II

Miasto Chicago od góry graniczy z Szanghajem, a od dołu z Edynburgiem. Licząc 37 402 mieszkańców, tkwi obecnie w nieznacznym niżu demograficznym, z którego na pewno przy pomocy sprawdzonych metod niedługo się wydobędzie. Podczas gdy leżący nad nim Szanghaj zamieszkują przeważnie uczeni, a niższy Edynburg — informatycy, w Chicago dominują zawody techniczne.

Aurea Holston przyszła na świat w 2368 roku w Chicago, gdzie spędziła całe swe dotychczasowe życie. Ma czternaście lat, a jej mąż Memnon — prawie piętnaście. Chociaż są małżeństwem od niemal dwóch lat, bóg nie poszczęścił im dziećmi. Memnon podróżuje po całym miastowcu, natomiast Aurea była poza Chicago zaledwie parę razy. Kiedyś wybrała się na spotkanie ze specjalistką od płodności, mieszkającą w Pradze starą położną; innym razem pojechała na górę aż do Louisville, aby odwiedzić swego wpływowego wuja, piastującego urząd miejskiego administratora. Poza tym wspólnie z Memnonem wiele razy bywali gośćmi w szanghajskiej mieszkalni ich przyjaciela, Siegmunda Kluvera. Reszta monady jest dla niej terra incognita. Ale Aurea niespecjalnie lubi podróżować — bardzo kocha swoje rodzinne miasto.

Chicago zajmuje w Monadzie Miejskiej 116 poziomy od 721 do 760. Memnon i Aurea mieszkają na 735 piętrze w dormitorium dla bezdzietnych młodych małżeństw. Aktualnie dzielą je / trzydziestoma innymi parami — osiem par powyżej normy.

— Niedługo będą musieli nas zredukować — mówi Memnon. — Zaczynamy pękać w szwach. Część małżeństw będzie musiała odejść.

— Dużo? — pyta Aurea.

— Trzy pary tu, pięć tam: po trochu z każdego dormitorium. Przypuszczam, że z całego Miastowca 116 ubędzie jakieś dwa tysiące par. Tak jak w czasie ostatniego przesiedlenia.

Aurea wzdryga się.

— Dokąd oni pójdą?

— Słyszałem, że jest już prawie gotowy nowy miastowiec. Numer 158.

Serce Aurei zalewa fala żalu i strachu.

— To okropne być przesiedlonym w inne miejsce! Memnonie, nas chyba nie przeniosą?!

— Oczywiście, że nie. Szczęść boże, jesteśmy wartościowymi obywatelami! Mój wskaźnik kwalifikacji wynosi…

— Ale nie mamy dzieci. Takie pary idą na pierwszy ogień, prawda?

— Już niedługo bóg nam poszczęści.

Memnon obejmuje żonę. Jest wysoki, szczupły i silny. Jego purpuroworude włosy układają się w fale, a twarz o stanowczych rysach tchnie powagą. Aurea czuje się przy nim krucha i słaba, choć w rzeczywistości sama również jest silna i dobrze zbudowana. Jej złociste włosy przechodzą płynnie od jasnych do ciemniejszych tonów. Ma bladozielone oczy, pełne piersi i jest szeroka w biodrach. Siegmund Kluver mawia, że wygląda jak żywa bogini macierzyństwa. Budzi pożądanie wielu mężczyzn i na jej platformie sypialnej często goszczą lunatycy. Mimo to wciąż jeszcze nie zaszła w ciążę. Ostatnio zrobiła się trochę drażliwa na tym punkcie, zdając sobie sprawę z całej ironii swej marnującej się zmysłowości.

Memnon wypuszcza ją z objęć i Aurea odchodzi ciężkim krokiem w głąb pomieszczenia. Ich dormitorium ma kształt długiego i wąskiego pokoju, zbudowanego wokół głównego rdzenia instalacyjnego miastowca. Ściany połyskują mozaiką zmieniających się deseni złota, zieleni i błękitu. Rzędy platform sypialnych, złożonych lub nadmuchanych, zajmują podłogę. Umeblowanie jest proste i funkcjonalne, a światło przesączające się przez podświetloną podłogę i sufit — jasne aż do jaskrawości. We wschodnią ścianę pokoju wbudowano kilka ekranów trzy terminale danych. Jest tu także pięć miejsc do wydalania, trzy do wspólnej rekreacji, dwa punkty ze spłukiwaczami i dwa kąciki prywatności.

Zgodnie z cichym prawem dormitorium ekrany przesłaniające kąciki prywatności nie są nigdy włączane. Cokolwiek ktoś robi, robi to na oczach współmieszkańców. Całkowita wzajem-dostępność to przecież naczelna zasada przetrwania cywilizacji miastowców. Żyjąc we wspólnym dormitorium nie sposób i tym zapomnieć.

Aurea staje przed olbrzymim oknem w zachodnim końcu pomieszczenia i patrzy przed siebie. Słońce zaczyna już zachodzić. Okazały masyw Monady Miejskiej 117 okrywają plamy złocistej czerwieni. Dziewczyna wodzi wzrokiem wzdłuż trzonu gigantycznej wieży, od lądowiska aż po szczyt tysięcznego piętra; potem w dół, do szerokiej talii konstrukcji. Nie może sięgnąć wzrokiem poniżej 400 piętra sąsiadującej budowli — jej rodzinny miastowiec stoi zbyt blisko.

Jak by to było, zastanawia się Aurea, mieszkać w Monadzie 117? Albo w 115,110 czy 140? Całe życie ani razu nie opuściła swojego miastowca. Otaczającą ją przestrzeń, aż po horyzont, spełniają wieże konstelacji Chipitts: pięćdziesiąt kolosalnych, betonowych słupów — wysokich na trzy kilometry odrębnych światów, będących domem dla około ośmiuset tysięcy istot. Ludzie w Miastowcu 117 są tacy sami, jak my — przekonuje samą siebie. Tak samo chodzą i mówią, ubierają się, myślą i kochają. Przecież Miastowiec 117 to nie żaden inny świat. To nasz najbliższy sąsiad. Nie jesteśmy czymś wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju. Nie jesteśmy sami.

Ogarnia ją lęk.

— Memnonie — jej głos brzmi ochryple — kiedy zacznie się przesiedlenie, wyślą nas do Monady 158.

Siegmund Kluver jest szczęściarzem. Dzięki płodności jego pozycja w społeczeństwie Miastowca 116 jest bardzo mocna, a wysoki status społeczny sprawia, że może czuć się wolny od jakichkolwiek zagrożeń.

Choć dopiero co skończył czternaście lat, Siegmund jest już ojcem dwójki dzieci: synka imieniem Janus i nowo narodzonej córeczki, Persefony. Młodzieniec mieszka w ładnej, pięć-dziesięciometrowej mieszkalni, położonej na 787 piętrze. Jego specjalność zawodowa to teoria zarządzania miastowcem. Mimo młodego wieku spędza już wiele czasu w Louisville jako konsultant administratorów monady. Chociaż niskiego wzrostu, jest dobrze zbudowany i dość silny. Ma dużą głowę i gęste, kręcone włosy. W dzieciństwie mieszkał w Chicago i był jednym z najlepszych przyjaciół Memnona. Nadal często się spotykają. Fakt, że żyją teraz w różnych miastach, nie przerwał ich przyjaźni.

Towarzyskie spotkania Holstonów i Kluverów mają miejsce zawsze w mieszkalni Siegmunda. Kluyerowie nigdy nie zjeżdżają na dół do Chicago, aby odwiedzić Aureę i Memnona. Siegmund twierdzi, że nie ma to nic wspólnego ze snobizmem.

— Po co mamy siedzieć we czworo w pełnym hałasu dormitorium — mówi — skoro możemy spotkać się w zaciszu mojej mieszkalni?

Jego postawa wydaje się Aurei trochę podejrzana. Mieszkańcy monad nie powinni przecież przywiązywać takiej wagi do prywatności. Może po prostu wspólne dormitorium to dla Siegmunda Kluvera za niskie progi?

Kiedyś mieszkał tu tak samo jak Aurea i Memnon. Dwa lata temu, kiedy cała czwórka była świeżo po ślubie. W tych odległych dniach Aurea kilka razy kochała się z Siegmundem. Pochlebiało jej to. Później żona Siegmunda szybko zaszła w ciążę i Kluverowie mogli ubiegać się o własną mieszkalnię, a osiągnięcia chłopaka w karierze zawodowej uprawniały ich do szukania domostwa w Szanghaju. Odkąd wyprowadził się ze wspólnego dormitorium, nigdy więcej nie dzielił z Aurea platformy sypialnej. Smuci ją to, bo lubiła jego pieszczoty, lecz przecież niewiele może zrobić, by coś zmienić. Szansa, że przyjdzie do niej w porze lunatykowania, jest bardzo mała. Kontakty seksualne między mieszkańcami różnych miast uważa się za niestosowne, a Siegmund przestrzega konwenansów. Może przyjść mu ochota na lunatykowanie w miastach powyżej własnego piętra, ale mało prawdopodobne, aby zapuścił się gdzieś niżej.

Poza tym dzisiejszy Siegmund jest przeznaczony do wyższych celów. Memnon mówi, że zanim jego przyjaciel skończy siedemnaście lat, będzie nie tylko specjalistą od teorii zarządzania, ale sam zostanie administratorem i przeniesie się do dumnego Louisville. Już teraz spędza mnóstwo czasu z zarządcami monady. I ich żonami, jak głosi plotka.

Siegmund jest cudownym gospodarzem. W jego mieszkalni jest przytulnie i miło. Dwie ściany połyskują kasetonami zrobionymi z jednego z tych nowych ozdobnych materiałów, emitujących delikatne dźwięki, dopasowane do wzoru spektralnego wybranego przez właściciela. Na dzisiejszy wieczór Siegmund ściemnił kasetony prawie do ultrafioletu, któremu towarzyszą tony bliskie górnej granicy słyszalności: kombinacja działająca na zmysły przez wyostrzenie i wyczulenie ich do maksimum, śmiała i podniecająca. Siegmund ma także doskonały gust, jeśli chodzi o ustawianie szczelin zapachowych mieszkalni: powietrze wypełnia woń jaśminu i hiacyntu.

— Trochę dygotu? — proponuje. — Świeża dostawa z Wenus. Naprawdę błogosławienny.

Aurea i Memnon przytakują z uśmiechem. Siegmund napełnia dużą, żłobioną czarę ze srebra kosztownym, skrzącym się płynem i stawia ją na stołopodeście. Jedno wciśnięcie pedału podłodze i blat podnosi się na wysokość półtora metra.

— Mamelon? — pyta Siegmund. — Przyłączysz się do nas?

Żona Siegmunda wkłada niemowlę do kojca ochronnego przy platformie sypialnej i przeszedłszy przez pokój dołącza do towarzystwa. Mamelon Kluver jest dość wysoka, o ciemnej karnacji i ciemnych włosach, pięknych i zadbanych mimo pozornego nieładu. Ma wysokie czoło, wydatne kości policzkowe i ostro zarysowany podbródek. Szeroko otwarte oczy, błyszczące i czujne, wydają się niemal za duże i wyraźnie dominują w jej jasnej i wąskiej twarzy. Delikatne piękno Mamelon sprawia, że Aurea czuje się boleśnie świadoma wszystkich słabych stron własnej urody: zadartego nosa, zaokrąglonych policzków, pełnych ust i jasnych piegów rozsypanych na śniadej skórze. Niespełna szesnastoletnia Mamelon jest najstarsza w ich gronie. Ma piersi nabrzmiałe od mleka — jest dopiero jedenaście dni po połogu i karmi. Aurea nie zna żadnej innej kobiety, która zdecydowałaby się karmić piersią, ale Mamelon zawsze była inna. Wciąż trochę przeraża Aureę, taka chłodna, opanowana i dojrzała. I namiętna. Kiedy Aurea miała dwanaście lat i była świeżo po ślubie, raz po raz budziła się, słysząc okrzyki rozkoszy Mamelon, rozlegające się w całym dormitorium.

W tej chwili Mamelon pochyla się lekko, przytykając usta do czary z dygotem. Cała czwórka pije jednocześnie. Maleńkie bąbelki tańczą Aurei na wargach. Silny aromat napoju sprawia, że kręci jej się w głowie. Patrzy na dno czary i widzi powstające i rozpadające się abstrakcyjne formy. Odlotyna działa lekko upajająco i halucynogennie, poza tym wyostrza wzrok i wycisza wewnętrzny niepokój. Pochodzi z piżmowych, bagiennych nizin na Wenus. Napój podany przez Siegmunda zawiera miliardy obcych mikroorganizmów fermentujących i mnożących się nawet w trakcie trawienia i przyswajania. Aurea czuje, jak ich komórki rozchodzą się po całym ciele, biorąc w posiadanie jej płuca, wątrobę i jajniki. Sprawiają, że wilgotnieją jej usta; odgradzają od wszystkich trosk. Cały wzlot jest równocześnie kresem; po kilku chwilach dziewczyna wynurza się ze swoich wizji, wypełniona spokojem i rezygnacją. Ogarnia ją sztuczne poczucie szczęścia, podczas gdy pod powiekami rozchodzą się i nikną ostatnie barwne kręgi.

Po ceremonii picia zaczynają rozmawiać. Siegmund dyskutuje z Memnonem o wydarzeniach na świecie: nowych miastowcach, statystykach produkcji rolnej, plotkach o rozszerzającej się strefie nie zurbanizowanego życia poza osiedlami i tym podobnych sprawach. Tymczasem Mamelon pokazuje Aurei niemowlę. Leżąca w kojcu dziewczynka ślini się, kwiląc i gaworząc.

— To pewnie ulga, że nie musisz już chodzić z brzuchem — odzywa się Aurea.

— Tak, miło znów widzieć własne stopy — przyznaje Mamelon.

— Czy ciąża bardzo męczy?

— Ma swoje dokuczliwe strony.

— Na przykład: rozciągnięcie. Jak kobieta może wytrzymać taka nadęta? Jakby skóra miała lada moment pęknąć? — wzdryga się Aurea. — Wszystko w środku takie ściśnięte, nerki wtłoczone w żebra — właśnie tak to sobie wyobrażam. Wybacz, chyba trochę przesadzam. To znaczy… tak naprawdę, to nie wiem.

— Nie jest tak strasznie — mówi Mamelon — chociaż oczywiście czujesz się inaczej i doświadczasz paru niewygód. Ale są też jaśniejsze strony. Sam poród…

— Bardzo boli? — przerywa Aurea. — Wyobrażam sobie, że okropnie. Coś tak dużego rozrywa twoje ciało i przeciska się rzeź twoją…

— To cudownie przyjemne. Pobudza cały system nerwowy. Wychodzenie dziecka przypomina uczucie, kiedy wchodzi w ciebie mężczyzna, tylko jest dwadzieścia razy intensywniejsze. Tego się nie da opisać. Musisz sama przeżyć.

— Chciałabym — odpowiada Aurea, przybita, szukając w sobie strzępków dygotowych doznań — ucieczki przed smutkiem.

Wsuwa rękę do kojca, aby dotknąć dziecka Mamelon. Silny strumień jonów oczyszcza jej skórę, zanim ta zetknie się z miękkim policzkiem malutkiej Persefony.

— Szczęść boże — mówi Aurea — tak bardzo chciałabym spełnić macierzyński obowiązek! Medycy twierdzą, że oboje jesteśmy zdrowi, a jednak…

— Musisz być cierpliwa, kochanie — Mamelon obejmuje ją delikatnie. — Szczęść boże, twój czas na pewno przyjdzie.

Aurea jest pełna wątpliwości. Od dwudziestu miesięcy bada swój płaski brzuch w nadziei, że dostrzeże jakieś oznaki pęcznienia. Przecież wie, jakie to błogosławienne dawać nowe życie. Gdyby wszystkie były takie bezpłodne jak ona, kto zaludniałby miastowce? Poraża ją nagła i straszliwa wizja gigantycznych wież prawie zupełnie wyludnionych, zamkniętych miast o pękających murach, pozbawionych energii, z garstką zasuszonych staruszek snujących się po korytarzach, które kiedyś wypełniały tłumy szczęśliwych mieszkańców.

Jedna obsesja przywodzi na myśl drugą. Przerywając mężczyznom pogawędkę, Aurea zwraca się do Siegmunda:

— Czy to prawda, że niedługo otworzą Monadę 158?

— Tak słyszałem.

— Jaka ona będzie?

— Przypuszczam, że taka sama jak 116. Tysiąc pięter, podobne urządzenia. Myślę, że na początku na każde piętro przypadnie jakieś siedemdziesiąt rodzin, razem około 250 tysięcy mieszkańców, ale na pewno szybko osiągną przeciętny poziom zaludnienia.

Aurea nerwowo zaciska dłonie.

— Ilu ludzi przesiedlą, Siegmundzie?

— Nie mam zielonego pojęcia.

— Ale część mieszkańców naszej monady będzie musiała odejść, prawda?

Memnon wtrąca się łagodnie:

— Pomówmy o czymś przyjemniejszym, Aureo.

— Część zostanie wysiedlona — obstaje przy swoim dziewczyna. — Powiedz, Siegmundzie. Przecież tyle czasu spędzasz administratorami w Louisville. Ilu?

Siegmund wybucha śmiechem.

— Naprawdę, Aureo, masz zbyt wysokie mniemanie o mojej pozycji w miastowcu. Nikt nie pisnął mi nawet słówka o tym, jaki sposób będą zasiedlać Monadę 158.

— Przecież jesteś zorientowany w tych sprawach, możesz przewidzieć przybliżone dane.

— Cóż, pewnie.

Siegmund jest zupełnie opanowany. Temat, na który zeszła rozmowa, obchodzi go wyłącznie od strony teoretycznej. Wydaje się całkiem nieświadomy przyczyny poruszenia Aurei.

— Naturalnie, jeśli chcemy spełniać nasz obowiązek wobec boga płodząc nowe życie — wyjaśnia — musimy mieć pewność, że nikomu nie zabraknie przestrzeni życiowej.

Sięga ręką po niesforny kosmyk włosów, aby odgarnąć go sprzed twarzy. Oczy mu płoną: uwielbia wygłaszać pogadanki.

— Stale budujemy nowe miastowce i oczywiście, kiedy w konstelacji Chipitts przybywa monada, zaludnia się ją przesiedleńcami z innych. Rozwiązanie dobrze uzasadnione genetycznie. Chociaż miastowce mają wystarczająco duże populacje, żeby zapewnić odpowiednie mieszanie genów, nasz tradycyjny podział każdej budowli na miasta i osiedla prowadzi do zwężenia puli dostępnej informacji genetycznej, co na dłuższą metę nie jest zdrowe dla gatunku. Natomiast jeśli weźmiemy po pięć tysięcy ludzi ze wszystkich pięćdziesięciu monad wymieszamy ich, osiedlając w nowym miastowcu, stworzymy świeżą, nie istniejącą dotąd mieszankę cech, złożoną z 250 tysięcy jednostek. Prawdę mówiąc, to właśnie rozładowywanie presji populacyjnej jest najważniejszym powodem, dla którego budujemy nowe miastowce.

— Trochę mniej naukowo — prosi Memnon. Siegmund szczerzy zęby w uśmiechu.

— Właśnie tak się rzeczy mają. Jasne, trzeba jeszcze wziąć pod uwagę kulturowy imperatyw, który każe nam bezustannie się rozmnażać. To naturalne, odkąd nie trzeba łamać sobie głowy, gdzie pomieścić tych wszystkich ludzi. Ale nawet w naszym świecie musimy wszystko porządnie planować. Przewaga liczby urodzin nad zgonami wygląda na stałą tendencję. Każdą monadę zaprojektowano, żeby mogła wygodnie pomieścić 800 tysięcy mieszkańców, z zapasem miejsca dla jakichś stu tysięcy, ale nie więcej. Dziś wszystkie miastowce konstelacji Chipitts liczące sobie ponad dwadzieścia lat mają co najmniej po 10 tysięcy ludzi powyżej tej normy, a kilka młodszych wież szybko je dogania. U nas, w 116, nie jest jeszcze tak źle, ale sami wiecie, że powstają ogniska zapalne. Chicago, na przykład, liczy 38 tysięcy…

— Dokładnie 37 402 dziś rano — uściśla Aurea.

— Nieważne. To daje prawie tysiąc mieszkańców na piętro, podczas gdy zaplanowana dla Chicago gęstość zaludnienia wynosi tylko 32 tysiące. To znaczy, że czas oczekiwania na własną mieszkalnię w waszym mieście zaczyna odpowiadać długości życia jednego pokolenia. Wspólne dormitoria są przepełnione, a śmiertelność jest za niska, by w ten sposób zwalniało się miejsce dla młodych rodzin. Właśnie dlatego Chicago oddaje tylu najlepszych mieszkańców Edynburgowi, Bostonowi, a nawet Szanghajowi. Kiedy skończą nowy miastowiec…

Aurea ucina twardym jak stal głosem:

— Ilu ludzi z Monady 116 zostanie tam wysłanych?

— Średnio przesiedla się po 5 tysięcy z każdego miastowca, przy aktualnych stanach zaludnienia — odpowiada Siegmund. — Na pewno będą nieduże różnice uwzględniające niejednakową gęstość zaludnienia w poszczególnych budowlach, ale z pewnością nie większe niż o jakieś pół tysiąca. Z naszego miastowca będzie mniej więcej tysiąc ochotników…

Ochotników? — Aurea aż sapie z wrażenia.

Nie mieści jej się w głowie, że ktokolwiek chciałby dobrowolnie opuścić rodzinną monadę. Siegmund uśmiecha się.

— Ludzie starsi, kochanie. Dwudziesto-, trzydziestolatki. Znudzeni, może zaśniedziali w swoich zawodach albo zmęczeni sąsiadami — kto to może wiedzieć. Zgadzam się, że to brzmi nieprzyzwoicie, ale będzie tysiąc ochotników. Znaczy to, że trzeba będzie wylosować jeszcze cztery tysiące.

— To samo mówiłem ci dziś rano — mówi Memnon do żony.

— Czy te cztery tysiące będą losowane spośród wszystkich mieszkających w miastowcu? — dopytuje się Aurea.

Siegmund łagodnie odpowiada:

— Nie. Z dormitoriów nowożeńców. Spośród bezdzietnych par.

Stało się. Oto cała, naga prawda.

— Czemu spomiędzy nas? — Aurea zaczyna płakać.

— To najlepszy i najdelikatniejszy sposób — tłumaczy Siegmund. — Nie można przecież odrywać małych dzieci od rodzimego miastowca. Młode pary ze wspólnych dormitoriów nie mają takich samych więzi społecznych jak my… jak inni… jak… — jąka się, jak gdyby po raz pierwszy uświadomił sobie, że nie mówi o hipotetycznych osobach, lecz o Aurei i jej osobistym nieszczęściu.

Dziewczyna ciągle płacze.

— Kochanie, strasznie mi przykro — odzywa się znów Siegmund. — Ten ustrój już taki jest, ale przecież to nasz ustrój. I można śmiało powiedzieć, że idealny.

— Memnonie, wygnają nas!

Siegmund próbuje ją pocieszyć. Szansa, że wybór padnie na nią i Memnona, jest bardzo mała — przekonuje. W ich monadzie są tysiące kandydatów do przesiedlenia. Poza tym — twierdzi — w grę wchodzi tyle innych, zmiennych czynników. Jednak Aurea jest zrozpaczona. Nie zwracając uwagi na wstyd, wylewa swe żale wobec wszystkich. Wreszcie zmieszanie gospodarzy pomaga jej się opanować. Zdaje sobie sprawę, że zepsuła cały wieczór. Mimo to Siegmund i Mamelon nie przestają być mili, a Memnon nie daje jej, kiedy idą do szybociągu, którym zjadą do swego domu w Chicago pięćdziesiąt dwa piętra w dół.

Tej nocy, choć bardzo go pragnie, Aurea odwraca się tyłem do męża, kiedy ten próbuje się do niej zbliżyć. Leży jeszcze długo z otwartymi oczami i przysłuchuje się sapaniu i jękom rozkoszy par kochających się dookoła na platformie sypialnej. W końcu przychodzi sen. Aurei śnią się własne narodziny. Jest na dole, w siłowni Miastowca 116, czterysta metrów pod ziemią, zamykają ją w kapsule szybociągu. Cała budowla pulsuje. Dziewczyna znajduje się blisko pochłaniacza ciepła, regeneratora moczu, ubijarek odpadów i całej reszty mechanizmów służących utrzymaniu życia w miastowcu — wszystkich tych mrocznych, ukrytych konstrukcji, które musiała zwiedzić, będąc w szkole. Teraz szybociąg unosi ją w górę; mija Reykjavik, gdzie żyją robotnicy konserwacyjni, rozkrzyczaną Pragę, gdzie każdy ma dziesięcioro dzieci, potem Rzym, Boston, Edynburg, Chicago i Szanghaj; zostawia w dole Louisville z pławiącymi się w niewyobrażalnym luksusie administratorami i wreszcie dociera na sam szczyt budowli, do lądowiska przyjmującego szybkoloty z odległych wież. Właz lądowiska otwiera się i Aurea wylatuje na zewnątrz. Bezpieczna w przytulnej kapsule, wzbija się pod niebo, kołysana uderzeniami zimnych wiatrów górnej warstwy atmosfery. Jest już sześć kilometrów nad ziemią i po raz pierwszy w życiu ogarnia wzrokiem cały świat monad. Więc tak to wygląda, myśli. Takie mnóstwo budowli — i wciąż jeszcze tyle wolnej przestrzeni!

Szybuje wśród konstelacji wież. Jest wczesna wiosna i Chipitts zaczyna pokrywać się zielenią. W dole strzelają pod niebo szpiczaste konstrukcje będące domem dla ponad 40 milionów ludzi, zamieszkujących to skupisko miastowców. Architektoniczny porządek konstelacji, geometryczne rozmieszczenie budowli tworzących równe rzędy gigantycznych sześciokątów wprawia ją w podziw. Między wieżami rozkwitają parki zieleni. Nikt nigdy tam nie spaceruje, ale wypielęgnowane trawniki stanowią wspaniały widok z okien miastowca. Z tej wysokości wydają się cudownie gładkie, jak gdyby wymalowane na powierzchni ziemi. Mieszkający na dolnych piętrach ludzie z niższych klas mają najlepszy widok na ogrody i sadzawki, co trochę rekompensuje im ich niski status. Z tak wysokiego punktu widokowego, w jakim się teraz znajduje, Aurea nie spodziewa się dostrzec szczegółów parków, ale jej rozmarzony umysł ogarnia nagle niezwykle wyraźna wizja łąki, na której jest w stanie rozróżnić malutkie, złociste główki kwiatów i nawet poczuć ich silną woń.

Kiedy dziewczyna zachwyca się złożonością struktury Chipitts, jej mózg wiruje. Ile to miast, przy dwudziestu pięciu w każdym miastowcu? Tysiąc dwieście pięćdziesiąt. Ile osiedli, przy siedmiu lub ośmiu przypadających na jedno miasto? Ponad dziesięć tysięcy. A ile rodzin? Ilu lunatyków, którzy właśnie w tej chwili wślizgują się do gościnnych łóżek? Ile ludzi rodzi się co dzień, a ile umiera? Ile radości? Ile smutków?

Aurea wznosi się bez wysiłku na wysokość dziesięciu kilometrów. Chce zobaczyć osiedla rolnicze, leżące poza konstelacją monad.

I oto są: ciągnące się po horyzont, równe i płaskie pasy, na przemian brunatne i zielone. Słyszała to niezliczoną ilość razy: siedem ósmych lądowej powierzchni kontynentu jest wykorzystywane do produkcji żywności. Czy może dziewięć dziesiątych? Albo pięć ósmych? Dwanaście trzynastych? Ruchliwe ludziki: mężczyźni i kobiety nadzorujący maszyny, które uprawiają żyzne pola. Aurea słyszała opowieści o dziwacznych i prymitywnych zwyczajach ludności rolniczej, strasznych obrzędach, jakie odprawiają, zmuszeni żyć z dala od cywilizowanego świata miastowców. A może to tylko wymysł? Żaden ze znanych jej ludzi nigdy nie był w osadzie rolniczej. Nikt, kogo zna, nie wychylił nawet nosa poza Monadę 116. Automatyczne gondole dostawcze bezustannie toczą się podziemnymi tunelami prowadzącymi do wież, wioząc płody rolne. Żywność w zamian za maszyny i wszelkie artykuły przemysłowe. Stabilność ekonomiczna. Aurea wystrzela w górę na fali radości. Jakie to zdumiewające, jakie cudowne, że 75 miliardów ludzi żyje zgodnie w jednym małym świecie! Szczęść boże, myśli dziewczyna. Dość miejsca dla każdej rodziny. Pełne treści, bogate miejskie życie. Przyjaciele i kochankowie, mężowie i dzieci.

Dzieci. Ogarnięta przerażeniem, zaczyna wirować.

Zawrót głowy wynosi ją jak gdyby na skraj wszechświata, skąd widać całą planetę. Wszystkie konstelacje monad sterczą w jej stronę jak kolce. Dostrzega nie tylko Chipitts, ale i Sansan, i Boshwash, Berpar, Wienbud, Shankong i Bocarac — ogromne skupiska gigantycznych wież. Widzi też równiny, na których rośnie pokarm — dawne pustynie, stepy i lasy. Widok jest bardzo piękny, ale zarazem przerażający; Aurea na moment traci pewność, że sposób, w jaki człowiek przekształcił swoje otoczenie, był naprawdę najlepszy. Ależ tak, przekonuje samą siebie, tak właśnie jest; w ten sposób służymy bogu, unikamy walk, chciwości i sporów, dajemy nowe życie, trwamy i rozmnażamy się. Rozmnażamy się. Rozmnażamy. Znów ogarnia ją zwątpienie i zaczyna spadać. Kapsuła rozpada się i rzuca nagie, bezbronne ciało dziewczyny na pastwę zimnych przestworzy. Aurea widzi pod sobą ostre kolce wież konstelacji Chipitts. Tylko że teraz jest ich pięćdziesiąt jeden — o jedną więcej. Dziewczyna spada prosto na nią, w stronę połyskującego spiżem, ostrego jak igła czubka. Krzyczy, kiedy ostrze przeszywa jej ciało i wbija niczym na pal. W tym momencie budzi się, spocona i rozdygotana, z wyschniętym gardłem i umysłem oślepionym wizją, której nie rozumie. Szukając opieki przytula się do męża. Memnon pomrukuje przez sen i, nie budząc się, wchodzi w nią.

Do mieszkańców Monady Miejskiej 116 zaczynają już docierać informacje o nowym budynku. Aurea słucha wiadomości z ekranu podczas porannej krzątaniny w dormitorium. Desenie światła i barw na ścianie układają się w obraz nie ukończonej jeszcze wieży. Wokół roi się od automatów budowlanych: metalowe ramiona poruszają się w szaleńczym tempie; z pokrytych stalowymi płytami ośmiobocznych tułowi błyskają łuki spawalnicze. Znajomy głos oznajmia z ekranu:

— Przyjaciele, właśnie patrzycie na Miastowiec 158, którego budowa zakończy się dokładnie za miesiąc i jedenaście dni. Stanie się on wkrótce domem dla wielu szczęśliwych chipittsjan, którzy otrzymają zaszczytny status mieszkańców pierwszej generacji. Według doniesień z Louisville już osiemset dwie osoby z naszej monady dobrowolnie wpisały się na listę przesiedleńców. Przeprowadzą się do nowego miastowca zaraz po jego…

Następnego dnia można obejrzeć rozmowę z państwem Cullinan z Bostonu, którzy razem z dziewięciorgiem pociech jako pierwsi poprosili o przeniesienie. Cullinan, tęgi, o czerwonej twarzy, jest specjalistą od inżynierii sanitarnej. Właśnie tłumaczy:

— Przeprowadzka do 158 da mi realną szansę awansu do sektora planowania. Myślę, że szybko podniosę swój status o jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt pięter.

Pani Cullinan z samozadowoleniem głaszcze średnią latorośl. Widać, że w drodze jest już następne maleństwo. Mama mrukliwie wylicza wielkie korzyści, jakie przesiedlenie da ich dzieciom. Ma wodniste oczy, spiczasty nos i górną wargę grubszą od dolnej.

— Wygląda jak drapieżne ptaszysko — komentuje ktoś w dormitorium.

Ktoś inny mówi:

— Tutaj na pewno nędznie im się wiodło. Tam mają nadzieję szybko przeskoczyć parę szczebli.

Przychówek Cullinanów ma od dwu do trzynastu lat. Na nieszczęście dla siebie dzieci przypominają wyglądem rodziców. Dziewczynka z ostro zakrzywionym nosem kryje się za brata, wyraźnie spłoszona kamerą.

— Kiedy ubędzie łudzi, w miastowcu będzie lepiej — mówi z przekonaniem Aurea.

Nadają wywiady z kolejnymi przesiedleńcami. Czwartego dnia akcji propagandowej ekran proponuje wycieczkę po wnętrzu Monady 158, eksponując jej supernowoczesne urządzenia. Irygacja cieplna dla każdego, superszybkie szybociągi, trójścienne ekrany, najnowszy system programowania dostaw posiłków z centralnych kuchni i mnóstwo innych cudów, będących najwspanialszymi przykładami postępu. Liczba ochotników do przesiedlenia wynosi już dziewięćset czternaście osób.

Może, myśli naiwnie Aurea, znajdą tylu ochotników, że nie trzeba będzie dolosowywać nikogo więcej.

— Ta liczba jest fałszywa — odzywa się Memnon. — Siegmund mówi, że jak dotąd mają tylko dziewięćdziesięciu jeden ochotników.

— Więc dlaczego…?

— Żeby zachęcić innych.

Po tygodniu w wiadomościach o nowym miastowcu podają, że liczba ochotników urosła do tysiąca sześćdziesięciu. Siegmund przyznaje prywatnie, że liczba ta, chociaż trochę większa od rzeczywistej, jest zdumiewająco bliska prawdy. Wciąż spodziewają się jeszcze kilku dobrowolnych zgłoszeń. Ekran zaczyna łagodnie oswajać ludzi z możliwością przeprowadzenia przymusowego poboru do przesiedlenia. Dwu przedstawicieli władz z Louisville i para nastawiaczy śrubowych z Chicago występuje razem w dyskusji o potrzebie zapewnienia nowej budowli właściwego przekroju genetycznego. Inżynier moralny z Szanghaju przypomina o wadze błogosławiennego postępowania w każdej sytuacji. Błogosławienne jest, mówi, żyć zgodnie z boskim planem i zaleceniami jego przedstawicieli na Ziemi. Bóg jest twoim przyjacielem i nie chce cię skrzywdzić. Bóg kocha błogosławiennych. Życie w Monadzie 158 będzie gorszej jakości, jeżeli wstępne zaludnienie nie osiągnie planowanego poziomu. Byłaby to krzywda wyrządzona tym wszystkim, którzy z własnej woli wybrali przeprowadzkę do 158, a krzywda wyrządzona bliźniemu to krzywda wobec boga, a kto chciałby zranić jego? Dlatego właśnie zgoda na przesiedlenie, jeśli zostanie się wybranym, jest obowiązkiem wobec społeczeństwa. Następnie w programie jest wywiad z będącymi świeżo po ślubie czternastoletnim Kimonem i trzynastoletnią Freyą Kurtz ze wspólnego dormitorium w Bombaju. Przyznają, że nie mają zamiaru zgłosić się na ochotnika, ale nie będą oponować, jeżeli padnie na nich.

— Naszym zdaniem — zabiera głos Kimon — to może być wspaniała szansa. Niedługo pewnie będziemy mieli dzieci. Tam bylibyśmy w stanie zapewnić im od razu wysoki status. To przecież zupełnie nowy świat — nie ma granic, jak daleko można zajść, nikogo, kto stałby ci na drodze. Na początku może być trochę przepychanek przy rozmieszczaniu mieszkańców, ale na pewno szybko idzie się w górę. Poza tym mielibyśmy pewność, że kiedy nasze dzieci dorosną do małżeństwa, nie będą musiały mieszkać we wspólnym dormitorium, tylko bez żadnego czekania dostaną własną mieszkalnię, może nawet zanim będą mieć własne dzieci. Dlatego, chociaż nie mamy ochoty rozstawać się z przyjaciółmi i ze wszystkim tutaj, to jeżeli zostaniemy wylosowani, będziemy gotowi się przenieść.

Nie posiadając się z zachwytu, Freya Kurtz przytakuje:

— Tak, to prawda.

Proces rozmiękczania trwa. Kolejny etap przynosi opis sposobu, w jaki wyłoni się przesiedleńców, których łączna liczba ma wynosić trzy tysiące ośmiuset siedemdziesięciu ośmiu — nie więcej niż dwustu z każdego miasta, a więc trzydziestu z każdego wspólnego dormitorium. Grupa objęta poborem składać się będzie z bezdzietnych małżeństw między dwunastym a siedemnastym rokiem życia. Aktualna ciąża nie będzie liczona jako dziecko. Sam pobór przeprowadzi się drogą losowania.

W końcu ogłaszają nazwiska wybranych. Głos z ekranu pogodnie obwieszcza:

— Z Chicago, z dormitorium na 735 piętrze wylosowano następujące szczęśliwe pary. Niech bóg obdarzy ich płodnością na nowej drodze życia: Brock, Aylaward i Alison; Feuermann, Sterling i Natasza; Holston, Memnon i Aurea…

Oderwą ją od macierzy. Od wszystkich wspomnień i uczuć, które dają jej tożsamość. Aurea jest przerażona przesiedleniem.

Nie podda się wyborowi.

— Memnonie, odwołaj się! Zrób coś, natychmiast! Napiera na świecącą ścianę dormitorium. Memnon rzuca jej puste spojrzenie. Powiedział już przecież, że nic nie można zrobić, a teraz musi iść do pracy. Wychodzi z dormitorium.

Aurea idzie za nim na korytarz. Poranna bieganina już się zaczęła i zewsząd wylewają się mieszkańcy 735 poziomu Chicago. Aurea szlocha. Przechodnie odwracają od niej oczy. Prawie wszyscy to znajomi, wśród których upłynęło całe jej dotychczasowe życie. Szarpie męża za rękę.

— Nie zostawiaj mnie tak! — szepcze chrapliwie. — Nie możemy pozwolić, żeby wypędzili nas z naszego miastowca!

— Takie jest prawo, Aureo, a ludzie, którzy go nie przestrzegają, kończą w zsuwni. Tego właśnie chcesz? Skończyć jako paliwo dla generatorów?

— Nie pójdę! Memnonie, mieszkałam tu całe życie! Ja…

— Mówisz jak nonszalantka — przerywa Memnon, zniżając głos.

Wciąga żonę z powrotem do dormitorium. Patrząc w górę, Aurea widzi tylko jego przepastne i ciemne nozdrza.

— Weź pigułkę. Czemu nie pójdziesz porozmawiać z piętrowym pocieszycielem? Uspokój się i spróbuj z tym pogodzić.

— Chcę, żebyś się odwołał.

— Nie można się odwołać.

— Ja się nie wyprowadzę.

Memnon chwyta ją za ramiona.

— Pomyśl logicznie, Aureo. Wszystkie miastowce są w zasadzie takie same. Niektórzy z naszych przyjaciół też tam będą. Poznamy nowych ludzi. Będziemy…

— Nie.

— Nie mamy żadnej alternatywy — mówi dalej Memnon. — Oprócz kasacji.

— Wolę już, żeby wrzucili mnie do zsuwni!

Po raz pierwszy, odkąd są małżeństwem, Aurea widzi, jak mąż patrzy na nią z pogardą. Memnon nie może ścierpieć jej braku rozsądku.

— Nie gadaj bzdur — mówi. — Łyknij pigułkę, spotkaj się z pocieszycielem i wszystko sobie przemyśl. Muszę już iść.

Ponownie wychodzi. Tym razem Aurea już za nim nie wybiega. Osuwa się na podłogę, czując na nagiej skórze chłodny dotyk sztucznego tworzywa. Pozostali współlokatorzy taktownie ją ignorują. Przed oczami stają jej obrazy z przeszłości: sala szkolna, jej pierwszy kochanek, rodzice i rodzeństwo; płyną przez pokój, wywołując potoki słonej wilgoci. Aurea przyciska kciuki do oczu. Nie pozwoli się wyrzucić. Stopniowo uspokaja się. Mam własne kontakty, mówi do siebie. Skoro Memnon nic nie zrobi, będę działać za nas dwoje. Zastanawia się, czy kiedykolwiek przebaczy mu jego oczywisty oportunizm. Jego tchórzostwo. Ona się nie podda. Pojedzie odwiedzić wuja.

Zrzuca poranne okrycie i wkłada szary i skromny dziewczęcy płaszczyk. Z kasetki hormonalnej wybiera globulkę, dzięki której będzie wydzielać zapach budzący w mężczyznach opiekuńczość. Wygląda słodko: poważna i dziewicza. Gdyby nie dojrzałe ciało, można by dać jej najwyżej dziesięć, jedenaście lat.

Szybociąg zabiera ją na 975 piętro, do samego serca Louisville.

Wszystko tu jest ze stali i szklanej gąbki. Przestronne, tchnące dostojeństwem korytarze. Nie ma tu tłumów mieszkańców; widywane z rzadka ludzkie postacie wydają się w tym miejscu czymś niestosownym i zbędnym, w przeciwieństwie do bezgłośnych automatów, które prześlizgują się, wypełniając czyjeś nieodgadnione polecenia. Siedziba administratorów boskich planów, zaprojektowana, by wzbudzać lęk i zniewalać; mana, dostępna tylko klasie rządzącej. Jak tu wygodnie. Jak czysto. Wypełnia ją poczucie samowystarczalności tego miejsca. Gdyby oderwać dolne dziewięćdziesiąt procent budowli, Louisville poszybowałoby pogodnie na własną orbitę, dalej opływając we wszystko.

Aurea zatrzymuje się przed błyszczącymi drzwiami, inkrustowanymi przypominającymi morę, falistymi pasami jasnego metalu. Ukryte czujniki poddają ją kontroli, pytają o cel wizyty, oceniają, by ostatecznie skierować do poczekalni. Po pewnym czasie brat jej matki zgadza się ją przyjąć.

Gabinet jest prawie tak duży jak rodzinna mieszkalnia. Administrator siedzi za szerokim, wielobocznym biurkiem, z którego wystaje szereg migoczących ekranów monitorów. Jest ubrany w oficjalny strój urzędnika wysokiej rangi — luźno opadającą szarą tunikę z promieniującymi podczerwienią epoletami. Lekka fala ciepła dochodzi aż do miejsca, gdzie stoi Aurea. Jej wuj jest pełen uprzejmej rezerwy. Jego przystojna twarz ma modną barwę polerowanej miedzi.

— Sporo miesięcy upłynęło od naszego ostatniego spotkania, prawda, Aureo? — wita siostrzenicę, nie umiejąc pozbyć się protekcjonalnego uśmiechu. — Jak się miewasz?

— Dobrze, wujku Lewisie.

— A twój mąż?

— Świetnie.

— Dorobiliście się jakichś pociech? Aurea wybucha:

— Wujku Lewisie, zostaliśmy wylosowani do zasiedlenia nowego miastowca!

Przylepiony uśmieszek ani na chwilę nie schodzi z twarzy zarządcy.

— To wspaniale! Szczęść boże, zaczniecie nowe życie od razu na samym szczycie!

— Nie chcę się przeprowadzać. Pomóż nam się jakoś od tego wykręcić, wszystko jedno jak.

Na chwiejnych nogach rzuca się w jego stronę, cała we łzach, jak przerażone dziecko. Pole siłowe zatrzymuje ją dwa metry od zewnętrznej krawędzi biurka. Uderzenie o niewidzialną przeszkodę boleśnie rozpłaszcza jej piersi. Dziewczyna odwraca głowę i rani się w policzek. Pada na kolana, piszcząc z bólu.

Wuj podchodzi i stawia ją na nogi. Tłumaczy, że musi być dzielna i spełnić powinność, jaką ma wobec boga. Z początku jest opanowany i miły, lecz gdy Aurea zaczyna protestować, jego głos robi się zimny, na granicy irytacji. Niespodziewanie dziewczyna zaczyna czuć się niegodna nawet jego uwagi. Zarządca przypomina jej o obowiązkach wobec społeczności. Delikatnie napomyka, że na tych, co uparcie burzą porządek społeczny, czeka zsuwnia. Po chwili znów się uśmiecha, patrząc lodowato błękitnymi oczami prosto w jej oczy, aby je w końcu pochłonąć. Jeszcze raz powtarza Aurei, że musi być dzielna i pogodzić się z przesiedleniem. Dziewczyna wychodzi, powłócząc nogami. Czuje się zhańbiona przez własną słabość.

W miarę jak z powrotem zanurza się w głąb miastowca poniżej poziomu Louisville, siła oczu i słów wuja słabnie, ustępując miejsca oburzeniu. Może uda się jej znaleźć pomoc gdzie indziej. Przyszłość rozpada się wokół niej, walące się wieże nadziei grzebią ją w tumanach ciemnego, ceglastego kurzu. Od strony jutra wieje ostry wiatr, który kołysze potężnym miastowcem. Aurea wraca do dormitorium i w pośpiechu przebiera się, zmieniając także równowagę hormonalną. Jedna, dwie krople złocistego płynu spływają w dół między sekretne trybiki kobiecej maszynerii gruczołów dokrewnych. Teraz okrywa ją opalizująca siateczka, przez którą raz po raz prześwitują piersi, uda i pośladki. Dziewczyna wydziela woń czystego pożądania. Przekazuje przez terminal prośbę o prywatne spotkanie z Siegmundem Kluverem z Szanghaju. Czekając na odpowiedź, spaceruje po dormitorium. Jeden ze świeżo upieczonych mężów podchodzi do niej z błyszczącymi oczami. Łapie ją za biodra i gestem zaprasza na swoją platformę sypialną.

— Przepraszam — wymrukuje Aurea — ale zaraz muszę wyjść.

Do pewnego stopnia odmowy są dopuszczalne. Młodzieniec wzrusza ramionami i odchodzi. Przystaje jeszcze, rzucając jej pełne pożądania spojrzenie. Po ośmiu minutach nadchodzi wiadomość, że Siegmund zgadza się na spotkanie w jednej z kabin towarzyskich na 790 piętrze. Aurea znów jedzie na górę.

Siegmund ma zabrudzoną twarz. Kieszeń na jego piersi wybrzusza plik służbowych notatek. Wydaje się zły i zniecierpliwiony.

— Czemu zawdzięczam fakt, że odrywasz mnie od pracy? — pyta.

— Pewnie już wiesz, że Memnon i ja zostaliśmy…

— Tak, oczywiście — nadchodzi obcesowa odpowiedź. — Będzie nam z Mamelon przykro stracić takich przyjaciół.

Aurea stara się przybrać prowokującą pozę. Zdaje sobie sprawę, że aby zyskać pomoc Siegmunda, musi zrobić coś więcej niż tylko mu się oddać. Nie tak łatwo jest go poruszyć. Ciała są tutaj łatwo dostępne, za to możliwości kariery nieliczne i łatwe do zaprzepaszczenia. Cel, jaki dziewczyna chce osiągnąć, jest taki trywialny. Ma przeczucie, że w ciągu tych paru chwil, które mają nastąpić, zostanie odrzucona. Mimo to wierzy, że uda jej się jakoś wpłynąć na Siegmunda, sprawić, by po jej wyjściu pożałował i pomógł. Mówi szeptem:

— Pomóż nam wywinąć się od przesiedlenia, Siegmundzie.

— A co ja mogę zrobić?

— Masz układy. Wprowadź jakąś zmianę do programu. Albo poprzyj nasze odwołanie. Wszyscy wiedzą, że pniesz się w górę i masz wysoko postawionych przyjaciół. Na pewno znajdziesz jakiś sposób.

— Na to nie ma sposobu.

— Siegmundzie, proszę.

Aurea podchodzi do niego z ramionami odchylonymi w tył, pozwalając, aby jej sutki sterczały wyzywająco spod siatkowego stroju. To beznadziejne. Jak może oczarować go dwoma różowymi wypustkami zesztywniałego ciała? Oblizuje wargi i zwęża oczy w szparki. Zbyt teatralne. Zaraz będzie się śmiał. Aurea mówi ochrypłym głosem:

— Nie chcesz, żebym została? Naprawdę nie chciałbyś trochę się ze mną pokochać? Wiesz, że zrobię wszystko, jeśli tylko załatwisz nam skreślenie z listy. Wszystko!

Skwapliwie przybliża twarz. Rozdęte nozdrza obiecują niewyobrażalne seksualne rozkosze. Będzie robiła rzeczy, których nikt jeszcze nawet nie wymyślił.

Widzi, jak Siegmund uśmiecha się przez moment i wie już, że się przeceniła. Jej gotowość zamiast podniecić, tylko go rozbawiła. Marszczy twarz. Odwraca się.

— Nie chcesz mnie — mamrocze.

— Aureo, proszę! Żądasz niemożliwości.

Siegmund chwyta ją za ramiona i przyciąga do siebie. Jego ręce wślizgują się pod siateczkę i pieszczą jej ciało. Dziewczyna wie, że on stara się tylko ją pocieszyć, udając pożądanie. Siegmund mówi:

— Gdyby istniał jakikolwiek sposób załatwienia waszej sprawy, pomógłbym. Ale to skończyłoby się tak, że wszyscy wylądowalibyśmy w zsuwni.

Jego palce odnajdują samo jądro jej ciała. Wilgotne i śliskie wbrew niej samej. Aurea już go nie pragnie, nie w tych okolicznościach. Próbuje uwolnić się, skręcając biodra. Te karesy to czysta grzeczność, chce ją wziąć z litości. Dziewczyna wykręca się i sztywnieje.

— Nie — mówi.

W tej samej chwili dociera do niej cala beznadziejność sytuacji; w końcu oddaje mu się tylko dlatego, iż wie, że już nigdy więcej nie będzie miała na to szansy.


* * *

— Siegmund mówił mi, co się dzisiaj zdarzyło. Twój wuj też. Musisz się uspokoić, Aureo — mówi Memnon.

— Niech nas wrzucą do zsuwni, Memnonie.

— Chodźmy razem do pocieszy cielą. Nigdy przedtem nie zachowywałaś się w ten sposób.

— Nigdy przedtem nie czułam się tak zagrożona.

— Dlaczego po prostu nie zaakceptujesz tego? To naprawdę nasza wielka szansa.

— Nie mogę. Nie potrafię.

Opada ciężko do przodu, rozbita i zdruzgotana.

— Weź się w garść — rzuca jej mąż. — Takie marudzenie tylko sterylizuje. Rozchmurz się trochę.

Dziewczyna zdaje się nie zauważać podejmowanych przez męża prób dotarcia do niej. Memnon wzywa automaty, aby zabrały ją do pocieszyciela. Przez całą drogę Aurea czuje miękkie, pomarańczowe i wyściełane gumą poduszaste łapy podtrzymujące ją delikatnie za ramiona. W gabinecie pocieszyciela badają ją i sprawdzają przemianę materii. Pocieszyciel wyciąga z niej całą historię. Jest w podeszłym wieku — z burzą siwych włosów okalających zaróżowioną twarz — uprzejmy, łagodny i na swój sposób znudzony. Aurea zastanawia się, czy za jego słodyczą nie kryje się nienawiść do niej. W końcu słyszy jego słowa:

— Konflikt sterylizuje. Musisz nauczyć się spełniać obowiązki społeczne, tylko wtedy społeczeństwo może się tobą opiekować.

Na koniec zaleca jej terapię.

— Nie chcę terapii — mówi niewyraźnie Aurea. Ale Memnon wyraża zgodę i przychodzą po nią.

— Dokąd mnie zabieracie? — pyta. — Na jak długo?

— Na 780 piętro. Kuracja potrwa około tygodnia.

— Do inżynierów moralnych?

— Tak — słyszy w odpowiedzi.

— Nie do nich. Proszę, tylko nie tam.

— Są bardzo mili. Leczą z kłopotów.

— Oni mnie zmienią.

— Tylko wyleczą. Chodź już. Chodź.

Przez tydzień mieszka w zamkniętej komorze, wypełnionej ciepłą, skrzącą się cieczą. Pływa w niej leniwie, wyobrażając sobie, że ogromny miastowiec jest cudownym piedestałem, na którym ją postawiono. Obrazy odpływają z jej umysłu i wszystko robi się tak rozkosznie zamglone. Mówią do niej przez kanały audio wbudowane w ściany pomieszczenia. Od czasu do czasu widzi oko, przypatrujące się jej przez zwisający z sufitu światłowód optyczny. Drenują z niej całe napięcie i opór. Ósmego dnia przychodzi po nią Memnon. Komora otwiera się i wyciągają ją nagą i mokrą, z pomarszczoną skórą, do której przylgnęły drobniutkie kropelki połyskującej cieczy. Pokój jest pełen obcych mężczyzn. Wszyscy prócz niej są ubrani. Stanie nago przed nimi przypomina sceny ze snu, ale Aurei to nie przeszkadza. Jędrne piersi, płaski brzuch — nie ma się czego wstydzić. Automaty wycierają ją do sucha i ubierają. Memnon prowadzi ją za rękę. Aurea raz po raz uśmiecha się.

— Kocham cię — mówi miękko do męża.

— Szczęść boże — odpowiada Memnon. — Tak bardzo za tobą tęskniłem.

Zbliża się dzień przenosin. Aurea pożegnała się już ze wszystkimi. Miała na to dwa miesiące: najpierw krewni, potem przyjaciele z osiedla, znajomi z całego Chicago, a na końcu Siegmund i Mamelon Kluverowie — jedyni ludzie spoza jej rodzinnego miasta, jakich znała. Jakby przewinęła całą swą przeszłość na przyspieszonej taśmie. Odwiedziła dom rodziców i swoją dawną salę szkolną. Wybrała się nawet na zwiedzanie miastowca, jak gość spoza budowli, żeby po raz ostatni zobaczyć siłownię, rdzeń instalacyjny i stacje przetwarzania.

Tymczasem Memnon także nie próżnuje. Co wieczór opowiada Aurei o wydarzeniach kolejnego dnia. Pięć tysięcy dwu obywateli Miastowca 116 wyznaczonych do zamieszkania w nowej wieży wybrało dwunastu delegatów do komisji zarządzającej Monadą 158 i Memnon znalazł się w tej dwunastce. To wielki zaszczyt. Dzień po dniu delegaci uczestniczą w multiekranowych telekonferencjach z całą konstelacją Chipitts, dzięki którym mogą planować społeczny ustrój monady, którą wspólnie zasiedlą. Ustalono — powtarza Memnon żonie — że będzie pięćdziesiąt miast po dwadzieścia pięter każde. Wszystkie wezmą swe nazwy nie od zniszczonych miast dawnej Ziemi, jak było dotychczas w zwyczaju, ale od imion wybitnych ludzi z przeszłości, takich jak Newton, Einstein, Platon czy Galileusz. Memnon będzie odpowiadać za cały zespół inżynierów zajmujących się dyfuzją ciepła. Będzie to stanowisko bardziej kierownicze niż techniczne, dlatego też razem z Aureą zamieszkają w Newton — najwyżej położonym mieście.

Memnon aż urósł i napęczniał, dumny ze swej nowo nabytej rangi. Nie może się doczekać, kiedy nadejdzie godzina przeprowadzki.

— Będziemy naprawdę wpływowymi osobistościami — mówi z uniesieniem do żony — a za dziesięć, piętnaście lat zostaniemy w 158 postaciami legendarnymi. Pierwsi osadnicy. Założyciele. Pionierzy. Za sto lat będą układać o nas ballady.

— A ja nie chciałam odejść — mówi łagodnie Aureą. — Jakie to dziwne pomyśleć, że mogłam zachowywać się w ten sposób!

— Nie można reagować strachem, zanim nie zobaczy się rzeczy takimi, jakie naprawdę są — odpowiada Memnon. — Starożytni myśleli o pięciu miliardach ludzi na świecie jak o katastrofie. Tymczasem dziś mamy piętnaście razy tyle i popatrz, jacy jesteśmy szczęśliwi.

— Bardzo szczęśliwi. I zawsze będziemy, Memnonie.

Wreszcie nadchodzi sygnał. Pod drzwiami zjawiają się automaty, aby ich zabrać. Memnon pokazuje skrzynię z niewielkim dobytkiem. Aureą promienieje. Rozgląda się po dormitorium, zdumiona, jakie jest przeludnione: tyle par ściśniętych na takiej małej powierzchni. W 158 będziemy mieć własną mieszkalnię — przypomina sobie w myślach.

Ci, którzy zostają w dormitorium, ustawiają się w kolejce, by po raz ostatni ich uściskać.

Memnon idzie w ślad za automatami. Aureą podąża za nim. Jadą na lądowisko na tysięcznym piętrze. Minęła już godzina od świtu i promienie letniego słońca padają świetlistymi plamami na czubki wież Chipitts. Akcja przesiedleńcza zaczęła się; szybkoloty zdolne pomieścić stu pasażerów będą przez cały dzień kursować w tę i z powrotem między Monadą 116 a 158.

— No i wyprowadzamy się — mówi Memnon. — Zaczynamy nowe życie. Szczęść boże!

— Szczęść boże! — woła Aureą.

Wchodzą do szybkolotu, który błyskawicznie podrywa się do góry. Pionierzy, mający zaludnić Miastowiec 158, patrzą z zapartym tchem, po raz pierwszy widząc swój świat z wysokości. Wieże są naprawdę piękne, uświadamia sobie Aureą. Błyszczą i ciągną się daleko, wszystkie pięćdziesiąt jeden, niczym krąg włóczni, ustawionych ostrzami ku górze na szerokim zielonym dywanie. Dziewczyna czuje się bardzo szczęśliwa. Memnon nakrywa jej dłoń swoją. Aureą dziwi się, jak kiedykolwiek mogła bać się tego dnia. Żałuje, że nie może przeprosić całego wszechświata za swoją głupotę.

Jej wolna ręka spoczywa lekko w zagłębieniu brzucha, gdzie nareszcie kiełkuje nowe życie. Komórki bezustannie dzielą się i jej maleństwo rośnie. Ustalili, że zostało poczęte wieczorem tego samego dnia, kiedy wróciła z zaleconej przez pocieszyciela kuracji. To prawda, że konflikt sterylizuje — myśli Aureą. Na szczęście wyleczyli ją z trującego negatywnego nastawienia i wreszcie może należycie wypełnić swoje kobiece przeznaczenie.

— Życie w prawie pustym miastowcu — mówi do Memnona — musi być zupełnie inne. Tylko dwieście pięćdziesiąt tysięcy! Ile czasu upłynie, zanim go zapełnimy?

— Dwanaście, może trzynaście lat — odpowiada Memnon. — Jesteśmy wszyscy młodzi, więc nie będzie dużo zgonów. Za to mnóstwo narodzin.

Aurea wybucha śmiechem.

— To dobrze. Nie cierpię, kiedy dom stoi pusty. Głos z głośnika oznajmia:

— Lecimy na południowy wschód. Z tyłu, po lewej stronie, możecie zobaczyć po raz ostatni Monadę 116.

Pasażerowie prostują się, żeby popatrzeć, ale Aurea nie rusza się z miejsca. Miastowiec 116 przestał ją obchodzić.

Загрузка...