Rozdział 11

I tam znalazł pana Królika, w płaszczu poszarpanym kolcami jeżyn.

„Przygoda pana Królika”


Król szczurów wpadł w szał.

Szczury skuliły się. Śliczna zadrżała, zrobiła kilka kroczków do tyłu, potknęła się i ostatnia płonąca zapałka wypadła jej z łapek.

Ale w Maurycym coś przeżyło ten wrzask, tę burzę myśli. Jakaś niewielka część ukryła się za jedną z szarych komórek i przetrwała tam, gdy resztę świadomości Maurycego wywiało. Wszystkie jego myśli wymiótł silny wicher. Koniec z mówieniem, koniec z zastanawianiem się, z postrzeganiem świata jako czegoś na zewnątrz… to, co uskładało się w jego umyśle, wyparowało i pozostał tylko umysł kota. Sprytnego kota, ale jedynie kota.

Nic ponad kota. W jednej chwili pokonał wstecz całą drogę, jaką kiedyś przebył z lasów i jaskiń, od kłów i pazurów.

Po prostu kot.

A zawsze można wierzyć, że kot pozostanie kotem.

Kot zawahał się. Był zdezorientowany i zły. Jego uszy płasko przylegały do głowy. Oczy jaśniały zielenią.

Nie mógł myśleć. I nie myślał. Teraz słuchał instynktu — czegoś, co działało na poziomie gotującej się w nim krwi.

Był więc kot i było to drgające piszczące coś. Co robi kot, gdy widzi drgające piszczące coś? Skacze na nie…

Szczurzy król ruszył do kontrataku. Zęby zatrzasnęły się na kocie, który znalazł się w gmatwaninie walczących szczurów. Maurycy jęknął i przetoczył się po podłodze. Rzuciło się na niego kilka kolejnych szczurów, z których każdy mógłby się zmierzyć z psem… ale teraz, przynajmniej przez kilka sekund, ten kot potrafiłby pokonać nawet wilka.

Nie zwrócił uwagi na płomień, jakim zajęły się od zapałki leżące na podłodze źdźbła słomy. Nie przejął się faktem, że następne szczury rzuciły się w jego kierunku. Nie obchodziło go, że w pomieszczeniu robi się ciemno od dymu.

Kierowało nim tylko jedno pragnienie — zabić!

Mroczna strona jego osobowości czuła się przez ostatnie miesiące niczym uregulowana rzeka. Zbyt długo była bezradna, gdy małe piszczące stworzenia biegały tuż przed kocim nosem. Przez cały czas pragnienie, by skoczyć, ugryźć i zabić, było tłumione. Tłumiony był prawdziwy kot w tym kocie. I nagle ten prawdziwy kot wyłonił się niczym z worka i tak wiele dziedzicznej woli walki, złośliwości i brutalności płynęło w jego żyłach, że aż spływało ogniem z pazurków.

A kiedy kot przetaczał się, walczył i gryzł, słaby cichy głos z tyłu jego maleńkiego umysłu, ten kawałek, który przetrwał, ostatni maleńki kawałek, który był Maurycym, a nie krwawą bestią, odezwał się: Teraz! Ugryź tutaj!

Zęby i pazury zamknęły się na zamotanych ośmiu ogonach i rozerwały węzeł.

Maleńkie coś, co kiedyś było ja Maurycego, usłyszało coś, co było raczej myślą, nie słowem:

Nie… eee… ee… e…

Głos zamilkł i nagle pomieszczenie wypełniały szczury, szczury, które są po prostu szczurami, niczym więcej, szczurami, które walczą, by uciec przed oszalałym, krwiożerczym kotem. A kot drapał, gryzł, rozrywał i spadał na zdobycz. Nagle zobaczył małego białego szczura trwającego nieporuszenie podczas całej walki. Pazury same się wyciągnęły…

Niebezpieczny Groszek wykrzyknął:

— Maurycy!


* * *

Drzwi zastukotały raz i jeszcze raz, kiedy Keith wymierzał kolejnego kopniaka w zamek. Za trzecim kopniakiem drewno pękło i drzwi stanęły otworem.

Następna piwnica płonęła. Był to czarny ogień, zły ogień, płomień przyduszany ciężkim dymem. Klan przedzierał się przez okratowanie i rozproszył, patrząc na płomienie.

— O nie! Wracajmy, w poprzedniej piwnicy były wiadra! — krzyknął Keith.

— Ale… — zaczęła Malicia.

— Musimy! Szybko! To zadanie dla dużych ludzi!

Płomienie zasyczały i zgasły. Wszędzie na podłodze, tam gdzie działał ogień, leżały ciała nieżywych szczurów. Niekiedy były to tylko szczątki.

— Co tu się wydarzyło? — zapytał Ciemnaopalenizna.

— Wygląda na wojnę, szefie — odparł Sardynki, wąchając ciała.

— Obejrzyjmy dokładnie pole walki.

— Za gorąco, szefie. Przepraszam, ale my… czy to nie jest Śliczna?

Leżała w pobliżu płomieni, mamrocząc coś do siebie, pokryta błotem. Ciemnaopalenizna pochylił się nad nią. Śliczna otworzyła zmęczone oczy.

— Nic ci nie jest, Śliczna? Co się stało Niebezpiecznemu Groszkowi?

Sardynki, nic nie mówiąc, klepnął Ciemnąopaleniznę w ramię i wskazał łapą.

Poprzez płomienie szedł cień…

Zbliżał się powoli między ścianami ognia. Falowanie powietrza powodowało, że wyglądał, jakby był ogromny, niczym monstrum wyłaniające się z jaskini, a potem stał się… zwykłym kotem. Z jego sierści unosił się dym. To, co nie płonęło, pokrywało błoto. Jedno oko miał zamknięte. Zostawiał za sobą ścieżkę krwi. Kulał.

Z jego mordki zwisał kawałek białego futerka.

Dotarł do Ciemnejopalenizny, ale szedł dalej, nie zaszczycając go spojrzeniem. Przez cały czas coś mamrotał pod nosem.

— Czy to Maurycy? — zapytał Sardynki.

— On niesie Niebezpiecznego Groszka! — wykrzyknął Ciemnaopalenizna. — Zatrzymaj tego kota!

Ale Maurycy stanął sam, odwrócił się i położył tuż przed nim. Delikatnie wypuścił biały tobołek na podłogę. Potrącił go raz i drugi, sprawdzając, czy się poruszy. Nic się nie stało. Kot popatrzył smutnie. Otworzył mordkę jak do ziewnięcia, wypuścił z niej obłoczek dymu. Potem złożył głowę na łapach i umarł.


* * *

Maurycemu świat wydawał się wypełniony widmowym światłem, jakie bywa przed brzaskiem, kiedy jest na tyle jasno, że można rozpoznać kształty, ale nie kolory.

Usiadł i zaczął się myć. Wokół niego kręciły się szczury. Ruszały się bardzo, bardzo wolno. Nic go nie obchodziły. Było też dwoje ludzi. Najwyraźniej uważali, że coś muszą robić, i to właśnie robili. Poruszali się w ciszy, niczym duchy. Maurycy nie musiał nic robić. To mu bardzo odpowiadało. Oko już go nie bolało, skóra też nie. Pazury nie były połamane, co oznaczało dużą poprawę od czasu, gdy im się przyglądał po raz ostatni.

Teraz, kiedy się nad tym zastanawiał, nie był całkiem pewny, co się ostatnio wydarzyło. Najwyraźniej coś wyjątkowo złego. Obok leżało coś, co miało jego kształt, niczym trójwymiarowy cień. Odwrócił łebek, kiedy w niemym świecie usłyszał jakiś hałas.

Coś poruszało się w pobliżu ściany. Niewielka postać zbliżała się do małego tobołka, którym był Niebezpieczny Groszek. Postać była wielkości szczura, ale wyglądała znacznie realniej niż pozostałe znajdujące się w pomieszczeniu szczury, a poza tym, w odróżnieniu od nich, miała na sobie czarny płaszcz.

Szczur w ubraniu, pomyślał Maurycy. Ale ten szczur nie przypominał żadnej postaci z książki o panu Króliku. Na ramieniu niósł miniaturową kosę. Spod kaptura wyłaniał się kościsty szczurzy nos i szczurza czaszka.

Ludzie biegający tam i z powrotem z wiadrami nie zwracali na tę postać uwagi. Inne szczury też nie. Czasem nawet przez nią przechodziły. Tak jakby ten szczur i Maurycy znajdowali się w innym, własnym świecie.

To Kościany Szczur, pomyślał Maurycy. Ponury Piskacz. Przyszedł po Niebezpiecznego Groszka. Po tym wszystkim, co przeszedłem? To się nie może stać! Wyskoczył w powietrze i wylądował na Kościanym Szczurze. Maleńka kosa potoczyła się po podłodze.

— No dobrze, mój panie, posłuchamy, jak przemawiasz — zaczął Maurycy.

PIII…!

Do Maurycego dotarło, że popełnił zbrodnię.

Jakaś dłoń złapała go za kark i podniosła w górę, wyżej i wyżej, a wreszcie odwróciła go do góry nogami. W jednej chwili przestał się szamotać.

Trzymał go ktoś duży, o kształcie człowieka, ale w takim samym czarnym płaszczu i z dużo większą kosą, za to z całkowitym brakiem skóry na twarzy. Mówiąc otwarcie — na twarzy brakowało po prostu twarzy, była tylko kość.

ZANIECHAJ ATAKOWANIA MOJEGO POMOCNIKA, odezwał się Śmierć.

— Oczywiście, panie Śmierć, sir! Jużzaniechałempanie! — odparł szybciutko Maurycy. — Bezproblemupanie.

NIE WIDZIAŁEM CIĘ OSTATNIMI CZASY, MAURYCY.

— Nie, sir — odparł nieco swobodniej Maurycy. — Byłem bardzo ostrożny, sir. Rozglądałem się na obie strony, zanim przeszedłem przez jezdnię i w ogóle.

ILE CI JESZCZE ZOSTAŁO?

— Sześć, sir. Sześć. Bardzo zdecydowanie sześć żyć, sir.

Śmierć wyglądał na zdziwionego.

PRZECIEŻ W ZESZŁYM TYGODNIU PRZEJECHAŁA CIĘ CIĘŻARÓWKA.

— Ledwie mnie musnęła. Udało mi się zwiać bez większej szkody, sir.

NAPRAWDĘ?

— Oj…

TO BY OZNACZAŁO, ŻE ZOSTAŁO CI PIĘĆ ŻYĆ, MAURYCY DO DZIŚ. ZACZYNAŁEŚ Z DZIEWIĘCIOMA.

— Zgoda, sir. W porządku. — Maurycy przełknął ślinę. Przecież nie mógł nie spróbować. — Więc powiedzmy, że zostały mi trzy, dobrze?

TRZY? PRZYSZEDŁEM, ŻEBY CI ZABRAĆ TYLKO JEDNO. NIE MOŻESZ STRACIĆ WIĘCEJ NIŻ JEDNO ŻYCIE ZA JEDNYM RAZEM, NAWET JEŚLI JESTEŚ KOTEM. WIĘC ZOSTAJĄ CI CZTERY.

— Ale ja chcę, żeby pan zabrał dwa — pospiesznie rzekł Maurycy. — Dwa moje i rezygnujesz z niego.

I Śmierć, i Maurycy patrzyli na Niebezpiecznego Groszka, wokół którego zgromadziło się kilka innych szczurów.

JESTEŚ PEWIEN? — zapytał Śmierć. TO JEST SZCZUR.

— Oczywiście, sir. Dlatego to wszystko stało się tak skomplikowane.

NIE MOŻESZ WYJAŚNIĆ?

— No właśnie. Nie wiem dlaczego, sir. Wszystko się poplątało.

TO BARDZO NIEPODOBNE DO TAKIEGO KOTA JAK TY, MAURYCY. JESTEM ZADZIWIONY.

— Właściwie ja też. Można powiedzieć, że jestem w szoku, sir. Chciałbym tylko, by nikt się o tym nie dowiedział.

Śmierć opuścił Maurycego na podłogę, tuż koło jego ciała.

NIE POZOSTAWIASZ MI WIELKIEGO WYBORU. SUMA SIĘ ZGADZA, NAWET JEŚLI JEST TO ZADZIWIAJĄCE. PRZYSZLIŚMY PO DWA I DWA ZABIERZEMY… RÓWNOWAGA JEST ZACHOWANA.

— Czy mogę zadać pytanie? — zapytał Maurycy, gdy Śmierć odwracał się, by odejść.

MOŻESZ NIE OTRZYMAĆ ODPOWIEDZI.

— Czy jest, być może, jakiś Wielki Kot w Niebie?

ZNOWU ZADZIWIASZ MNIE, MAURYCY. OCZYWIŚCIE, ŻE NIE MA KOTA BOGA. TO ZBYT PRZYPOMINAŁOBY… PRACĘ.

Maurycy skinął łebkiem. Warto być kotem. Nie tylko masz dziewięć żyć, ale i teologia jest dużo prostsza.

— Zapomnę o tym, prawda? — zapytał jeszcze. — Inaczej to byłoby zbyt krępujące.

OCZYWIŚCIE, ŻE ZAPOMNISZ, MAURYCY.

Świat nabrał kolorów. Maurycy poczuł, że Keith go głaszcze. Każdy kawałeczek Maurycego bolał go i mu dokuczał. Jak futro może boleć? I łapki wołały o pomstę do Maurycego, jedno oko zamieniło się w kawałek lodu, za to w płucach szalał ogień.

— Myśleliśmy, że nie żyjesz! — powiedział Keith. — Malicia miała zamiar wyprawić ci pogrzeb w kącie ogrodu. Podobno ma już czarny welon.

— W tej torbie na przygody?

— Oczywiście — odparła Malicia. — Wyobraźmy sobie, że wylądowalibyśmy na tratwie płynącej rzeką pełnych krwiożerczych…

— Tak, tak, dzięki — wymruczał Maurycy.

Śmierdziało spalenizną, dymem i brudną parą.

— Nic ci nie jest? — Keith wyglądał na zatroskanego. — Stałeś się czarnym kotem, który przynosi szczęście!

— Cha, cha, jasne, cha, cha — zaśmiał się ponuro Maurycy. Podniósł się na łapki. Każde drgnienie wywoływało ból. — Czy z małym szczurkiem wszystko w porządku? — zapytał, próbując rozejrzeć się dookoła.

— Wyglądał tak samo nieżywo jak ty, ale kiedy go nieśli, wykasłał mnóstwo błota. Nie jest z nim najlepiej, ale lepiej niż było.

— Wszystko dobre, co się dobrze… — zaczął Maurycy i nagle skrzywił się z bólu. — Nie mogę obrócić głowy — powiedział.

— Bo jesteś cały pokąsany przez szczury. — Jak wygląda mój ogon?

— Prawie cały jest na miejscu.

— Świetnie. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Przygoda zakończona, czas na herbatkę i słodkie bułeczki, jak mawiają miłe dziewczynki.

— Nie — sprzeciwił się Keith. — Wciąż grozi nam zaklinacz.

— Nie mogą mu po prostu dać dolara za fatygę i odesłać z powrotem?

— Zaklinacza szczurów tak się nie traktuje.

— Nieprzyjemniaczek, co?

— Nie wiem. Sądzimy jednak, że ma kilka przykrych cech. Ale mamy plan.

— Ty masz plan? — burknął Maurycy. — Ty go ułożyłeś?

— Ja, Ciemnaopalenizna i Malicia.

— Zreferuj mi swój wspaniały plan — westchnął Maurycy.

— Zamierzamy trzymać kiikiisy zamknięte w klatkach. Kiedy zaklinacz zacznie grać na fujarce, nie wyjdzie za nim żaden szczur. To go całkiem ośmieszy, prawda? — powiedziała Malicia.

— I to jest ten wasz plan?

— Twoim zdaniem nie zadziała? — zapytał Keith. — Malicia twierdzi, że zaklinacz ucieknie ze wstydu.

— Nie wiecie nic o ludziach, prawda? — westchnął znowu Maurycy.

— Coś takiego! Przecież ja jestem człowiekiem! — wykrzyknęła Malicia.

— No i co z tego? Na ludziach znają się koty. My musimy. Człowiek otwiera kredens, nikt inny. A teraz posłuchajcie, nawet szczurzy król miał plan lepszy od waszego. Dobry plan to nie taki, gdzie ktoś wygrywa, ale taki, gdzie nikt nie uważa, że stracił. Rozumiecie? Oto co musicie zrobić… nie, to się nie uda, potrzebowalibyśmy dużo waty…

Malicia otworzyła swoją torbę z wyrazem triumfu na twarzy.

— Wiecie co? — zaczęła. — Wymyśliłam, że gdybym została uwięziona w ogromnym podwodnym mechanicznym urządzeniu i potrzebowała czegoś do zatkania…

— Chcesz nam powiedzieć, że masz dużo waty, tak? — rzekł beznamiętnie Maurycy.

— Tak!

— I czym ja się w ogóle martwię? — spytał kot.


* * *

Ciemnaopalenizna wbił miecz w błoto. Wokół zebrały się starsze szczury, ale starszeństwo oznaczało teraz coś innego. W tej grupie znajdowały się też i młode wiekiem szczury, każdy z czerwonym znakiem na czole, i to właśnie one przepychały się na front.

Gadały jeden przez drugiego. Po przejściu Kościanego Szczura, który nikogo nie zabrał ze sobą, wszystkie poczuły ulgę i paplały jak najęte.

— Cisza! — krzyknął Ciemnaopalenizna głosem jak gong.

Wszystkie czerwone znaki na czołach zwróciły się na niego. Był zmęczony, nie mógł porządnie odetchnąć, spływał błotem i krwią. Część tej krwi nie była jego.

— To jeszcze nie koniec — powiedział.

— Ale my właśnie…

— To jeszcze nie koniec! — Rozejrzał się wkoło. — Nie dostaliśmy jeszcze wszystkich wielkich szczurów, tych prawdziwych wojowników — wydyszał. — Wsolance, zawrócicie w dwudziestu i pomożecie pilnować gniazd. Przecena i wszystkie stare szczurzyce są tam. Mają rozedrzeć na strzępy każdego, kto odważy się zaatakować, ale chcę mieć pewność.

Przez chwilę Wsolance się zastanawiał.

— Nie rozumiem, dlaczego ty… — zaczął.

— Wykonać!

Wsolance ruszył truchtem na czele grupki szczurów. Zniknęli w ciemności.

Ciemnaopalenizna przyglądał się pozostałym. Niektóre pod wpływem jego spojrzenia cofały się, jakby je dotknął płomień.

— Sformujemy oddziały — powiedział. — Wszyscy z klanu, którzy nie pilnują gniazd, podzielą się na grupy. W każdym oddziale musi być przynajmniej jeden szczur wytrenowany w rozbrajaniu pułapek! Weźcie ze sobą ogień. Kilku młodych zostanie posłańcami, byśmy mieli między sobą kontakt. Nie podchodźcie blisko klatek, te biedne stworzenia mogą tam czekać! Ale musicie przejść wszystkie tunele, wszystkie piwnice, wszystkie dziury, wszystkie kąty! Jeśli jakiś obcy szczur się podda, bierzcie go, będzie jeńcem! Ale jeśli zechce walczyć — a te duże będą walczyć, bo tylko to potrafią — musicie go zabić! Spalić lub zagryźć! Zagryźć na śmierć! Słyszycie?

Odpowiedział mu pomruk aprobaty.

— Zapytałem, czy mnie słyszycie?

Teraz odpowiedział mu wrzask.

— Dobrze! Będziecie sprawdzać tunel po tunelu, aż wszystkie staną się czyste, od końca do końca! Wtedy sprawdzicie je jeszcze raz! Aż tunele będą nasze! Ponieważ… — Ciemnaopalenizna złapał swój miecz i na chwilę wsparł się na nim, by złapać oddech — ponieważ jesteśmy teraz w sercu Ciemnego Lasu i znaleźliśmy też Ciemny Las w naszych sercach i… dzisiejszego wieczoru… jesteśmy… straszliwi. — Wziął jeszcze jeden oddech, a jego następne słowa usłyszeli tylko ci, którzy stali najbliżej: — I nie mamy gdzie odejść.


* * *

Nastał świt. Sierżanta Doppelpunkta, czyli połowę Straży Miejskiej (i to tę większą połowę), obudziło własne chrapnięcie. Był w pokoiku przy głównej bramie miasta.

Poruszając się trochę niepewnie, ubrał się, po czym umył twarz w kamiennym zlewie, zerkając w kawałek lusterka wiszący na ścianie.

Zamarł. Doszedł go cichy, ale rozpaczliwy pisk, a potem wypadła kratka zatykająca odpływ w zlewie i wyskoczył stamtąd szczur. Był duży i szary, przebiegł sierżantowi po ręce, nim zeskoczył na podłogę.

Z wodą skapującą z twarzy sierżant Doppelpunkt wpatrywał się w szczerym zadziwieniu, jak w ślad za tym wielkim wyłoniły się trzy mniejsze szczury i ruszyły w pogoń. Pośrodku podłogi rozegrała się walka, ale małe szczury atakowały naraz, każdy z innej strony. To wcale nie wyglądało na bójkę, pomyślał sierżant. Raczej na egzekucję…

W ścianie znajdowała się szczurza dziura. Dwa szczury złapały pokonanego za ogon i zawlekły go tam, ale trzeci zatrzymał się, odwrócił do sierżanta i stanął na tylne nogi.

Sierżant czuł, że szczur mu się przygląda. To nie było zwykłe spojrzenie zwierzęcia, które sprawdza, czy ten człowiek jest niebezpieczny. Nie wyglądał na przestraszonego, po prostu patrzył zaciekawiony. Miał na główce coś jakby czerwone znamię.

Szczur zasalutował. Z całą pewnością był to salut, choć trwał zaledwie sekundę. Potem wszystkie szczury zniknęły.

Sierżant przez jakiś czas wpatrywał się w dziurę. Woda skapywała z jego brody.

Z dziury odpływowej doszedł go śpiew, który odbijał się echem, jakby dochodził już z daleka. Jeden głos intonował, a reszta mu odpowiadała:

Niestraszny nam ni kot, ni pies…

… bo szczur odważny, odważny jest.

Nie mamy chorób ani pcheł…

… zjemy truciznę, lecz wolimy ser.

Jeśli zechcesz otruć nas…

… na próżno tracisz czas.

Nie damy ziemi, skąd nasz ród…

…i każdy szczur zostanie tu.

Głos zamarł w oddali. Sierżant Doppelpunkt zawahał się, po czym uważnie obejrzał butelkę po piwie, które wypił wieczorem. Miał za sobą samotną nocną wartę. A przecież nikt nie zamierzał napaść na Lśniący Zdrój. Nie znalazłby tu niczego, co warto byłoby ukraść.

Ale z pewnością nie należało o tym nikomu wspominać. Najprawdopodobniej nic wyjątkowego się w ogóle nie zdarzyło. Powiedzmy, że to jakaś feralna butelka piwa…

Do strażnicy wkroczył kapral Knopf.

— Dzień dobry, sierżancie. Chodzi o… co się z panem dzieje?

— Nic! — odparł szybko Doppelpunkt, wycierając twarz. — Z pewnością nie byłem świadkiem niczego niezwykłego! Dlaczego tu przyszedłeś? Pora otworzyć bramy, kapralu!

Strażnik wyszedł na zewnątrz i rozsunął miejskie bramy, wpuszczając strumień słonecznego blasku.

Któremu towarzyszył długi, bardzo długi cień.

O nie, pomyślał sierżant Doppelpunkt. Nie zapowiada się na miły dzionek…

Jeździec na koniu minął go, nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem, kierując się prosto na rynek. Strażnicy ruszyli pospiesznie za nim. Przecież ludzie nie powinni ignorować tych, którzy noszą broń.

— Stać! Co pana tu sprowadza?! — zakrzyknął kapral Knopf, truchtając za koniem.

Jeździec ubrany w biało-czarny strój, w którym przypominał srokę, nic nie odpowiedział, tylko leciutko uśmiechnął się do siebie.

— No dobrze, może nic pana tu nie sprowadziło, ale nie zaszkodziłoby powiedzieć, kim pan jest, prawda? — dodał kapral Knopf, który za nic nie chciał się znaleźć w kłopotach. Jakichkolwiek kłopotach.

Jeździec przez chwilę popatrzył na niego, ale po chwili znów wbił wzrok przed siebie.

Sierżant Doppelpunkt ujrzał, że w miejskiej bramie pojawił się niewielki zakryty wóz. Ciągnął go osioł prowadzony przez staruszka. Jestem sierżantem, powiedział sam do siebie Doppelpunkt. Otrzymuję większą gażę niż kapral, czyli moje myśli mają większą wartość. A właśnie przyszło mi do głowy, że nie mamy obowiązku sprawdzać każdego, kto się tylko pokaże w bramie, prawda? Zwłaszcza gdy jesteśmy zajęci. Wtedy wybieramy ludzi losowo i jest całkiem rozsądne wybrać losowo tego staruszka, który wygląda na dość wiekowego, by przestraszyć się na widok raczej niechlujnego munduru z zardzewiałą kolczugą.

— Stop!

— He, he! Nic z tego — odparł staruszek. — Uważaj na osła. Kiedy wpadnie w złość, może cię ugryźć. Nie, żeby mnie to specjalnie obchodziło…

— Chcesz okazać lekceważenie przedstawicielowi prawa? — zapytał sierżant Doppelpunkt.

— Nie staram się prawa łamać. Ale jeśli chcesz coś uzyskać, rozmawiaj z moim panem. To ten na koniu. Na dużym koniu.

Obcy w czarno-białym stroju zsiadł właśnie z wierzchowca na środku rynku i otwierał juk przy siodle.

— Powinienem podejść do niego i porozmawiać, tak? — upewnił się sierżant.

Zanim zdołał dojść do nieznajomego, a starał się iść jak najwolniej, przybysz oparł lusterko na fontannie i zaczął się golić. Obserwował go kapral Knopf, który dostał wodze do potrzymania.

— Czemu go nie aresztowałeś? — wyszeptał sierżant do kaprala.

— Za co? Za nielegalne golenie się na rynku? Wie pan co, sierżancie? Niech pan to zrobi.

Sierżant Doppelpunkt odchrząknął. Kilka rannych ptaszków Lśniącego Zdroju gapiło się na niego.

— Hm… posłuchaj no, przyjacielu. Jestem pewien, że nie zamierzałeś… — zaczął.

Obcy wyprostował się i obrzucił strażników spojrzeniem, od którego obaj się cofnęli. Pociągnął za rzemyk spinający gruby skórzany zwój przed siodłem. Kapral Knopf aż gwizdnął. Na całej długości skórzanego pasa leżały — jedna przy drugiej, każda przytrzymywana osobnym rzemyczkiem — fujarki. Lśniły w porannym słońcu.

— O, więc ty jesteś zaklinaczem… — domyślił się sierżant.

Przybysz już odwrócił się i powiedział jakby do swego odbicia w lusterku:

— Gdzie człowiek mógłby zjeść tutaj śniadanie?

— A, śniadanie! Pani Shover w Modrej Kapuście będzie…

— Parówki — rzekł zaklinacz, nie przerywając golenia. — Podsmażone z jednej strony. Trzy. Tutaj. Za dziesięć minut. Gdzie jest burmistrz?

— Pójdziesz tą ulicą, skręcisz w pierwszą w lewo…

— Przyprowadź go.

— Hej, nie możesz… — zaczął sierżant, ale kapral Knopf złapał go za ramię i odciągnął.

— Przecież to zaklinacz! — wysyczał. — Nie zadziera się z zaklinaczem. Jeśli zagra odpowiednią nutę na swojej fujarce, mogą panu odpaść nogi!

— Co? Jak przy pladze?

— Mówią, że w Porkscratchenz burmistrz mu nie zapłacił, więc zagrał specjalną melodię i wszystkie dzieci wyszły w góry. Nikt ich już nigdy nie zobaczył!

— Boże! Myślisz, że mógłby coś takiego zrobić tutaj? Od razu byłoby dużo ciszej.

— Nigdy pan nie słyszał o tym mieście w Klatchu. Wynajęto go, by pozbyć się plagi mimów, ale mu nie zapłacono, więc spowodował, że wszyscy strażnicy miejscy ruszyli w tanecznym korowodzie do rzeki i utonęli.

— Nie. Naprawdę coś takiego zrobił?! To diabeł wcielony! — wykrzyknął sierżant Doppelpunkt.

— Żąda trzystu dolarów!

— Trzystu dolarów!

— Dlatego ludzie tak niechętnie mu płacą — dodał kapral Knopf.

— Czekaj, czekaj… jak można mieć plagę mimów?

— Słyszałem, że to prawdziwa makabra. Ludzie bali się wychodzić na ulice.

— Chodzi ci o te wymalowane na biało twarze i te skradające się sylwetki…

— No właśnie. Okropność. A właśnie, dziś raniutko na mojej toaletce tańczył szczur. Stepował.

— Dziwne. — Sierżant Doppelpunkt spojrzał jakoś inaczej na kaprala.

— I nucił sobie „Nie ma lepszego biznesu od show-biznesu”. Słowo „dziwne” to za mało.

— Powiedziałem „dziwne”, bo się zdziwiłem, że masz toaletkę. Przecież nawet nie jesteś żonaty.

— Proszę nie zmieniać tematu, sierżancie.

— To toaletka z lustrem?

— Niech już pan da spokój, sierżancie. Pan idzie po parówki, ja sprowadzę burmistrza.

— Nie, Knopf. Ty przyniesiesz parówki, a ja sprowadzę burmistrza, ponieważ burmistrz przyjdzie za darmo, a pani Shover zażąda pieniędzy.

Kiedy zjawił się sierżant, burmistrz już nie spał. Ze zmartwionym wyrazem twarzy chodził po domu z kąta w kąt.

Na widok sierżanta zmartwił się jeszcze bardziej.

— Co zmalowała tym razem? — jęknął.

— Słucham, sir? — zapytał strażnik. Przy czym „sir” zabrzmiało jak „Co ty pleciesz?”.

— Malicia całą noc spędziła poza domem — odparł burmistrz.

— Myśli pan, że coś jej się mogło przydarzyć?

— Nie, myślę, że to ona się mogła komuś przydarzyć, człowieku. Pamiętasz, co się stało miesiąc temu? Kiedy tropiła Tajemniczego Jeźdźca bez Głowy?

— Musi pan przyznać, że to był jeździec.

— Owszem, jeździec. Bardzo niski, z wysokim kołnierzykiem. Na dodatek był to główny poborca podatkowy z Mintzu. Wciąż dostaję w związku z tą sprawą oficjalne pisma. Poborcy podatkowi niekoniecznie przepadają za młodymi damami spadającymi na nich z drzewa. A we wrześniu była ta sprawa…

— Z Tajemnicą w Starym Młynie — podpowiedział sierżant, wznosząc oczy ku niebu.

— A okazało się, że to tylko pan Vogel, urzędnik miejski, z panią Schuman, żoną szewca, którzy przez przypadek zjawili się tam razem, ponieważ oboje bardzo interesują się sowami żyjącymi w młynach i stodołach…

— A pan Vogel był bez spodni, bo rozdarł je sobie na gwoździu… — dodał sierżant, nie patrząc na burmistrza.

— A pani Schuman w swojej dobroci właśnie je reperowała — dopowiedział burmistrz.

— Przy blasku księżyca — spuentował sierżant.

— Ona ma bardzo dobry wzrok — żachnął się burmistrz. — I na pewno nie zasłużyła na zakneblowanie i związanie razem z panem Voglem, który na dodatek w rezultacie się przeziębił. Otrzymałem potem skargę i od niego, i od niej, i od pani Vogel, i od pana Schumana, a potem jeszcze raz od pana Vogla, po tym jak pan Schuman przyszedł do jego domu z kopytem, i od pani Schuman, po tym jak pani Vogel nazwała ją…

— Z kopytem, sir?

— Co?

— Przyszedł z kopytem czy z kopyta?

— Człowieku! Kopyto to jest takie drewniane coś, czego szewcy używają do robienia butów! Bóg wie, co Malicia wymyśli tym razem!

— Z pewnością dowie się pan już wkrótce.

— A czego pan ode mnie chce, sierżancie?

— Zjawił się zaklinacz szczurów, sir.

Burmistrz zbladł.

— Już?

— Tak. Goli się przy fontannie.

— Gdzie mój oficjalny łańcuch? I moja oficjalna toga? I mój oficjalny kapelusz? Szybko, człowieku, pomóż mi!

— Wyglądał na dość powolnego balwierza — powiedział sierżant, podążając biegiem za burmistrzem.

— W Klotzu burmistrz nie powitał zaklinacza od razu, ten zagrał na fujarce i zamienił go w… borsuka — odparł burmistrz, otwierając energicznie kredens. — Tu są… pomóż mi, dobrze?

Prawie bez tchu zjawili się na placu. Zaklinacz siedział na ławeczce przy fontannie, otoczony sporym tłumkiem trzymającym się w bezpiecznej odległości. Przyglądał się z uwagą połówce parówki nadzianej na widelec. Kapral Knopf stał obok niego niczym uczniak, który dowiedział się właśnie, że praca pisemna, którą oddał, jest nie najlepsza, i zaraz się dowie, jak naprawdę jest zła.

— I to nazywacie…? — zaklinacz zawiesił głos.

— Parówka, sir — wymruczał kapral Knopf.

— Ach, więc myślicie, że parówka to coś takiego?

Tłumek aż westchnął. Lśniący Zdrój był bardzo dumny ze swej tradycyjnej wieprzowo-nornicowej parówki.

— Tak jest, sir — odparł sierżant Knopf.

— Ciekawe — uznał zaklinacz. Następnie zwrócił się do burmistrza: — A pan jest…?

— Jestem burmistrzem tego miasta i…

Zaklinacz powstrzymał go dłonią, po czym wskazał siedzącego na wozie staruszka, który uśmiechał się szeroko.

— Mój agent to załatwi — rzekł. Wyrzucił parówkę, oparł nogi na drugim krańcu ławki i położył się, naciągając kapelusz na twarz.

Burmistrz spurpurowiał. Sierżant Doppelpunkt pochylił się do niego.

— Proszę pamiętać o borsuku, sir! — wyszeptał.

— Ach… tak… — Burmistrz pomaszerował w kierunku wozu, usiłując zachować resztkę godności. — Opłata za wyprowadzenie z miasta szczurów, jak rozumiem, wynosi trzysta dolarów — zwrócił się do staruszka.

— W takim razie zrozumiesz też wszystko, co ci teraz powiem — odparł staruszek. Zerknął do rozłożonego na kolanach notesu. — Zobaczmy… opłata za wezwanie… plus specjalny dodatek ze względu na dzień świętego Prodnicego… plus podatek od fujarek… miasto wygląda na średniej wielkości, więc tyle jeszcze… za zużycie wozu… koszty transportu dolar za milę oraz wszelakie wydatki, podatki i dodatki… — Podniósł wzrok. — No to dla równego rachunku niech będzie tysiąc dolarów, zgoda?

— Tysiąc dolarów? My nie mamy tysiąca dolarów! To przechodzi ludzkie…

— Borsuk, sir — wysyczał sierżant.

— Nie możecie zapłacić? — zapytał staruszek.

— Nie mamy takich pieniędzy. Wydaliśmy mnóstwo, sprowadzając jedzenie!

— W ogóle nie macie pieniędzy? — zapytał staruszek.

— Suma, którą wymieniłeś, jest niewyobrażalna.

Staruszek podrapał się po brodzie.

— Hmmm — wymruczał do siebie. — Widzę, że sytuacja robi się poważna, gdyż… pozwól, że policzę. — Zerknął na moment do swego notesu. — Juz teraz jesteście nam winni czterysta sześćdziesiąt siedem dolarów i dziewięćdziesiąt pensów za wezwanie, koszty transportu i takie tam pozostałe.

— Co? Jeszcze nawet nie zagrał jednej nuty!

— Tak, ale jest gotów to zrobić w każdej chwili. Przebyliśmy do was kawał drogi. Nie możecie zapłacić? Musiała zajść jakaś pomyłka. W takim razie on musi coś wyprowadzić z miasta. Inaczej rozejdą się plotki i nikt już nigdy nie okaże mu szacunku. A jeśli nie masz szacunku, to nie masz nic. Zaklinacz, którego nie otacza podziw, jest…

— …śmieciem — odezwał się ktoś. — Ja uważam, że to śmieć.

Zaklinacz przesunął w górę rondo swego kapelusza.

Tłum rozstąpił się pospiesznie przed Keithem.

— Tak? — mruknął zaklinacz.

— Nie przypuszczam, żeby jego fujarki posłuchał choć jeden szczur — mówił dalej chłopiec. — To oszust i bufon. Idę o zakład, że ja wyprowadzę z miasta więcej szczurów niż on.

Część gapiów zaczęła się chyłkiem wycofywać z placu. Nikt nie chciał być w pobliżu, kiedy zaklinacz straci nerwy.

Zaklinacz spuścił nogi na ziemię i poprawił kapelusz.

— Jesteś zaklinaczem szczurów, dzieciaku?

Keith wyprostował się dumnie.

— Tak. I nie nazywaj mnie dzieciakiem… stary.

Zaklinacz uśmiechnął się szeroko.

— Aha — powiedział. — Wiedziałem, że mi się tu spodoba. I potrafisz zmusić szczury do tańca, dzieciaku?

— Lepiej niż ty.

— Chyba mnie wyzywa na pojedynek — rzekł zaklinacz.

— Zaklinacz nie przyjmie wyzwania od… — odezwał się staruszek z wozu, ale zaklinacz szczurów uciszył go machnięciem dłoni.

— Wiesz co, dzieciaku, to nie zdarza mi się po raz pierwszy. Bywa, idę sobie ulicą i nagle ktoś krzyczy: „Wyciągnij swoją fujarkę, panie!”. Odwracam się i zawsze widzę dzieciaka z głupkowatą miną. Nie chcę, by ktoś powiedział, że wykorzystuję swoją przewagę, więc jeśli mnie teraz przeprosisz, pozwolę ci odejść na tylu nogach, na ilu tu podszedłeś…

— Boisz się! — Malicia wystąpiła z tłumu.

— Ach tak? — zaklinacz uśmiechnął się teraz do niej.

— Tak, ponieważ każdy wie, co się zaraz wydarzy. Pozwól, że zapytam tego chłopca wyglądającego na głupka, którego nigdy wcześniej nie widziałam: Jesteś sierotą?

— Tak — odparł Keith.

— Czy wiesz coś na temat swojego pochodzenia?

— Nie.

— Aha! — wykrzyknęła Malicia. — Oto ostateczny dowód. Wszyscy wiemy, co się dzieje, kiedy pojawia się tajemniczy sierota i wyzywa na pojedynek kogoś dużego i potężnego, prawda? Nie może nie wygrać i tyle.

Spojrzała z triumfem na twarze zebranych ludzi. Tłum jednak nie wyglądał na przekonany. Ci ludzie nie przeczytali tylu książek co Malicia i wyciągali wnioski raczej z wydarzeń dnia codziennego, które mówiły, że jeśli ktoś jest mały i występuje przeciwko komuś dużemu, zostaje najczęściej usmażony na wolnym ogniu, i choć ogień jest wolny, dzieje się to prędziutko.

Jednak ktoś z tyłu krzyknął:

— Dać chłopakowi szansę! Przynajmniej będzie tańszy!

A ktoś inny dodał:

— Co racja, to racja!

A jeszcze inny wykrzyknął:

— Zgadzam się z tymi dwoma, co krzyknęli przede mną!

I najwyraźniej nikt nie zauważył, że wszystkie te okrzyki nadeszły z poziomu tuż nad ziemią, a miejsca, z jakiego dochodziły, dziwnie pokrywały się z miejscami, w jakich znajdował się w danej chwili obszarpany kot bez połowy sierści. Natomiast rozległ się ogólny pomruk, nie żeby jakieś konkretne słowa, nic, do czego by się mógł przyczepić zaklinacz, gdyby się naprawdę rozgniewał, ale mruczenie, które wskazywało, że choć nikt nie chce nikogo obrazić, i biorąc pod uwagę każdy punkt widzenia, i zestawiając jedno z drugim, i porównując jedno do drugiego, dajmy chłopcu szansę, oczywiście jeśli pan nie ma nic przeciwko temu i w ogóle proszę się nie gniewać.

Zaklinacz wzruszył ramionami.

— A niech tam — powiedział. — Przynajmniej będzie o czym opowiadać. Co dostanę, jak wygram?

Burmistrz odkaszlnął.

— Chyba w takich sytuacjach zwyczajowo dostaje się rękę córki? — zapytał nie bardzo wiadomo kogo. — Ona ma bardzo zdrowe zęby i będzie dob… no, żoną dla każdego, kto ma mnóstwo miejsca na książki.

— Ojcze! — wykrzyknęła Malicia.

— Później, później! — Burmistrz machnął ręką. — Wiem, że nie jest zbyt sympatyczny, ale za to bogaty.

— Nie, po prostu chcę dostać wygraną — rzekł zaklinacz. — Nieważne w czym.

— A ja powiedziałem, że nas na to nie stać — żachnął się burmistrz.

— A ja powiedziałem, że nieważne w czym. Co ty masz dostać, jeśli wygrasz, dzieciaku?

— Twoją fujarkę — odparł Keith.

— Nie, to jest czarodziejska fujarka, dzieciaku.

— Więc czemu się boisz dać ją w zakład?

Zaklinacz zmrużył oczy.

— Dobrze — powiedział.

— I miasto musi pozwolić mi rozwiązać problem szczurów — powiedział Keith.

— A ile sobie za to policzysz? — zapytał burmistrz.

— Trzydzieści złotych monet! Trzydzieści złotych monet! No, dalej, powiedz tak! — odezwał się głos z tłumu.

— Nic, nie będzie to was kosztowało ani centa — powiedział Keith.

— Idiota! — wykrzyknął ten w tłumie. Ludzie rozglądali się wokoło zdziwieni.

— W ogóle nic? — powtórzył burmistrz.

— Nic.

— Eee… oferta ręki mojej córki jest nadal aktualna, jeśli tylko…

— Ojcze!

— Nie, tak się dzieje tylko w bajkach — odparł Keith. — I sprowadzę z powrotem mnóstwo jedzenia ukradzionego przez szczury.

— Ależ one go zjadły — powiedział burmistrz. — Czy zamierzasz im włożyć palce do gardeł?

— Powiedziałem już, że rozwiążę wasz problem ze szczurami. Zgoda, burmistrzu?

— No cóż, jeśli sobie nic nie policzysz…

— Ale najpierw muszę pożyczyć fujarkę — mówił dalej Keith.

— Nie masz swojej? — zapytał burmistrz.

— Jest złamana.

Kapral Knopf pochylił się do burmistrza.

— Z czasów służby w wojsku mam puzon. Migiem go przyniosę.

Zaklinacz wybuchnął śmiechem.

— Czy to się będzie liczyło? — zapytał burmistrz, gdy kapral ruszył biegiem do domu.

— Co? Że będzie trąbił na puzonie, by oczarować szczury? A niech spróbuje. Nie można powiedzieć, że się nie stara. Jakim jesteś puzonistą, chłopcze?

— Nie wiem — odparł Keith.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Że nigdy nie grałem na puzonie. Znacznie pewniej bym się czuł z fletem, trąbką, piszczałką, klarnetem. Ale widziałem puzon. Nie wyglądał na bardzo skomplikowany. Taka wyrośnięta trąbka.

Strażnik wrócił biegiem, pocierając zmaltretowany puzon rękawem, przez co instrument stawał się jeszcze brudniejszy. Keith wziął go, wytarł ustnik i przyłożył do warg, nacisnął kilka klawiszy, a potem zagrał jeden długi dźwięk.

— Chyba działa — powiedział. — Myślę, że się szybko nauczę, to łatwe. — Uśmiechnął się lekko do zaklinacza. — Chcesz spróbować pierwszy?

— Nie oczarujesz tym złomem ani jednego szczura, dzieciaku, ale chętnie zobaczę, jak próbujesz.

Keith uśmiechnął się znowu, wziął głęboki wdech i zagrał.

To z pewnością była melodia. Instrument skrzypiał i piszczał, ponieważ kapralowi zdarzało się go użyć zamiast młotka, ale to była melodia, nawet skoczna, powiedzieć można, że beztroska. Chciało się przy niej poskakać.

I nawet ktoś zaczął skakać.

Sardynki wydobył się ze szpary w pobliskiej ścianie, nucąc pod nosem: „Razdwatrzycztery”.

Tłum patrzył oniemiały na zajadle tańczącego szczura, który podskakiwał na końskich łbach, aż w końcu zniknął w klatce kanalizacyjnej. Rozległy się oklaski.

Zaklinacz spojrzał na Keitha.

— Czy ten szczur miał na głowie kapelusz?

— Nie zauważyłem — odparł chłopiec. — Teraz twoja kolej.

Zaklinacz wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kamizelki niewielką fujarkę. Potem wyjął drugą z kieszeni marynarki i połączył z pierwszą. Wszyscy usłyszeli kliknięcie brzmiące bardzo po wojskowemu.

Wciąż patrząc na Keitha i wciąż się uśmiechając, zaklinacz wyciągnął z górnej kieszeni ustnik i połączył go z fletem z kolejnym kliknięciem.

Wreszcie przyłożył do ust i zagrał.

Przecena ze swojego posterunku na dachu krzyknęła w rynnę:

— Teraz!

I jednocześnie zatkała uszy dwoma kłaczkami waty.

Stojący przy dolnym otworze rynny Wsolance krzyknął w kanał kanalizacyjny:

— Teraz!

I wepchnął do uszu waciki.

…az… az… az… — poniosło się po rurach.

— Teraz! — wykrzyknął Ciemnaopalenizna w pomieszczeniu z klatkami. — Wszyscy zatykają uszy!

Ze szczurami w klatkach zrobili, co tylko mogli. Malicia przyniosła koce, a szczury przez dobrą godzinę zatykały błotem wszystkie dziury. Zrobili też wszystko, by nakarmić więźniów, bo choć to były tylko kiikiisy, serca się kroiły na ich widok.

Ciemnaopalenizna odwrócił się do Odżywki.

— Zatkałaś sobie uszy? — zapytał.

— Słucham?

— Dobrze! — pokazał dwie kulki z waty. — Mam nadzieję, że dziewczynka nie myliła się w tej kwestii — powiedział. — Nie sądzę, by wielu z nas miało jeszcze siły do ucieczki.

Zaklinacz dmuchnął znowu w fujarkę.

— Ani jednego — powiedział Keith. — Żeby chociaż jakiś.

Zaklinacz dmuchnął znowu.

— Nic nie słyszę — rzekł burmistrz.

— Ludzie nie mogą tego słyszeć — mruknął zaklinacz.

— Może jest złamana — podpowiedział Keith.

Zaklinacz spróbował jeszcze raz. Tłum szemrał.

— To ty coś zrobiłeś — wysyczał zaklinacz do chłopca.

— Tak? — powiedziała głośno Malicia. — No i cóż takiego on by mógł zrobić? Na pewno kazał szczurom zostać pod ziemią i zatkać sobie uszy, co?

Szemranie tłumu przeszło w stłumiony śmiech.

Zaklinacz spróbował jeszcze raz. Keith poczuł, jak włosy mu stają dęba.

Nagle pojawił się szczur. Poruszał się powoli po kamieniach, kiwając się to w jedną, to w drugą stronę, aż dotarł do nóg zaklinacza i przewrócił się, wydając wciąż z siebie warczący odgłos.

Ludzie otworzyli usta ze zdziwienia.

To był pan Klik.

Zaklinacz delikatnie go szturchnął nogą. Mechaniczny szczur potoczył się, ale sprężyna mechanizmu, nadwerężana przez miesiące wpadania w pułapki, nie wytrzymała. Rozległo się przeciągłe „piing!” i z zabawki wyskoczyła fontanna śrubek i kółek. Tłum wybuchnął głośnym śmiechem.

— Hmmm… — Zaklinacz tym razem obdarzył Keitha spojrzeniem, w którym czaił się cień powściągliwego podziwu. — Moglibyśmy chwilę porozmawiać, chłopcze? Tutaj, za fontanną.

— Pod warunkiem że ludzie będą nas widzieć — odparł Keith.

— Nie ufasz mi, dzieciaku?

— Oczywiście, że nie.

Zaklinacz uśmiechnął się szeroko.

— Dobrze. Z pewnością masz zadatki na dobrego zaklinacza.

Rozsiadł się za fontanną. Wyciągnął do Keitha fujarkę. Była zrobiona z brązu, miała wzorek w kształcie szczurów i cała aż lśniła w słońcu.

— Jest twoja. A to naprawdę dobra fujarka. No bierz, proszę. Chciałbym usłyszeć, jak na niej grasz.

Keith przyglądał się niepewnie fletowi, który lśnił niczym promień słońca.

— To taka sztuczka, chłopcze — rzekł zaklinacz. — Widzisz tutaj tę przesuwaną płytkę? Jeśli ściągniesz ją w dół, fujarka zagra ton, którego ludzie nie słyszą. Ale słyszą szczury. Wariują od tego dźwięku. Wychodzą spod ziemi i możesz je zaprowadzić do rzeki niby owczarek goniący stado.

— I to cała tajemnica? — zapytał Keith.

— Oczekiwałeś czegoś więcej?

— No tak. Mówią, że potrafisz przemienić człowieka w borsuka i zaprowadzić dzieci do zaczarowanej jaskini, gdzie…

Zaklinacz pochylił się ku chłopcu konspiracyjnie.

— Reklama zawsze się opłaca, chłopcze. Miasteczka bywają oporne, kiedy mają rozstać się z kasą. Pamiętaj, takie rzeczy jak przemiana człowieka w borsuka czy temu podobne nigdy nie zdarzają się tutaj. Większość ludzi przez całe swoje życie nie ruszy się z miasta dalej niż na dziesięć mil. Uwierzą we wszystko, jeśli się to przytrafiło o pięćdziesiąt mil stąd. A opowieść raz opowiedziana zaczyna żyć własnym życiem i pracować na ciebie. Połowy z tego, co ludzie o mnie opowiadają, nawet sam nie wymyśliłem.

— Powiedz mi, czy spotkałeś kiedyś kogoś o imieniu Maurycy? — zapytał Keith.

— Maurycy? Maurycy? Nie wydaje mi się.

— Zadziwiające — stwierdził Keith. Wziął flet i wbił wzrok w zaklinacza. — A teraz wyprowadzisz szczury z miasta. I będzie to najbardziej niezwykły z twoich wyczynów.

— Jak? Przecież wygrałeś, chłopcze.

— Wyprowadzisz szczury, bo tak właśnie powinno się stać — powiedział Keith, polerując flet o rękaw koszuli. — Dlaczego tyle sobie liczysz?

— Ponieważ daję im przedstawienie. Niezwykły strój, odgrywanie ważniaka… drogie bilety wstępu to część zabawy. Musisz zaoferować im magię. Kiedy uznają, że jesteś tylko czymś odrobinę lepszym od szczurołapa, będziesz miał szczęście, jeśli zaproponują ci ser na obiad i uścisną rękę.

— Zrobimy to razem i szczury pójdą za nami, naprawdę pójdą prosto do rzeki. Nie musisz się nawet przejmować tą swoją dziwną nutą, to będzie jeszcze lepsze. To będzie… to będzie wielka… historia. I dostaniesz swoje honorarium. Ile to miało być? Trzysta dolarów, tak? Ale podzielimy się na pół, bo ja ci pomogę.

— W co ty się bawisz, chłopcze? Mówiłem ci już, że wygrałeś.

— Wszyscy wygrają. Zaufaj mi. Wezwali cię. Powinni ci zapłacić. Poza tym… nie chcę, by ludzie myśleli, że grajkom się nie płaci.

— A ja cię miałem za głupka! — Zaklinacz pokiwał głową. — Jaką umowę masz ze szczurami?

— Nie uwierzyłbyś. Nigdy byś w to nie uwierzył.


* * *

Wsolance gnał tunelami, przedzierał się przez błoto i słomę, którymi zablokowali ostatnią piwnicę, i wreszcie wpadł do pomieszczenia z klatkami. Szczury z klanu odetkały na jego widok uszy.

— I co? Robi to? — zapytał Ciemnaopalenizna.

— Tak jest, sir! Właśnie teraz.

Ciemnaopalenizna spojrzał na klatki. Kiikiisy po śmierci szczurzego króla i po nakarmieniu były spokojne. Ale czuł, jak bardzo chcą się stąd wydostać. A szczury ogarnięte paniką podążą za innymi szczurami…

— Dobra — powiedział. — Gońcy, przygotować się! Otworzyć klatki! Upewnijcie się, że biegną za wami! Już, już, już!

I to jest prawie koniec tej historii.


* * *

Ależ tłum wrzeszczał, kiedy szczury wyłaziły z każdej dziury i kanału! Jak wiwatował, gdy obaj fleciści tanecznym krokiem opuścili miasto, a wszystkie szczury w pląsach wyszły za nimi! Jak gwizdali, kiedy szczury zeskakiwały z mostu!

Nikt nie zauważył, że kilka z nich zostało na moście, poganiając inne okrzykami: „Pamiętaj, silne regularne uderzenia!” i „Niedaleko jest bardzo przyjemna plaża!”, i „Uderz w wodę najpierw łapkami, to nie będzie tak bardzo bolało!”.

A jeśli nawet ktoś to zauważył, najprawdopodobniej nic nie powiedział. Takie szczegóły nie pasują do reszty historii.

Zaklinacz szczurów tanecznym krokiem poszedł dalej drogą między wzgórzami i już nigdy nie wrócił.


* * *

Wszyscy wiwatowali. To było naprawdę znakomite przedstawienie, każdy się zgodził, chociaż trzeba przyznać, że trochę kosztowało. Ale było to coś, co można będzie opowiadać następnym pokoleniom.

Wyglądający na głupka chłopiec, który pojedynkował się z zaklinaczem, wrócił na rynek. On też otrzymał swoją porcję oklasków. Dzień jednak okazał się bardzo dobry. Ludzie zastanawiali się, czy mogą mieć więcej dzieci, żeby opowiadać im tę historię.

A kiedy pojawiły się inne szczury, zdali sobie sprawę, że mają dość do opowiadania nawet dla wnuków.

Nagle były wszędzie, wylewały się z rynien, kanałów i szczelin. Nie piszczały i nie biegały. Po prostu usiadły przed ludźmi.

— Hej, chłopcze! — zawołał burmistrz. — Zostawiłeś je.

— Nie, my nie jesteśmy szczurami, które pójdą za zaklinaczem — odezwał się głos. — My jesteśmy szczurami, z którymi musicie sobie poradzić.

Burmistrz spojrzał w dół. Przy jego bucie stał szczur i spoglądał na niego. Najwyraźniej miał przytroczony do boku miecz.

— Ojcze — odezwała się z tyłu Malicia — wysłuchaj tego szczura.

— Ale to jest szczur!

— On dużo wie, ojcze. Wie, jak odzyskać pieniądze i jedzenie, i jak znaleźć ludzi, którzy nas okradali.

— Ale to jest szczur!

— Tak, ojcze. Ale jeśli porozmawiasz z nim właściwie, może nam pomóc.

Burmistrz wpatrywał się w szeregi klanu.

— Mamy rozmawiać ze szczurami?

— To byłby bardzo dobry pomysł, ojcze.

— Ale to są szczury! — Burmistrz najwyraźniej starał się trzymać tej myśli, jakby to była szalupa ratunkowa podczas szturmu na morzu, a on by utonął, gdyby ją puścił.

— Przepraszam, przepraszam — odezwał się koło niego głos. Burmistrz spojrzał w dół i zobaczył uśmiechającego się brudnego, nadpalonego kota.

— Czy ten kot coś właśnie powiedział? — zapytał burmistrz.

— Który kot? — zapytał Maurycy.

— Ty. Czy ty właśnie coś mówiłeś?

— Czy poczujesz się lepiej, jeśli odpowiem: „nie”?

— Ale koty nie mówią!

— Cóż, nie mogę obiecać, że potrafię wygłosić, no wiesz, całą porządną mowę i w ogóle mnie nie proś o dowcipne monologi — powiedział Maurycy. — Nie potrafię też dobrze wymawiać trudnych słów, takich jak „lumbago” czy „marmolada”. Całkowicie wystarcza mi umiejętność złośliwych uwag i zwykłej rozmowy. Mówiąc jako kot, chciałbym się dowiedzieć, co szczur ma do powiedzenia.

Podszedł Keith, obracając w dłoni swój nowy flet.

— Panie burmistrzu, nie sądzi pan, że już czas rozwiązać problem szczurów raz na zawsze?

— Rozwiązać? Ale…

— Jedyne, co powinien pan zrobić, to porozmawiać z nimi. Zebrać swoją radę i porozmawiać ze szczurami. Wszystko w pana rękach, burmistrzu. Oczywiście może też pan zacząć krzyczeć i wrzeszczeć, zawołać psy, ludzie mogą chwycić miotły i… jasne, szczury uciekną. Tyle że niezbyt daleko. I wrócą. — Nachylił się do ucha osłupiałego burmistrza i wyszeptał: — Będą żyć pod deskami pańskiej podłogi, sir. A one wiedzą, jak używać ognia. Wiedzą też wszystko na temat trucizn. O tak. Więc… lepiej posłuchać tego szczura.

— Czy on nas straszy? — zapytał burmistrz, spoglądając w dół na Ciemnąopaleniznę.

— Nie, panie burmistrzu — powiedział Ciemnaopalenizna. — Ja proponuję panu… — spojrzał na Maurycego, który przytaknął — … cudowną okazję.

— Ty naprawdę mówisz! — stwierdził burmistrz. — Czy potrafisz myśleć?

Ciemnaopalenizna westchnął. To była długa noc. I nie chciałby jej zapamiętać, nawet kawałka. A teraz czekał go jeszcze dłuższy i cięższy dzień. Westchnął znowu.

— Mam propozycję — powiedział. — Pan będzie udawał, że szczury potrafią myśleć. A ja zrewanżuję się tym samym w stosunku do ludzi.

Загрузка...