Musi nadejść ta chwila, kiedy poeta wyrwie się matce z rąk i biegnie. Jeszcze niedawno szedł pokornie w dwuszeregu: z przodu siostry – Izabelle i Vitalie, za nimi on z bratem Frederikiem, a z tyłu, jako dowódca, matka, która w ten sposób oprowadzała co tydzień swe dzieci po Charleville.
Gdy miał szesnaście lat wyrwał się jej po raz pierwszy z rąk. W Paryżu złapali go policjanci, nauczyciel Izambard ze swymi siostrami (tak, tymi, które pochylały się nad nim, wyszukując mu we włosach wszy) użyczył mu na parę tygodni dachu nad głową, a potem, po dwóch policzkach, ugrzązł znowu w chłodnych matczynych ramionach.
Ale Arthur Rimbaud uciekał wciąż na nowo; uciekał z nieodłączną obrożą na szyi i uciekając pisał wiersze.
Był wówczas rok 1870 i do Charleville dochodził z oddali huk dział na wojnie pruskofrancuskiej. Jest to sytuacja szczególnie sprzyjająca ucieczce, bowiem odgłosy bitew nostalgicznie pociągają liryków. Jego krótkie ciało z krzywymi nogami odziało się w husarski mundur. 18letni Lermontow został żołnierzem, umknął swojej babce i jej uciążliwej macierzyńskiej miłości. Pióro, będące kluczem do własnej duszy, zamienił na pistolet, będący kluczem do bram świata. Jeśli bowiem poślemy kulę w piersi człowieka to tak, jak byśmy do tych piersi sami weszli; a piersi tego drugiego, to jest świat.
Od chwili, gdy wyrwał się mamie z rąk, Jaromil wciąż jeszcze ucieka i również jego krokom towarzyszy jakby huk dział. Nie są to wybuchy granatów, ale wrzawa politycznego przewrotu. W takich czasach żołnierz jest dekoracją, a polityk – żołnierzem. Jaromil już nie pisze wierszy, lecz chodzi pilnie na wydział nauk politycznych.
Rewolucja i młodość należą do siebie. Cóż może rewolucja obiecać dorosłym? Jednym potępienie, innym powodzenie. Ale nawet to powodzenie nie jest nadzwyczajne, dotyczy bowiem tylko tej gorszej połowy życia i oznacza oprócz wygód także niepewność, wyczerpujące działanie i naruszenie przyzwyczajeń.
Młodość jest tu w zdecydowanie lepszej sytuacji: nie jest obciążona winą i rewolucja może ją w całości wziąć w obronę. Niepewność czasów rewolucji jest dla młodzieży zaletą, gdyż w niepewność wprowadzony jest świat ojców; o, jak wspaniale wkracza się w wiek dojrzałości, kiedy mury forteczne dojrzałego świata są zburzone! Na czeskich wyższych uczelniach w pierwszych latach po roku 1948 komunistyczni profesorowie byli w mniejszości. Jeżeli rewolucja miała zapewnić wpływ na uniwersytet, musiała dać władzę studentom. Jaromil pracował w wydziałowej organizacji Związku Młodzieży i zasiadał przy egzaminach. Potem referował komitetowi politycznemu szkoły, jak profesor egzaminował, jakie stawiał pytania, jakie ma poglądy, tak że właściwie egzamin zdawał raczej pytający niż pytany.
Ale egzamin zdawał również Jaromil, gdy referował przed komitetem. Musiał odpowiadać surowym młodzieńcom i pragnął mówić tak, by się im spodobać. Tam, gdzie chodzi o wychowanie młodzieży, kompromis jest zbrodnią. Nie można pozostawiać w szkole nauczycieli z przestarzałymi poglądami: albo przyszłość będzie nowa, albo jej nie będzie. I nie można wierzyć nauczycielom, którzy z dnia na dzień zmienili swoje poglądy: albo przyszłość będzie czysta, albo będzie haniebna.
Jeśli Jaromil stał się bezkompromisowym działaczem, który swymi informacjami ingerował w losy ludzi dorosłych, czy możemy nadal twierdzić, że uciekał? Czy nie wydaje się raczej, że już spoczął osiągnąwszy cel? Bynajmniej.
Już kiedy miał sześć lat, uczyniła go mama rok młodszym od kolegów; ciągle jest o rok młodszy. Gdy zdaje relację o profesorze mającym burżuazyjne poglądy, nie myśli przy tym o nim, lecz cały czas patrzy niespokojnie w oczy młodzieńców i obserwuje w nich swój własny obraz; tak jak w domu przed lustrem kontroluje swoją fryzurę i uśmiech, tak w ich oczach kontroluje pewność, męskość, twardość swoich słów.
Wciąż jest otoczony ścianą luster i nie widzi tego, co jest poza nią. Bowiem dojrzałości nie można podzielić; dojrzałość jest albo całkowita, albo jej nie ma wcale. Dopóki gdzie indziej będzie dzieckiem, jego zasiadanie przy egzaminach i zdawanie relacji o profesorach będzie tylko sposobem jego biegu.
Ponieważ wciąż od niej ucieka i wciąż jej nie może uciec; jada z nią śniadania i kolacje, mówi jej dobranoc i dzień dobry. Rano dostaje od niej torbę na zakupy; mama nie zważa na to, że ten kuchenny rekwizyt zupełnie nie pasuje do ideologicznego stróża profesorów, i wysyła go na zakupy.
Oto idzie tą samą ulicą, na której widzieliśmy go na początku poprzedniej części, kiedy czerwienił się na widok nieznajomej kobiety idącej mu naprzeciw. Od tego czasu upłynęło już kilka lat, ale on nadal się czerwieni, a w sklepie, do którego posyła go mama, boi się spojrzeć w oczy dziewczynie w białym fartuchu.
Ta dziewczyna, posadzona na osiem godzin w ciasnej klatce kasy, strasznie mu się podoba. Miękkość rysów, powolność gestów, uwięzie- nie, to wszystko wydaje mu się tajemniczo bliskie i jemu przeznaczone.
Wie nawet czemu: ta dziewczyna jest podobna do służącej, której zastrzelili kochanka: smutek – piękna twarz. A klatka kasy, w której siedzi dziewczyna, podobna jest do wanny, w której widział siedzącą służącą.
Siedzi pochylony nad biurkiem; boi się końcowych egzaminów na wydziale, tak samo jak bał się ich w gimnazjum, ponieważ przyzwyczaił się pokazywać mamie świadectwo z samymi piątkami i nie chce jej zmartwić.
Jakże nieznośny jest jednak brak powietrza w tym ciasnym praskim pokoiku, gdy w powietrzu unoszą się echa rewolucyjnej pieśni i widma tęgich chłopów z młotami w ręce zaglądają do okien! Minęło pięć lat od wielkiej rewolucji w Rosji, a on musi się garbić nad podręcznikiem i trząść się ze strachu przed egzaminem! Skaranie boskie! W końcu odsuwa podręcznik na bok (jest późna noc) i marzy o rozpoczętym wierszu; pisze o robotniku Janie, który chce zabić sen o pięknym życiu przez to, że go urzeczywistni; w jednej ręce trzyma młot, w drugiej ramię swej ukochanej i tak idzie pośród towarzyszy walczyć w szeregach rewolucji.
A student prawa (ach, tak, to jest Jerzy Wolker) widzi na stole krew, dużo krwi, bowiem gdy wielkie sny się zabija dużo krwi płynie ale on się krwi nie boi, gdyż wie, że jeśli ma być mężczyzną, nie wolno mu bać się krwi.
Sklep zamykają o szóstej wieczorem, a on chodzi czatować na przeciwległym rogu. Wie, że parę minut po szóstej dziewczyna z kasy zawsze stąd wychodzi, ale wie również, iż za każdym razem towarzyszy jej inna młoda sprzedawczyni z tego samego sklepu.
Ta jej przyjaciółka jest znacznie mniej urodziwa, ba – wydaje mu się niemal brzydka; jest właściwie jej dokładnym przeciwieństwem: kasjerka jest czarna, ona ruda; kasjerka jest korpulentna, ona chuda; kasjerka jest cicha, ona głośna; kasjerka jest tajemniczo bliska, ona jest odpychająca. Powtarzał swoje czatowanie częściej w nadziei, że może kiedyś dziewczyny opuszczą sklep osobno i uda mu się zagadnąć brunetkę. Nigdy jednak tak się nie stało. Kiedyś śledził je obie; przeszły kilkoma ulicami, a potem weszły do kamienicy; spacerował w pobliżu prawie godzinę, ale żadna z nich nie wyszła.
Przyjechała do niego z prowincjonalnego miasta i słucha wierszy, które jej czyta. Jest spokojna; wie, że syn wciąż do niej należy; nie odebrały go jej ani kobiety, ani świat; przeciwnie: kobiety i świat dostały się do magicznego kręgu poezji, a to jest krąg, który ona sama wokół syna opisała, to jest krąg, w którym ona skrycie panuje.
Właśnie czyta jej wiersz poświęcony pamięci jej matki a swojej babci:
bowiem idę do boju babuniu moja walczyć o piękno świata tego
Pani Wolkerowa jest spokojna. Niech sobie tylko w swoich wierszach syn idzie do boju, niech sobie tam trzyma młot w ręce i ukochaną pod ramię; nie przeszkadza jej to; przecież pozostawił tam i ją, i babcię, rodzinny kredens i wszystkie cnoty, które mu wszczepiała. Niechaj go świat widzi z młotem w ręce. Ona wie bardzo dobrze, że chodzić przed obliczem świata jest czymś zupełnie innym, niż gdyby odszedł od niej w świat.
Ale poeta też wie o tej różnicy. I tylko on wie, jak tęskno jest w domu poezji.
Tylko prawdziwy poeta wie, jakie ogromne jest to pragnienie, by nie być poetą, jakie to jest pragnienie, by opuścić ten zwierciadlany dom, w którym panuje ogłuszająca cisza.
Wygnany z marzeń państwa wśród tłumów chcą się skryć i pieśni me w przekleństwa pragnę zmienić
Ale gdy Franciszek Falas pisał te wersy, nie był w tłumie na rynku; pokój, w którym pochylał się nad stołem, był cichy.
A w ogóle, to nieprawda, że był wygnany z państwa marzeń. Właśnie tłumy, o których pisał, były państwem jego marzeń.
Nigdy nie udało mu się również zmienić pieśni w przekleństwa, raczej przeciwnie – jego przekleństwa wciąż zamieniały się w pieśni. Czyżby naprawdę nie dało się uciec ze zwierciadlanego domu?
Ale ja sam siebie poskromiłem i nadepnąłem na gardło swej pieśni,
napisał Włodzimierz Majakowski i Jaromil go rozumie. Wierszowana mowa wydaje mu się koronką należącą do bieliźniarki mamy. Już od kilku miesięcy nie napisał żadnego wiersza i nie chce ich pisać. Ucieka. Chodzi wprawdzie mamie na zakupy, ale zamyka przed nią szuflady biurka. Zdjął ze ściany wszystkie reprodukcje nowoczesnych obrazów.
Co powiesił na ich miejscu? Może fotografię Karola Marksa?
Bynajmniej.
Na pustej ścianie powiesił fotografię ojca. Była to fotografia z trzydziestego ósmego roku, ze smutnej mobilizacji, i ojciec był na niej w oficerskim mundurze.
Jaromil lubił tę fotografię, z której spoglądał na niego człowiek, którego tak mało znał i który zniknął mu już z pamięci. Tym bardziej tęsknił za tym mężczyzną, który był piłkarzem, żołnierzem i więźniem. Tak bardzo brakowało mu tego mężczyzny.
Aula wydziału filozoficznego była przepełniona, a na podium siedziało kilku poetów. Młodzieniec w błękitnej koszuli (jakie nosili wówczas członkowie Związku Młodzieży), z bujną czupryną do góry zaczesanych włosów, stał na przodzie i mówił:
– Poezja nigdy nie odgrywa tak ważnej roli jak w czasach rewolucji; poezja oddała rewolucji swój głos, a rewolucja w zamian za to wyzwoliła ją z samotności; poeta dzisiaj wie, że ludzie go słyszą, że słyszy go zwłaszcza młodzież, bo: "Młodość, poezja i rewolucja – to jedno!" Potem powstał pierwszy poeta i recytował wiersz o dziewczynie, która rozstaje się z ukochanym, ponieważ ukochany, pracujący przy sąsiedniej tokarce, jest nicponiem i nie wypełnia planu; ukochany nie chce jednak dziewczyny stracić i dlatego zaczyna pilnie pracować, aż wreszcie na jego tokarce pojawia się czerwona chorągiewka przodownika pracy. Po nim wstawali kolejni poeci i wygłaszali wiersze o pokoju, o Leninie i Stalinie, o bojownikach zamęczonych przez faszystów i o robotnikach przekraczających normy.
Młodość nie zdaje sobie sprawy z tego, jaka to potęga być młodym. Ale poeta (ma około sześćdziesięciu lat), który teraz powstał, aby zarecytować swój wiersz, wie o tym. Młodym jest ten, wygłaszał śpiewnym głosem, kto idzie z młodością świata, a młodością świata jest socjalizm. Młodym jest ten, kto zanurzony jest w przyszłości i nie ogląda się wstecz.
Powiedzmy to innymi słowami: w pojęciu sześćdziesięcioletniego poety młodość nie była oznaczeniem określonego wieku, lecz wartością, I nie mającą nic wspólnego z konkretnym wiekiem. Taka myśl ładnie zrymowana spełniała co najmniej dwa zadania: po pierwsze była ukłonem w stronę publiczności, po drugie zaś w magiczny sposób pozbawiała poetę jego podeszłego wieku i stawiała go w jednym szeregu. (nie było bowiem wątpliwości, że kroczy z socjalizmem i nie ogląda się wstecz) z młodymi dziewczętami i chłopcami.
Jaromil siedział wśród publiczności i obserwował poetów z zainteresowaniem, ale mimo to jakby z drugiego brzegu, jako ten, kto do nich I już nie należy. Słuchał ich wierszy z taką samą obojętnością, z jaką kiedy indziej słuchał słów profesorów, o których zdawał potem relację w komitecie. Najbardziej interesował go poeta o znanym nazwisku, który teraz wstaje z krzesła i podchodzi do podium. (Tak, to ten sam, który otrzymał kiedyś paczkę z dwudziestoma uciętymi słuchawkami).
– Drogi mistrzu, nastał miesiąc miłości; mam siedemnaście lat. Wiek nadziei i złudzeń, jak zwykło się mówić… Jeśli posyłam Panu niektóre moje wersy, to dlatego, że kocham wszystkich poetów, wszystkich dobrych parnasistów… Proszę się zbytnio nie krzywić, gdy będzie Pan czytać te wersy: sprawiłby mi Pan szaloną radość, gdyby był Pan tak uprzejmy, drogi mistrzu, i pomógł mi mój wiersz opublikować… Jestem nieznany, ale czy to ważne? Wszyscy poeci są braćmi. Te wersy wierzą, kochają, ufają: to wszystko. Drogi mistrzu, niech się Pan nade mną nachyli, niech Pan mnie trochę podźwignie, jestem młody, niech mi Pan poda rękę… I tak kłamał; miał piętnaście lat i siedem miesięcy; było to jeszcze przedtem, nim po raz pierwszy uciekł mamie z Charleville. Ten list będzie mu jednak długo brzmiał w głowie jako litania hańby, jako świadectwo słabości i uzależnienia. Wszak się na nim zemści, na tym drogim mistrzu, na tym starym głupcu, na tym łysym Theodorze de Banville! Już za rok strasznie wyszydzi całą jego poezję, wszystkie smętne hiacynty i lilie w jego wierszach i wyśle mu to szyderstwo jako polecony policzek.
W tej chwili jednak drogi mistrz nie przeczuwa nienawiści, która na niego czyha, i recytuje wersy o radzieckim mieście zburzonym przez faszystów i na nowo powstającym z gruzów; ozdobił je cudownymi surrealistycznymi girlandami; piersi radzieckich dziewcząt unoszą się nad ulicami jak kolorowe baloniki; lampa naftowa ustawiona pod niebem oświetla to białe miasto, na którego dachach lądują helikoptery podobne do aniołów.
Publiczność zwiedziona urokiem osobowości poety wybuchnęła brawami. Jednakże pośród bezmyślnej większości była też mniejszość myślących, i ci wiedzieli, że rewolucyjna publiczność nie może czekać jak pokorny petent na to, czym ją obdarzy podium; przeciwnie, jeśli ktoś jest dziś petentem, to są nim wiersze; proszą, żeby zostały wpuszczone do socjalistycznego raju; ale młodzi rewolucjoniści strzegący jego bram muszą być surowi: bowiem albo przyszłość będzie nowa, albo jej nie będzie; albo będzie czysta, albo splugawiona.
– Co za bzdury nam tu chce przeszmuglować! – krzyczy Jaromil,, a pozostali przyłączają się do niego. – Chce pożenić socjalizm z surrealizmem? Chce pożenić kota z koniem, jutro z dniem wczorajszym?
Poeta słyszał wyraźnie, co się dzieje na widowni, ale był dumny i nie zamierzał ustąpić. Od młodości przyzwyczajony był prowokować ograniczoność mieszczuchów i nie było dla niego problemem to, że stał sam przeciw wszystkim. Spurpurowiał i wybrał jako ostatni ze swych wierszy inny niż pierwotnie zamierzał: był to wiersz pełen dzikich obrazów i drastycznej erotycznej fantazji; gdy skończył, rozległy się gwizdy i krzyki.
Studenci gwizdali, a przed nimi stał stary mężczyzna, który do nich przyszedł dlatego, że ich kochał; w ich gniewnym buncie widział promyki własnej młodości. Przypuszczał, że jego miłość upoważnia go do tego, by mówił im to, co myśli. Była wiosna 1968 roku i działo się to ' w Paryżu. Niestety jednak studenci zupełnie nie potrafili dostrzec! promyków swej młodości w jego zmarszczkach i stary naukowiec patrzył zaskoczony, jak wygwizdują go ci, których kocha.
Poeta uniósł rękę, aby uciszyć wrzawę. A potem zaczął na nich krzyczeć, że są podobni do purytańskich nauczycielek, do dogmatycznych księży i ograniczonych policjantów; że protestują przeciwko jego wierszom, gdyż nienawidzą wolności.
Stary naukowiec słuchał w milczeniu gwizdów i mówił sobie, że kiedy był młody, też miał wokół siebie gromadę i też chętnie gwizdał, lecz gromada dawno się rozpierzchła i jest teraz sam.
Poeta krzyczał, że wolność jest obowiązkiem poezji i że metafora również jest warta tego, by o nią walczyć. Krzyczał, że będzie żenić kota z koniem i nowoczesną sztukę z socjalizmem, i jeśli jest to donkiszoteria, to chce być Don Kichotem, ponieważ dla niego socjalizm jest epoką wolności i rozkoszy i inny socjalizm odrzuca.
Stary naukowiec obserwował hałasującą młodzież i nagle przyszło mu na myśl, że w tej sali jedynie on ma przywilej wolności, ponieważ jest stary; tylko wtedy, gdy człowiek jest stary, nie musi się już troszczyć o opinię swej gromady, o opinię publiczności ani o przyszłość. Jest sam ze swą bliską śmiercią, a śmierć nie ma uszu ni oczu, nie musi się jej podobać; może mówić i robić to, co się jemu samemu podoba.
A oni gwizdali i starali się dojść do głosu, żeby mu odpowiedzieć. W końcu powstał Jaromil; miał ciemno przed oczami, a za sobą tłum; mówił, że tylko rewolucja jest nowoczesna, podczas gdy dekadencki erotyzm i niezrozumiałe obrazy poetyckie są rupieciami i ludowi są obce. – W końcu co jest nowoczesne? – pytał sławnego poety. – Pańskie niezrozumiałe wiersze, czy my, którzy budujemy nowy świat? Absolutnie nowoczesny – odpowiadał zaraz – jest tylko lud budujący socjalizm.
Po jego słowach zagrzmiały oklaski audytorium.
Te oklaski długo jeszcze brzmiały, gdy stary naukowiec odchodził korytarzami Sorbony i czytał na ścianach: Bądźcie realistami, chciejcie niemożliwego. A kawałek dalej: Emancypacja człowieka będzie całkowita albo żadna. I jeszcze dalej: Tylko bez wyrzutów.
Ławki w przestronnej klasie są odsunięte pod ściany, a na podłodze poniewierają się pędzle, farby i długie papierowe transparenty, na których kilku studentów wyższej szkoły politycznej maluje hasła na majowy pochód. Jaromil, który jest autorem i redaktorem haseł, stoi nad nimi i spogląda do notatnika.
Ale co to? Pomyliliśmy daty? Jaromil dyktuje malującym kolegom te same hasła, które przed chwilą czytał wygwizdany naukowiec na korytarzach wzburzonej Sorbony. Bynajmniej, nie pomyliliśmy się: hasła, które Jaromil podaje do wypisania na transparentach, są dokładnie takie same, jak te, którymi dwadzieścia lat później zapisali paryscy studenci mury Sorbony, mury Nanterre, mury Censier.
Sen jest rzeczywistością – poleca napisać na jednym z transparentów; a na następnym: Bądźcie realistami, chciejcie niemożliwego; a obok: Zarządzamy nieustające szczęście; i dalej: Dosyć kościołów (to hasło szczególnie mu się podoba, składa się z dwóch słów a obejmuje dwa tysiąclecia historii), i następne hasło: Żadnej wolności dla wrogów wolności!, i następne: Wyobraźnia do władzy!, i dalej: Śmierć obojętnym!, i jeszcze: Z rewolucją do polityki, do rodziny, do miłości!
Koledzy malowali litery, a Jaromil chodził pomiędzy nimi dumnie jak marszałek słów. Był szczęśliwy, że jest pożyteczny i że jego sztuka tworzenia zdań znalazła tu swe zastosowanie. Wie, że poezja jest martwa (ponieważ sztuka jest martwa, jak głosi mur Sorbony), ale umarła po to, aby zmartwychwstać jako sztuka agitek i haseł na transparentach i na murach miast (ponieważ poezja jest na ulicy, jak głosi mur Odeonu).
– Czytałeś "Rude pravo"? Była tam na pierwszej stronie opublikowana lista stu haseł na pierwszego maja. Wydał ją Wydział Propagandy Komitetu Centralnego Partii. Tobie nie pasowało ani jedno z nich? Przed Jaromilem stał otyły młodzieniec z komitetu powiatowego, który przedstawił mu się jako przewodniczący uczelnianej komisji organizacji obchodów 1 maja 1949.
– Sen jest rzeczywistością. Przecież to idealizm najcięższego kalibru. Dosyć kościołów. Całkowicie bym się z tobą zgodził, towarzyszu, ale na razie jest to w sprzeczności z polityką partii wobec Kościoła. Śmierć obojętnym. Czyż możemy ludziom grozić śmiercią? Wyobraźnia do władzy. Ładnie by to wyglądało. Z rewolucją do miłości. Przepraszam, co przez to rozumiesz? To znaczy, że chcesz wolnej miłości w przeciwieństwie do burżuazyjnego małżeństwa, czy też monogamii w przeciwieństwie do burżuazyjnego promiskuityzmu? Jaromil oświadczył, że albo rewolucja przemieni cały świat we wszystkich jego elementach, włącznie z rodziną i miłością, albo to nie będzie rewolucja.
– No dobra – przyznał otyły młodzieniec – ale to można wyrazić lepiej: Za socjalistyczną politykę, za socjalistyczną rodzinę. Widzisz, a to jest hasło z "Rudego prava". Mogłeś sobie oszczędzić wysiłku.
Życie jest gdzie indziej, napisali studenci na murze Sorbony. Tak, dobrze o tym wie, przecież dlatego wyjechał z Londynu do Irlandii, gdzie się burzy lud. Nazywa się Percy Shelley, ma dwadzieścia lat a przy sobie setki ulotek i proklamacji jako legitymację, która umożliwi mu wstęp do prawdziwego życia.
Ponieważ prawdziwe życie jest gdzie indziej. Studenci wyrywają kostki z bruku, przewracają samochody, stawiają barykady; ich wejście w świat jest piękne i hałaśliwe, oświetlone płomieniami i uczedzone wybuchami bomb łzawiących. W o ile gorszej sytuacji był Rimaud, który marzył o barykadach Komuny Paryskiej, a nigdy się na nie z Charleville nie dostał. Za to w roku 1968 tysiące Rimbaudów mają swoje własne barykady; stojąc za nimi, odmawiają zawarcia z dotychczasowymi posiadaczami świata jakiegokolwiek kompromisu. Emancypacja człowieka będzie całkowita albo jej nie będzie.
Ale kilometr stąd, na drugim brzegu Sekwany, dotychczasowi posiadacze świata dalej prowadzą swe życie i wrzawa Dzielnicy Łacińskiej dociera do nich jedynie jako coś, co dzieje się w oddali. Sen jest rzeczywistością, pisali studenci na murze, ale zdaje się, że prawda była po przeciwnej stronie: ta rzeczywistość (barykady, przewrócone drzewa, czerwone sztandary) była snem.
Ale tego nie wie się nigdy w danej chwili, czy rzeczywistość jest snem czy sen rzeczywistością; studenci, którzy gromadzili się przed wydziałem ze swymi transparentami, przyszli tam chętnie, ale wiedzieli równocześnie, że gdyby tam nie przyszli, mogliby mieć w szkole kłopoty. Praski rok 1949 zastał czeskich studentów właśnie w tym ciekawym przełomowym momencie, gdy sen nie był już tylko snem; ich entuzjazm był jeszcze dobrowolny, ale był już także obowiązkowy.
Pochód ruszył ulicami i Jaromil maszerował wzdłuż niego; był odpowiedzialny nie tylko za hasła na transparentach, ale również za skandowanie kolegów; nie wymyślał już żadnych wspaniałych prowokujących aforyzmów, lecz wypisał sobie w notesie kilka haseł zalecanych przez centralny wydział propagandy. Wykrzykuje je na głos jak intonujący modlitwy podczas procesji, a koledzy je za nim skandują.
Pochód przeszedł już Placem Wacława obok trybuny, na narożniku ustawiły się zaimprowizowane kapele i młodzież w błękitnych koszulach tańczy. Wszyscy bratają się tu ze sobą bez żenady, choć jeszcze przed chwilą się nie znali, ale Percy Shelley jest nieszczęśliwy, poeta Shelley jest sam. Jest już w Dublinie od paru tygodni, rozdał setki proklamacji, policja dobrze go już zna, ale jemu nie udało się zbliżyć do żadnego, Irlandczyka. Życie wciąż jest tam, gdzie nie ma jego.
Gdyby tu chociaż stały barykady i rozlegała się strzelanina! Jaromilowi wydaje się, że uroczyste pochody są tylko ulotną imitacją wielkich rewolucyjnych demonstracji, że nie mają żadnego ciężaru i przeciekają ' między palcami.
W tej chwili przypomina sobie dziewczynę uwięzioną w klatce kasy i ogarnia go straszliwa tęsknota; wyobraża sobie, że rozbija młotem wystawę, odpycha kilka kupujących bab, otwiera klatkę kasy i uprowa- dza ze sobą na oczach zdumionych ludzi oswobodzoną brunetkę. I wyobraża sobie dalej, że idą razem zatłoczonymi ulicami i pełni miłości tulą się do siebie. A taniec, który wiruje dokoła, nagle przestaje być tańcem, ale są to znów barykady, jest rok 1848 i 1870, i 1945 i jest to Paryż, Warszawa, Budapeszt, Praga i Wiedeń, i są to znowu te odwieczne zastępy, które skaczą przez historię z barykady na barykadę, I a on skacze z nimi i trzyma ukochaną kobietę za rękę…
Czuł jej ciepłą rękę w dłoni i wtedy go nagle zobaczył. Szedł naprzeciw niego, rozłożysty i krępy, a u jego boku sunęła młoda kobieta; nie miała na sobie niebieskiej koszuli, jak większość dziewcząt tańczących na jezdni; była elegancka jak gwiazda pokazów mody.
Barczysty mężczyzna rozglądał się rozkojarzony i co chwila pozdrawiał kogoś skinieniem; kiedy zbliżył się do Jaromila na kilka kroków, przez moment spotkały się ich spojrzenia i Jaromil w nagłej sekundzie zmieszania (i za przykładem innych, którzy sławnego mężczyznę rozpoznawali i pozdrawiali) skłonił głowę w geście pozdrowienia; mężczyzna też go pozdrowił nieobecnymi oczyma (tak, jak pozdrawiamy kogoś, kogo nie znamy) i z rezerwą skinęła również głową kobieta, która mu towarzyszyła.
Ach, ta kobieta była niezwykle piękna! I była całkowicie rzeczywista. A dziewczyna z kasy i z wanny, tuląca się aż do tej chwili do boku Jaromila, w błyszczącym świetle jej rzeczywistego ciała rozpłynęła się i zniknęła.
Stał na chodniku w haniebnym osamotnieniu i oglądał się nienawistnie za nim; tak, to był on, drogi mistrz, adresat paczki z dwudziestoma słuchawkami.
Wieczór powoli opadał – na miasto, a Jaromil pragnął ją spotkać. Kilkakrotnie pobiegł za jakąś kobietą, która mu ją z tyłu przypominała. Było to piękne, wczuć się w daremną pogoń za kobietą zagubioną w bezmiarze ludzi. Potem zdecydował się, że pójdzie spacerować koło domu, do którego widział, jak kiedyś wchodziła. Było to nieprawdopodobne, żeby ją tam spotkał, ale nie chciało mu się iść do domu, dopóki matka jest jeszcze na nogach. (Znosił dom tylko w nocy, gdy mama śpi, a fotografia taty się budzi).
Chodził więc tam i z powrotem zapadłą peryferyjną ulicą, na której pierwszy maja ze swymi sztandarami i gałązkami bzu nie pozostawił żadnego wesołego śladu. W kamienicy rozświetlały się okna. Rozświetliło się też okno mieszkania w suterenie tuż nad chodnikiem. Jaromil zobaczył w nim znajomą dziewczynę! Ale nie, nie była to jego czarnowłosa kasjerka. To była jej koleżanka, szczupła ruda dziewczyna; podeszła właśnie do okna, żeby spuścić żaluzje.
Jaromil nawet nie zdążył przełknąć całej goryczy rozczarowania, gdy zorientował się, że został zauważony; zaczerwienił się i zachował się tak samo jak kiedyś, gdy piękna służąca spojrzała z wanny na dziurkę od klucza: uciekł.
Była szósta wieczorem, drugiego maja; sprzedawczynie wyszły gromadą ze sklepu i stało się coś nieoczekiwanego: ruda dziewczyna wychodziła sama.
Schował się szybko za rogiem, ale było już za późno. Ruda zobaczyła go i ruszyła ku niemu.
– Czy pan wie, że nie wypada zaglądać wieczorem ludziom do mieszkań?
Poczerwieniał i starał się szybko skierować rozmowę o wczorajszym wydarzeniu na inne tory; bał się, że obecność rudej dziewczyny znów mu zepsuje okazję, gdy jej czarnowłosa koleżanka wyjdzie ze sklepu. Ale ruda była bardzo rozmowna i wcale nie zamierzała pożegnać się z Jaromilem; nawet mu zaproponowała, żeby ją odprowadził do jej mieszkania (odprowadzać pannę do domu jest ponoć znacznie przyzwoiciej, niż podglądać pannę przez okno).
Jaromil rozpaczliwie spoglądał na drzwi sklepu.
– A gdzie jest pani koleżanka? – spytał w końcu.
– Zaspał pan. Ona już od nas odeszła.
Szli razem w kierunku domu dziewczyny i Jaromil dowiadywał się, że obie dziewczyny pochodzą ze wsi i miały tu w Pradze wspólną pracę i mieszkanie; brunetka wyjechała jednak z Pragi, ponieważ wychodzi za mąż.
Gdy zatrzymali się przed kamienicą, dziewczyna zapytała:
Nie zechciałby pan wstąpić do mnie na chwilkę?
Zaskoczony i zmieszany wszedł do jej pokoiku. A potem, nie wiedział nawet jak to się stało, objęli się, pocałowali i po chwili siedzieli już na łóżku, na pierzynie przykrytej wełnianą narzutą.
Było to takie szybkie i takie proste. Zanim zdążył pomyśleć o tym, że stoi przed nim trudne i decydujące zadanie życiowe, położyła mu rękę między nogami i chłopiec poczuł dziką radość, bowiem jego ciało reagowało tak, jak przystoi i jak należy.
– Jesteś bombowy, jesteś bombowy – szeptała mu potem do ucha, a on leżał obok niej z głową zanurzoną w poduszce i był pełen ogromnej ' radości; po chwili ciszy usłyszał:
– Ileś ty miał przede mną kobiet?
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się z umyślną zagadkowością.; – Ukrywasz to?
– Zgadnij.
– No, powiedzmy – od pięciu do dziesięciu.
Zalało go radosne poczucie dumy; zdawało mu się, jakby przed chwilą, kochał się nie tylko z nią, ale i z tymi pięcioma czy dziesięcioma, kobietami, na które go oceniła; jakby nie tylko pozbawiła go dziewictwa, lecz przeniosła go od razu daleko w głąb męskiego wieku.
Spojrzał na nią z wdzięcznością i jej nagość wprawiła go w zachwyt. Jak to możliwe, że mu się kiedyś nie podobała? Przecież ma na swej klatce piersiowej absolutnie niezaprzeczalne piersi i absolutnie niezaprzeczalne owłosienie na podbrzuszu!
– Jesteś sto razy ładniejsza naga niż ubrana – rzekł do niej, chwaląc jej urodę.
– Pragnąłeś mnie już od dawna? – zapytała go.
– Tak, pragnąłem, przecież wiesz.
– Tak, wiem. Zauważyłam to, gdy przychodziłeś do nas po zakupy. Wiem, że wyczekiwałeś na mnie przed sklepem.
– Tak.
– Nie miałeś odwagi mnie zagadnąć, bo nigdy nie szłam sama. Ja jednak mimo to wiedziałam, że będziesz tu kiedyś ze mną. Ponieważ ja też cię pragnęłam.
Patrzył na nią, a w uszach brzmiały mu jej ostatnie słowa; tak, tak to jest: przez cały ten czas, kiedy dręczył się samotnością, kiedy z rozpaczą uczestniczył w zebraniach i w pochodach, kiedy wciąż biegł i biegł, jego dojrzałość była tu już przygotowana; cierpliwie czekał tu na niego ten pokój w suterenie z wilgotnymi ścianami i ta zwyczajna kobieta, której ciało całkowicie materialnie połączy go nareszcie z zastępami. Im bardziej się kocham, tym większą mam ochotę robić rewolucję, im bardziej robię rewolucję, tym większą mam ochotę się kochać, napisane było na murze Sorbony, a Jaromil wniknął po raz drugi w ciało rudej. Albo dojrzałość jest pełna, albo jej nie ma. Kochał ją tym razem długo i wspaniale.
A Percy Shelley, który miał, podobnie jak Jaromil, dziewczęcą twarz, i nie wyglądał na swój wiek, biegał tymczasem po ulicach Dublinu, wciąż biegł i biegł, gdyż wiedział, że życie jest gdzie indziej. Także Rimbaud ciągle biegł – do Stuttgartu, do Mediolanu, do Marsylii, a potem do Adenu i do Harare i z powrotem do Marsylii, ale wtedy miał już tylko jedną nogę, a z jedną nogą biegać się nie da.
Pozwolił znowu swemu ciału zsunąć się z jej ciała i pomyślał sobie, kiedy tak leżał obok niej, wyciągnięty i zmęczony, że odpoczywa nie po dwóch miłosnych aktach, lecz po kilkumiesięcznym biegu.