Rozdział 10

– Co właściwie oznacza nazwa Tiveden? – spytał Erling.

– Las boga Tyra – odparł Fredlund.

– No tak, powinienem był się tego domyślić – mruknął Erling.

– Tutejsze nazwy nawiązują do legend i mistycyzmu – ciągnął Fredlund. – Jest tu na przykład Likmossen – Trupi Mech, Tjuvberget – Góra Złodziei, i Dösjön – Jezioro Zmarłych. Ludzie zajmujący się wypalaniem węgla drzewnego opowiadają, że kiedyś drzwi do ich szałasu same się otwierały albo do środka zaczynał walić gęsty dym. Widywali wtedy zawsze boginkę siedzącą na szczycie pobliskiego wzniesienia. Śmiała się z nich. Mijamy teraz nieprzyjemną okolicę – zakończył ściszonym głosem. – Lepiej wziąć psa na smycz.

– Dlaczego?

– Zbliżamy się do Vargaklämman – Wilczego Jaru.

Potem wszystko wydarzyło się bardzo szybko.

Tiril naturalnie zaniepokoiła się o Nera i pospiesznie zaczęła się zsuwać z końskiego grzbietu. Zanim jednak zdążyła zeskoczyć na ziemię, spostrzegła szary cień znikający za ogromnymi głazami, wśród których wiła się ścieżka.

Nero pomknął za nim jak strzała wypuszczona z łuku.

– Och, nie! – jęknęła Tiril.

Krzykiem nawoływali psa, gwizdali, ale Nero, wytropiwszy wilka, niczego nie słyszał. A przecież zawsze był taki posłuszny!

Tiril, wiele się nie zastanawiając, skoczyła w las za ulubieńcem. Towarzysze próbowali wołać i za nią, lecz na próżno. Cała grupa rzuciła się w pogoń najpierw za Nerem, a potem także za Tiril.

Dziewczyna biegła po śliskich sosnowych szpilkach i podstępnych korzeniach, potykała się o kamienie, drapały ją gałęzie świerków i brzóz. Przez cały czas kierowała się podnieconym ujadaniem Nera. Pies, nie mogąc dogonić wilka, chwilami piszczał zniecierpliwiony.

Nera nigdy nikt nie układał do polowania, w ogóle nie był psem łowczym, lecz instynkt pogoni za uciekającą zwierzyną odzywa się u wielu ras. Wilkowi udało się wy- prowadzić Nera w pole, Tiril po jego szczekaniu zorientowała się, że pies zatacza krąg, kręci się w kółko po lesie, który wilk znał przecież na wylot.

Wybuchnęła płaczem strachu i rozpaczy. Wiedziała, że Nero nie zdoła dogonić drapieżnika, ale wilków mogło, być więcej, gdyby zagrodziły mu drogę, otoczyły go…

Dotarło do niej w końcu, że towarzysze ją nawołują. Usłyszała głos Catherine tuż-tuż, brzmiał w nim nieskrywany gniew.

– Stój! Co za głupia gęś! – fukała Catherine. – Chcesz, żebyśmy wszyscy się pogubili?

Nagle obie się zatrzymały.

Przerażone patrzyły przed siebie na wzgórze między dwiema sosnami.

Stał na nim leśnik, nie wyglądał na zachwyconego.

– Złapcie tego potwora, inaczej ja się z nim rozprawię – nakazał łamanym szwedzkim.

Istotnie wiele było prawdy w tym, co o nim powiadano! Tiril nie spotkała jeszcze mężczyzny, od którego biłaby taka męskość. Catherine, rzecz jasna, także to zauważyła i westchnęła w uniesieniu.

Tiril jednak nie wydał się tak bardzo przystojny. Zorientowała się, że nieco dalej Móri zdołał złapać Nera, przyjrzała się więc leśnikowi uważniej. Mógł liczyć dobrze ponad czterdzieści lat, ciemne włosy i brodę przyprószyła już siwizna. Z oczu wyzierał chłód, lecz ich barwy z takiej odległości nie dawało się określić. Mężczyzna nie był wysoki, lecz nadrabiał to wrodzoną władczością, która przerażała i zniewalała. Skórzane ubranie skrywało muskularne ciało, na nogach nosił buty do konnej jazdy. Długi nóż przytroczony do pasa wydawał się jego jedyną bronią.

Jak więc zamierzał zabić Nera?

Wyraźnie natomiast znał swój las i nie bał się mieszkających w nim drapieżników.

Catherine stała jak zaklęta, ale też i miała inny gust niż Tiril.

Niemniej jednak właśnie baronówna zdołała pierwsza dojść do siebie. Postąpiła o kilka kroków bliżej leśnika, lecz on rzekł tylko:

– Słyszę, że złapaliście już tę bestię. Nigdy więcej nie puszczajcie psa luzem!

Odwrócił się na pięcie i prędko odszedł.

Catherine przez chwilę stała zawiedziona, w końcu zawołała:

– Poczekaj! Potrzebujemy kilku informacji!

– Catherine – szepnęła Tiril. – Nie biegnij za nim!

Ale baronówna już pomknęła w las, przez chwilę jeszcze widać ją było między drzewami, zaraz jednak zniknęła Tiril z oczu.

Musiałam pobiec za Nerem, kiedy pociągnęła go przygoda, pomyślała dziewczyna. Lecz nie mam zamiaru gonić Catherine. Przywykła do tego, by radzić sobie sama, czyni to na własne ryzyko.

Erling i Fredlund podbiegli do niej.

– No, przynajmniej ty się znalazłaś, Tiril. Móri i Arne czekają na ścieżce z Nerem. A gdzie Catherine?

– Zjawił się leśnik – niechętnie wyjaśniała Tiril. – Skrzyczał nas. Catherine za nim pobiegła, to dość atrakcyjny mężczyzna.

Erling syknął przez zęby: „przeklęta dziwka”, Tiril postanowiła puścić to mimo uszu. Fredlund już przygotowywał się do wyruszenia na poszukiwanie Catherine, kiedy ona sama wyłoniła się nagle spomiędzy strzelistych pni sosen, mrocznych w zapadającym zmierzchu.

Rzeczywiście, dzień chylił się ku zachodowi, Tiril dopiero teraz się zorientowała. Słońce skryło się już za chmurami, ale przecież było lato! Jeszcze długo będzie widno.

O zmroku jednak las jest straszniejszy.

Catherine przybiegła zdyszana i zirytowana.

– Nie dogoniłaś go? – spytał złośliwie Erling.

– Nie, okazał się szybszy ode mnie. Nie przywykłam do tego, by mężczyźni…

Odgarnęła jasne włosy z czoła.

– Wybaczcie, że uczucia wzięły górę nad rozsądkiem – frywolnie uśmiechnęła się do mężczyzn. – Ale to taki przystojniak! Teraz wy będziecie musieli mi wystarczyć.

Towarzysze wyglądali na umiarkowanie ucieszonych. Tiril jednak dostrzegła w oczach Catherine zdecydowanie graniczące z fanatyzmem. „Zdobędę tego leśnika”, mówiły.

W jaki sposób chciała to osiągnąć, Tiril nie wiedziała. Może będzie wypytywać, gdzie jego chata?

Nikogo by to nie zdziwiło.

– Czy możemy ruszać w dalszą drogę? – oschłym tonem spytał Fredlund. – Wkrótce musimy rozłożyć się gdzieś na noc, a nie chciałbym robić tego w pobliżu Vargaklämman.

– Co to właściwie jest Vargaklämman? – chciał wiedzieć Erling.

– Poczekajcie, aż tam dojedziemy, wtedy wam pokażę. Cała grupa znów więc była razem. Tiril powitała podnieconego Nera odpowiednio dobranymi karcącymi słowami, wypowiadanymi jednak pieszczotliwym tonem, który odebrał im powagę. Móri na moment objął Tiril, dając do zrozumienia, jak bardzo się o nią lękał.

Wkrótce dotarli do niezwykle wysokiego zwałowiska głazów, zgromadzonych po jednej stronie ścieżki. Wśród bloków skalnych widniały wejścia do licznych jaskiń.

– Vargaklämman – oznajmił Tobias Fredlund.

– Bardzo interesujące – stwierdził Erling. – Człowieka ogarnia nieprzeparta ochota, by się tam wczołgać.

– Na miłość boską, nie wolno tego robić – ostrzegł Fredlund. – Cieszcie się, że pies nie pobiegł tu za wilkiem. Groty są wielkie, długie, to ulubione miejsce schronienia wilków.

Tiril zadrżała.

– Ale dlaczego to się nazywa Vargaklämman?

– Bo chłopi z okolic Tiveden znają to miejsce i podczas polowania zapędzają tu wilki. Łatwiej je wtedy schwytać.

Dziewczyna odwróciła głowę.

– Nie chcę o tym słuchać – powiedziała z żalem w głosie. – Wilki są także żywymi istotami. Nero przecież czuje, one więc na pewno także.

– Jesteś zbyt słaba, Tiril – stwierdziła Catherine. – Wielokrotnie uczestniczyłam w polowaniach, uwielbiam to!

Móri, jadący obok Tiril, położył dłoń na jej ręce. Uścisnęła ją mocno.

Minęli jeszcze jedną zadziwiającą formację skalną. Fredlund powiedział, że nazywają ją Olbrzymem z Almedalen. Był to bardzo długi, wąski głaz przyciśnięty do oszlifowanego przez masy lodu skalnego zbocza. Ze śmiechem stwierdzili, że głowa olbrzyma trochę się odsunęła od korpusu. W końcu Tobias Fredlund, którego z każdą niemal chwilą darzyli coraz większym szacunkiem, oznajmił:

– Tu skręcimy z drogi…

Tiril zastanawiała się, co ich teraz czeka. Całodzienna jazda wierzchem dawała się już we znaki, czuć ją było w całym ciele, oczy piekły ze zmęczenia.

Owszem, przywykła do konnej jazdy, lecz nie na tak długich odcinkach, niemal bez odpoczynku, w dodatku po bardzo nierównym terenie. Napięcie nie opuszczało jej nawet na chwilę, bo nigdy nie było wiadomo, czego mogą się spodziewać w zaklętym lesie. Olbrzymie, porośnięte mchem głazy w cieniu między pniami sosen, połyskujące jeziorka, uroczyska, na których woda lśniła jak oczy w głębokich jaskiniach… Wszystko stwarzało nastrój trudny do opisania słowami. Miało się wrażenie, że wtargnęło się w najgłębsze tajemnice przyrody, że las owija człowieka wielką zieloną jak mech peleryną. A w mroku przemykały się tajemnicze istoty. Milczące, bezszelestne, podstępne…

Tiril przeszedł dreszcz, wzrokiem natychmiast poszukała Móriego. On jednak jechał przodem, zniknął już za ogromnym kamieniem.

Tiril poczuła się bardzo samotna.

Nera prowadzili teraz na smyczy. Sprawował się przykładnie, grzecznie biegnąc u boku jej konia.

Drzewa przerzedziły się, błysnęła zza nich woda kolejnego jeziora.

Fredlund wstrzymał konia.

– Fagertärn – oznajmił, zeskakując.


Zsiedli z koni i w nabożnym niemal nastroju zeszli na brzeg. Tutaj także ziemię pokrywał dywan sosnowych szpilek, spod których wyłaniały się poplątane korzenie. Drzewa po drugiej stronie jeziora majestatycznie odbijały się w mrocznej, przejrzystej wodzie. Dwie smukłe brzozy wraz ze swym odbiciem na tle mrocznego lustra wody zdawały się cienkimi paskami srebra. Obraz był tak piękny i wzruszający, że nie tylko Tiril ścisnęło się serce.

– Spójrzcie! – zawołała Catherine. – Spójrzcie na lilie wodne!

Tiril już zobaczyła białe i żółte kwiaty w zatoczce, przy której stali. Teraz dostrzegła coś jeszcze, przeniosła wzrok w miejsce wskazane przez Catherine.

– Jakie wielkie! – szepnęła. – Jaki prześliczny kształt!

– Większe niż moja dłoń – z niedowierzaniem powiedział Erling.

– To największy ze wszystkich istniejących gatunków lilii wodnych – rzekł Fredlund. – Kwiaty mają średnicę trzy i pół cala.

W jego głosie słychać było dumę, jakby to on był właścicielem czerwonych lilii z Fagertärn.

– I rosną tylko tutaj? – dopytywała się Catherine.

– Tylko tutaj.

– Muszę zabrać kilka roślin do domu, do Vestfold – stwierdziła.

– Nie, Catherine, nie rób tego – powstrzymał ją Móri. – Nie wspominając już o tym, że nie przetrwają przenosin, zniszczysz coś, nie rozumiesz?

– Uważasz, że to źle, iż znajdą się w jeszcze innym miejscu? Że Norwegia także będzie miała swoje?

– Zniszczysz legendę, legendę o Fagertärn, jedynym miejscu na świecie, gdzie rosną czerwone lilie wodne.

Zastanowiła się przez chwilę.

– Chyba masz rację – przyznała w końcu.

Tiril stała oszołomiona z zachwytu. Wprawdzie zabrakło już słonecznego blasku i światło wieczoru tłumiło nieco kolory, lecz i tak dostrzegła różnorodność odcieni kwiatów. Niektóre były jasnoróżowe, niemal zbliżające się do białego. Większość miała łagodną różową barwę, ale znajdowały się wśród nich także ciemnoczerwone okazy. Tiril, której serce zawsze gorąco biło dla przyrody, poczuła przypływ szczęścia.

– Takie doskonałe… Dziękuję panu, panie Fredlund, że pan nas tu przyprowadził!

Mruknął coś pod nosem, wzruszony i zakłopotany pochwałą. Pewnie sam nie bardzo wiedział, co mówi.

– Przegryziemy coś? – zaproponował. – Sporo czasu upłynęło od ostatniego posiłku. Konie też pewnie zgłodniały.

Rozłożyli się na polance nad jeziorem. Tym razem jedzenie smakowało jeszcze bardziej, bo długi i męczący etap podróży był już za nimi. Dotarli do celu, o którym „jegomość”, Gustaf Wetlev, wspomniał Mai i Kai. Mówił o czerwonych liliach wodnych i oto je znaleźli.

Fredlund raczył ich dramatycznymi, niesamowitymi opowieściami z Tiveden. Mówił o głazie w Skamlösadalen, gdzie wędrowcy zwykli kłaść kamyk w szczelinie, by uchronić się przed nieszczęściem w podróży. Kiedyś zamordowano tam człowieka, jego zwłoki znaleziono przy kamieniu, który zaczarował. Od tego czasu wydarzyło się w tym miejscu wiele niesamowitych rzeczy.

– Nie będziemy tamtędy przejeżdżać – uspokajał ich Fredlund.

– A samo Fagetärn? – spytał Erling. – Czy żadna legenda nie wiąże się z tym jeziorem?

– Oczywiście. Mówi, skąd wzięła się czerwona barwa kwiatów.

– Proszę nam ją opowiedzieć!

– Kiedyś mieszkał tu rybak, zwał się Fager. Ale w jeziorze niewiele było ryb. Pewnego dnia wypłynął łodzią sprawdzić sieci, a wtedy z toni wyłonił się wodnik. Obiecał rybakowi obfite połowy w zamian za jego córkę. Fager długo się wahał, ale ryby stanowiły jego jedyne źródło utrzymania. Wreszcie przystał na propozycję wodnika, umówili się jednak, że wodnik dostanie dziewczynę dopiero, gdy skończy ona osiemnaście lat. Od tej pory sieci rybaka były zawsze pełne ryb, mógł wymieniać je na inne produkty.

Tiril zorientowała się, że z emocji wstrzymała oddech. Westchnęła głośno. Zerknęła na mroczną wodę, toń jeziora była gładka jak tafla lustra.

Prędko odwróciła wzrok w obawie, że zmąci ją wodnik. Oczywiście pociągała ją ta wodna istota, tak jak wszystkie romantyczki fascynuje to, co tajemnicze i przerażające. Znów zasłuchała się w opowieść Fredlunda, chociaż obawiała się własnych reakcji. Gdyby to ona była córką rybaka…

– Dziewczyna wyrosła na prawdziwą piękność – ciągnął Fredlund. – Pewnego dnia, gdy skończyła osiemnaście lat, włożyła swe najlepsze ubranie, ukryła w nim nóż i wypłynęła na jezioro. Zjawił się wodnik. „Teraz jesteś moja, powiedział. Moja narzeczona!” „Wiem o tym, odparła dziewczyna. Ale żywej mnie nie dostaniesz.” Wyciągnęła nóż i wbiła go sobie w serce. Krew spłynęła do ciemnej wody jeziora i na zawsze zabarwiła część białych lilii na czerwono. Z żalu i na cześć panny te lilie są odtąd większe od innych.

Tiril ukradkiem otarła łzy, ale, co dość typowe dla niej, bardziej jej było żal wodnika.

– Po tych lasach krążą jeszcze inne historie – podjął Fredlund. – Na przykład o Dziadu z Kolar, rąbiącym drwa na stos, z którego wypala się węgiel drzewny. Podobno słychać uderzenia kamiennego toporka. Dziad pilnuje stosu i szturchańcem budzi tych, którzy zaśpią do pracy. Znane są historie o drzwiach szałasu, które jakaś niesamowita siła wyrwała i cisnęła do jeziora, o drzewach, posiadających uzdrowicielską moc. Nad jednym z jezior w okolicach Mosshult rośnie powykręcany suchy świerk. Podobno tkwią w nim wszelkie choroby świata, niebezpiecznie jest go dotykać. Jeśli komuś zrobi się na przykład wrzód, trzeba nakłuć go ostro zakończonym patyczkiem, a potem wbić patyk w biedne drzewo. To samo opowiadają o świerku z Ekemo, podobno czarodziejskim. Rośnie, bo nikt nie ma odwagi go ściąć, wówczas bowiem ściągnie na siebie wszelkie najstraszniejsze zarazy.

Jest też Kamień Młodego Myśliwca, nie będziemy koło niego przejeżdżać. To największy głaz w całym lesie, stoi dziwnie na krawędzi. Wasz rodak, norweski myśliwy, pokochał dziewczynę z rodu króla Sverkera. Prześladowcy zagonili ich aż do tego kamienia, gdzie po nierównej walce dziewczynie ścięto głowę. Młodzieniec umknął do Norwegii, ale o zmierzchu czasami można zobaczyć, jak krąży wokół głazu, nosi kapelusik z piórkiem, a na plecach upolowanego głuszca. Czasami ujrzeć też można pannę bez głowy.

– Dobrze, że tam nie jedziemy – zadrżała Catherine.

– W towarzystwie Móriego nigdy nie wiadomo, co może się pojawić.

Aha, zdołałaś to już zauważyć! Tiril poczuła ukłucie zazdrości. Nikomu oprócz niej nie wolno widzieć tego co Móri.

Ale przecież i jej było do tego daleko. Roześmiała się z własnej małostkowości. Nie miała nic złego na myśli.

Znów ogarnęła ją gwałtowna fala serdeczności do wszystkich w ich grupie. Tak dobrze im było razem.

– Wieczór zapada – zauważył Arne. Nie dało się o nim powiedzieć, że jest gadułą. – Może powinniśmy rozbić tu obóz na noc?

– Jest jeszcze jasno – zaprotestował Erling. – Skorzystajmy z dobrodziejstwa letniej nocy i przybliżmy się bardziej do celu.

Przyznali mu rację. Wstali, posprzątali po sobie, co zajęło trochę czasu. Potem musieli jeszcze złapać konie.

Wreszcie gotowi byli do następnego etapu podróży. Nie zdawali sobie sprawy, na co się porywają, wyruszając na spotkanie z tajemnicami nocy.

Загрузка...