeczywistości pozbawione były sensu — poza równaniem bądź filozoficzną formułą, które w sobie kryły. Równania Szeveka i Rovab były autentyczne. Listy Tirina tryskały humorem, każdy też, kto by je czytał, uznałby, że odnoszą się do prawdziwych uczuć i zdarzeń, ich warstwa fizykalna nie była jednak najwyższej próby. Szevek często wysyłał owe zagadki, odkrywszy, że jest w stanie obmyślać je, kopiąc dołki w twardym gruncie, tępym szpadlem, w kurzowej zadymce. Od Tirina dostał kilka odpowiedzi, od Rovab tylko jedną. Rovab była zimną dziewczyną — i on o tym wiedział. Jego przyjaciele w Instytucie nie podejrzewali nawet, jak bardzo jest zgnębiony. Nie wysłano ich na tę przeklętą akcję sadzenia drzew, bo przystępowali w owym czasie do swoich własnych badań. Ich zasadnicza funkcja nie była marnotrawiona. Pracowali, robili to, na co mieli ochotę. On nie pracował; nim pracowano.

A mimo to, o dziwo, napawały go dumą efekty pracy, do której wykonania go używano — sprawiały mu one satysfakcję. Niektórzy ze współtowarzyszy okazali się ponadto wspaniałymi ludźmi. Na przykład Gimar. Z początku jej muskularna uroda przejmowała go nieomal zgrozą, lecz teraz zmężniał już na tyle, żeby jej pożądać.

— Śpij ze mną tej nocy, Gimar.

— Co takiego? — Spojrzała nań z takim zdumieniem, że aż uniósł się urażoną dumą.

— Sądziłem, że jesteśmy przyjaciółmi.

— Bo jesteśmy.

— Więc…

— Ja mam partnera. Został w domu.

— Mogłaś mnie uprzedzić. — Zaczerwienił się.

— Hm, nie pomyślałam o tym. Przepraszam, Szev.

Przyglądała mu się z takim rozżaleniem, że zasugerował z niejaką nadzieją:

— Nie uważasz więc, że…

— Nie. Nie godzi się tak traktować partnerstwa — okruchy dla niego, okruchy dla innych.

— Dożywotnie partnerstwo, jak mi się zdaje, jest w istocie sprzeczne z odoniańską etyką — zauważył z szorstką pedanterią.

— Gówno prawda — orzekła swoim ciepłym głosem. — Posiadanie jest złem; dzielenie się jest dobrem. Czyż można podzielić więcej niż całego siebie, całe swoje życie, wszystkie noce i dni?

Siedział ze zwieszoną głową, z wciśniętymi między kolana rękami, długi, kościsty chłopiec, niepocieszony, nieukształtowany.

— Nie dorosłem do tego — stwierdził po chwili.

— Ty?

— Nikogo dotąd tak naprawdę nie znałem. Sama widzisz, jakim się wobec ciebie okazałem głupcem. Żyję w odosobnieniu. Nie potrafię się z nikim zbliżyć. Nigdy mi się to nie uda. Byłoby głupotą z mojej strony myśleć o partnerstwie. Te rzeczy są dla… dla normalnych ludzi…

Z nieśmiałością, płynącą nie z seksualnej wstydliwości, ale ze skromności wynikłej z szacunku, Gimar położyła mu rękę na ramieniu. Nie pocieszała go. Nie zapewniała, że jest taki jak wszyscy. Powiedziała:

— Nigdy nie spotkam nikogo takiego jak ty, Szev. Nigdy cię nie zapomnę.

Odtrącenie pozostaje jednak odtrąceniem. Mimo łagodności Gimar odszedł od niej ze zbolałą duszą, zagniewany.

Pogoda była upalna, jedynie godzina przed świtem orzeźwiała chłodem.

Któregoś wieczora podszedł do Szeveka po kolacji mężczyzna imieniem Szevet — krępy, przystojny trzydziestolatek.

— Zbrzydło mi już, że wciąż nas ze sobą mylą — oświadczył. — Przybierz jakieś inne imię.

Wcześniej taka bezczelna zaczepka zbiłaby Szeveka z pantałyku. Teraz odpowiedział grzecznie:

— Więc zmień własne, skoro ci to przeszkadza.

— Należysz do tych lalusiowatych paskarzy, co to chodzą do szkoły, żeby sobie rączek nie powalać — warknął tamten. — Zawsze mnie świerzbiło, żeby nakopać jednemu z was.

— Nie nazywaj mnie paskarzem! — burknął Szevek; nie słowny go jednak czekał pojedynek.

Szevet dwa razy zbił go z nóg. Sam oberwał parę razy, Szevek miał bowiem długie ramiona i waleczniejszego był ducha, niż się jego przeciwnik spodziewał — mimo to został pokonany. Kilka osób przystanęło, by się przyjrzeć walce, stwierdziwszy jednak, że była uczciwa, lecz mało ciekawa, poszło swoją drogą. Naga przemoc ani ich nie odpychała, ani nie pociągała. Szevek nie wzywał pomocy, a więc była to jego prywatna sprawa, niczyja więcej. Kiedy się ocknął, leżał na plecach na gołej ziemi pomiędzy dwoma namiotami.

Przez kilka dni dzwoniło mu w prawym uchu, a rozcięta warga długo się nie goiła z powodu kurzu, który jątrzył rany. Z Szevetem nie zamienił już ani słowa. Widywał go z daleka, siedzącego przy innych ogniskach, lecz nie czuł doń niechęci. Szevet dał mu to, co dać musiał, a on przyjął ten dar, choć przez dłuższy czas ani go nie oceniał, ani się zastanawiał nad jego istotą. Gdy zaś przyszła na to pora, nie potrafił go już odróżnić od innego podarunku, otwierającego kolejną epokę jego dojrzewania. Kiedy — z nie zagojoną jeszcze wargą — odchodził od ogniska, podeszła do niego (w ciemności, podobnie jak Szevet) dziewczyna, która dopiero niedawno dołączyła do ich brygady… Nie umiał sobie później przypomnieć, co powiedziała; żartowała sobie z niego, on zaś — jak przed bójką z Szevetem — odpowiedział z prostotą. Wyszli nocą na równinę i tam mu się oddała. To był jej dar, a on go przyjął. Podobnie jak wszystkie dzieci Anarres miał za sobą swobodne doświadczenia seksualne — tak z chłopcami, jak i z dziewczętami — ale i on, i jego partnerzy byli wówczas dziećmi; nigdy nie posunął się poza przyjemność, którą brał za istotę tych igraszek. Beszun, ekspert w miłości, wprowadziła go w samo serce seksu, gdzie nie ma już miejsca na urazy i nieporadność, gdzie dwa ciała, które pragną się ze sobą złączyć, przestają istnieć na chwilę w tym pragnieniu, przekraczając siebie — i czas.

Wszystko stało się naraz łatwe — takie łatwe i takie piękne — w ciepłym kurzu, w blasku gwiazd. Dni były drugie, gorące i jasne, kurz pachniał ciałem Beszun.

Szevek pracował teraz w zespole sadzeniowym. Ciężarówki zwoziły z Północnego Wschodu małe drzewka — tysiące sadzonek, wyhodowanych w deszczowym obszarze Zielonych Gór, gdzie roczne opady dochodziły do czterdziestu cali. Sadzili te drzewka w pylnej glebie.

Kiedy się z tym uporali, pięćdziesiąt zespołów biorących udział w pracach drugiego roku akcji odjechało odkrytymi ciężarówkami, oglądając się na swoje dzieło. Blade zakola i tarasy pustyni pokrywała zielona mgiełka. Welon życia okrywał lekko, leciuteńko martwą ziemię. Wiwatowali, śpiewali, krzyczeli do siebie z auta do auta. Szevekowi stanęły łzy w oczach. Przypomniały mu się słowa: Ona wywodzi liść zielony z głazu… Gimar już dawno dostała skierowanie do Południowyżu i wyjechała.

— Coś się tak naburmuszył? — zapytała Beszun; przeciskała się do niego, kiedy ciężarówka podskakiwała, i przesuwała dłonią w górę i w dół po jego twardym, ubielonym kurzem ramieniu.

— Kobiety — powiedział Vokep na stacji ciężarówek w Cynowej Rudzie na Południowym Zachodzie. — Im się zdaje, że posiadają cię na własność. Żadna kobieta nie może być tak naprawdę odonianką.

— A sama Odo?…

— Teoria. Poza tym żadnych kontaktów seksualnych po zamordowaniu Asieo, zgadza się? Zresztą zawsze zdarzają się wyjątki.

Ale dla większości kobiet jedynym stosunkiem między nimi a mężczyzną jest posiadanie. Albo ty posiadasz, albo ciebie posiadają.

— Uważasz, że one różnią się pod tym względem od mężczyzn?

— Ja to wiem. Mężczyzna pragnie być wolnym. Kobieta pragnie posiadać. Pozwoli ci odejść tylko wtedy, kiedy będzie cię mogła za coś przehandlować. Wszystkie kobiety to posiadaczki.

— Rzucasz diablo ciężkie oskarżenie na połowę rodzaju ludzkiego — zauważył Szevek, zastanawiając się, czy tamten nie ma aby racji. Kiedy dostał przydział na Północny Zachód, Beszun uderzyła w płacz, awanturowała się, płakała, próbowała go zmusić do wyznania, że nie może bez niej żyć, upierała się, że ona nie wyobraża sobie życia bez niego, więc muszą zostać partnerami — partnerami! Jak gdyby była zdolna przeżyć pół roku z jednym mężczyzną!

Język Szeveka (jedyny, jaki znał) nie miał form dzierżawczych na określenie aktu płciowego. W prawickim powiedzenie przez mężczyznę, iż „miał” kobietę, było pozbawione sensu; słowo najbliższe znaczeniem „pieprzeniu” (używane też jako przekleństwo) oznaczało gwałt. Pospolity czasownik (występujący wyłącznie z podmiotem w liczbie mnogiej) można by oddać jedynie wyrazem neutralnym, takim jak kopulować. Oznaczał on to, co czyni dwoje ludzi, nie zaś to, co robi — bądź czemu podlega — jedna osoba. Ta rama słowna (równie niedoskonała jak inne) nie była w stanie zawrzeć całej pełni doświadczenia — i Szevek miał świadomość pozostającego poza jej obrębem obszaru, choć nie do końca wiedział, co to właściwie jest. Czuł, oczywiście, że posiadał Beszun, miał ją w owe gwiaździste noce w Kurzawie. Jej z kolei wydawało się, że posiadała jego. Oboje byli jednak w błędzie. Beszun, mimo swego sentymentalizmu, zdawała sobie z tego sprawę; na pożegnanie przywołała wreszcie na twarz uśmiech, pocałowała Szeveka i pozwoliła mu odejść. Nie zawładnęła nim. Zawładnęło nim jego własne ciało, eksplodując pierwszym, wspaniałym wybuchem dorosłej żądzy; tak naprawdę to owa żądza miała go — i Beszun — w swym posiadaniu. Ale to się już skończyło. Zdarzyło się i nigdy już się nie powtórzy — tak myślał, osiemnastoletni, siedząc o północy z przygodnym towarzyszem nad szklanką gęstego, słodkiego napoju owocowego na stacji ciężarówek w Cynowej Rudzie, czekając na okazję, na jakiś jadący na północ konwój — nie może się powtórzyć. Niejedno się jeszcze wydarzy, ale on nie da się po raz drugi wziąć przez zaskoczenie, zwalić z nóg, pobić. Porażka, poddanie się — ma to swoje rozkosze. Nawet Beszun może już nigdy nie zechce zakosztować innych. Bo i po co? To ona — mocą swojej wolności — uczyniła go wolnym.

— Wiesz, nie zgadzam się z tobą — zwrócił się do Vokepa, jadącego do Abbenay agrochemika o pociągłej twarzy. — Uważam, że większość mężczyzn, żeby zostać anarchistami, musi się tego nauczyć. Kobiety się uczyć nie muszą.

Vokep pokręcił ponuro głową.

— To przez dzieciaki — stwierdził. — Posiadanie dzieci. To robi z nich posiadaczki. Nie pozwolą odejść. — Westchnął. — Dotknij i zmyj się, bracie — to zasada. Nie pozwól się nigdy posiąść.

Szevek uśmiechnął się i pociągnął łyk soku owocowego.

— Nie pozwolę — rzekł.

Do Instytutu Okręgowego wracał z radością, z radością witał niskie pagórki, upstrzone brunatnolistnym karłowatym holum, ogródki warzywne, domicyle, noclegownie, warsztaty, klasy szkolne, laboratoria, wśród których płynęło mu życie, odkąd skończył trzynaście lat. Należał do tych, dla których powrót znaczył równie wiele, co wyjazd. Sama podróż mu nie wystarczała, zadowalała go jedynie połowicznie; on musiał powracać. Niewykluczone, że w skłonności tej kryła się już zapowiedź jego przyszłej, wielkiej wyprawy badawczej do granic poznawalnego. Nie podjąłby najpewniej tego długoletniego trudu, gdyby nie ożywiająca go głęboka pewność, że powrót jest możliwy, choćby jemu samemu nie dane było wrócić; że w gruncie rzeczy sama natura podróży — niczym ruch obiegowy globu — zakładała powrót. Nie wstąpisz po raz drugi do tej samej rzeki, nie zdołasz wrócić do domu. Tyle wiedział, ta świadomość stanowiła w istocie podstawę jego światopoglądu. Ale właśnie z tej akceptacji przemijania wywiódł swoją śmiałą teorię, wedle której to, co najbardziej zmienne, ukazuje się jako to, co najtrwalsze, zaś stosunek człowieka do rzeki, a także rzeki do niego i do samej siebie okazuje się zarazem bardziej złożony i tchnący głębszą pociechą niż zwykły jedynie brak identyczności. Możesz wrócić do domu — utrzymuje ogólna teoria czasu — skoro tylko zrozumiesz, że dom to miejsce, w którym nigdy nie byłeś.

Toteż cieszył się z powrotu do miasta, gdzie był jego dom — najbliższy temu, jaki miał i jakiego pragnął. Dawni przyjaciele zrobili na nim wrażenie dość jeszcze smarkatych. Bardzo wydoroślał przez miniony rok. Niektóre z dziewcząt dotrzymały mu kroku, a nawet go wyprzedziły; stały się kobietami. Wystrzegał się jednak wszystkiego, co wykraczało poza przygodne z nimi kontakty, nie pragnął bowiem na razie nowego zachłyśnięcia się seksem; co innego miał do zrobienia. Zauważył, że najbystrzejsze z dziewcząt (na przykład Rovab) były równie powściągliwe i ostrożne; zachowywały się — czy to w laboratoriach, warsztatach, czy w świetlicach noclegowni — jak dobrzy kumple, nic ponadto. Przed urodzeniem dziecka chciały zdobyć wykształcenie i zacząć własne badania lub znaleźć posadę, która by im odpowiadała. Już ich nie zadowalały szczeniackie doświadczenia erotyczne. Pragnęły dojrzałego związku, nie bezpłodnych obłapek; ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz.

Były dobrymi koleżankami, przyjacielskimi i niezależnymi.

Chłopcy w wieku Szeveka sprawiali wrażenie zagubionych w schyłkowym okresie dzieciństwa, zasuszonego już i szczątkowego. Byli zbyt przemądrzali. Wyglądało na to, że nie myślą poświęcić się ani pracy, ani seksowi. Słuchając Tirina, można by sądzić, że to on wynalazł kopulację — przygody miewał jednak wyłącznie z piętnasto — i szesnastolatkami; rówieśniczek unikał.

Bedap, nie przejawiający nigdy szczególnego seksualnego wigoru, odbierał hołdy od pewnego młodszego chłopca, który go otaczał wyidealizowanym uwielbieniem homoseksualisty, i tym się kontentował. Zdawał się niczego nie traktować serio, stał się ironiczny i skryty. Szevek nie czuł już bliskości z przyjacielem. Nie przetrwał zresztą żaden z dawnych przyjacielskich związków; nawet Tirin był zanadto skoncentrowany na samym sobie, w ostatnim zaś czasie zbyt kapryśny, żeby podtrzymywać dawne więzi — nawet gdyby Szevek podtrzymać je pragnął. Ten jednak naprawdę do tego nie dążył. Z radością witał samotność. Nie przyszło mu nawet do głowy, że rezerwa, którą napotkał u Bedapa i Tirina, może być odpowiedzią na coś w nim samym; że jego łagodny, lecz odstraszająco już zamknięty charakter może wytwarzać wokół niego otoczkę, przez którą tylko wielka siła — lub wielkie oddanie — będą się w stanie przebić. W gruncie rzeczy dostrzegał jedynie to, że ma wreszcie pod dostatkiem czasu do pracy.

Tam, na Południowym Wschodzie, gdy już przywykł do ciągłej pracy fizycznej i przestał tracić siły umysłu na szyfrowane listy, a nasienie na zmazy nocne, poczęły mu świtać w głowie pewne myśli. Teraz miał możność ich opracowania, sprawdzenia, ile są warte.

Starszym fizykiem Instytutu była kobieta o imieniu Mitis. Nie kierowała aktualnie programem studiów (stanowiska administracyjne podlegały corocznej rotacji między dwudziestoma pracownikami na stałych etatach), pracowała jednak w Instytucie od trzydziestu lat i górowała nad kolegami umysłem. Otaczała ją zawsze swego rodzaju wolna przestrzeń psychiczna — jak wolne są od tłumów okolice wierzchołka góry. Brak wszelkich podpórek i nakazów autorytetu czynił autorytet tym autentyczniejszym. Bywają ludzie z autorytetem wrodzonym; niektórzy cesarze przywdziewają tylko nowe szaty.

— Wysłałam twój artykuł o częstotliwości względnej Sabulowi do Abbenay — poinformowała Szeveka z właściwą sobie koleżeńską niecierpliwością. — Chciałbyś zobaczyć odpowiedź?

Pchnęła przez stół postrzępiony świstek papieru — najwyraźniej róg oddarty z jakiejś strony. Nagryzmolono na nim maczkiem równanie:

Szevek oparł się rękami o stół i wpatrywał się w nie w skupieniu. Wlewające się przez okno światło napełniało jego jasne oczy przejrzystym blaskiem wody. Miał dziewiętnaście lat, Mitis pięćdziesiąt pięć. Przyglądała mu się ze współczuciem i zachwytem.

— Tego właśnie brakowało — stwierdził.

Jego ręka wymacała leżący na stole ołówek. Począł coś bazgrać na skrawku papieru. W miarę jak pisał, jego blada, delikatnym meszkiem osrebrzona twarz pokryła się rumieńcem i zaczerwieniły mu się uszy.

Mitis poruszyła się dyskretnie za stołem, chcąc usiąść. Miała kłopoty z krążeniem w nogach, nie mogła długo stać. Jej ruch zakłócił skupienie Szeveka. Podniósł na nią zimne, poirytowane spojrzenie.

— Mogę to skończyć w ciągu kilku dni — oświadczył.

— Sabul życzyłby sobie rzucić okiem na wyniki, gdy się z tym uporasz.

Zapadło krótkie milczenie. Szevek odzyskał już swoje normalne kolory i stał się na powrót świadom obecności Mitis, którą przecież kochał.

— Czemu posłałaś ten artykuł Sabulowi? — zapytał. — Do tego z taką wielką dziurą w środku!

Uśmiechnął się; przyjemność załatania luki we własnym rozumowaniu napełniała go radością.

— Pomyślałam, że może jemu uda się dojść, w którym miejscu pobłądziłeś. Ja nie byłam w stanie. Chciałam też, żeby się zorientował, nad czym pracujesz… Wiesz, on chciałby cię widzieć w Abbenay.

Młodzieniec nie odpowiedział.

— Chciałbyś tam pojechać?

— Na razie nie.

— Tak też przypuszczałam. Ale musisz pojechać. Dla książek, a także głów, z którymi się tam zetkniesz. Nie wolno takiej mózgownicy jak twoja zakopywać na pustyni! — powiedziała w nagłej pasji. — Twoim obowiązkiem, Szevek, jest szukać tego, co najlepsze; nie pozwól się zwodzić fałszywemu egalitaryzmowi. Będziesz pracował z Sabulem; on jest dobry, zmusi cię do ciężkiej pracy. Powinieneś jednak zachować swobodę samodzielnego odkrycia kierunku, w jakim zechcesz podążać. Zostań tu jeszcze z kwartał, potem jedź. Ale uważaj tam, w Abbenay. Staraj się zachować niezależność. Siła spoczywa w centrum. Udajesz się do centrum. Nie znam Sabula, nie mam mu nic do zarzucenia; ale o tym nie zapominaj: będziesz jego człowiekiem.

Liczba pojedyncza zaimka dzierżawczego jest w języku prawickim używana głównie dla celów emfatycznych; mowa potoczna jej unika. Małe dziecko może powiedzieć: „moja mama”, ale prędko uczy się mówić „mama”. Zamiast: „Podaj mi mój płaszcz” mówi się: „Podaj mi płaszcz”, i tak dalej; chcąc powiedzieć w języku prawickim: „to jest moje, a to twoje”, mówi się: „ja używam tego, a ty tego”. W stwierdzeniu Mitis: „Będziesz jego człowiekiem” zabrzmiał jakiś dziwny ton. Szevek wpatrywał się w nią bez wyrazu.

— Masz przed sobą zadanie — stwierdziła Mitis. Jej czarne oczy zabłysły, jakby zapłonęły gniewem. — Wykonaj je!

To powiedziawszy, wyszła, w laboratorium czekała na nią bowiem grupa studentów. Szevek spoglądał z zakłopotaniem na świstek papieru. Sądził, że Mitis poleca mu, by się pośpieszył i poprawił swoje równania. Znacznie później dopiero zrozumiał, co mu chciała powiedzieć.

Wieczorem w przeddzień jego wyjazdu do Abbenay koledzy wydali na jego cześć przyjęcie. Przyjęcia organizowane były często pod byle jakim pretekstem, Szeveka zdumiał jednak zapał, z jakim przygotowywano to właśnie; zastanawiał się, z jakiego powodu było ono aż tak wystawne. Nie ulegając wpływom innych, nie zdawał sobie sprawy, że on sam ma na drugich wpływ; nie miał pojęcia, że jest przez kolegów lubiany.

Musieli od wielu dni odkładać na tę okazję swoje dzienne racje.

Zgromadzili niewiarygodne góry jedzenia. Zamówienie na ciasto było tak ogromne, że stołówkowy kucharz popuścił wodze fantazji i wypiekł przysmaki dotąd nie widziane: aromatyczne wafle, posypane papryką koreczki z wędzonej ryby, słodkie, kapiące od tłuszczu pierniki. Były napoje owocowe, kandyzowane owoce znad Morza Kerańskiego, malutkie słone krewetki, stosy kruchych frytek z batatów. Nieprzebrany wybór potraw przyprawiał o zawrót głowy. Wszyscy wpadli w doskonały humor, kilka osób się pochorowało.

Były skecze i zabawy przygotowane zawczasu oraz improwizowane. Tirin przebrał się w łachmany, wyciągnięte z pojemnika na odpadki do recyrkulacji i snuł się wśród gości jako Ubogi Urrasyjczyk, Żebrak — jedno ze słów języka ajońskiego, które znali wszyscy z lekcji historii.

— Dajcie mi pieniądze — skamlał, podtykając im pod nosy trzęsącą się rękę. — Pieniądze! Pieniądze! Czemu nie dajecie mi pieniędzy? Nie macie? Kłamcy! Zasrani posiadacze! Paskarze! A to żarcie? Skąd je wzięliście, skoro nie macie pieniędzy — Następnie wystawił siebie na sprzedaż: — Kupta mnie, kupta mnie, za małą sumkę pieniędzy — napraszał się.

— Nie mówi się kupta, tylko kupcie — poprawiła go Rovab.

— Kupta, kupcie, co za różnica, spójrz, jakie śliczne ciałko; nie leci ci ślinka? — mruczał Tirin, kręcąc wąskimi biodrami i trzepocząc powiekami.

Ścięty na koniec publicznie przy pomocy noża do ryb, pojawił się na powrót w normalnym już odzieniu.

Byli wśród gości wyszkoleni harfiści i śpiewacy, toteż muzykowano i tańczono co niemiara, lecz więcej jeszcze gadano. Wszyscy trajkotali, jakby ich następnego dnia miała porazić niemota.

Nocą młodzi kochankowie poczęli się wymykać do pojedynczych pokojów, by tam kopulować; goście, ogarnięci sennością, rozeszli się do sypialń; została ich na koniec — wśród pustych filiżanek, ości i okruchów ciasta, które trzeba będzie przed świtem posprzątać — mała jedynie grupka. Do świtu pozostało jednak jeszcze wiele godzin. Popłynęły rozmowy, przerywane od czasu do czasu skubnięciem jakiegoś przysmaku. W gronie wytrwałych byli Bedap, Tirin, Szevek, paru innych chłopców oraz trzy dziewczyny.

Rozmawiali o rytmie — tym przestrzennym wyobrażeniu czasu — a także o związkach między starożytnymi teoriami Harmonii Liczb a współczesną fizyką czasu. Sprzeczali się, jakim stylem pływackim najlepiej pokonywać długie dystanse. Zastanawiali się, czy ich dzieciństwo było szczęśliwe. Rozważali, czym w ogóle jest szczęście.

— Cierpienie jest nieporozumieniem — oświadczył Szevek, pochylając się do przodu z rozszerzonymi i rozjaśnionymi oczami.

Był nadal szczupły, miał duże dłonie, odstające uszy i kanciaste stawy; zdrów jak ryba, tryskał młodzieńczą werwą; był bardzo piękny. Miękkie i proste włosy, matowe i ciemne jak u innych, nosił długie, nie strzyżone, przewiązane wstążką. Tylko jedno spośród nich miało inną fryzurę — dziewczyna o wydatnych kościach policzkowych i płaskim nosie; jej krótko ostrzyżona ciemna czupryna okrywała głowę niczym lśniący czepek. Dziewczyna nie odrywała od Szeveka poważnego spojrzenia. Wargi miała tłuste od pierników, do podbródka przyklejony okruszek.

— Ono istnieje — powiedział Szevek, rozkładając ręce. — Jest realne. Mogę nazwać je nieporozumieniem, ale nie mogę udawać, że go nie ma lub że kiedyś istnieć przestanie. Cierpienie jest stanem naszej egzystencji. Gdy przychodzi, poznajecie je. Wiecie, że jest rzeczywiste. Słuszne jest oczywiście leczenie chorób, walka z głodem i niesprawiedliwością, jak to czyni organizm społeczny. Ale przecież żadne społeczeństwo nie odmieni natury bytu. Nie jesteśmy w stanie zapobiec cierpieniu. Temu konkretnemu bólowi, tamtemu konkretnemu bólowi — owszem, lecz nie bólowi w ogóle.

Społeczeństwo może ulżyć jedynie społecznemu cierpieniu — cierpieniu niepotrzebnemu. Pozostaje reszta. Korzeń, rzeczywistość.

My wszyscy, jak tu siedzimy, zaznamy smutku; jeśli przeżyjemy pięćdziesiąt lat, będziemy przez pięćdziesiąt lat cierpieli ból. Na koniec zaś umrzemy. Do takiego się urodziliśmy losu. Boję się życia! Bywają chwile, że jestem… śmiertelnie przerażony. Szczęście — każde szczęście — wydaje się trywialne. A jednak zastanawiam się czasem, czy to wszystko nie jest jakimś nieporozumieniem — to uganianie się za szczęściem, ten strach przed bólem… Gdyby zamiast bać się go i uciekać przed nim, człowiek mógł… przezwyciężyć go, przekroczyć. Za nim coś jest. Tym, co cierpi, jest istota, a przecież istnieje taki punkt, w którym istota znika. Nie wiem, jak to wyrazić. Ale wierzę, że ta realność, ta prawda, którą odkrywam w cierpieniu, a której nie znajduję w wygodzie i szczęściu, że ta realność bólu — nie jest bólem. Jeśli umie sieją przezwyciężyć. Jeśli umie sieją przecierpieć do końca.

— Realność naszego życia spełnia się w miłości, w solidarności — wtrąciła wysoka dziewczyna o łagodnym spojrzeniu. — Miłość jest istotą ludzkiego życia.

Bedap pokręcił głową.

— Nie. Szev ma rację — powiedział. — Miłość to tylko jedna z dróg, może pobłądzić i zaginąć. Ból nigdy nie ginie. Dlatego też niewielki mamy wybór, jeśli chodzi o znoszenie go! Musimy go znieść — czy tego chcemy, czy nie.

Krótko ostrzyżona dziewczyna zaprzeczyła energicznym ruchem głowy.

— Otóż nie! Tylko jeden na stu, jeden na tysiąc przebywa całą drogę, dochodzi do kresu. Reszta udaje tylko stale, że jest szczęśliwa, albo po prostu gnuśnieje. Cierpimy, ale cierpimy nie dość.

Cierpimy więc na darmo.

— To co niby mamy zrobić? — rzekł Tirin. — Co dzień przez godzinę walić się młotkiem po głowie, żeby zdobyć pewność, że cierpimy dosyć?

— Tworzysz kult cierpienia — wtrącił ktoś inny. — Cele odonian są pozytywne, nie negatywne. Cierpienie jest dysfunkcjonalne — wyjąwszy przypadki, kiedy ciało ostrzega bólem przed niebezpieczeństwem. Psychologicznie i socjologicznie jest po prostu destrukcyjne.

— A cóż innego powodowało Odo, jeśli nie wyjątkowa wrażliwość na cierpienie, własne i cudze? — ripostował Bedap.

— Ależ cała zasada pomocy wzajemnej miała z założenia służyć zapobieganiu cierpieniu!

Szevek, ze skupioną i spokojną twarzą, siedział na stole, dyndając długimi nogami.

— Czy widzieliście, jak umiera człowiek? — zapytał.

Większość widziała, w domicylu lub podczas ochotniczej służby w szpitalu. Wszyscy — z jednym wyjątkiem — pomagali przy tej lub innej okazji grzebać zmarłych.

— W obozie na Południowym Wschodzie był pewien mężczyzna — pierwszy raz w życiu widziałem coś podobnego. Silnik aeroauta miał jakiś defekt, pojazd rozbił się przy starcie i stanął w płomieniach. Wyciągnęli tego mężczyznę całego poparzonego. Żył jeszcze jakieś dwie godziny. Nie można go już było uratować; nie miał żadnego powodu, żeby żyć tak długo, żadnego uzasadnienia tych dwóch godzin. Czekaliśmy, kiedy przylecą z wybrzeża ze środkami znieczulającymi. Zostałem przy nim, razem z dwoma jeszcze dziewczynami — załadowywaliśmy tam samolot. Nie było na miejscu lekarza. Nie można było nic dla niego zrobić, jedynie zostać tam, czuwać przy nim. Był w szoku, ale prawie cały czas przytomny. Okropnie cierpiał, szczególnie ręce — nie sądzę, żeby zdawał sobie sprawę, że reszta jego ciała jest zwęglona — czuł ból głównie w rękach. Nie można go było dotknąć, żeby pocieszyć, bo odchodziła mu skóra i ciało i wtedy krzyczał. Nie mogliśmy dla niego nic zrobić. Nie mogliśmy mu udzielić żadnej pomocy. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę, że przy nim jesteśmy. Nie na wiele by mu się to zresztą zdało. Nie mogliśmy dla niego nic zrobić.

Wtedy zrozumiałem… wiecie… zrozumiałem, że dla nikogo nie jesteśmy w stanie nic uczynić. Nie możemy ocalić jeden drugiego.

Ani samych siebie.

— Cóż ci więc zostaje? Samotność i rozpacz! Ty odrzucasz braterstwo, Szevek! — zawołała wysoka dziewczyna.

— Nie… nie odrzucam. Próbuję tylko ustalić, czym ono naprawdę jest. Ono zaczyna się… ono zaczyna się w dzieleniu bólu.

— A kończy?

— Nie wiem. Tego jeszcze nie wiem.

Загрузка...