IV

Mieszkalnia Jasona Quevedo znajduje się na 761 piętrze, czyli jeszcze w Szanghaju; gdyby przeniósł się o jeden tylko poziom w dół, mieszkałby już w Chicago, które nie jest miastem odpowiednim dla uczonego. Żona regularnie suszy mu głowę, powtarzając, że ich niski status w Szanghaju jest wiernym odbiciem wartości, jaką ma jego praca. Micaela należy do tych żon, które często mówią mężom takie rzeczy.

Większość czasu pracy Jason spędza w Pittsburghu, gdzie mieści się archiwum. Jest historykiem, musi więc wertować dokumenty i kroniki opisujące dawne życie. Prowadzi swoje badania w wilgotnym i zimnym pokoiku na 185 piętrze, prawie w samym środku Pittsburgha. Tak naprawdę wcale nie musi tam pracować — wszystko, co przechowuje się w archiwum, mógłby z łatwością uzyskać przez terminal danych we własnej mieszkalni. Jednak posiadanie gabinetu, gdzie może studiować, układać i segregować materiały źródłowe, jest dla Jasona źródłem swoistej zawodowej dumy. Podobnie argumentował, gdy starał t się o przyznanie mu tego pomieszczenia: „Odtwarzanie dawnych epok to trudne i delikatne zadanie, do którego powinno się stworzyć jak najlepsze warunki, inaczej…”

Prawda jest taka, że gdyby co dzień nie uciekał od Micaeli i szóstki dzieci, skończyłby jako nonszalant; po prostu frustracja i upokorzenia doprowadziłyby go do popełnienia czynów antyspołecznych, może nawet aktów przemocy. Jason zdaje sobie sprawę, że w monadzie nie ma miejsca dla osobników aspołecznych. Gdyby stracił nad sobą kontrolę i zrobił coś naprawdę niebłogosławiennego, zwyczajnie wrzuciliby go do zsuwni, zamieniając jego ciało w energię. Dlatego musi być ostrożny.

Jest niskim mężczyzną, o miękkim głosie, łagodnych, zielonych oczach i rzednących, piaskowożółtych włosach. „Twój niepozorny wygląd jest zwodniczy” — powiedziała mu swym gardłowym głosem śliczna Mamelon Kluver na przyjęciu zeszłego lata. — „Tacy jak ty są jak drzemiący wulkan, który raptem wybucha, dziko i nieoczekiwanie”. Jason przypuszcza, że mogła mieć rację. Sam boi się tkwiących w nim możliwości.

Od jakichś trzech lat beznadziejnie kocha się w Mamelon Kluver. Nigdy nie odważył się jej dotknąć. Mężem Mamelon jest fetowany Siegmund Kluver, w którym, mimo że nie skończył jeszcze piętnastu lat, powszechnie widzi się jednego z przyszłych przywódców miastowca. Jason nie obawia się jego sprzeciwu. Wiadomo, że w monadzie miejskiej żaden mąż nie ma prawa bronić dostępu do swej żony innemu, pragnącemu jej, mężczyźnie. Nie boi się też tego, co powiedziałaby Micaela. Zna swoje przywileje. On po prostu obawia się Mamelon, a być może również samego siebie.


Not. do użytku wewn. Obyczaje seksualne w miastowcu. Powsz. dostępność seks. Oznaki zaniku małżeństwa opartego na wyłączności. Zanik pojęcia zdrady. Lunatycy: kiedy po raz pierwszy zaakceptowani społecznie? Dopuszczalna granica frustracji: jak określana? Seks jako panaceum. Seks jako kompensacja zubożonej wartości życia w warunkach monadalnych. Pytanie: czy tryumf systemu monadalnego naprawdę zubożył wartość życia ? (Ostrożnie — strzeż się zsuwni!) Oddzielenie seksu od prokreacji. Znaczenie maksymalnej wymiany partnerów w środowisku gęstego zaludnienia. Problem: czy istnieją jeszcze rzeczy zakazane (cokolwiek?). Zbadać tabu lunatykowania poza obrębem rodzinnego miasta. Jak bardzo silne? Częstotliwość wystepowania? Przeanalizować wpływ powsz. permisywizmu na współcz. literat. Zanik napięcia dramatycznego? Brak materiału do budowania narracyjnego konfliktu? Pytanie: czy moralność monadalna jest amoralna, postmoralna, wszech-, anty-?


Dyktuje podobne notatki, niezależnie od tego kiedy i gdzie przychodzi mu do głowy jakaś nowa teoria. Akurat lunatykuje na 155 piętrze w Tokio. Jest z młodą, przysadzistą brunetką imieniem Gretl, pieści ją już od paru minut, gdy nawiedza go seria świeżych spostrzeżeń. Dziewczyna dyszy gotowa, pompując biodrami; jej oczy zwęziły się w zamglone szparki.

— Przepraszam — mówi Jason, sięgając po komputerowe pióro nad jej ciężkimi, trzęsącymi się piersiami. — Muszę coś zapisać.

Włącza ścieżkę pamięciową terminalu i wciska klawisz, aby przesłać wydruk ostatniego zapisu na biurko w swoim pittsburskim gabinecie. Następnie, z nachmurzoną miną i zaciśniętymi ustami, zaczyna notować.

Jason często lunatykuje, lecz nigdy w rodzinnym Szanghaju. To jeden z jego zuchwałych zwyczajów: bezczelnie kpi z tradycji każącej ograniczać nocne wycieczki do własnego środowiska. Nikt nie ukarze go za to niekonwencjonalne zachowanie, bo przecież łamie tylko ogólnie przyjętą normę, a nie prawo. Nikt nawet go za to wprost nie skrytykuje. Mimo to wyprawy te przyprawiają naukowca o leciutki dreszczyk, jaki daje świadomość postępowania wbrew ogólnym zasadom. Tłumaczy się z tego nawyku, wmawiając sobie, iż spanie z kobietami z innych miast wzbogaca jego kulturoznawczą wiedzę. W rzeczywistości jednak podejrzewa, że zadając się z kobietami, które zna, czułby się niezręcznie. Na przykład z Mamelon Kluver. Zwłaszcza z Mamelon Kluver.

Tak więc, lunatyku jąć nocą, jeździ szybociągiem daleko w dół, na same niziny wieży, do miast takich jak Pittsburgh lub Tokio, czy nawet nędzna Praga, albo smoluchowaty Reykjavik.

Otwiera nieznane drzwi, przepisowo nigdy nie zamykane na klucz, i ładuje się na platformy sypialne obcych kobiet, które czuć egzotycznymi warzywami jadanymi przez niższe klasy. Wszystkie praworządnie mu się oddają.

— Jestem z Szanghaju — mówi im, a one wydają z siebie zdumione „ooooch!”.

Potem dosiada ich wściekle i pogardliwie, napęczniały od swojej społecznej rangi.

Piersiasta Gretl cierpliwie czeka, aż Jason zapisze ostatnie spostrzeżenia i z powrotem skupi się na niej. Jej mąż, nawalony chyba jakimś miejscowym odpowiednikiem dygotu czy ćmagi, leży do góry brzuchem w odległym rogu platformy, nie zwracając na nich uwagi. Duże i ciemne oczy Gretl błyszczą podziwem.

— Wy, szanghajczycy, to macie głowy — mówi, kiedy Jason wskakuje na nią i wbija się jednym brutalnym pchnięciem.

Po wszystkim wraca na 761 piętro. Mrocznymi korytarzami przemykają widmowe postacie: inni szanghajczycy także wracają z lunatykowania. Jason wchodzi do własnej mieszkalni o powierzchni czterdziestu pięciu metrów kwadratowych. To nie za wiele jak na kogoś z żoną i pięciorgiem dzieci, ale historyk nie narzeka. Szczęść boże, trzeba brać to, co dają: innym trafia się jeszcze mniej. Micaela śpi albo tylko udaje. Ma dwadzieścia trzy lata, długie nogi i śniadą cerę; jest wciąż atrakcyjna, mimo zmarszczek, które zaczynają pojawiać się na jej twarzy. Zbyt często robi niezadowolone miny. Leży na wpół odkryta, z połyskującymi czernią, długimi włosami, rozrzuconymi bezładnie wokół niej. Ma małe, za to perfekcyjnie kształtne piersi; Jason porównuje, jak wspaniale wyglądają przy wymionach tokijki Gretl. On i Micaela są małżeństwem od dziewięciu lat. Kiedyś, nim odkrył na dnie jej duszy zgrzytliwy osad zawziętej kłótliwości, bardzo ją kochał.

Micaela uśmiecha się i wierci przez sen, odgarniając sprzed oczu włosy. Wygląda jak kobieta, która właśnie doznała całkowitego seksualnego spełnienia. Jason nie umie rozpoznać, czy tego wieczoru, kiedy on był u Gretl, odwiedził ją jakiś lunatyk; oczywiście nie może spytać jej wprost. (Szukać śladów? Plam na platformie sypialnej? Lepkości na jej udach? Nie bądź dzikusem!) Podejrzewa, że nawet gdyby dziś nikt jej nie odwiedził, to i tak postarałaby się, by myślał, że było inaczej; a jeśli był u niej facet, który dał jej choćby skromniutką przyjemność, uśmiechałaby się przed Jasonem w sposób dający do zrozumienia, że była w objęciach samego Zeusa. Już on zna jej charakterek.

Dzieci wydają się spokojne. Ich najmłodsze ma dwa latka, a najstarsze osiem. Niedługo będą musieli pomyśleć o następnym. Piątka to przyzwoita ilość na jedną rodzinę, ale Jason rozumie swój obowiązek służenia życiu poprzez tworzenie nowego. Kto nie rośnie, umiera — ta prawda dotyczy nie tylko jednostek, ale i całych społeczeństw monad miejskich, konstelacji, kontynentów: całego świata. Bóg to życie, a życie to bóg.

Jason kładzie się obok żony.

Zasypia.

Śni mu się Micaela, skazana na zsuwnię za antyspołeczne zachowanie.

Do zsuwni z nią! Mamelon Kluver łączy się, by złożyć mu kondolencje.

— Biedny Jason — szepcze.

Jej blada skóra dotyka go i chłodzi. Ten jej piżmowy zapach, wytworny wygląd, spojrzenie, zdradzające całkowite panowanie nad sobą. Nie ma jeszcze siedemnastu lat — jak śmie być już tak władczo kompletna?

— Pomóż mi pozbyć się Siegmunda, a będziemy należeli do siebie — mówi Mamelon.

Jasne, zwodnicze oczy prowokują, by stał się jej marionetką.

— Jasonie — szepcze. — Jasonie, Jasonie, Jasonie.

Jej głos jest jak pieszczota. Mamelon dotyka ręką jego męskości. Jason budzi się roztrzęsiony, zlany potem i przerażony — w pół drogi do mokrej ekstazy. Siada i zaczyna przepowiadać jedną z oracji w intencji przebaczenia za nieczyste myśli. Szczęść boże — powtarza w duchu — szczęść boże, szczęść boże, szczęść boże. Wcale nie chciałem tego pomyśleć. To mój umysł. Mój potworny umysł, zerwany z łańcucha. Kończy ćwiczenie duchowe i kładzie się z powrotem. Zapada w sen, tym razem śniąc już mniej niebezpieczne sny.

Rano dzieciarnia pędzi jak szalona do szkoły, a Jason przygotowuje się do wyjścia do swego gabinetu. Micaela odzywa się zaskakująco:

— Czy to nie zastanawiające, że ty jeździsz do pracy sześćset pięter w dół, a taki Siegmund Kluver wjeżdża na samą górę Louisville?

— Co, na boga, chcesz przez to powiedzieć?

— Dla mnie to trochę symboliczne.

— Dęta symbolika. Siegmund pracuje w administracji miastowca i jeździ tam, gdzie są administratorzy. Moja działka to historia i zjeżdżam na dół, tam gdzie mogę ją badać. Więc w czym rzecz?

— Nie chciałbyś pewnego dnia przenieść się do Louisville?

— Nie.

— Czemu ty nie masz za grosz ambicji?

— Naprawdę uważasz, że życie tutaj jest aż tak godne pożałowania? — pyta Jason, trzymając nerwy na uwięzi.

— Dlaczego Siegmund mógł zajść tak wysoko, mając zaledwie czternaście czy piętnaście lat, a ty ze swoimi dwudziestoma sześcioma tkwisz tutaj i dalej przekładasz swoje materiały?

— Siegmund jest ambitny — odpowiada pogodnie Jason — a ja jestem tylko marnym oportunistą. Wcale temu nie przeczę. Pewnie mam coś w genach. Siegmund wysila się i wszystko mu się udaje. Jednak większość ludzi żyje inaczej. Wysiłek sterylizuje, Micaelo. Wysiłek jest prymitywny. Szczęść boże, co ci się nie podoba w mojej karierze? Co ci się nie podoba w Szanghaju?

— Piętro niżej i mieszkalibyśmy w…

— … Chicago — dopowiada Jason — wiem. Ale nie mieszkamy. Mogę już iść do pracy?

Wychodzi. Zastanawia się, czy nie powinien wysłać jej na wizytę do pocieszyciela, aby skorygował stosunek jego żony do rzeczywistości. Ostatnimi czasy jej próg akceptacji niepomyślnych zdarzeń alarmująco się obniżył, a poziom oczekiwań równie niepokojąco podniósł. Jason dobrze wie, że takie sprawy najlepiej załatwiać od ręki, zanim wymkną się spod kontroli, prowadząc prosto do antyspołecznych zachowań, za które czeka zsuwnia. Niewykluczone, że Micaela będzie musiała iść do inżynierów moralnych. Na razie jednak Jason rezygnuje z zamiaru powiadomienia pocieszyciela. Po prostu, tłumaczy sobie pobożnie, nie podoba mi się pomysł, by ktokolwiek miał manipulować umysłem mojej żony, ale wewnętrzny głos podpowiada kpiąco, że tak naprawdę nie podejmuje żadnych kroków, bo w głębi duszy chętnie zobaczyłby, jak postępowanie Micaeli robi się na tyle aspołeczne, że skazują ją na zsuwnię.

Wchodzi do szybociągu i programuje jazdę na 185 piętro. Szybociąg rusza do Pittsburgha. Wolny od inercji, Jason sunie w dół mijając miasta Monady 116. Przejeżdża przez Chicago i Edynburg, mija Nairobi i Kolombo.

Zjeżdżając coraz niżej, wyczuwa otaczającą go, dającą poczucie bezpieczeństwa, masywność budowli. Monada to jego świat. Nigdy w życiu nie był na zewnątrz miastowca. Po co miałby wychodzić? Tu ma rodzinę, przyjaciół — tu upływa całe jego życie. Jego miastowiec ma dosyć teatrów, stadionów, szkół, szpitali i świątyń. Dzięki terminalowi danych Jason ma dostęp do każdego dzieła sztuki, które uznano za błogosławienne i godne obcowania. Żadna ze znanych mu osób też nigdy nie opuściła budowli, z wyjątkiem ludzi wylosowanych parę miesięcy temu, którzy zasiedlą nowo otwartą Monadę 158, a ci, rzecz oczywista, już nigdy nie wrócą. Krążą plotki, że administratorzy miastowca czasami podróżują służbowo do innych wież, ale Jason nie jest przekonany, czy to prawda; nie widzi powodów, dla których takie podróże miałyby być konieczne czy potrzebne. Czyż nie mają systemów natychmiastowej komunikacji między wieżami, zdolnych przesyłać wszystkie niezbędne informacje?

Co za doskonały układ; jako historyk, posiadający przywilej studiowania kronik przedmonadalnego świata, wie lepiej niż większość ludzi, jak bardzo jest perfekcyjny. Jason zna i rozumie przeraźliwy chaos przeszłości, napawające przerażeniem swobody, niosące ukrytą konieczność dokonywania wyboru. Niepewność. Zamęt. Brak koncepcji. Nieokreśloność realiów.

Dojeżdża na 185 piętro i idzie śpiącymi jeszcze korytarzami Pittsburga do swego gabinetu. Skromna, ale ukochana pracownia. Połyskujące ściany. Nad biurkiem wilgotne malowidło ścienne. Niezbędne ekrany i terminale.

Na blacie leży pięć błyszczących sześcianików, z których każdy zawiera wiedzę równą pojemności kilku bibliotek. Quevedo już od dwóch lat studiuje ich zawartość. Tematem jego pracy jest Monada miejska jako przykład ewolucji społecznej: stałe wartości duchowe warunkowane strukturą społeczeństwa. Stara się wykazać, że przejście do społeczności monadalnej spowodowało fundamentalną przemianę ludzkiego ducha, przynajmniej ducha zachodniej cywilizacji. Orientalizacja całego Zachodu sprawiła, że ludzie dawniej agresywni zaakceptowali ograniczenia nowego środowiska. Bardziej ugodowy i elastyczny sposób reagowania na wydarzenia, odejście od starej, ekspansjonistycznej i indywidualistycznej filozofii, z jej terytorialnymi ambicjami, mentalnością konkwistadorów i pionierskim pojmowaniem życia, w stronę ekspansji społecznej, zorientowanej na uporządkowany i nieograniczony przyrost ludzkości. Bez wątpienia — rodzaj ewolucji psychologicznej, polegającej na przestawieniu się na dobrowolną aprobatę życia na wzór ula. Ustrój, który pozbył się malkontentów wiele pokoleń temu. My, co nie skończyliśmy w zsuwni, umiemy godzić się z rzeczami nieuchronnymi. Tak, właśnie tak. Jason wierzy, iż podjął bardzo ważny temat. Kiedy zaprezentował go Micaeli, od razu go zgasiła:

— Chcesz powiedzieć, że będziesz pisać całą książkę o tym, że ludzie żyjący w różnych miastach różnią się? Że ci z miastowców myślą inaczej od dzikusów z dżungli? Też mi uczony. Mogę dowieść prawdziwości twojej tezy w sześciu zdaniach.

Mniej więcej tyle samo entuzjazmu wzbudziło to zagadnienie, gdy Jason przedstawił je na zebraniu pracowników naukowych, ale ostatecznie udało mu się to przepchnąć. W dotychczasowych badaniach wykorzystywał metodę polegającą na osobistym wtapianiu się w obrazy z przeszłości, przeobrażeniu, na ile to możliwe, w członka przedmonadalnej społeczności. Dzięki temu ma nadzieję uzyskać kluczową paralaksę, perspektywiczny punkt widzenia własnego społeczeństwa, niezbędny, kiedy zacznie pisać swoją rozprawę. Spodziewa się zacząć już za dwa, trzy lata.

Przegląda ostatnią notatkę, wybiera kostkę i wkłada ją do otworu odtwarzania. Ekran rozjaśnia się.

Gdy materializują się sceny ze starożytnego świata, spływa na niego dziwna ekstaza. Pochyla się nisko nad mikrofonem do wprowadzania danych i zaczyna dyktować. Gorączkowo radosny, oszalały, Jason Quevedo notuje swoje uwagi o tym, jak to kiedyś bywało.


Ulice i domy. Poziomy świat. Mieszkalnie-schroniska pojedynczych rodzin: mój dom — moja twierdza. Niebywałe! Troje ludzi, zajmujących powierzchnię około tysiąca metrów kwadratowych. Jezdnie-pojęcie, które trudno nam dziś zrozumieć. Jak podłogi korytarzy, ciągnące się hen przed siebie. Pojazdy osobowe. Dokąd oni wszyscy jadą ? Po co tak szybko ? Nie lepiej zostać w domu? Zderzenie! Krew. Głowa przebijająca szkło. Znowu wypadek! Uderzenie z tyłu. Ciemna, łatwopalna ciecz rozlewa się po drodze. Środek dnia, wiosna, duże miasto. Scena uliczna. Co to za miasto? Chicago, Nowy Jork, Stambuł, Kair. Ludzie przemieszczający się NA OTWARTEJ PRZESTRZENI. Brukowane ulice. Część dla pieszych, część dla pojazdów. Brud. Odczyt ruchu na skrzyżowaniu: 10 tysięcy pieszych tylko w jednym sektorze, pasie długim na osiemdziesiąt i szerokim na osiem metrów. Czy to prawdziwa liczba? Sprawdzić. Łokieć przy łokciu. I nasz świat miałby się wydać komuś przeludniony? Przynajmniej nie wpadamy na siebie, jak ci tutaj. Umiemy zachować dystans w ramach ogólnej struktury życia w monadzie. Pojazdy gnają przed siebie środkiem ulicy. Stary dobry chaos. Główne zajęcie: kupowanie towarów. Prywatna konsumpcja. Kostka HAb8 pokazuje wektor wewnętrzny sklepu. Wymiana pieniędzy na towary. To akurat nie różni się tak bardzo, z wyjątkiem przypadkowego charakteru transakcji. Naprawdę potrzebne im to, co kupują? Gdzie oni to wszystko TRZYMAJĄ?


Ten sześcian nie pokazał mu nic nowego. Jason wielokrotnie oglądał podobne obrazki z życia miasta, jednak za każdym razem czuje nie malejącą fascynację. Cały spięty i ociekający potem, wytęża mózg, próbując zrozumieć świat, w którym ludzie mieszkali tam, gdzie chcieli, podróżowali pieszo lub w pojazdach na wolnej przestrzeni; bez planowania, ładu i umiaru. Musi zmusić wyobraźnię do podwójnego wysiłku: najpierw musi zobaczyć ten miniony świat od wewnątrz, jak gdyby był jego mieszkańcem, a potem postarać się spojrzeć na społeczeństwo miastowca oczami przybysza, rzuconego tu z dwudziestego wieku. Ogrom zadania napawa go przerażeniem. Wyobraża sobie mniej więcej, co sądziłby o Monadzie 116 zacofaniec ze starożytnego świata: powiedziałby, że to piekło, gdzie ludzie wiodą szkaradnie ciasny i brutalny żywot, a każda cywilizowana filozofia jest postawiona na głowie; gdzie zachęca się do koszmarnego, niepohamowanego rozrodu, służąc jakiejś nieprawdopodobnej idei boskości, nieustannie spragnionej nowych wyznawców; gdzie sprzeciw jest bezlitośnie tłumiony, a odszczepieńcy ostatecznie niszczeni. Jason zna nawet odpowiednie zwroty, jakimi posłużyłby się wykształcony liberał z takiego, powiedzmy, 1958 roku. Jednak brakuje mu wewnętrznego przekonania. Próbuje spojrzeć na swój świat jak na koszmarne miejsce, ale nie potrafi. Dla niego miastowiec nie ma w sobie nic z piekła. Jason jest racjonalistą i wie, dlaczego społeczeństwo horyzontalne musiało przekształcić się w wertykalne, a eliminacja wszystkich tych, którzy nie mogą albo nie chcą wrosnąć w nową społeczną tkankę — najlepiej nim jeszcze będą zdolni się rozmnożyć — stała się koniecznością. Jak można pozwolić wichrzycielom na pozostawanie w obrębie tak zwartej, tak intymnej i starannie zrównoważonej struktury, jaką jest miastowiec? Jason zdaje sobie sprawę, iż prawdopodobnie przez parę wieków wrzucania nonszalantów do zsuwni dobór naturalny doprowadził do powstania istoty ludzkiej nowego rodzaju. Czy miano homo urbmonensis nie byłoby dobre dla tego przystosowanego, w pełni ładowolonego i łagodnego nowego człowieka? Właśnie takie Jason pragnie dogłębnie zbadać, pisząc swoją książkę jak trudno, niemożliwie trudno, jest pojąć je z punktu widzenia mieszkańca archaicznego świata!

Quevedo sili się, by zrozumieć całą tę wrzawę wokół przeludnienia, podnoszoną przez starożytnych. Powyciągał z archiwum dziesiątki rozpraw skierowanych przeciwko nie kontrolowanemu masowemu rozmnażaniu — nasyconych złością polemik napisanych w czasach, gdy świat zamieszkiwały niecałe cztery miliardy. Jasne, że ludzie mogliby szybko zadławić całą planetę, gdyby jak dawniej rozprzestrzeniali się horyzontalnie, ale dlaczego w tamtych czasach aż tak bardzo zamartwiano się o przyszłość? Tak łatwo można było przewidzieć korzyści i uroki rozbudowy pionowej!

Nie. W tym właśnie rzecz, że nie — mówi do siebie zmartwiony. Niczego takiego nie przewidzieli. Woleli debatować nad kontrolą urodzin, nawet jeśli zaszłaby taka konieczność — przy pomocy odgórnego, narzuconego przez rządy, prawodawstwa. Jason wzdryga się.

— Nie rozumiecie — pyta swoje kostki — że tylko totalitarny reżim mógłby wprowadzić takie ograniczenia? Twierdzicie, że to my stworzyliśmy społeczeństwo represyjne, ale do jakiej cywilizacji doszlibyście wy, gdyby nie powstały monady?

W odpowiedzi słyszy głos starożytnego:

— Wolałbym już zaryzykować kontrolę urodzin, dając w zamian absolutną wolność w każdej innej sferze. Wy przyjęliście wolność rozmnażania się za cenę wszystkich innych swobód. Nie widzicie, że…?

— To ty nie widzisz — wyrywa się Jason. — Robiąc użytek z boskiego daru płodności, społeczeństwo rozwija się. Znaleźliśmy sposób, by zapewnić miejsce wszystkim ludziom na Ziemi i utrzymać populację dziesięć, dwadzieścia razy większą niż ta, którą wyobrażaliście sobie jako nieprzekraczalne maksimum. Wydaje ci się, że jesteśmy autorytarni i zlikwidowaliśmy swobody, ale co powiesz na miliardy istnień, którym w waszym ustroju nie było nigdy dane się narodzić? Czy to nie najradykalniejsze ograniczenie wolności — zabronić ludziom istnienia?

— Ale po co pozwalać im żyć, skoro szczytem ich nadziei ma być klitka w klitce trochę większej klitki? Jaką wartość ma takie życie?

— Nie widzę, żeby jakość naszego życia miała jakieś skazy. Realizujemy się przez liczne kombinacje wzajemnych stosunków. Po co miałbym szukać przyjemności w Chinach czy Afryce, skoro mogę znaleźć je wszystkie w jednej budowli? Czy cały ten przymus włóczęgi po świecie nie był oznaką jakiegoś psychicznego zwichnięcia? Wiem, że w twoich czasach podróżowali wszyscy, podczas kiedy w moich — nikt. Więc które społeczeństwo jest bardziej stabilne? Które jest szczęśliwsze?

— A które jest bardziej ludzkie? Które pełniej wykorzystuje możliwości człowieka? Czy poszukiwanie, walka, sięganie dalej, na zewnątrz nie leżą przypadkiem w naszej naturze?

— Czemuż to nie szukać wewnątrz? Nie zagłębić się w życie duchowe?

— Nie widzisz, że…?

— Nie widzisz, że…?

— Gdybyś tylko chciał pojąć…

— Gdybyś ty chciał pojąć…

Jason nie rozumie orędownika archaicznego porządku. Starożytny nie rozumie Jasona. Żaden z nich nie słucha drugiego. Kompletny brak porozumienia. Historyk zmarnował kolejny ponury dzień, biorąc się za bary z tym wymykającym się analizie materiałem. Już ma opuścić gabinet, gdy przypomina sobie notatkę, którą spisał wczoraj wieczorem. Spróbuje jeszcze raz wejrzeć w tę przebrzmiałą cywilizację, studiując jej seksualne zwyczaje. Wystukuje na terminalu żądanie odpowiednich archiwaliów. Kiedy jutro wróci do gabinetu, znajdzie na biurku nowe kostki.

Wraca do domu w Szanghaju, do domu i Micaeli.


* * *

Tego wieczoru Quevedowie mają na kolacji gości: Michaela, bliźniaczego brata Micaeli, i jego żonę Stacion. Michael jest konserwatorem komputerowym; razem ze Stacion mieszkają na 704 piętrze w Edynburgu. Jason uważa towarzystwo brata Micaeli za przyjemne i inspirujące, chociaż fizyczne podobieństwo pary bliźniaków, które kiedyś wydawało mu się zabawne, dziś przeszkadza mu i budzi różne obawy. Michael nosi długie do ramion włosy i ma najwyżej centymetr więcej wzrostu niż jego wysoka, smukła siostra. Oczywiście są tylko bliźniętami dwu-jajowymi, ale i tak mają prawie identyczne rysy twarzy. Wypracowali nawet zestaw takich samych, napiętych i zrzędliwych uśmieszków i min. Z tyłu, dopóki nie staną jedno przy drugim, Jasonowi trudno jest ich odróżnić; stoją w tej samej pozie — wziąwszy się pod boki, z głowami odchylonymi w tył. Ponieważ Micaela ma małe piersi, można ich pomylić również z profilu; czasami też zdarzało się Jasonowi patrzeć na któreś z przodu, nie wiedząc w pierwszej chwili, czy widzi ją, czy jej brata. Żeby chociaż Michael zapuścił brodę! Na nieszczęście jego policzki są idealnie gładkie.

Od czasu do czasu Jason czuje, że szwagier pociąga go seksualnie. Dość naturalne, zważywszy fizyczne pożądanie, jakie zawsze budziła w nim Micaela. Kiedy tak patrzy na nią przez cały pokój, odwróconą bokiem, z widocznymi gładkimi, nagimi plecami i drobną kulą piersi wychylającą się spod ramienia, gdy pochyla się nad terminalem danych, ma wielką chęć podejść i obsypać ją pieszczotami. A gdyby okazało się, że to Michael? Gdyby tak położył rękę na jej podbrzuszu i poczuł, że jest twarde i płaskie? I gdyby osunęli się razem na ziemię, splątani podnieceniem? Jego dłoń sięga do ud Micaeli, by zamiast gorącej, schowanej szparki znaleźć dyndającą męskość. Gdyby odwrócił ją na brzuch? A może jego? Rozsunął blade i umięśnione pośladki? Gwałtowne pchnięcie w nieznane. Dość tego. Jason przegania fantazję ze swoich myśli. Zgiń, przepadnij. Od wczesnych lat niezdarnego chłopięctwa nie zdarzyły mu się żadne przygody seksualne z własną płcią. Teraz też na to nie pozwoli. Choć, naturalnie, takie rzeczy nie są w miastowcu karalne: wszyscy dorośli, bez wyjątku, są wzajemnie dostępni. Wielu mężczyzn to robi. Jeśli prawdą jest to, co słyszał, między innymi sam Michael. Jeśli Jason go pożąda, wystarczy poprosić. To grzech odmawiać. Ale nie poprosi. Walczy z pokusą. To nieuczciwe, że jakiś facet wygląda jak moja żona. Diabelskie sidła. Właściwie dlaczego tak się przed tym wzbraniam? Skoro pragnę go, czemu tego nie zrobić? Mimo wszystko nie. Tak naprawdę wcale go nie chcę. To tylko dziwaczna zachcianka, odprysk pożądania, jakie czuje wobec Micaeli. Lecz fantazja powraca. On i Michael, leżący odwrotnie, z dyszącymi, wypełnionymi ustami. Wizja jest tak wyraźna, że Jason zrywa się gwałtownie, cały napięty, przewracając butelkę z winem, którą przyniosła Stacion. Żona Michaela nurkuje, aby ją złapać, a Jason przechodzi przez pokój, zdumiony wzwodem, wypychającym mocno jego złocisto-zielone szorty. Podchodzi do Micaeli i przykrywa dłonią jej pierś. Miękka brodawka. Przytula się do żony i delikatnie gryzie ją w kark. Micaela przyjmuje jego czułości bez zainteresowania, nie przerywając programowania potraw na kolację; ale kiedy rozochocony wsuwa lewą rękę w otwór jej sarongu i przesuwa nią po brzuchu aż do krocza, z niezadowoleniem odsuwa się do tyłu, szepcząc opryskliwie:

Przestań! Nie przy ludziach!

Jason rozgląda się nerwowo za dymkiem i po chwili częstuje gości. Stacion odmawia z powodu ciąży. Pulchny i niebrzydki rudzielec, jest zadowolona z siebie i beztroska. Jakoś nie na miejscu w tej atmosferze skondensowanego, podwyższonego napięcia. Jason zaciąga się głęboko oparami czując, jak w środku rozluźniają się węzły podniecenia. Może już spojrzeć na Michaela, nie oddając się w niewolę nienormalnych chuci. Nie przestaje jednak snuć swoich rozważań. Czy Michael coś podejrzewa? Wyśmiałby mnie, gdybym mu powiedział? Obraziłby się? Byłby zły, że go pragnąłem? A może zły, że nie spróbowałem? Przypuśćmy, że to on chciałby mnie, co wtedy bym zrobił? Jason bierze jeszcze jeden dymek i rój brzęczących pytań opuszcza jego głowę.

— Kiedy rozwiązanie? — pyta z fałszywym zainteresowaniem.

— Szczęść boże, za trzy i pół miesiąca — odpowiada Michael. — To będzie nasze piąte. Tym razem dziewczynka.

— Damy jej na imię Celesta — włącza się do rozmowy Stacion, głaszcząc się po brzuchu.

Jej ciążowy strój to krótkie, żółte bolerko i luźna brązowa szarfa, owinięta wokół talii. Zaokrąglony brzuch pozostaje nie osłonięty. Wklęśnięty pępek przypomina szypułkę pękatego owocu. Pod rozpiętym kostiumem na przemian pokazują się i chowają rozkołysane, nabrzmiałe od mleka piersi.

— Zastanawiamy się, czy w przyszłym roku nie poprosić o bliźniaki — dodaje Stacion — chłopca i dziewczynkę. Michael stale mi opowiada, jak dobrze było chować się razem z Micaela. Świat bliźniąt jest całkiem inny.

Jej uwaga spada na Jasona znienacka, pogrążając go na nowo w gorączkowej wizji. Nogi Micaeli, rozpostarte i wystające spod szczupłego, skaczącego na niej ciała Michaela; jej dziecinna twarzyczka wykrzywiona w ekstazie, widoczna nad jego ruchliwym ramieniem. Jak dobrze było chować się razem. Pewnie był jej pierwszym. Kiedy mieli dziewięć, dziesięć lat? Może jeszcze wcześniej? Niezdarne zabawy w doktora. Teraz ja będę na górze, Michael. Oo, w tej pozycji wchodzi głębiej. Może robimy coś nie tak? Nie, głupotko, czy nie sypiamy ze sobą już od okrągłych dziewięciu miesięcy? Połóż tu rękę. Jeszcze trochę ustami. Tak. Urażasz mnie w piersi, Michael. Oo, ooch, tak jest przyjemnie. Zaczekaj, jeszcze tylko chwilę. Jak dobrze było chować się razem.

— Co z tobą, Jason? — słyszy głos Michaela. — Jesteś taki spięty.

Quevedo czyni wysiłek, aby wziąć wyobraźnię w karby. Drżą mu ręce. Jeszcze jeden opar. Nieczęsto zdarza mu się wziąć trzy przed kolacją.

Stacion odchodzi, by pomóc Micaeli wyjąć jedzenie z wylotu dostawczego. Michael zwraca się do Jasona:

— Podobno zacząłeś pracę nad nowym projektem badawczym. Jaki jest główny temat?

Miło z jego strony. Wyczuwa, że nie mogę się rozluźnić i odciąga mnie od tych zboczonych rojeń. Co za chore myśli.

— Staram się udowodnić — odpowiada — że życie w monadach stworzyło nowy gatunek człowieka, łatwo przystosowujący się do relatywnie niewielkiej przestrzeni życiowej i o znikomej potrzebie prywatności.

— Masz na myśli genetyczną mutację? — pyta Michael, marszcząc brwi. — Dosłownie: dziedziczenie cech społecznych?

— Tak uważani.

— Ale czy to w ogóle możliwe? Jeżeli ludzie dobrowolnie wybierają zespolenie się w społeczeństwo takie jak nasze, czy można od razu mówić o transformacji genetycznej?

— Dobrowolnie?

— A nie?

Jason uśmiecha się.

— Wątpię, czy kiedykolwiek tak było. Na początku to była kwestia konieczności, wywołana przez cały ten światowy chaos. Zamknąć się w monadach albo paść ofiarą złodziei żywności — mówię o latach powszechnego głodu. Potem, jak już się ustabilizowało — jesteś pewien, że wszystko było takie dobrowolne? Czy mamy jakiś wpływ na to, gdzie żyjemy?

— Przypuszczam, że gdybyśmy naprawdę chcieli, nikt nie zabroniłby nam wyjść — mówi Michael — i mieszkać w czymkolwiek tam, na zewnątrz.

— Ale nie chcemy. Właśnie dlatego, że zdajemy sobie sprawę z nienormalności takiego pomysłu. Czy nam się podoba, czy nie — żyjemy tutaj. A ci, którym się nie podoba, którzy w jakimś momencie nie mogą znieść takiego życia… cóż, wiesz, gdzie kończą.

— Ale…

— Zaczekaj. Dwieście lat doboru naturalnego, Michael. Zsuwnia dla nonszalantów. Oczywiście pewna redukcja ludności, spowodowana emigracją z budowli, przynajmniej na początku. Ci, którzy zostali, przystosowują się do warunków. Lubią życie w monadzie. Koniec końców zaczyna wydawać im się normalne.

— Mimo wszystko czy można mówić o zmianach genetycznych? Nie wystarczy nazwać tego po prostu psychologicznym uwarunkowaniem? Przecież w krajach azjatyckich ludzie od zawsze żyli stłoczeni razem, tak jak my tutaj, i to w znacznie gorszych warunkach: bez prawa, bez urządzeń sanitarnych, i też przyjmowali to jako naturalną kolej rzeczy.

— Oczywiście — odpowiada Jason. — Ponieważ bunt przeciw naturalnemu porządkowi został z nich wykorzeniony już tysiące lat temu. Ci, którzy przetrwali i płodzili dzieci, to właśnie ci, którzy zaakceptowali rzeczy takimi, jakie są. Tak samo jest z nami.

Michael powątpiewa:

— Jak wyznaczyć granicę między uwarunkowaniem psychologicznym a długotrwałym działaniem doboru naturalnego? Skąd wiesz, które cechy czemu przypisać?

— Tej kwestii jeszcze nie rozwiązałem — przyznaje Jason.

— Może powinieneś prowadzić badania wspólnie z genetykiem?

— Możliwe, że na późniejszym etapie tak zrobię. Jak już ustalę parametry badań. Szczerze mówiąc, nie jestem jeszcze przygotowany, żeby obronić swoją tezę. Na razie zbieram materiały, by przekonać się, czy w ogóle da się ją udowodnić. To naukowa metoda. Nie robimy założeń a priori, rozglądając się później za dowodami na ich poparcie; na odwrót — wpierw badamy ewentualne dowody, a potem…

— Jasne, jasne, wiem. Ale tak między nami — naprawdę wierzysz w tę teorię? O gatunku monadalnym?

— Owszem, wierzę. Dwa wieki doboru naturalnego, bezlitosnej selekcji, i dziś wszyscy jesteśmy dobrze przystosowani do tego stylu życia.

— No tak, rzeczywiście wszyscy jesteśmy świetnie przystosowani.

— Z paroma wyjątkami — mówi Jason, czując od razu, że trochę się zagalopował.

Mężczyźni wymieniają czujne spojrzenia. Jason zastanawia się, jakie myśli ukrywa szwagier pod osłoną tego chłodnego spojrzenia.

— Jak by nie patrzeć, powszechna akceptacja jest faktem — odzywa się. — Gdzie się podziała stara ekspansjonistyczna filozofia Zachodu? Mówię ci: została wypleniona z naszej rasy. A żądza władzy? Umiłowanie podbojów? Chciwość ziemi i majątku? Wyplenione, wykorzenione na zawsze. Nie wierzę, że to tylko proces uwarunkowania. Przypuszczam, że to eliminacja z gatunku niektórych genów doprowadziła do…

— Kolacja, profesorku — woła Micaela.

Wystawny posiłek. Białkopochodne steki, sałatka korzenna, babkowy pudding, zupa rybna, przystawki. Żadnych przetworów, prawie wszystko naturalne. Najbliższe dwa tygodnie, póki nie nadrobią przekroczonego przydziału na luksusową żywność, będą musieli przeżyć z Micaelą na racjach oszczędnościowych. Jason stara się ukryć rozdrażnienie. Michael zawsze obficie je, kiedy do nich przychodzi; ciekawe, że Micaelą nie jest nawet w połowie tak troskliwa wobec pozostałej siódemki swojego rodzeństwa. Od wielkiego dzwonu zaprasza dwoje lub troje z nich. Za to Michael bywa u Quevedów co najmniej pięć razy w roku i zawsze czeka na niego uczta. Podejrzenia ożywają. Jaka chora więź łączy tych dwoje? Czyżby dziecięce namiętności jeszcze się tliły? Może to nic złego dla bliźniaczej pary dwunastolatków, ale czy wolno im robić to nadal, kiedy mają dwadzieścia trzy lata i własne rodziny? Michael lunatykujący w moim domu? Jason jest zły na siebie. Nie dość, że nęka go ta idiotyczna homoseksualna fantazja na temat Michaela, to jeszcze teraz sam torturuje się podejrzeniem kazirodczego romansu za jego plecami, zatruwając sobie godziny relaksu. A nawet jeśli to prawda? Ze społecznego punktu widzenia nie ma w tym nic nieprzyzwoitego. Czerpmy przyjemność, skąd tylko się da. Skoro tak nas to bierze, nawet ze szparki rodzonej siostry. Wszyscy mężczyźni w Monadzie 116 mogą użyć sobie z Micaelą Quevedo, tylko jeden biedny Michael nie? Ma być dla niego nieosiągalna tylko dlatego, że rósł z nią w jednym łonie? Bądź realistą — nakazuje sobie Jason. Tabu kazirodztwa jest racjonalne tylko wtedy, gdy w grę wchodzi rozmnażanie. Poza tym, prawdopodobnie i tak wcale tego nie robią ani nigdy nie robili. Zastanawia się, jak to możliwe, żeby w jego duszy wykiełkowało ostatnio tyle szkaradzieństw, i dochodzi do wniosku, że wszystkiemu winne są tarcia z Micaelą. To jej oziębłość wywołuje u niego całą gamę niebłogosławiennych zachowań. Dziwka. Jak nie przestanie mnie prowokować…

To co? Odbije jej Michaela? Wybucha śmiechem na zawiłość własnych kombinacji.

— Co cię tak śmieszy? — pyta Micaela. — Powiedz nam, Jasonie.

Jason patrzy bezradnie w sufit. Co ma powiedzieć?

— Taka głupiutka myśl — improwizuje. — O tobie i Michaelu, o tym, jak bardzo jesteście podobni. Wyobraziłem sobie, jak któregoś wieczoru zamieniacie się pokojami, później przychodzi do ciebie lunatyk i kiedy wchodzi pod kołdrę, odkrywa, że leży z facetem, no i… — dociera do niego totalna głupota tego wywodu i rejteruje w niezręczną ciszę.

— Co za dziwaczne wyobrażenie — odzywa się Micaela.

— A nawet jakby, to co? — pyta Stacion. — W pierwsze j chwili byłby może lekko zdziwiony, ale potem zrobiłby swoje z Michaelem, prawda? Nie byłoby o co robić zamieszania i nie chciałoby mu się iść gdzie indziej. Naprawdę nie wiem, co w tym śmiesznego.

— Nie ma o czym mówić — mamrocze Jason. — Mówiłem wam, że to głupie. Micaela uparła się, bym opowiedział, co mi przyszło do głowy, więc to zrobiłem. Nie mogę odpowiadać za to, że nie ma w tym za grosz sensu, prawda?

Łapie butelkę z winem i nalewa sobie prawie całą zawartość.

— Całkiem niezłe — mruczy.

Po kolacji zażywają razem odprężacza, wszyscy oprócz Stacion. Przez parę godzin milczą, pogrążeni w narkotycznych doznaniach. Krótko przed północą Michael i Stacion wychodzą. Jason nie patrzy, gdy jego żona i szwagier obejmują się na pożegnanie.

Zaraz po wyjściu gości Micaela zdejmuje sarong i rzuca Jasonowi ogniste, dzikie spojrzenia, niemal wyzywając go, by ją posiadł. Chociaż zdaje sobie sprawę, jakie to niegrzeczne zignorować jej nieme zaproszenie, Jason jest tak przybity dzisiejszymi matactwami własnej psychiki, że czuje tylko nieodpartą chęć ucieczki.

— Przepraszam — mówi — ale jestem zdenerwowany.

Jej twarz zmienia wyraz: pożądanie ustępuje miejsca zdumieniu, a to z kolei wściekłości. Jason nie czeka, co będzie dalej i w pośpiechu wychodzi. Pędzi do szybociągu i ląduje w Warszawie, na 59 piętrze. Wchodzi do pierwszej z brzegu mieszkalni i trafia na kobietę w okolicy trzydziestki. Kędzierzawe, jasne włosy i miękkie, mięsiste ciało. Śpi samotnie na rozmemłanej platformie sypialnej. W upchanych po rogach mieszkalni łóżeczkach drzemie co najmniej ośmioro szkrabów. Jason budzi ich mamę.

— Jason Quevedo — przedstawia się. — Jestem z Szanghaju. Kobieta mruga, starając się pozbyć senności.

— Z Szanghaju? Wypada, byś lunatykował w Warszawie?

— A gdzie jest powiedziane, że nie wolno? Warszawianka przetrawia jego słowa.

— No… nigdzie, ale tu nigdy nie przyjeżdża nikt z Szanghaju. Poważnie, jesteś stamtąd?

— Mam okazać plakietkę identyfikacyjną? — pyta Jason opryskliwie.

Jego znamionujący wykształcenie sposób wyrażania przełamuje jej opór. Zaczyna się ogarniać: układa włosy, sięga po jakiś kosmetyczny spray do twarzy. Jason tymczasem pozbywa się ubrania i wchodzi na platformę. Kobieta przyciąga kolana prawie do samych piersi, pokazując mu się w całej okazałości. Jason bierze ją niecierpliwie, niedelikatnie. Michael, powtarza w myślach. Micaela. Michael, Micaela. Stękając, zalewa ją nasieniem.

Rano w swoim gabinecie zaczyna nowy kierunek badań, i żądając materiałów o obyczajach seksualnych starożytnych. Jak zawsze koncentruje się na dwudziestym wieku, który uważa za swoiste apogeum dawnej ery i, z tego powodu, za najbardziej reprezentatywny okres, ukazujący całą gamę poglądów i zachowań, które dominowały w przedmonadalnej, przemysłowej epoce. Dwudziesty pierwszy mniej nadaje się do jego celów, będąc, jak każdy okres przejściowy, chaotyczny i pozbawiony typowości; a wiek dwudziesty drugi to już czasy nowożytne, początek ery monadalnej. Właśnie dlatego dwudzieste stulecie to ulubiony obszar studiów Jasona. Zarodki krachu, zwiastuny zagłady znaczą ten czas jak sfuszerowane ściegi w psychodelicznym arrasie.

Quevedo pilnuje się, by nie paść ofiarą grożącego historykom zbytniego zawężenia perspektywy. Chociaż dwudzieste stulecie, widziane z dystansu, robi wrażenie jednolitej i pozbawionej szwów struktury, uczony dobrze wie, że to typowy błąd w ocenie, spowodowany nazbyt prostym uogólnieniem. Może i są jakieś widoczne wzory, biegnące jedną, nie załamaną linią przez całe stulecie, lecz Jason zdaje sobie sprawę, że jakieś jakościowe przemiany społeczne, powodujące zaburzenia ciągłości historycznej między poszczególnymi dekadami, także musiały mieć miejsce. Jedno z takich zaburzeń spowodowane było wyzwoleniem energii jądrowej, inne — rozwojem szybkich międzykontynentalnych środków transportu. W sferze moralności dostępność prostych i skutecznych metod antykoncepcji zaowocowała fundamentalną zmianą zachowań seksualnych — rewolucją, której nie sposób przypisać wyłącznie obyczajowej buntowniczości. Nadejście ery psychodelicznej, z jej specyficznymi problemami i radościami, znaczy kolejną wielką zmianę odgradzającą kawał dwudziestego wieku od wszystkiego, co było wcześniej. Tak więc lata 1910,1950,1970 i 1990 stanowią pojedyncze wierzchołki w niepełnym wizerunku stulecia; przy każdej próbie wniknięcia w charakter epoki Jason czerpie wzorce z tych właśnie okresów.

Ma do dyspozycji mnóstwo materiału. Mimo zamętu spowodowanego dziejową katastrofą zachowała się ogromna ilość wiedzy na temat epok przedmonadalnych, zmagazynowana w jakimś podziemnym schronie — Jason nie wie dokładnie, gdzie. Oczywiście centralnego banku danych (jeśli rzeczywiście istnieje tylko jeden, a nie wiele, rozproszonych po całym świecie) nie ma w Miastowcu 116, ani nawet w konstelacji Chipitts, ale to bez znaczenia. Z tej przepastnej składnicy danych Jason może zażądać każdej potrzebnej informacji, która natychmiast zostanie przekazana. Cała sztuka w tym, by wiedzieć, o co prosić.

Historyk jest już na tyle zaznajomiony z dostępnymi materiałami źródłowymi, że umie wybierać najwartościowsze dane. Naciska klawisze i pojawiają się nowe kostki. Powieści. Filmy. Audycje telewizyjne. Ulotki. Broszury. Jason wie, że przez ponad półwiecze poglądy na temat seksu były rejestrowane zarówno w legalny, jak i nielegalny sposób: zwykłe filmy i współczesna beletrystyka, obok których płynęła podziemna rzeka sekretnej, „zakazanej” twórczości erotycznej. Jason korzysta z obu tych źródeł. Musi porównywać odchylenia w prezentacji tematów seksualnych przez nurt erotyczny z analogicznymi zniekształceniami w materiałach legalnego obiegu. Tylko dzięki temu newtonowskiemu wzajemnemu oddziaływaniu sił może dokopać się do obiektywnej prawdy. Studiuje również kodeksy prawne, poświęcając szczególną uwagę prawom, o których dowiedzieć się można było wyłącznie w przypadku ich naruszenia. Jak na przykład to z prawodawstwa stanu Nowy Jork: „Osoba rozmyślnie obnażająca swoje ciało lub jego intymne części w celach lubieżnych w miejscach publicznych bądź jakichkolwiek innych miejscach w obecności innych osób, lub też namawiająca do obnażenia, winna jest…” W stanie Georgia, czyta Jason, każdy pasażer wagonu sypialnego, przebywający w przedziale innym niż własny, popełnia wykroczenie podlegające karze grzywny do jednego tysiąca dolarów z możliwością zamiany na dwanaście miesięcy więzienia. Z kodeksu stanu Michigan uczony dowiaduje się, że: „Osoba podejmująca się medycznego leczenia osoby płci żeńskiej i w ramach prowadzonej terapii zalecająca jej, jako konieczne lub korzystne dla stanu zdrowia, odbycie stosunku płciowego z mężczyzną nie będącym jej małżonkiem bądź z osobą tej samej płci, lub na podstawie tego zalecenia sama odbywająca stosunek z pacjentką, popełnia przestępstwo podlegające karze do dziesięciu lat więzienia”. Dziwaczne. A to — jeszcze dziwniejsze: „Osoba obcująca cieleśnie lub odbywająca stosunek płciowy we wszelakiej formie ze zwierzęciem bądź ptakiem, winna jest sodomii…” Nic dziwnego, że wszystkie gatunki wyginęły! A to? „Ktokolwiek odbywa stosunek płciowy z mężczyzną lub kobietą poprzez odbyt (rectum) bądź obcuje cieleśnie używając ust albo języka, lub też usiłuje odbyć stosunek płciowy ze zwłokami… 2000 dolarów grzywny lub pięć lat więzienia…” A to? Najbardziej przerażające ze wszystkiego: w stanie Connecticut zabrania się używania środków antykoncepcyjnych pod karą minimum 50 dolarów grzywny lub 60 dni do jednego roku aresztu, a w Massachusetts „osoba sprzedająca, użyczająca, darująca bądź prezentująca (oferująca) jakiekolwiek narzędzie, lekarstwo, narkotyk lub jakikolwiek inny środek zapobiegający poczęciu podlega karze do pięciu lat więzienia lub grzywnie do wysokości 1000 dolarów”. Co? Co takiego? Posyłali fcaceta za kratki na kilkadziesiąt lat za wylizanie sromu własnej żony, przewidując tak śmiesznie niskie kary dla propagatorów antykoncepcji? A w ogóle — gdzie były te Connecticut i Massachusetts? Chociaż jest historykiem, nie bardzo się orientuje. Szczęść boże, myśli, sami dobrze zapracowali na własną zagładę. Co za osobliwa rasa, tak łagodnie obchodząca się z rzecznikami kontroli urodzin!

Przerzuca parę powieści i przegląda kilka filmów. Choć to dopiero pierwszy dzień jego badań, Jason od razu wychwytuje pewną prawidłowość: nierównomierne rozluźnianie się tabu w ciągu całego stulecia, przybierające znacznie na sile w latach 1920-1930 i ponownie po roku 1960. W metaforycznym skrócie: nieśmiałe próby odsłaniania kostek zakończone kompletnie gołymi biustami. Osobliwe zjawisko prostytucji zanika wraz z coraz większą powszechnością obyczajowych swobód. Giną tabu dotyczące potocznego słownictwa erotycznego. Jason ledwo wierzy poznawanym faktom. Jak zniewolone były ich dusze!

Jak stłamszone ich potrzeby! I dlaczego? Dlaczego? Oczywiście z czasem zrobili się bardziej tolerancyjni. Jednak koszmarne ograniczenia ciążą nad całym tym ciemnym wiekiem, wyjąwszy sam jego schyłek, kiedy katastrofa była już blisko i pękły wszelkie granice. Ale nawet wtedy ich obyczajowe wyzwolenie było w jakiś sposób wynaturzone. Jason widzi, jak rodzi się, wymuszony i nieśmiały, amoralny styl życia. Wstydliwi nudyści. Orgiaści, zżerani przez poczucie winy. Szukający usprawiedliwień cudzołożnicy. Dziwne, dziwne. Kuriozalne. Jego zdziwienia dwudziestowiecznymi koncepcjami seksualnymi nie mają końca. Żona własnością męża. Nagradzane dziewictwo — wygląda na to, że oni się tego pozbywali! Państwo próbujące dyktować, jakie pozycje są dopuszczalne przy stosunku, i zakazywać niektórych dodatkowych aktów. Restrykcje obejmujące nawet słowa! Zdanie wyjęte z przypuszczalnie poważnego krytycznego dzieła o stosunkach społecznych w XX wieku: „Pośród najbardziej znaczących osiągnięć naszego dziesięciolecia jawi się wywalczenie nareszcie prawa odpowiedzialnego pisarza do używania wyrazów »pieprzyć« i »pizda«, gdziekolwiek uzna to za konieczne w swojej twórczości”. Naprawdę mogło tak być? Tyle uwagi poświęcanej zwykłym słowom? Wypowiada na głos te anachroniczne wyrazy w ciszy swojego gabinetu.

— Pieprzyć, pizda. Pieprzyć, pizda. Pieprzyć.

Brzmią tak przestarzałe. I zupełnie nieszkodliwie. Porównuje je ze współczesnymi odpowiednikami:

— Pokryć, szpara. Pokryć, szpara. Pokryć.

Zupełnie go to nie rusza. W jaki sposób słowa te mogły kiedykolwiek mieć tak zapalną treść, że poważny uczony uznał za godne swojej uwagi roztrząsanie swobody używania ich publicznie? Mając do czynienia z takimi zagadnieniami, Jason uświadamia sobie własne ograniczenia jako historyka. Najzwyczajniej nie jest w stanie pojąć dwudziestowiecznej obsesji na punkcie słów. Żeby upierać się przy pisaniu „Bóg” z dużej litery, jak gdyby On naprawdę mógł być niezadowolony z nazywanią go „bogiem”! Wywierać presję, aby niektóre wyrazy drukowano w książkach jako p…a, p…ć czy g…o!

Pod koniec dnia pracy Quevedo bardziej niż kiedykolwiek przekonany jest o słuszności swojej tezy. Ostatnie trzysta lat przyniosło kolosalne zmiany w moralności seksualnej, i nie sposób wytłumaczyć ich wyłącznie przeobrażeniami kulturowymi. Jesteśmy inni, mówi do siebie. Zmieniliśmy się, i to na poziomie komórkowym; przeszliśmy transformację nie tylko ducha, ale i ciała. Starożytni nigdy by nie zaakceptowali, nie mówiąc już o możliwości stworzenia, naszego modelu społeczeństwa, opartego na totalnej wzajemnej dostępności. Nasze lunatykowanie, nagość, uwolnienie od tabu i irracjonalnej zazdrości — wszystko to wydawałoby się im zupełnie obce, amoralne i wstrętne. Nawet ci z nich, a była taka grupka, którzy żyli w sposób trochę podobny do naszego, czynili tak z dziwnych pobudek. Ich styl życia nie był odzewem na pozytywny wymóg społeczny, tylko reakcją na istniejący system represji. Jesteśmy inni. Różnice są fundamentalne.

Znużony, ale zadowolony z tego, co odkrył, historyk wychodzi z gabinetu na godzinę przed czasem. Wróciwszy do mieszkalni, przekonuje się, że Micaela gdzieś wyszła.

Intrygujące. O tej porze zawsze siedzi w domu. Dzieci, zostawione samym sobie, bawią się zabawkami. Prawda, dziś wrócił trochę wcześniej, ale niedużo. Wyszła na pogaduszki? W takim razie czemu nie zostawiła żadnej wiadomości?

— Gdzie mama? — pyta najstarszego syna.

— Wyszła.

— Dokąd?

Chłopiec wzrusza ramionami.

— W odwiedziny.

— Jak dawno temu?

— Godzinę, może dwie.

Już jakaś wskazówka. Wzburzony i niecierpliwy, obdzwania kilka przyjaciółek Micaeli z tego samego piętra, okazuje się jednak, że żadna z nich jej nie widziała. Synek patrzy na niego i mówi rezolutnie:

— Poszła na spotkanie z mężczyzną. Jason rzuca mu surowe spojrzenie.

— Z mężczyzną? Tak powiedziała? Z kim?

Chłopiec nic więcej nie wie. Targany podejrzeniem, że mogła pójść na randkę z Michaelem, Jason zastanawia się, czy nie zadzwonić do Edynburga. Po prostu dla sprawdzenia, czy jej tam nie ma. Długo walczy ze sobą. Przez głowę przelatują mu dzikie obrazy. Micaela i jej brat rozpaleni do białości, spleceni ze sobą w jedno tak mocno, aż nie do odróżnienia, zamknięci w kręgu kazirodczej żądzy. Może robią to każdego popołudnia. Od jak dawna? Później wraca do mnie na kolację, rozgrzana i mokra od niego. Jason łączy się z Edynburgiem i na ekranie pokazuje się Stacion. Jak zawsze spokojna, z tym swoim brzuchem.

— Micaela? Nie, nie ma jej tutaj. A miała być?

— Myślałem, że może wpadła… przechodząc… — Nie widziałam jej od tamtego wieczoru u was.

Jason waha się. Kiedy Stacion robi już ruch, aby przerwać połączenie, wyrzuca z siebie:

— A może wiesz, gdzie teraz jest Michael?

— Michael? W pracy. Dziewiąta Brygada Obsługi Interfejsu.

— Jesteś pewna?

Stacion patrzy na niego z oczywistym zdziwieniem.

— Naturalnie. A gdzie miałby być? Jego brygada kończy dopiero o pół do szóstej.

Parska śmiechem.

— Chyba nie chodzi ci po głowie, że Michael i Micaela…?

— Oczywiście, że nie. Masz mnie za takiego głupca? Zastanawiałem się tylko, czy może… jeżeli… — Jason całkiem się gubi. — Dajmy temu spokój, Stacion. Kiedy Michael wróci, pozdrów go ode mnie.

Rozłącza się i spuszcza głowę. Przed oczami parada nieproszonych wizji. Długie palce Michaela obrysowują piersi rodzonej siostry. Sterczące różane brodawki. Bliskość dwu twarzy podobnych jak lustrzane odbicia. Stykające się koniuszki dwóch języków. Niemożliwe. W takim razie dokąd ona poszła? Kusi go, aby poszukać Michaela w jego Brygadzie Interfejsu i dowiedzieć się, czy rzeczywiście jest w pracy, czy też może w jakimś ustronnym miejscu pokrywa własną siostrę. Jason rzuca się twarzą w dół na platformę sypialną, by przemyśleć swoje położenie. Wmawia sobie, że nie obchodzi go, czy Micaela pozwala pokrywać się bratu. Nic a nic. Nie da się złapać w sidła staroświeckich, dwudziestowiecznych postaw moralnych. Z drugiej strony, jeżeli jego żona wczesnym popołudniem wychodzi z domu kochać się, to jest to poważne pogwałcenie ogólnie przyjętej normy. Skoro pragnie Michaela, powinna poczekać, aż przyjdzie do niej po północy jak przyzwoity lunatyk. Po co to całe krycie się i podchody? Wydaje jej się, że wpadłbym w szok, gdyby powiedziała, kto jest jej kochankiem? Naprawdę musi ukrywać to przede mną w taki sposób? Przecież to sto razy gorsze niż wyznanie prawdy. Takie zachowanie zakrawa na oszustwo. Staromodna zdrada z tajnymi schadzkami — jakie to plugawe! Powiem jej, jak…

Drzwi otwierają się i wchodzi Micaela. Jest naga pod prześwitującą pelerynką i ma zmęczony, zaspokojony wygląd. Posyła mężowi afektowany uśmiech, pod którym Jason zauważa odrazę.

— No więc? — pyta żonę.

— Co „no więc”?

— Zaskoczyło mnie, kiedy wróciłem, a ciebie nie było. Nie tracąc zimnej krwi, Micaela rozbiera się i wchodzi pod spłukiwacz. Sposób, w jaki się szoruje, nie pozostawia żadnych wątpliwości, że właśnie ktoś ją pokrył. Po chwili zwraca się do Jasona:

— Spóźniłam się trochę, prawda? Przepraszam.

— Gdzie byłaś?

— U Siegmunda Klwrera.

Jason czuje jednocześnie ulgę i zdumienie. Jak to nazwać? Lunatykowaniem dziennym? I żeby jeszcze kobieta przejmowała seksualną inicjatywę? Cóż, przynajmniej nie była z Michaelem. Przynajmniej nie z nim. Jeśli wierzyć jej słowom.

— U Siegmunda? — pyta. — Co to ma znaczyć?

— Złożyłam mu wizytę. Dzieci ci nie powiedziały? Akurat miał wolną chwilę, więc poszłam do niego. Nic niebłogosławiennego, przecież to wytrawny pokrywacz. Rzecz jasna, nie był to mój pierwszy raz z nim, za to jak dotąd bezspornie najlepszy.

Wychodzi spod spłukiwacza i bierze dwójkę małych. Rozebrawszy je, wpycha do popołudniowej kąpieli. Na Jasona prawie nie zwraca uwagi. Historyk z konsternacją przygląda się jej nagiemu, gibkiemu ciału. Aż ciśnie mu się na usta wykład o etyce seksualnej w monadzie, ale zaciska szczęki, zbity z tropu i gotujący się z nadmiaru wrażeń. Pogodzenie się z myślą o jej kazirodczym romansie, który uważał za nie do przyjęcia, kosztowało go tyle wysiłku, że teraz nie umie już tak łatwo przełknąć tej sprawy z Siegmundem. Latała za nim? W biały dzień? Dzienne lunatykowanie. Czy ona nie ma wstydu? Dlaczego to zrobiła? Z czystej złośliwości, odpowiada sam sobie. Żeby ze mnie zakpić. I rozzłościć. Aby pokazać, jak mało ja obchodzę. Użyła seksu jako broni przeciwko mnie. I jeszcze obnosi się z tą swoją bezecną godziną z Siegmundem. Mimo wszystko po Siegmundzie można by się spodziewać więcej rozumu. Mężczyzna z jego ambicjami, pozwalający sobie na nieprzestrzeganie zwyczaju? Musiała go omotać. Już ona to potrafi. Nawet Siegmunda. Suka! Dziwka! Jason czuje na sobie wzrok żony: jej oczy miotają ognie, a usta wykrzywiają się w nieprzyjaznym uśmieszku. Prowokuje go do kłótni. Prawie prosi, by spróbował wszcząć awanturę. Nic z tego, Micaelo, nie zagramy w twoją grę.

— Co zaprogramujesz dziś na kolację? — pyta całkiem spokojnie kąpiącą dzieci żonę.

Nazajutrz w pracy odtwarza z kostki film z 1969 roku, który jego zdaniem wygląda na komedię, o dwóch małżeństwach z Kalifornii, które postanawiają na jedną noc wymienić się partnerami, ostatecznie jednak braknie im odwagi, by doprowadzić całą rzecz do końca. Stary film pochłonął go bez reszty: oczarowały go nie tylko kadry z prywatnymi domami i otwartą przestrzenią, ale przede wszystkim całkowicie mu obca psychologia postaci, z ich pozornym wyzwoleniem, głęboką udręką wywołaną kwestią tak trywialną jak ta, kto co komu włoży, i końcowym tchórzostwem. Już łatwiej przychodzi mu zrozumieć nerwową wesołość, z jaką eksperymentują z, jak mu się wydaje, haszyszem. W końcu oglądany przez historyka staroć pochodzi z początku ery psychodelicznej. Za to ich zachowania seksualne są naprawdę niewiarygodnie groteskowe. Jason puszcza film dwa razy, robiąc obszerne notatki. Skąd u nich takie zahamowania? Strach przed niechcianą ciążą? Chorobą społeczną? Nie, przecież, o ile mu wiadomo, rok produkcji wskazuje na czasy po epoce chorób wenerycznych. A może boją się samej przyjemności? Plemiennej kary za pogwałcenie monopolistycznej koncepcji dwudziestowiecznego małżeństwa? Nawet gdyby ich grzech nie miał nigdy zostać odkryty? To musi być to — dochodzi do wniosku historyk. Przerażają ich prawa zabraniające pozamałżeńskich stosunków. Łamanie kołem i miażdżenie palców, dyby, topielnica i tym podobne kary. Oczy śledzące z ukrycia. Wstydliwa prawda, której przeznaczeniem jest wyjść na jaw. Więc rej teru j ą, tkwiąc dalej w zamkniętych celach swych opartych na wyłączności małżeństw.

Oglądając tę staroświecczyznę, Jason widzi nagle Micaelę w kontekście dwudziestowiecznej mieszczańskiej moralności. Oczywiście nie taką, jak ta strachliwa czwórka w filmie, ale bezczelną i wyzywającą — która przechwala się odwiedzinami u Siegmunda i używa seksu, aby upokorzyć męża. Bardzo dwudziestowieczne postępowanie, jakże dalekie od łatwej akceptacji charakterystycznej dla łudzi z miastowców. Tylko ktoś, przez kogo seks jest w swej naturze nieodmiennie postrzegany jako towar, mógł zachować się tak jak Micaela. Udało jej się wskrzesić pojęcie zdrady w świecie, gdzie nic ono już nie znaczy! Wzbiera w nim złość. Czemu spośród 800 tysięcy mieszkańców Monady 116 właśnie jemu musiała trafić się zboczona żona? Flirtuje z własnym bratem nie dlatego, że go pożąda, tylko by zagrać mi na nerwach. Leci do Siegmunda zamiast czekać, aż on przyjdzie do niej. Puszczalska barbarzynka! Już ja jej pokażę. Też umiem grać w tę jej kretyńską, sadystyczną grę!

W południe, po niecałych pięciu godzinach pracy, Jason opuszcza gabinet. Szybociąg wwozi go na 787 piętro. Stojąc przed mieszkaniem Siegmunda i Mamelon Kluverów, odczuwa nagle zawroty głowy, tak silne, że prawie upada. Udaje mu się odzyskać równowagę, ale jego strach jest wciąż wielki. Kusi go, aby odejść. Walczy ze sobą, próbując pokonać własną bojaźliwość. Myśli o bohaterach filmu. Czemu on miałby się bać? Mamelon to przecież tylko jeszcze jedna szparka. Miał ze sto równie atrakcyjnych. Ale ona jest inteligentna. Umiałaby poniżyć mnie paroma krótkimi żartami. Mimo wszystko pragnę jej. Aż do tej pory odmawiałem jej sobie, podczas gdy taka Micaela beztrosko wychodzi po południu do Siegmunda. Dziwka. Suka. Dlaczego mam cierpieć? W monadzie nikt nie powinien być narażony na frustrację. No więc, chcę Mamelon. Pchnięciem otwiera drzwi.

Mieszkalnia Kluverów jest pusta. Poza niemowlakiem w kojcu ochronnym nie ma żywej duszy.

— Mamelon? — rzuca Jason prawie załamującym się głosem. Ekran rozjaśnia się, pokazując zaprogramowany wcześniej obraz pani domu. Jaka piękna, myśli Jason. Taka promienna i uśmiechnięta. Ekranowa Mamelon mówi:

— „Cześć. Wyszłam na popołudniowe zajęcia polirytmiki i wrócę o trzeciej. Pilną wiadomość można przekazać do Hali Fizycznego Spełnienia w Szanghaju albo do mojego męża w Louisville, hasło dostępu »Neksus«. Dziękuję”.

Obraz znika.

O trzeciej. Prawie dwie godziny czekania. Ma zrezygnować?

Chce jeszcze raz popodziwiać jej urodę.

— Mamelon?

Ekran ponownie wyświetla jej postać. Jason bada ją wzrokiem. Arystokratyczne rysy; ciemne, tajemnicze oczy. Kobieta, która w pełni nad sobą panuje, której nie dręczą żadne demony. Spokojna, świadoma własnych racji, nie to, co Micaela — niepewna, neurotyczna osobowość, miotana psychicznymi wichurami.

— „Cześć. Wyszłam na popołudniowe zajęcia polirytmiki i wrócę o trzeciej. Pilną wiadomość można przekazać do…”

Decyduje się zaczekać.

Chociaż widzi ją nie po raz pierwszy, mieszkalnia Kluverów na nowo robi na nim wrażenie swoją szykownością. Draperie i zasłony z drogich materiałów, wypolerowane dzieła sztuki — znamiona statusu; nie ulega wątpliwości, że Siegmund wkrótce przeniesie się do Louisville — wszystkie te rzeczy, będące przecież prywatną własnością, zwiastują jego rychłe dołączenie do kasty rządzącej. Zabijając czas, Jason bawi się ściennymi kasetonami, ogląda meble i programuje wszystkie szczeliny zapachowe. Bacznie przygląda się dziecku, gaworzącemu w ochronnym kojcu. Odmierza krokami mieszkalnię. Starsze Kluverów musi mieć już ze dwa latka. Może zaraz wróci ze żłobka? Nie bardzo uśmiecha mu się niańczyć dziecko przez całe popołudnie podczas tego upokarzającego czekania na Mamelon.

Włącza ekran i ogląda jedną z popołudniowych abstrakcji. Strumień barwnych form pozwala mu wypełnić drugą niecierpliwą godzinę. Mamelon powinna zaraz nadejść.

Za dziesięć trzecia. Wchodzi, prowadząc za rękę dziecko. Jason wstaje z walącym sercem i wyschniętym gardłem. Mamelon jest ubrana z prostotą i bez przepychu: w długiej do kolan, opadającej kaskadą niebieskiej tunice sprawia wrażenie niemal zaniedbanej. Co w tym dziwnego? Spędziła popołudnie, gimnastykując się — nie można oczekiwać, że będzie tą nieskazitelną Mamelon z przyjęcia, roztaczającą wszędzie swój czar.

— Jason? Czy coś się stało? Skąd…?

— Wpadłem w odwiedziny — tłumaczy się, ledwo poznając brzmienie własnego głosu.

— Wyglądasz jak nonszalant! Jesteś chory? Może coś ci podać?

Zrzuca z siebie tunikę i zmiętą ciska pod spłukiwacz. Teraz ma na sobie jedynie przejrzystą koszulkę. Jason odwraca wzrok od jej oślepiającej nagości. Jednak kąciki oczu mimowolnie rejestrują, jak Mamelon ściąga także koszulkę, myje się i wkłada lekką podomkę. Po tym wszystkim odwraca się do niego i mówi:

— Zachowujesz się bardzo dziwnie. Kawa na ławę i będzie po bólu.

— Chciałbym cię pokryć, Mamelon! Zaskoczona, parska śmiechem.

— Teraz? W środku dnia?

— To takie straszne?

— Niezwykłe — odpowiada. — Zwłaszcza ze strony mężczyzny, który nigdy przedtem nawet u mnie nie lunatykował. Ale chyba nie ma w tym nic złego. Zgoda, zróbmy to.

Tak po prostu. Zdejmuje podomkę i nadmuchuje platformę sypialną. Jasne: nie chce sprawić mu zawodu — to by było niebłogosławienne. Wprawdzie pora jest trochę nietypowa, ale Mamelon rozumie kardynalne zasady, na jakich opiera się ich życie i pozwoli mu na to drobne odstępstwo. Jest jego. Biała cera, wysoko osadzone, pełne piersi. Głęboko ukryty pępek. Gęsta kępka czarnych, splątanych włosów wije się nad sklepieniem ud. Z uśmiechem przywołuje go do siebie, pocierając udami, aby prędzej się przygotować. Jason rozbiera się i starannie składa ubranie. Kładzie się obok niej i nerwowo bierze w dłoń jedną z piersi dziewczyny. Leciutko szczypie koniuszek jej ucha.

Tak rozpaczliwie pragnie powiedzieć, że ją kocha. Ale to byłoby o niebo poważniejszym złamaniem obyczaju niż całe jego dotychczasowe zachowanie. W pewnym sensie, nie tym dwudziestowiecznym, ona należy do Siegmunda; Jasonowi wolno ładować między nich stojącego kutasa, ale nie ma prawa zakłócać ich stadła swoimi uczuciami. Szybko, w napięciu, wskakuje na nią. Jak zwykle panika każe mu się spieszyć. Wchodzi w nią i oboje zaczynają podrygiwać. Pokrywam Mamelon Kluver. Naprawdę. Nareszcie. Odzyskuje panowanie nad sobą i zwalnia tempo. Odważa się otworzyć oczy i widzi z zadowoleniem, że jej są zamknięte. Rozszerzone nozdrza, otwarte usta. Ma takie doskonałe, białe zęby. Wydaje się, że mruczy. Jason zaczyna poruszać się trochę szybciej. Obejmuje ją ciasno ramionami; wzgórki jej piersi rozpłaszczają się o jego ciało. Nagle, nieoczekiwanie, bucha z niej niezwykła namiętność — krzyczy i pompuje biodrami; drapie go paznokciami, wydając ochrypłe, zwierzęce jęki. Jest tak zdumiony dzikością jej szczytowania, że nie zauważa swojego własnego. No i po wszystkim. Wyczerpany, przywiera do niej jeszcze na chwilę, a Mamelon głaszcze go po spoconym karku. Już po fakcie, analizując wszystko na zimno, Quevedo uświadamia sobie, że ten raz nie różnił się wiele od innych, które przeżył do tej pory. Może trochę bardziej namiętny niż na co dzień. Poza tym — cała, dobrze mu znana rutyna. Nawet z Mamelon Kluver, obiektem jego trzyletnich, palących rojeń, byli tylko starym, poczciwym zwierzakiem o dwóch grzbietach. Ja pcham, ona pcha — i cała robota. Właśnie tyle w tym romantyzmu. Dawne, dwudziestowieczne przysłowie: „W nocy wszystkie koty są szare”. Więc zaliczyłem ją. Jason wysuwa się z dziewczyny i idą razem pod spłukiwacz.

— Ulżyło ci? — pyta Mamelon.

— Chyba tak.

— Kiedy weszłam, byłeś okropnie spięty.

— Przepraszam.

— Poczęstować cię czymś?

— Nie, dziękuję.

— Chcesz o tym porozmawiać?

— Nie, nie.

Znów odwraca oczy od jej ciała. Rozgląda się za swoimi rzeczami. Mamelon nie uważa za stosowne się ubrać.

— Pójdę już — mówi Quevedo.

— Zajrzyj jeszcze kiedyś, ale lepiej w porze normalnego lunatykowania. To nie znaczy, że mam coś przeciwko twoim odwiedzinom za dnia, ale może w nocy bylibyśmy bardziej odprężeni. Słuchasz mnie, Jasonie?

Jest tak przerażająco zdawkowa. Nie wie, że pierwszy raz krył kobietę z rodzinnego miasta? A gdyby powiedział jej, że wszystkie jego przygody miały miejsce w Warszawie, Reykjaviku, Pradze czy innych miastach smoluchów? Dziwi się, czego tak się bał. Przyjdzie jeszcze do niej, to pewne. Teraz ulatnia się, prezentując całą gamę uśmieszków, mrugnięć i kiwnięć głową, wśród których przemyca ukradkowe spojrzenia wprost na nią. Mamelon posyła mu całusa.

Wreszcie na korytarzu. Nadal jest wczesne popołudnie — jeśli wróci do domu na czas, cała ta eskapada straci swój sens. Zjeżdża szybociągiem do gabinetu i przez dwie godziny zbija bąki. Jeszcze za wcześnie. Wracając do Szanghaju, trochę po szóstej, wstępuje do Hali Fizycznego Spełnienia, gdzie aplikuje sobie zmysłołaźnię. Ciepłe, falujące prądy koją, ale Jason źle reaguje na rozchodzące się z dołu psychodeliczne wibracje i jego umysł wypełnia się wizjami zburzonych, ciemnych miastowców, z których zostały tylko sterczące dźwigary i przechylone kawały betonu. Kiedy dociera w końcu do domu, jest dwadzieścia po siódmej. Ekran w przebieralni reaguje na jego bioprądy:

— Jasonie Quevedo, szuka cię twoja żona.

Spóźnił się na kolację. Świetnie. Niech się ta dziwka skręca. Kiwa głową ekranowi i ponownie wychodzi. Przez niecałą godzinę włóczy się po korytarzach między 770 a 792 piętrem, aż w końcu wysiada na swoim własnym i idzie do domu. Korytarzowy ekran blisko rdzenia instalacyjnego jeszcze raz informuje, że szukały go poszukiwacze.

— Idę już, idę — mruczy z irytacją.

Micaela sprawia wrażenie zmartwionej aż miło.

— Gdzieś ty był? — rzuca, gdy tylko Jason się pokazuje.

— Och, łaziłem po okolicy.

— Nie było cię w gabinecie. Sprawdzałam. Zawiadomiłam poszukiwacze.

— Zupełnie jakbym był zgubionym chłopcem.

— To do ciebie niepodobne. Nigdy tak po prostu nie znikałeś po południu.

— Jadłaś już kolację?

— Czekałam — odpowiada kwaśno.

— No to siadajmy. Umieram z głodu.

— Żadnych wyjaśnień?

— Później — Jason bardzo się stara być tajemniczy. Ledwo zauważa potrawy. Po posiłku jak zwykle bawi się z dziećmi, póki nie nadchodzi pora ich snu. Układając w głowie, co powiedzieć żonie, próbuje coraz to innych słów. Stara się również przećwiczyć uśmieszek samozadowolenia. Nareszcie choć raz to on zagra rolę dręczyciela. Wreszcie on zrani ją.

Micaela z zainteresowaniem zajęła się oglądaniem ekranowej audycji. Wygląda na to, że jej wcześniejsze zaniepokojenie jego zniknięciem minęło. W końcu Jason musi sam zacząć:

— Chcesz wiedzieć, co dziś robiłem? Micaela podnosi wzrok.

— Co takiego? Aa: po południu — sprawia wrażenie, jakby już nie była ciekawa. — No więc?

— Pojechałem do Mamelon Kluver.

— Lunatyku jesz w dzień? Ty?

— Ja.

— Dobra była?

— Cudowna — odpowiada, zaintrygowany jej brakiem zainteresowania. — Dokładnie taka, jak sobie wyobrażałem.

Micaela wybucha śmiechem.

— To takie zabawne? — pyta Jason.

— Nie to. Ty.

— Może wytłumaczysz mi, dlaczego?

— Lata całe wzbraniasz się przed lunatykowaniem w Szanghaju, jeżdżąc na poziomy roboli, a teraz, z najgłupszego powodu, jaki można sobie wyobrazić, decydujesz się na Mamelon…

— Wiedziałaś, że nie lunatykuję w Szanghaju?

— Oczywiście. Kobiety rozmawiają ze sobą. Pytałam przyjaciółki. Żadnej z nich nie kryłeś, więc zaczęłam się zastanawiać i trochę cię sprawdzać. Warszawa, Praga. Czemu musiałeś zjeżdżać aż tam, Jasonie?

— To nie ma teraz nic do rzeczy.

— A co ma?

— Fakt, że spędziłem popołudnie na platformie sypialnej z Mamelon.

— Idiota.

— Dziwka.

— Impotent!

— Bezpłodna!

— Smoluch!

— Dosyć — przerywa Jason. — Zaczekaj. Czemu poszłaś do Siegmunda?

— Żeby zrobić ci na złość — przyznaje Micaela. — Bo on wie, jak zatroszczyć się o karierę, a ty nie. Chciałam wytrącić cię z równowagi, poruszyć.

— I dlatego pogwałciłaś zwyczaj, lunatykując bezczelnie w biały dzień i sama wybierając faceta. Nieładnie, Micaelo. Mógłbym dodać: zupełnie nie po kobiecemu.

— No to jest po równo: męska żona i zniewieściały mąż.

— Łatwo ci przychodzi obrażać, prawda?

— A czemu ty poszedłeś do Mamelon?

— Żeby cię rozzłościć i odpłacić za Siegmunda. Nie chodzi o to, że pozwoliłaś mu się pokryć. Takie rzeczy są czymś naturalnym. Ale twoje motywy. Użyłaś seksu jak broni. Celowo złamałaś zwyczaj. Chciałaś mnie dotknąć. To było podłe, Micaelo.

— A twoje motywy? Seks jako narzędzie zemsty? Lunatykowanie ma niwelować napięcia, a nie je stwarzać. Pora dnia nie ma tu nic do rzeczy. Chcesz Mamelon, rozumiem — to śliczna dziewczyna. Ale przyjść do domu i chełpić się tym, jakbyś myślał, że obchodzi mnie, w którą szparę wkładasz…

— Nie musisz być wulgarna, Micaelo.

— No proszę! Słuchajcie! Moralista się znalazł! Purytanin! Dzieci zaczynają popłakiwać. Pierwszy raz słyszą, jak ktoś

krzyczy. Nie odwracając się, Micaela uspokaja je gestem.

— Ja przynajmniej mam jakąś moralność — mówi Jason. — Może opowiesz mi o sobie i twoim braciszku Michaelu?

— A to co znowu?

— Zaprzeczasz, że cię pokrywał?

— W dzieciństwie owszem, parę razy — odpowiada, rumieniąc się. — I co z tego? Ty nigdy nie wkładałeś go siostrom?

— Nie chodzi o dzieciństwo. Robicie to do dzisiaj.

— Chyba zwariowałeś, Jasonie.

— Więc zaprzeczasz?

— Ostatni raz dotknął mnie z dziesięć lat temu. Osobiście nie widziałabym w tym nic złego, tyle że — nic takiego nie robimy. Och, Jasonie, Jasonie. Tyle czasu nurzałeś się w tych antycznych szpargałach, aż zrobiłeś się kompletnie dwudziestowieczny. Jesteś zazdrosny. Uprzedzony do kazirodztwa. Gryzie cię, czy przestrzegam zasady zostawiania inicjatywy mężczyznom. A ty sam, z twoim lunatykowaniem w Warszawie? Czy nie mamy też zwyczaju, by poprzestać na swoim mieście? Stosujesz podwójne reguły? Ty robisz, co chcesz, a ja mam przestrzegać zwyczajów, tak? To zamartwianie się Siegmundem, Michaelem… Jesteś zazdrosny, Jasonie. Zazdrosny. Odczuwasz coś, co wypleniliśmy półtora wieku temu!

— A ty jesteś karierowiczką. Niedoszłą intrygantką. Szanghaj to dla ciebie za mało, chcesz do Louisville. Cóż, Micaelo ambicja jest tak samo staroświecka. Poza tym to ty rozpętałaś tę całą szopkę z seksem jako argumentem, który ma dać przewagę w dyskusji. Ty pierwsza poleciałaś do Siegmunda i nie omieszkałaś mi o tym powiedzieć. Nazywasz mnie purytaninem? To ty jesteś zacofana. Pełno w tobie przedmonadalnej moralności, Micaelo.

— Nawet jeśli to prawda, to nauczyłam się jej od ciebie — krzyczy.

— Na odwrót: to ja zaraziłem się od ciebie. To ty roznosisz truciznę! Ty…

Otwierają się drzwi i do środka zagląda mężczyzna. Charles Mattern z siedemset dziewięćdziesiątego dziewiątego. Gładki, wygadany socjokomputator. Jason współpracował z nim przy paru naukowych projektach. Najwyraźniej słyszał ich niebłogosławienną burdę, bo stoi z niezadowoloną i pełną zakłopotania miną.

— Szczęść boże — odzywa się miękko. — Lunatykuję i pomyślałem sobie…

— Nie — wrzeszczy Micaela. — Nie teraz! Wyjdź! Mattern demonstruje, jak bardzo jest wstrząśnięty. Chce coś powiedzieć, ale w końcu potrząsa tylko głową i wycofuje się za drzwi, mamrocząc przeprosiny za najście nie w porę.

Jason jest przerażony. Odprawiła prawowitego lunatyka? Wyrzuciła go z mieszkalni?

— Ty dzikusko! — krzyczy i uderza ją w twarz. — Jak mogłaś zrobić coś takiego?

Micaela odskakuje do tyłu, trąc policzek.

— Dzikuska? Ja? To ja biję? Mogłabym posłać cię do zsuwni za…

— Nie, to ja mógłbym kazać wrzucić tam ciebie za… Nie kończy zdania. Oboje milkną.

— Nie powinnaś była tak wypraszać Matterna — mówi spokojnie Jason trochę później.

— A ty nie powinieneś był mnie uderzyć.

— Zupełnie wyszedłem z nerwów. Łamanie zwyczajów ma swoje granice. Jeżeli on to zgłosi…

— Nie zrobi tego. Słyszał, jak się kłóciliśmy, i widział, że po prostu nie byłam wtedy w stanie mu się oddać.

— Sprzeczka sprzeczką — ciągnie Jason — ale żeby tak się wydzierać. I to oboje. W najlepszym razie mogliby nas za to wysłać do inżynierów moralnych.

— Załagodzę sprawę z Matternem. Zdaj się na mnie. Ściągnę go tu z powrotem i wszystko wytłumaczę, a potem będzie miał krycie swojego życia. — Śmieje się ciepło. — Ty durny nonszalancie.

W jej głosie słychać czułość.

— Nasze wrzaski wysterylizowały pewnie pół piętra. I po co to było, Jasonie?

— Chciałem tylko, abyś zrozumiała parę rzeczy o samej sobie. Ta twoja kompletnie archaiczna natura, Micaelo. Gdybyś tylko umiała spojrzeć na siebie obiektywnie, zobaczyłabyś, jakie niskie pobudki kierowały tobą ostatnio — nie chcę zaczynać nowej awantury, próbuję tylko wyjaśnić ci kilka spraw…

— A twoje pobudki, Jasonie? Jesteś tak samo staroświecki jak ja. Para zacofańców. Mamy głowy pełne odruchów prymitywnej moralności. Źle mówię? Nie widzisz tego?

Jason odchodzi od żony. Stojąc tyłem do niej, wymacuje palcami wbudowany w ścianę przy spłukiwaczu pocieracz i pozwala, by spłynął do niego nadmiar jego własnego napięcia.

— Masz rację. Z wierzchu warstewka monadalnej ogłady, ale pod spodem — zazdrość, zawiść, zaborczość…

— Właśnie.

— Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza dla mojej pracy? — Stać go już na krótki chichot. — Dla mojej teorii, że dobór naturalny stworzył w miastowcach nowy gatunek człowieka? Jeśli to prawda, to ja do niego nie należę. Ani ty. Inni może tak, przynajmniej niektórzy. Ale ilu? Ilu, tak naprawdę?

Micaela podchodzi i opiera się o niego. Jason czuje na plecach jej sutki, twarde i łaskoczące.

— Pewnie większość — odpowiada mu żona. — Twoja teoria nie musi wcale być niesłuszna. To my jesteśmy źli. Niedzisiejsi.

— Otóż to.

— Wyrzutki z gorszej epoki.

— Właśnie.

— Więc przestańmy się nawzajem zadręczać, Jasonie. Musimy się lepiej maskować. Zgadzasz się ze mną?

— Tak. Inaczej oboje skończymy w zsuwni. Jesteśmy niebłogosławienni do szpiku kości, Micaelo.

— Oboje.

Zgadza się.

Odwraca się i obejmuje ją ramionami. Mruga do niej, a ona odmruguje.

— Mściwy barbarzyńca — mówi Micaela z czułością.

— Zawzięta dzikuska — szepcze Jason i całuje ją w koniec ucha.

Osuwają się na platformę sypialną. Lunatycy będą musieli poczekać.

Jason nigdy nie kochał jej mocniej niż w tej chwili.

Загрузка...