Część druga albo Ksawery

1

Słyszał już dochodzący z wnętrza budynku zgiełk przerwy, która za chwilę się skończy; do klasy wejdzie stary matematyk i będzie dręczyć uczniów danymi na czarnej tablicy: bzyczenie błędnej muchy wypełni ciszę między pytaniem profesora i odpowiedzią ucznia…

Ale wtedy on już będzie daleko!

Minął rok od zakończenia wielkiej wojny; była wiosna i świeciło słońce; szedł ulicami w kierunku Wełtawy, a potem wolnym krokiem wzdłuż nabrzeża. Kosmos pięciu godzin lekcyjnych był gdzieś daleko, a on był z nim związany tylko małą brązową aktówką, w której niósł parę zeszytów i jeden podręcznik.

Doszedł do mostu Karola. Szpaler rzeźb nad wodą zapraszał go, aby przeszedł na drugą stronę rzeki. Prawie za każdym razem, gdy był na wagarach (a bywał na wagarach tak często i chętnie!), przyciągał go most Karola, po którym wędrował. Wiedział, że i dziś tędy pójdzie i że dzisiaj również zatrzyma się tam, gdzie pod mostem nie ma już wody, tylko suchy brzeg, a na nim stary żółty dom; okno na jego trzecim piętrze znajduje się akurat na wysokości kamiennej poręczy mostu i oddalone jest na długość skoku; lubił na nie patrzeć (zawsze było zamknięte) i zastanawiał się, kto za nim mieszka.

Tym razem po raz pierwszy (może dlatego, że był wyjątkowo słoneczny dzień) okno było otwarte. W jego rogu wisiała klatka z ptakiem. Zatrzymał się, oglądał tę rokokową klatkę z białego, ozdobnie skręconego drutu, a potem zauważył, że w półmroku pokoju rysuje się postać; mimo iż widział ją z tyłu, poznał, że to kobieta i pragnął, żeby się odwróciła i żeby mógł zobaczyć jej twarz.

Postać rzeczywiście poruszyła się, ale w przeciwnym kierunku; zniknęła w ciemnościach, lecz okno było otwarte i on był przekonany, że to wezwanie, cichy, poufny znak dla niego.

Nie mógł się oprzeć. Wskoczył na murek. Okno dzieliła od mostu głęboka otchłań zakończona twardym brukiem. Aktówka w ręce przeszkadzała mu. Wrzucił ją przez otwarte okno do ciemnego pomieszczenia, a potem sam wskoczył za nią.

2

Wysokie prostokątne okno, na które Ksawery wskoczył, było takich rozmiarów, że rozłożonymi rękami dotykał jego wewnętrznych ścian, a swoim wzrostem wypełniał je całkowicie. Oglądał pomieszczenie od tyłu do przodu (jak ten, kogo zawsze najbardziej interesuje głębia) i dlatego zobaczył najpierw w tyle drzwi, potem na lewo przy ścianie zwalistą szafę, na prawo drewniane łóżko z rzeźbionymi krawędziami, a pośrodku okrągły stół przykryty robionym na szydełku obrusem, na którym stał wazon z kwiatami; dopiero na końcu dostrzegł swoją aktówkę, która leżała na dole pod nim na postrzępionym brzegu taniego dywanu.

Bodaj w tej samej chwili, kiedy ją dojrzał i chciał po nią zeskoczyć, w mrocznej głębi pokoju otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich kobieta. Zobaczyła go natychmiast; w pokoju panował przecież półmrok i prostokąt okna jaśniał tak, jak gdyby tutaj była noc a po drugiej stronie dzień; mężczyzna w okiennej ramie wyglądał od strony kobiety jak czarna sylwetka na złotym podkładzie światła; był to mężczyzna pomiędzy dniem a nocą.

O ile kobieta, oślepiona światłem, nie była w stanie rozpoznać rysów twarzy mężczyzny, Ksawery był w nieco lepszej sytuacji; jego wzrok przywykł już do półmroku i mógł choć w przybliżeniu dojrzeć miękkość rysów kobiety i melancholię jej twarzy, której bladość świeciłaby z daleka nawet w najgłębszych ciemnościach; stanęła w drzwiach, spoglądając na Ksawerego; nie była ani tak bezpośrednia, by okazać głośno lęk, ani na tyle przytomna, by do niego przemówić.

Dopiero po długiej chwili, w czasie której patrzyli sobie nawzajem w niewyraźne twarze, odezwał się Ksawery:

– Mam tu swoją aktówkę.

– Aktówkę? – zapytała i jakby dźwięk słów Ksawerego wyrwał ją z początkowego osłupienia, zamknęła za sobą drzwi.

Ksawery przykucnął na oknie i wskazywał miejsce, gdzie leżała aktówka:

– Mam tam bardzo ważne rzeczy. Zeszyt z matematyki, podręcznik przyrody a także zeszyt, w którym piszemy ćwiczenia stylistyczne z czeskiego. W tym zeszycie mam również ostatnie zadanie na temat: W jaki sposób przyszła do nas wiosna. Miałem z nim sporo pracy i nie chciałbym go znowu wytrząsać z głowy.

Kobieta podeszła kilka kroków do środka pomieszczenia, tak że Ksawery widział ją w lepszym oświetleniu. Jego pierwsze wrażenie było właściwe: miękkość i melancholia. Zobaczył w jej niewyraźnej twarzy dwoje wielkich płonących oczu i przyszło mu na myśl jeszcze jedno słowo; lęk: lęk nie wywołany jego niespodziewanym zjawieniem się, lecz dawny lęk, który został w kobiecej twarzy w postaci struchlałych wielkich oczu, w postaci bladości, w postaci gestów, które jakby się wciąż usprawiedliwiały.

Tak, ta kobieta naprawdę się usprawiedliwiała!

– Przepraszam – powiedziała. – Nie wiem, jak to się mogło stać, że pana aktówka znalazła się w naszym pokoju. Przecież sprzątałam tu przed chwilą i nie znalazłam niczego, co by tutaj nie pasowało. – A jednak – rzekł Ksawery przykucnięty w oknie i wskazał palcem na podłogę. – Ku mojej wielkiej radości aktówka jest tutaj. – Ja też bardzo się cieszę, że ją pan znalazł – powiedziała i uśmiechnęła się.

Stali teraz naprzeciw siebie, a między nimi był tylko stół z robioną na szydełku serwetą i szklanym wazonem wypełnionym sztucznymi kwiatami z woskowanego papieru.

– Tak, byłoby to przykre, gdybym jej nie znalazł – powiedział Ksawery. – Profesor od czeskiego nie cierpi mnie i gdybym zgubił zeszyt zadań domowych, groziłoby mi, że nie przejdę do następnej klasy.

Na twarzy kobiety pojawiło się współczucie; jej oczy zrobiły się nagle tak wielkie, że Ksawery widział tylko te oczy, jakby reszta twarzy i całe ciało były jedynie dodatkiem do nich, ich oprawą; nie wiedział nawet, jak wyglądają poszczególne rysy twarzy kobiety i proporcje jej ciała, to wszystko dostrzegał ledwie kącikiem oka; wrażenie całej postaci było właściwie tylko wrażeniem tych dużych oczu, które zalewały całe ciało swym brązowym światłem.

Ku tym oczom skierował się teraz Ksawery, obchodząc stół.

– Jestem stary repetent – powiedział i chwycił kobietę za ramiona (ach, to ramię było miękkie jak pierś!). – Proszę mi wierzyć – mówił dalej – nie ma nic smutniejszego niż wejść po roku do tej samej klasy, siedzieć znowu w tej samej ławce…

Potem zobaczył, że te brązowe oczy podnoszą się ku niemu i zalała go fala szczęścia; Ksawery wiedział, że mógłby teraz posunąć rękę niżej i dotknąć piersi, brzucha i czego by tylko chciał, bowiem lęk, którym kobieta była owładnięta, kładł mu ją posłusznie w objęcia. Nie zrobił tego jednak, trzymał dłoń na jej ramieniu, tym cudownym obłym wierzchołku ciała i wydawało mu się to wystarczająco wspaniałe, napełniające; nie chciał niczego więcej.

Chwilę stali nieruchomo, a potem kobieta drgnęła:

– Musi pan szybko zniknąć. Wraca mój mąż!

Nie było nic prostszego niż wziąć aktówkę, wskoczyć na okno i z okna na most, ale Ksawery tego nie zrobił. Rozlewało się w nim błogie uczucie, że tej kobiecie grozi niebezpieczeństwo i że musi z nią tu zostać. – Nie mogę zostawić pani samej!

– Mój mąż! Niech pan odejdzie! – prosiła go trwożliwie kobieta. – Nie, zostanę z panią! Nie jestem tchórzem – odrzekł Ksawery, a tymczasem na klatce schodowej wyraźnie już rozlegały się kroki. Kobieta starała się popchnąć Ksawerego w stronę okna, ale on wiedział, że nie wolno mu opuścić kobiety w chwili, gdy grozi jej niebezpieczeństwo. Już z głębi mieszkania słychać było, jak otwierają się drzwi, i Ksawery w ostatniej chwili rzucił się na podłogę i wlazł pod łóżko.

3

Przestrzeń między podłogą i stropem utworzonym przez pięć deseczek, pomiędzy którymi ugina się potargany siennik, nie była większa niż przestrzeń w trumnie; w odróżnieniu od niej była to wszak przestrzeń pachnąca (tchnęło z niej zapachem siana), bardzo akustyczna (po podłodze niósł się dźwięcznie odgłos kroków) i z doskonałą widocznością (tuż nad sobą widział twarz kobiety, której nie wolno mu było opuścić, twarz rzutowaną na szare obicie siennika, twarz przekłutą trzema źdźbłami siana sterczącymi z parcianki).

Kroki, które słyszał, były ciężkie, a kiedy odwrócił nieco głowę, zobaczył na podłodze buty z cholewami stąpające po pokoju. Słyszał potem kobiecy głos i nie mógł pozbyć się lekkiego a jednak bolesnego uczucia żalu: ten głos brzmiał tak samo melancholijnie, lękliwie i nęcąco, jak przed chwilą, gdy zwracał się do niego. Ksawery był jednak rozumny i stłumił nagły grymas zazdrości; zrozumiał, że kobieta jest w niebezpieczeństwie i broni się tym, co ma: swoją twarzą i swym smutkiem. Potem usłyszał głos mężczyzny i zdawało mu się, że ten głos podobny jest do czarnych butów z cholewami, które widział kroczące po podłodze. A później słyszał, jak kobieta mówi nie, nie, nie i jak para kroków zbliża się chwiejnie do jego kryjówki i jak potem niski strop, pod którym leży, obniża się jeszcze bardziej i dotyka prawie jego twarzy. I znów słychać było, jak kobieta mówi nie, nie, nie, teraz nie, proszę cię, nie teraz i Ksawery widział na grubym płótnie siennika centymetr nad swymi oczami jej twarz i wydawało mu się, że ta twarz zwierza mu się ze swego poniżenia.

Chciał podnieść się w swojej trumnie, chciał uratować tę kobietę, ale wiedział, że mu nie wolno. A twarz kobiety była tak blisko niego, pochylała się nad nim, prosiła go, i sterczały z niej trzy źdźbła słomy, jakby to były trzy strzały, które tę twarz przekłuły. I strop nad Ksawerym zaczął się rytmicznie poruszać i źdźbła, które przekłuwały twarz kobiety niczym trzy strzały, dotykały rytmicznie nosa Ksawerego i łaskotały go, tak że Ksawery nagle kichnął.

Na górze ustał wszelki ruch. Łóżko znieruchomiało, nie było słychać nawet oddechu: Ksawery zamarł także. Dopiero po chwili rozległo się pytanie: – Co to było? – Nic nie słyszałam, kochanie I znów przez chwilę było cicho, – odpowiedział kobiecy głos. po czym męski głos odezwał się znowu:

– A czyja jest ta aktówka?

A potem rozległy się donośne kroki i widać było buty z cholewami kroczące po pokoju.

Oho, ten mężczyzna był w łóżku w butach, pomyślał Ksawery i rozzłościł się; zrozumiał, że nadeszła jego chwila. Oparł się na łokciu i wysunął się spod łóżka, tak żeby widzieć, co się dzieje w pokoju. – Kogo tu masz? Gdzie go schowałaś? – krzyczał męski głos a Ksawery widział nad czarnymi cholewami ciemnoniebieskie bryczesy i ciemnoniebieską bluzę policyjnego munduru. Mężczyzna rozglądał się badawczo po pokoju, a potem rzucił się w stronę szafy, która swymi rozmiarami sugerowała, że w jej wnętrzu ukrywa się kochanek. W tej chwili Ksawery wyskoczył spod łóżka cichy jak kot, zwinny jak pantera. Umundurowany mężczyzna otworzył szafę pełną ubrań i wsunął do niej rękę. Ksawery był już za jego plecami i kiedy mężczyzna raz po raz wsadzał rękę w mroczną czeluść szafy, aby namacać ukrytego w niej kochanka, Ksawery chwycił go z tyłu za kołnierz i prędko wepchnął do środka. Zamknął drzwi, przekręcił klucz, wyjął go, włożył do kieszeni i odwrócił się do kobiety.

4

Stał naprzeciwko wielkich brązowych oczu a za plecami słyszał dochodzące z wnętrza szafy uderzenia, hałas i krzyk, na tyle stłumiony przez wiszące tam ubrania, że słowa w grzmocie uderzeń pozostawały niezrozumiałe.

Usiadł obok tych wielkich oczu, objął ręką ramię kobiety i dopiero teraz, kiedy poczuł w dłoni jej nagą skórę, uświadomił sobie, że kobieta ma na sobie tylko lekką halkę, pod którą unoszą się nagie piersi, miękkie i jędrne.

Łomot w szafie rozlegał się nadal a Ksawery obiema rękami trzymał kobietę za ramiona i starał się dostrzec wyrazistość jej rysów, która gubiła się wciąż w rozwodnieniu jej oczu. Mówił, żeby się nie bała, pokazywał jej klucz na dowód tego, że szafa jest dobrze zamknięta, przypominał jej, że więzienie męża jest dębowe i że więzień nie może go otworzyć ani rozsadzić. A w końcu zaczął ją całować (rękoma dotykał ciągle jej miękkich nagich ramion, tak szalenie słodkich, że bał się posunąć ręce niżej i dotknąć piersi, jak gdyby nie był dość odporny na ich upojność) i znów mu się wydawało, że przytykając wargi do jej twarzy zanurzy się w bezkresnych wodach.

– Co zrobimy? – usłyszał jej głos.

Głaskał ją po ramieniu i mówił, żeby się o to nie martwiła, że jest im tu teraz dobrze, że jest szczęśliwy jak nigdy dotąd i że walenie w szafie interesuje go mniej więcej tak samo, jak odgłosy burzy puszczone z płyty gramofonowej, albo jak szczekanie psa przywiązanego do budy na drugim końcu miasta.

Aby pokazać, że panuje nad sytuacją, wstał i rozejrzał się po pokoju. Potem roześmiał się, ponieważ zobaczył na stole odłożoną czarną pałkę. Chwycił ją, podszedł do szafy i w odpowiedzi na uderzenia dochodzące z wewnątrz, kilkakrotnie uderzył pałką w drzwi szafy.

– Co zrobimy? – spytała ponownie kobieta, a on odpowiedział: – Odejdziemy.

– A co z nim? – zapytała, a Ksawery odrzekł:

– Człowiek wytrzyma bez jedzenia dwa, trzy dni. Kiedy tu za rok wrócimy, zastaniemy w szafie szkielet ubrany w mundur i buty z cholewami.

I znowu podszedł do hałasującej szafy i uderzył w nią pałką, śmiał się i spojrzeniem zachęcał kobietę, by śmiała się razem z nim.

Ale kobieta się nie śmiała, pytała tylko:

– Dokąd pójdziemy?

Ksawery opowiadał jej, dokąd pójdą. Oponowała, mówiąc, że tu w tym pokoju jest u siebie w domu, natomiast tam, dokąd Ksawery chce ją zaprowadzić, nie będzie miała ani swojej bieliźniarki, ani ptaka w klatce. Ksawery odpowiedział, że dom to nie bieliźniarka ani ptak w klatce, ale obecność człowieka, którego kochamy. A potem mówił jej, że on sam nie ma domu, albo – mówiąc inaczej – że jego domem są jego kroki, jego marsz, jego podróże. Że jego dom jest tam, gdzie otwierają się nieznane horyzonty. Że może żyć tylko przechodząc z jednego snu do drugiego, z jednego krajobrazu w inny i że gdyby został dłużej w jednej dekoracji, umarłby, tak jak umrze jej mąż, jeśli zostanie dłużej niż czternaście dni w szafie.

Przy tych słowach naraz oboje zauważyli, że szafa ucichła. Ta cisza była tak uderzająca, że przebudziła ich oboje. Było to jakby w chwilę po burzy; kanarek w klatce rozśpiewał się, a w oknie widać było żółte zachodzące słońce. Było to piękne jak wezwanie do drogi. Było to piękne jak boskie zmiłowanie. Było to piękne jak śmierć policjanta. Kobieta pogłaskała teraz Ksawerego po twarzy; po raz pierwszy go dotknęła; i po raz pierwszy także Ksawery zobaczył ją nie rozmazaną, w jej wyraźnych konturach. Powiedziała do niego:

– Tak. Pójdziemy. Pójdziemy dokąd zechcesz. Poczekaj chwilkę, wezmę tylko parę rzeczy na drogę.

Jeszcze raz go pogłaskała, uśmiechnęła się do niego i odeszła w stronę drzwi. Patrzył na nią oczyma pełnymi nagłego spokoju; widział jej krok, sprężysty i płynny, niczym krok wody, która zmieniła się w ciało. Położył się na łóżku i czuł się wspaniale. Szafa była cicha, jakby mężczyzna w niej usnął albo się powiesił. Ta cisza była wypełniona przestrzenią, która wchodziła tu przez okno razem z szumem Wełtawy i dalekim krzykiem miasta, krzykiem tak dalekim, że przypominał odgłosy lasu.

Ksawery czuł, że znów jest pełen podróży. A nie ma nic piękniejszego niż chwile przed podróżą, chwile, gdy jutrzejszy horyzont przychodzi nas odwiedzić i dać nam swoje obietnice. Ksawery leżał na zmiętoszonych kołdrach i wszystko zlewało mu się we wspaniałą jedność: miękkie łóżko podobne do kobiety, kobieta podobna do wody, woda, którą wyobrażał sobie pod oknami podobną do płynącego łoża.

Potem zobaczył jeszcze, jak otworzyły się drzwi i weszła kobieta. Miała na sobie niebieską sukienkę. Niebieską jak woda, niebieską jak horyzonty, w jakie się jutro zanurzy, niebieską jak sen, w który powoli, lecz niepowstrzymanie zapadał.

Tak. Ksawery zasnął.

5

Ksawery śpi nie po to, aby nabrać sił do czuwania. Nie, to monotonne wahadło senczuwanie, które w ciągu roku kiwnie trzysta sześćdziesiąt pięć razy, jest mu nie znane.

Sen nie jest dla niego przeciwieństwem życia; sen jest dla niego życiem a życie snem. Przechodzi ze snu do snu jakby przechodził z jednego życia do drugiego.

Jest ciemność, jest czarna ciemność, ale z góry opadają powoli kręgi światła. Są to światła wysyłane przez latarnie; w tych kręgach wykrojonych z ciemności widać gęsto padające płatki.

Wbiegł do drzwi niskiego budynku, prędko przebiegł przez halę i wszedł na peron, gdzie stał gotowy do odjazdu pociąg z oświetlonymi oknami; obok niego spacerował staruszek z latarnią i zamykał drzwi wagonów. Ksawery wskoczył szybko do pociągu i w tym momencie staruszek podniósł latarnię, z innego końca peronu rozległ się przeciągły odgłos trąbki i pociąg ruszył.

6

Przystanął na platformie wagonu i głęboko oddychał, by uspokoić przyspieszony oddech. Przyszedł znowu w ostatniej chwili, a przychodzenie w ostatniej chwili było jego dumą. Wszyscy inni przychodzili według wcześniej przemyślanego planu, toteż żyli całe życie bez niespodzianek, jak przepisujący teksty wskazane przez nauczyciela. Wyczuwał ich w przedziałach wagonów, jak siedzą tam na wcześniej wyznaczonych miejscach, jak prowadzą znane wcześniej rozmowy, jak opowiadają sobie o schronisku w górach, gdzie będą przez tydzień mieszkać, o porządku dziennym, z którym zaznajomili się już w szkole, żeby potem móc żyć na ślepo, na pamięć i bez najmniejszego błędu. Ksawery natomiast przyszedł nieprzygotowany, w ostatniej chwili, pod wpływem nagłego pomysłu i nieoczekiwanej decyzji. Stał teraz na platformie wagonu i dziwił się, co go właściwie skłoniło, by wziąć udział w wycieczce szkolnej, z nudnymi kolegami i łysymi profesorami, w których wąsach spacerują wszy.

Powędrował wzdłuż wagonu: chłopcy stali w przejściu między siedzeniami, chuchając na zamarznięte szyby i przykładając oko do okrągłych prześwitów; inni leżeli leniwie w przedziałach na ławkach, nad głowami wzdłuż i wszerz narty oparte o siatki na bagaże; gdzieś tam grali w karty, zaś w innym przedziale śpiewali nie mającą końca piosenkę złożoną z prymitywnej melodii i dwóch słów powtarzających się w nieskończoność, sto i tysiąc razy: zdech kanarek, zdech kanarek, zdech kanarek… Przy tym przedziale zatrzymał się i zajrzał do środka: byli tam trzej chłopcy z wyższej klasy, a obok nich jasnowłosa dziewczyna, jego koleżanka, która, zobaczywszy go, zaczerwieniła się, ale nie dała nic po sobie poznać, jakby się bała, że zostanie przyłapana, dlatego dalej otwierała usta i patrząc wielkimi oczami na Ksawerego, śpiewała: zdech kanarek, zdech kanarek, zdech kanarek, zdech…

Ksawery oderwał wzrok od jasnowłosej dziewczyny i mijał następne przedziały, z których dochodziły inne sztubackie piosenki i odgłosy zabawy, a potem zobaczył, jak na wprost niego idzie mężczyzna w mundurze konduktora, zatrzymuje się przy poszczególnych przedziałach i sprawdza bilety; mundur nie mógł go zmylić, poznał pod daszkiem czapki starego łacinnika i wiedział, że nie może się z nim spotkać, po pierwsze dlatego, że nie ma biletu, po drugie zaś już bardzo dawno (nie pamięta nawet jak dawno!) nie był na lekcji łaciny.

Wykorzystał więc moment, kiedy łacinnik nachylił się do przedziału i przecisnął się szybko koło niego na platformę, z której prowadziło dwoje drzwi do dwóch małych kabin: do umywalni i do toalety. Otworzył drzwi umywalni i zobaczył, że stoi tam profesorka czeskiego, surowa pięćdziesięciolatka, w objęciach jego kolegi, który siada w pierwszej ławce i którego Ksawery, jeżeli czasem bywał na lekcjach, zupełnie ignorował. Gdy go dostrzegli, odwrócili się prędko, spłoszeni kochankowie, od siebie i pochylili się nad umywalką; pod cienkim strumyczkiem wody kapiącej z kranu gorliwie myli sobie ręce.

Ksawery nie chciał im przeszkadzać i wrócił na platformę; tam zobaczył przed sobą jasnowłosą koleżankę, która wpatrywała się w niego dużymi niebieskimi oczami; jej usta nie poruszały się i nie śpiewały już piosenki o kanarku, której zwrotki, jak się Ksawery domyślał, nie mają końca. Ach, co za głupota, pomyślał – wierzyć, że istnieje piosenka, która się nie kończy; jakby wszystko na świecie już od samego początku nie było zdradą! Z tą myślą patrzył blondynce w oczy i wiedział, że nie wolno mu przystąpić do nieuczciwej gry, która doczesne podaje za wieczne a małe za wielkie, że nie wolno mu przystąpić do nieuczciwej gry zwanej miłością. Dlatego odwrócił się i ponownie wszedł do małej umywalni, w której tęga nauczycielka czeskiego znowu stała naprzeciwko małego kolegi Ksawerego, obejmując go wpół.

– Ależ, nie, bardzo was proszę, tylko się już drugi raz nie myjcie – rzekł do nich Ksawery. – Sam chciałbym się umyć – i ominął ich dyskretnie, przekręcił kurek w kranie i nachylił się nad umywalką, chcąc znaleźć w ten sposób względne odosobnienie dla siebie i dla dwojga kochanków, którzy stali zakłopotani za nim.

– Chodźmy gdzieś obok – usłyszał potem rezolutny szept nauczycielki, trzaśnięcie drzwi i kroki czworga nóg, wchodzących do sąsiedniej toalety. Został sam, oparł się spokojnie o ścianę i oddał się słodkim rozmyślaniom, zza których prześwitywało dwoje wielkich błagalnych niebieskich oczu.

7

Potem pociąg stanął, rozległ się odgłos trąbki, krzyki młodzieży, trzaskanie drzwiami, tupot. Ksawery wyszedł ze swej kryjówki i dołączył do reszty uczniów wylegających na peron. A później widać było pagórki, olbrzymi księżyc i skrzący się śnieg; szli nocą, która była jasna jak dzień. Była to długa procesja, w której zamiast krzyży sterczały w górę pary nart, niczym nabożne rekwizyty, jak symbole dwóch palców złożonych do przysięgi.

Była to długa procesja i Ksawery idąc w niej trzymał ręce w kieszeniach, ponieważ on jeden nie miał nart, symbolu przysięgi; szedł i przysłuchiwał się rozmowom kolegów już na wpół zmęczonych; potem obejrzał się i zobaczył, że jasnowłosa dziewczyna, wątła i mała, idzie na samym końcu, potyka się i pod ciężarem nart zapada się w śnieg; po chwili znów się obejrzał i zobaczył, że stary matematyk bierze od niej narty, kładzie je razem ze swoimi na ramię, wolną ręką chwyta ją pod ramię i pomaga w marszu. Był to smutny widok, jak nieszczęsna starość lituje się nad nieszczęsną młodością; przyglądał się temu z rozkoszą. Później, najpierw z daleka a potem z coraz bliższej odległości, zaczęła dobiegać taneczna muzyka; ukazała się przed nimi restauracja, a wokół niej drewniane pawilony, do których koledzy Ksawerego szli się zakwaterować. Ale Ksawery nie miał tu zarezerwowanego żadnego pokoju i nie musiał ani odkładać nart ani się przebierać. Wszedł więc od razu do sali, gdzie znajdował się parkiet taneczny, kapela jazzowa, a przy stołach kilkoro gości. Natychmiast zauważył kobietę w ciemnoczerwonym swetrze i obcisłych spodniach; koło niej siedzieli mężczyźni ze szklanicami piwa, ale Ksawery widział, że ta kobieta jest elegancka i wyniosła i nudzi się z nimi. Podszedł do niej i poprosił ją do tańca. Tańczyli razem pośrodku gospody, tylko ich dwoje, i Ksawery widział, że szyja kobiety jest wspaniale powiędła, skóra pod oczami wspaniale pomarszczona a koło jej ust biegną dwie wspaniałe głębokie szramy, i był szczęśliwy, że ma w objęciach tyle lat życia, że on, uczniak, trzyma w ramionach całe jedno już niemal zakończone życie. Był dumny, że z nią tańczy i myślał o tym, że za chwilę wejdzie tu blondynka i zobaczy go, jak wysoko nad nią góruje, jakby wiek jego tancerki był wysokim pagórkiem, a ta młodziutka dziewczyna sterczała pod tym pagórkiem jak błagalna łodyga trawy.

Rzeczywiście: do lokalu zaczęli się schodzić uczniowie i uczennice, które zmieniły spodnie narciarskie na spódnice, i wszyscy porozsiadali się przy wolnych stołach, tak że teraz Ksawery tańczył z ciemnoczerwoną kobietą otoczony liczną publicznością; przy jednym ze stołów dostrzegł blondynkę i był zadowolony: była ubrana znacznie staranniej niż wszyscy pozostali; miała piękną sukienkę, która zupełnie nie pasowała do tej brudnej gospody, białą, lekką sukienkę, w której była jeszcze wątlejsza i łatwiejsza do zranienia. Ksawery wiedział, że ubrała ją dla niego, i w tym momencie był już całkowicie zdecydowany, że nie wolno mu się jej poddać, że musi ten wieczór przeżyć dla niej i ze względu na nią.

8

Powiedział kobiecie w ciemnoczerwonym swetrze, że już nie chce dłużej tańczyć: odrazę budzą w nim te mordy, które gapią się na nich znad kufli piwa. Kobieta zaśmiała się potakująco; chociaż kapela nie skończyła grać, a na parkiecie byli tylko oni sami, przestali tańczyć (cała gospoda widziała, jak przestają tańczyć), zeszli z podestu i szli razem, trzymając się za ręce, koło wszystkich stołów, aż znaleźli się na zewnątrz, na śnieżnej równinie.

Owionęło ich mroźne powietrze i Ksawery myślał o tym, że za chwilę tu na mróz wyjdzie też wątła chora dziewczyna w białej sukience. Chwycił znów ciemnoczerwoną kobietę pod ramię i prowadził ją dalej bieluteńką równiną i wydawało mu się, że jest szczurołapem a kobieta, którą prowadził, jest fujarką, na której gra.

Po chwili otworzyły się drzwi restauracji i wyszła z nich blondynka. Była jeszcze drobniejsza niż przedtem, jej biała sukienka gubiła się na śniegu, tak że wyglądała jak śnieg, który kroczy po śniegu. Ksawery tulił do siebie kobietę w ciemnoczerwonym swetrze, ciepło ubraną i cudownie starą, całował ją, wkładał jej ręce pod sweter i kącikiem oka obserwował dziewczynkę podobną do śniegu, jak za nimi patrzy i jak się dręczy.

A potem powalił tę starą kobietę na śnieg i tarzał się na niej i wiedział, że trwa to już długo i że jest zimno, i że sukienka dziewczyny jest cienka, i że mróz dotyka jej łydek i kolan i sięgaj ej ud i głaskają coraz wyżej, aż dotyka jej łona i brzucha. Później podnieśli się i stara kobieta zaprowadziła go do jednego z domków, w którym miała pokój.

Okno pokoju na parterze znajdowało się metr nad śnieżną równiną i Ksawery widział przez nie, że blondynka stoi kilka kroków stąd i że patrzy na niego przez okno; on też nie chciał opuścić dziewczynki, której obraz wypełniał go całego, zapalił więc światło (stara kobieta roześmiała się lubieżnie z jego potrzeby światła), wziął kobietę za rękę, podszedł z nią do okna i przy oknie obejmował ją i podnosił jej kosmaty sweter (ciepły sweter dla starczego ciała) i myślał o dziewczynce, która musiała być już całkiem skostniała, tak skostniała, że nie czuła własnego ciała, że była już tylko duszą, smutną i obolałą duszą trzepoczącą się w zupełnie przemarzniętym ciele, które już nic nie czuło, które straciło już zdolność dotyku i było jedynie martwym schronieniem dla łopoczącej duszy, którą Ksawery tak bezgranicznie kochał, ach, tak bezgranicznie kochał. Kto by uniósł taką bezgraniczną miłość! Ksawery czuł, jak jego ręce słabną, jak nie są w stanie podnieść tego ciężkiego kosmatego swetra choćby tak wysoko, żeby odsłonić starcze piersi, czuł niemoc w całym ciele i usiadł na łóżku. Trudno opisać, jak mu było dobrze, jaki był zadowolony i szczęśliwy. Gdy człowiek jest bardzo szczęśliwy, nachodzi go sen jako nagroda. Ksawery uśmiechał się i zapadał w głęboki sen, w piękną słodką noc, w której świeciło dwoje zmarzniętych oczu, dwa skostniałe księżyce.

9

Ksawery nie przeżywa jedynego życia ciągnącego się od narodzenia do śmierci jak długa brudna nić; nie przeżywa swego życia, ale je przesypia; w tym życiuspaniu skacze ze snu do snu; śni, we śnie zasypia i jawi mu się dalszy sen, tak że jego spanie jest jak pudełko, do którego jest włożone następne pudełko, a do niego następne i następne. Spójrzcie, w tej chwili śpi równocześnie w domu przy moście Karola i w schronisku; te dwa sny brzmią jak dwa tony długo trzymane na organach; a do tych dwóch tonów dołącza się teraz trzeci.

Stoi i rozgląda się. Ulica jest pusta, jedynie tu i ówdzie mignie jakiś cień, który znika szybko za rogiem albo w bramie. On też nie chce być widziany; kroczy bocznymi peryferyjnymi ulicami i słyszy dochodzące z drugiej strony miasta odgłosy strzelaniny.

W końcu wszedł do jednego z domów i skierował się schodami na dół; w suterenie było kilkoro drzwi; przez chwilę szukał tych właściwych, a potem zapukał; najpierw trzy razy, później, po przerwie, raz i po dalszej przerwie znów trzy razy.

10

Drzwi się otworzyły i młody mężczyzna w ogrodniczkach zaprosił go do środka. Przeszli przez kilka pomieszczeń, gdzie była rupieciarnia, ubrania na wieszakach, ale i karabiny stojące w kątach, a potem długim korytarzem (musieli już dawno przekroczyć zarysy domu) do małej, podziemnej sali, w której siedziało około dwudziestu pięciu mężczyzn. Usiadł na pustym krześle i przyglądał się obecnym, spośród których znał tylko kilku. Na przedzie pomieszczenia siedzieli za stołem trzej mężczyźni; jeden z nich, w cyklistówce na głowie, właśnie przemawiał; mówił o bliskiej i trzymanej w tajemnicy dacie, gdy wszystko się rozstrzygnie; wtedy wszystko będzie musiało być załatwione zgodnie z planem: ulotki, gazety, radio, poczta, telegraf, broń. Następnie wypytywał poszczególnych ludzi, czy wykonali wyznaczone zadania, mające zapewnić powodzenie tego, co kryło się pod ową datą. W końcu zwrócił się również do Ksawerego i spytał go, czy przyniósł listę. To była okropna chwila. Ksawery, chcąc się zabezpieczyć, już dawno temu przepisał listę do swego zeszytu z czeskiego. Ten zeszyt miał razem z innymi zeszytami i podręcznikami w aktówce. Lecz gdzie jest ta aktówka? Przy sobie jej nie ma!

Mężczyzna w cyklistówce powtórzył pytanie.

Mój Boże, gdzie jest ta aktówka? Ksawery zastanawiał się gorączkowo i po chwili z otchłani pamięci wyłoniło mu się niejasne i nieuchwytne wspomnienie, słodki powiew szczęścia; chciał to wspomnienie pochwycić, ale już nie miał czasu, ponieważ wszyscy odwracali ku niemu twarze i czekali, co odpowie. Musiał się przyznać, że listy nie ma. Twarze ludzi, pomiędzy których przyszedł jak towarzysz między towarzyszy, stały się surowsze, a czarny mężczyzna powiedział lodowa tym głosem, że jeśli listę zdobędą nieprzyjaciele, data, w której pokładali wszelkie nadzieje, będzie zaprzepaszczona i pozostanie taką samą datą jak każda inna: pustą i martwą.

Ale zanim jeszcze Ksawery zdążył coś powiedzieć, otworzyły się drzwi za stołem prezydialnym, pojawił się w nich mężczyzna i zagwizdał, wszyscy wiedzieli, że jest to sygnał alarmowy; nim mężczyzna w cyklis- tówce zdążył wydać pierwszy rozkaz, przemówił Ksawery:

– Pozwólcie mi iść pierwszemu – rzekł, ponieważ wiedział, że droga, która ich teraz czeka, jest niebezpieczna, i ten, kto pójdzie pierwszy, narazi życie.

Ksawery wiedział, że zapomniał listy, i musi zmyć winę. Ale to nie tylko poczucie winy pchało go ku niebezpieczeństwu. Obrzydzeniem napawała go małość, która czyni z życia półżycie a z ludzi półludzi. Chciał położyć swoje życie na wadze, na której drugiej szali jest śmierć. Chciał, żeby każdy jego czyn, ba – każdy jego dzień, każda godzina i sekunda były w stanie stawić czoła najwyższej mierze, jaką jest śmierć. Dlatego chciał iść w pierwszym szeregu, iść po linie nad przepaścią, mieć wokół głowy aureolę pocisków i w ten sposób rosnąć w oczach wszystkich i być ogromny, jak ogromna jest śmierć.

Mężczyzna w cyklistówce spojrzał na niego zimnym, surowym wzrokiem, w którym błysnęła iskra zrozumienia.

– Więc idź – rzekł do niego.

11

Przecisnął się przez żelazne drzwi i znalazł się na wąskim podwórzu. Było ciemno, z oddali dochodziły odgłosy strzelaniny, a gdy spojrzał w górę, widział błądzące nad dachami świetlne smugi reflektorów. Na wprost wąska żelazna drabinka prowadziła z dołu na dach pięciopiętrowego domu. Podskoczył do niej i szybko piął się do góry. Pozostali wybiegali za nim na podwórze i przywierali do murów. Czekali, aż będzie na dachu, i da im znak, że droga jest wolna.

A potem szli po dachach, skradając się ostrożnie, a Ksawery był wciąż na przedzie; stąpał jak drapieżnik, a jego oczy widziały nawet w ciemności. W pewnym miejscu zatrzymał się i przywołał do siebie mężczyznę w cyklistówce, by mu pokazać, jak w dole głęboko pod nimi zbiegają się czarne postacie z krótką bronią w rękach i uważnie się rozglądają. – Prowadź nas dalej – powiedział mężczyzna do Ksawerego.

I Ksawery szedł, skacząc z dachu na dach, złażąc po krótkich żelaznych drabinkach, chowając się za kominami i uskakując przed natrętnymi reflektorami, które co chwila omiatały domy, krawędzie dachów i kaniony ulic.

Była to wspaniała wędrówka milczących mężczyzn zamienionych w rój ptaków, które wysoko okrążą czyhającego nieprzyjaciela i opadną na skrzydłach dachów na drugą stronę miasta, gdzie nie ma zasadzki. Była to wspaniała długa wędrówka, tak długa jednak, że Ksawery zaczął odczuwać zmęczenie, które mąci zmysły i napełnia umysł halucynacją; wydawało mu się, że słyszy dźwięki marsza pogrzebowego, tego znanego Marchefunebre Chopina, tak jak go grają dęte kapele na cmentarzach.

Nie zwalniał kroku, starał się z całej siły wyostrzyć swe zmysły i odpędzić tę złowieszczą halucynację. Daremnie: muzyka wciąż do niego dolatywała, jakby chciała zwiastować jego bliski koniec, jakby chciała do tej chwili walki przypiąć czarny welon przyszłej śmierci.

Czemu tak się bronił przed tą halucynacją? Czyż nie pragnął, aby wielkość śmierci uczyniła jego kroki po dachach niezapomnianymi i ogromnymi? Czyż muzyka pogrzebowa, która do niego dochodzi jako przepowiednia, nie jest tym najpiękniejszym akompaniamentem dla jego odwagi? Czyż to nie cudowne, że jego walka jest pogrzebem a pogrzeb walką, że życie tak wspaniale zaręcza się tu ze śmiercią?

Nie, Ksawery nie bał się, że śmierć przyszła mu się zapowiedzieć, lecz że nie może w tej chwili polegać na własnych zmysłach, że nie jest w stanie (on, który odpowiada za bezpieczeństwo swych towarzyszy!) dosłyszeć czyhających zasadzek nieprzyjaciół, gdyż uszy ma zatkane płynną melancholią marsza pogrzebowego.

Czyżby to jednak w ogóle było możliwe, żeby halucynacja miała postać tak rzeczywistą, by słychać było marsz Chopina ze wszystkimi rytmicznymi potknięciami i fałszywą grą puzonów?

12

Otworzył oczy i zobaczył pomieszczenie z jedną odrapaną szafą i jednym łóżkiem, na którym leżał. Z zadowoleniem stwierdził, że spał w ubraniu, nie musi się więc przebierać; wsunął tylko nogi do butów porzuconych pod łóżkiem.

Ale skąd odzywa się ta smutna dęta kapela, której tony brzmią tak bardzo rzeczywiście?

Podszedł do okna. Nie opodal, w krajobrazie, z którego śnieg już niemal zniknął, stała nieruchomo, zwrócona do niego plecami, grupa ludzi w czarnych ubraniach. Stała opuszczona i smutna, smutna jak krajobraz, który ją otaczał; z bielutkiego śniegu pozostały tylko brudne linie i pasemka na wilgotnej ziemi.

Otworzył okno i wychylił się. Teraz lepiej pojął sytuację. Ubrani na czarno ludzie zgromadzeni byli wokół dołu, przy którym leżała trumna. Po drugiej stronie dołu inni, również w czerń odziani ludzie, trzymali przy ustach dęte instrumenty, a na nich małe pulpity z nutami, w których utkwili oczy; grali marsz żałobny Chopina.

Okno znajdowało się zaledwie metr nad ziemią. Ksawery wyskoczył przez nie na zewnątrz i podszedł do gromadki żałobników. W tej chwili dwaj krzepcy wieśniacy przeciągnęli pod trumną liny, unieśli ją i powoli spuszczali w dół. Stary mężczyzna i stara kobieta stojący w gromadce ubranych na czarno ludzi rozpłakali się, a pozostali brali ich pod ramiona i uspokajali.

Potem trumna opadła na dno i ludzie w czerni jeden za drugim podchodzili i rzucali na nią garść gliny. Również Ksawery jako ostatni schylił się, nabrał do ręki ziemi z drobinkami śniegu i rzucił ją w dół. Był tu jedynym, o którym nikt nic nie wiedział, i zarazem jedynym, który sam wiedział wszystko. Tylko on wiedział, jak i dlaczego umarła jasnowłosa dziewczyna, tylko on wiedział o ręce mrozu, która posuwała się po jej ciele do góry, od łydek aż do brzucha i pomiędzy piersi, tylko on wiedział, kto był przyczyną jej śmierci. Tylko on wiedział, czemu życzyła sobie, aby ją pochowali właśnie tutaj, gdzie się najbardziej dręczyła i gdzie pragnęła umrzeć, ponieważ widziała miłość, która ją zdradza i oddala się od niej. Tylko on wiedział; ci pozostali byli tu niczego nie rozumiejącą publicznością, czy też niczego nie rozumiejącymi ofiarami. Widział ich na tle rozległego górskiego krajobrazu i wydawało mu się, że są zagubieni w bezkresnej dali, tak samo jak zmarła jest zagubiona w bezkresnej glinie, i że on sam (który wszystko wie) jest jeszcze rozleglejszy niż ten mokry krajobraz, tak że wszyscy pozostali, zmarła, grabarze z łopatami oraz łąki i pagórki wstępują w niego i gubią się w nim.

Był napełniony krajobrazem, smutkiem pozostałych i śmiercią blondynki, i czuł, że jest przez nich wszystkich rozsadzany, jakby w nim rosło drzewo; czuł, że jest wielki i traktował teraz swą własną rzeczywistą postać tylko jako maskę, przebranie, diabelską maskę niewinności; w tej masce własnej postaci podszedł teraz do rodziców zmarłej (twarz ojca przypominała mu rysy blondynki; była poczerwieniała od płaczu) i składał im kondolencje; podawali mu nieprzytomnie rękę a on czuł, że ich dłonie są w jego ręce wątłe i maleńkie.

Potem stał oparty o ścianę pawilonu, w którym tak długo spał, i patrzył w ślad za pogrzebowymi gośćmi, którzy rozchodzili się małymi grupkami i powoli ginęli w wilgotnej dali. Naraz poczuł, że ktoś go głaszcze; ależ tak, czuł na twarzy dotyk ręki. Był pewien, że rozumie to dotknięcie i z wdzięcznością je przyjmował; wiedział, że jest to ręka przebaczenia; że blondynka daje mu do zrozumienia, że go nie przestała kochać i że miłość jest silniejsza od śmierci.

13

Spadał w dół poprzez swoje sny.

Najpiękniejsza była chwila, gdy jeden ze snów jeszcze trwał, ale już za nim prześwitywał następny, do którego przechodził.

Te ręce, które głaskały go w chwili, gdy stał w górskim krajobrazie, należały już do kobiety ze snu, w który z powrotem zapadał, lecz Ksawery jeszcze o tym nie wie, tak że te ręce istnieją teraz same w sobie; są to cudowne ręce w pustej przestrzeni; ręce między dwiema historiami, między dwoma istnieniami; ręce nie zepsute przez ciało ani głowę. Niechaj trwa jak najdłużej ten dotyk rąk bez ciała!

14

Potem oprócz rąk poczuł także dotyk dużych miękkich piersi opierających się na jego piersiach i zobaczył twarz czarnowłosej kobiety i słyszał jej głos:

– Obudź się! Na Boga, obudź się!

Leżał na zmiętym posłaniu w ciemnawym pokoiku z wielką szafą. Ksawery przypomniał sobie, że jest w domu przy moście Karola. – Wiem, że chciałbyś jeszcze długo spać – mówiła kobieta, jakby się usprawiedliwiając. – Ale musiałam cię obudzić, ponieważ się boję. – Czego się boisz? – zapytał Ksawery.

– Mój Boże, ty nic nie wiesz – rzekła kobieta. – Posłuchaj! Ksawery zamilkł i starał się pilnie nasłuchiwać; z oddali dochodziły strzały.

Wyskoczył z łóżka i podbiegł do okna; po moście Karola spacerowały gromadki mężczyzn w roboczych kombinezonach z automatami na ramieniu.

Było to coś jakby wspomnienie dobiegające zza kilku ścian; Ksawery wiedział wprawdzie, co oznaczają patrole uzbrojonych robotników na moście, miał jednak wrażenie, że sobie o czymś nie może przypomnieć, o czymś, co by mu wyjaśniło jego własny stosunek do tego, co widzi. Wiedział, że należy do tej scenerii i że tylko przez jakąś pomyłkę z niej wypadł, jak aktor, który zapomni wejść w porę na scenę i sztuka rozwija się dalej, dziwnie okaleczona, bez niego. Aż nagle sobie przypomniał. I w momencie, gdy sobie przypomniał, rozejrzał się po pokoju i odetchnął z ulgą: aktówka wciąż tutaj była, oparta w kącie o ścianę, nikt jej nie zabrał. Podskoczył do niej i otworzył ją. Wszystko było na swoim miejscu: zeszyt z matematyki, zeszyt z czeskiego, podręcznik przyrody. Wyciągnął zeszyt do czeskiego, otworzył go z odwrotnej strony i odetchnął po raz drugi: lista, której domagał się od niego czarnowłosy mężczyzna, była tu przepisana starannie, drobnym czytelnym pismem, i Ksawerego znów ucieszył pomysł zamaskowania tego ważnego dokumentu w szkolnym zeszycie, w którym z drugiej strony napisane było ćwiczenie stylistyczne na temat: W jaki sposób przyszła do nas wiosna.

– Czegóż ty tam szukasz?

– Niczego – odparł Ksawery.

– Potrzebuję twojej pomocy. Widzisz przecież, co się dzieje. Chodzą od domu do domu, aresztują i dokonują egzekucji.

– Nie bój się – zaśmiał się. – Żadnych egzekucji być nie może! – Skąd możesz wiedzieć?! – zaprotestowała kobieta.

Skąd mógł wiedzieć? Wiedział aż nazbyt dobrze: listę wszystkich wrogów ludu, którzy mieli być straceni w pierwszym dniu rewolucji, miał w swoim zeszycie; egzekucji naprawdę być nie mogło. Zresztą, w ogóle go nie interesowały obawy pięknej kobiety; słyszał strzelaninę, widział patrole na moście i myślał tylko o tym, że dzień, do którego z takim zapałem przygotowywał się ze swymi towarzyszami boju, nadszedł nagle i on go przespał; że jest gdzie indziej, w innym pokoju, w innym śnie.

Chciał wybiec z domu, chciał się natychmiast zgłosić do tych ludzi w roboczych kombinezonach, chciał oddać listę, którą ma tylko on jeden, a bez której rewolucja jest ślepa, nie wiadomo bowiem kogo aresztować i do kogo strzelać. Uświadomił sobie jednak, że to niemożliwe: nie zna hasła wydanego na ten dzień, od dawna uważany jest za zdrajcę i nikt by mu nie uwierzył. Jest w innym życiu, jest w innym zdarzeniu i nie potrafi ocalić z owego życia tego drugiego, w którym go już nie ma.

– Co się z tobą dzieje? – nalegała na niego ze strachem kobieta.

A Ksaweremu przyszło na myśl, że skoro nie może ocalić tego straconego życia, musi uczynić wielkim to, które teraz właśnie przeżywa. Obejrzał się na piękną, korpulentną kobietę i wiedział w tej chwili, że musi ją opuścić, ponieważ życie jest tam na zewnątrz za oknami, skąd dobiegają strzały.

– Dokąd chcesz iść! – krzyknęła kobieta.

Ksawery uśmiechnął się i wskazał na okno.

– Obiecałeś, że zabierzesz mnie ze sobą!

– To było dawno temu.

– Chcesz mnie zdradzić?

Uklękła przed nim i objęła go za nogi.

Patrzył na nią i uświadamiał sobie, że jest piękna i że przykro mu będzie od niej odejść. Ale świat za oknem był jeszcze piękniejszy. A jeżeli dla niego opuści ukochaną kobietę, wówczas ten świat będzie jeszcze droższy o wartość zdradzonej miłości.

– Jesteś piękna – mówił do niej. – Ale muszę cię zdradzić. Potem wyrwał się z jej objęć i skierował się w stronę okna.

Загрузка...